Po kąpieli upał już tak nie dokuczał. Martin Beck nie widział powodów, dla których miałby się przemęczać. Wolno spacerował alejkami po rozległym skwerze, często się zatrzymywał i rozglądał. Nigdzie nie dostrzegł ogona. Może doszli do wniosku, że jest niegroźny, i przestali za nim chodzić. Chociaż w takim tłumie trudno zauważyć jakąś konkretną osobę, nie wiedząc przy tym, jak ona wygląda. Dotarł do wschodniej części wyspy i brzegiem ruszył do miejsca, gdzie przybijały statki, którymi do tej pory miał okazję płynąć. Chyba nawet zapamiętał nazwę przystani: Casino. Na skarpie stały ławki, na których czekało niewielu pasażerów.
Wśród nich jedna z nielicznych osób, które poznał w Budapeszcie – dziewczyna z Újpestu, płochliwa Ari Boeck w przeciwsłonecznych okularach, sandałkach i białej sukience na ramiączkach. Czytała jakąś niemiecką książkę, obok na ławce leżała nylonowa siatka. W pierwszej chwili chciał ją minąć, ale szybko zmienił zdanie.
– Dzień dobry! – przywitał się, podchodząc do niej. Podniosła wzrok znad książki i popatrzyła na niego obojętnie.
– Ach, to pan? – Uśmiechnęła się. – Znalazł pan kolegę?
– Nie. Jeszcze nie.
– Myślałam o tym, kiedy pan wczoraj poszedł. Nie mam pojęcia, dlaczego podał panu mój adres.
– Ja też tego nie rozumiem.
– Długo się zastanawiałam. – Zmarszczyła brwi. – Nie mogłam zasnąć.
– Tak, to bardzo dziwne.
(Ani trochę, panienko, istnieje całkiem naturalne wytłumaczenie. Po pierwsze, nie dał mi żadnego adresu. Po drugie, wyglądało to prawdopodobnie tak: Zobaczył cię na zawodach pływackich w Sztokholmie, wpadłaś mu w oko, pomyślał, że chętnie by cię… I tak dalej. A kiedy pół roku później przyjechał tutaj, dowiedział się, gdzie mieszkasz, ale nie miał czasu cię odwiedzić.)
– Nie usiądzie pan? Taki upał zwala z nóg.
Przesunął jej siatkę i usiadł. Rozpoznał ciemno-niebieski kostium kąpielowy i zieloną maskę do nurkowania. Poza tym miała zwinięty biały ręcznik frotowy i olejek do opalania.
(Martin Beck – urodzony detektyw o wybitnych zdolnościach spostrzegawczych, pochłonięty bezsensownymi obserwacjami i ich zapamiętywaniem do ewentualnego wykorzystania w przyszłości – pada ofiarą pomroczności jasnej.)
– Pan też czeka na statek?
– Tak. Ale chyba płyniemy w różne strony.
– Nie mam żadnych planów. Wracam do domu.
– Była pani na basenie?
(Sztuka wnioskowania.)
– Jasne. Czemu pan pyta?
(No właśnie, czemu?)
– A gdzie jest pani boyfriend?
(Co mnie to obchodzi? Ech, rutyna przesłuchującego.)
– Tetz? Wyjechał. Poza tym to nie jest mój boyfriend.
– Ach, tak.
(Szczyt błyskotliwości.)
– Po prostu znajomy. Od czasu do czasu zatrzymuje się w pensjonacie. Jest sympatyczny.
Wzruszyła ramionami. Popatrzył na jej stopy. Nic się nie zmieniło. Były małe, szerokie, o prostych palcach.
(Martin Beck, niewzruszony jak skała, bardziej się interesował rozmiarem kobiecego buta niż kolorem kobiecych sutek.)
– Aha. I teraz wraca pani do domu.
(Metoda na wyczerpanie.)
– Tak, taki miałam zamiar. Latem niewiele jest zajęć. A pan co będzie robił?
– Nie wiem.
(Nareszcie szczera prawda.)
– Czy oglądał pan panoramę spod pomnika Wolności na Górze Gellérta?
– Nie.
– Całe miasto widać jak na dłoni.
– Aha.
– Wybierzemy się tam? Może będzie jakiś przewiew.
– Czemu nie.
(Przecież zawsze można prowadzić rozpoznanie.)
– No to wsiądziemy na ten statek. Popłynąłby pan nim tak czy inaczej.
Statek „Ifjú Gárda” był tej samej konstrukcji co parowiec, którym płynął poprzedniego dnia. Różnił się jedynie wentylatorami i usytuowaniem komina; ten był bliżej rufy.
Stanęli przy relingu. Szybko, z prądem wzięli kurs na most Małgorzaty.
– Jak ci na imię? – spytała, przechodząc na ty, kiedy wpłynęli pod most.
– Martin.
– A mnie Ari, co dziwnym trafem wiedziałeś od samego początku.
Zbył milczeniem jej uwagę.
– Co znaczy „Ifjú Gárda”? – zapytał po chwili.
– Młody gwardzista.
Spod pomnika Wolności rzeczywiście rozciągał się piękny widok na całe miasto. I był przewiew. Przybili do końcowej stacji, przed sławnym hotelem Gellért, przeszli kawałek ulicą Beli Bartoka i wsiedli do autobusu, który w żółwim tempie, powarkując, dowiózł ich na szczyt wzgórza.
Zatrzymali się na nasypie przy cytadeli powyżej pomnika. W dole rozpościerało się miasto; setki tysięcy okien połyskiwało w popołudniowym słońcu. Stali tak blisko siebie, że kiedy się poruszyła, delikatnie go musnęła. Przyłapał się na tym, że po raz pierwszy od pięciu dni nie myśli wyłącznie o Alfie Matssonie.
– Tam jest muzeum, w którym pracuję – powiedziała. – Zamknięte w lecie.
– Aha.
– A tak w ogóle studiuję na uniwerku.
– Aha.
Wracali pieszo krętą ścieżką oplatającą zbocze, przeszli przez duży nowy most i znaleźli się w pobliżu jego hotelu. Słońce stoczyło się za góry na północnym zachodzie, na Dunaju usiadł łagodny ciepły zmierzch.
– I co teraz? – zapytała Ari Boeck, kiedy maszerowali nabrzeżem.
Lekko ujęła go pod ramię i frywolnie kręciła biodrami.
– Możemy porozmawiać o Alfie Matssonie – odrzekł Martin Beck.
Obrzuciła go pełnym wyrzutu spojrzeniem, ale w sekundę później uśmiechnęła się.
– Dobrze. Czemu nie. Jaki on jest? Czy spodobałby mi się, gdybym go poznała?
– Nie sądzę.
– Dlaczego go szukasz? Jesteście przyjaciółmi?
– Nie, skądże. Po prostu… znam go.
Teraz miał niemal stuprocentową pewność, że mówiła prawdę i wątpliwy trop, który zaprowadził go na Újpest, okazał się fałszywy. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Uwiesiła mu się na ramieniu i szła zygzakiem, kręcąc całym ciałem.
Minęli hotel, zbliżali się do rzęsiście oświetlonego parowca, który widział na rzece poprzedniego wieczoru. Pasażerowie właśnie wchodzili na pokład.
– Co to za statek? – zapytał.
– „Szabadság”, czyli „wolność”. Odbywa rejsy w świetle księżyca, opływa Wyspę Małgorzaty i wraca. Trwa to mniej więcej godzinę i prawie nic nie kosztuje. Popłyniemy?
Ledwie znaleźli się na pokładzie, statek odbił od brzegu i z cichym pluskiem ruszył ciemnym korytem rzeki. Ze wszystkich rodzajów skonstruowanych do tej pory statków o napędzie mechanicznym żaden nie dorównywał gracją parowcom kołowym.
Patrzyli na nabrzeże. Ari przytuliła się do niego i teraz bardzo wyraźnie poczuł coś, na co wcześniej zwrócił uwagę: Nie miała biustonosza.
Na rufie grała nieduża kapela, część pasażerów tańczyła.
– Chcesz zatańczyć? – zapytała.
– Nie.
– W porządku. Mnie też to nie bawi. Ale – dodała po chwili – jak trzeba, mogę.
– Ja też.
Statek minął Wyspę Małgorzaty i Újpest, zawrócił i bezgłośnie sunął na południe, z prądem rzeki. Ustawili się za kominem i chwilę patrzyli w dół przez świetliki. Silnik pracował rytmicznie, lśniły miedziane rury, uderzył ich ciepły, przemieszany z ropą strumień powietrza.
– Byłaś już kiedyś na tym statku?
– Tak, wiele razy. Nie ma lepszego sposobu na spędzenie upalnego wieczoru w mieście.
Na dobrą sprawę nie wiedział, ani kim ona jest, ani czy mu się podoba. I to go wkurzało. Nie licząc wszystkiego innego.
Minęli ogromny gmach parlamentu, nad środkową kopułą połyskiwała mała czerwona gwiazda, prześliznęli się pod mostem, tym z dużymi kamiennymi lwami, i przybili tam, skąd wypłynęli.
Schodząc po trapie, Martin Beck omiótł spojrzeniem nabrzeże. Pod latarnią przed kasą biletową tkwił wysoki brunet. Włosy zaczesał gładko do tyłu. Znów włożył niebieski garnitur. Gapił się na nich. Po kilku sekundach odwrócił się i zniknął za niskim budynkiem poczekalni. Ari poszła za spojrzeniem Martina Becka i nagle lewą dłonią ujęła go za prawą rękę. Delikatnie.
– Widziałaś tego faceta? – zapytał.
– Tak.
– Znasz go?
Pokręciła głową.
– Nie. A ty?
– Nie. Jeszcze nie.
O dziwo, Martin Beck poczuł głód. Zrezygnował z lunchu, niedługo skończą serwować kolację.
– Chciałabyś coś zjeść?
– Gdzie?
– W hotelu.
– A wpuszczą mnie w tym stroju?
– No pewnie.
Mało brakowało, by dodał, że nie są w Szwecji. Sporo ludzi siedziało w sali jadalnej i na zewnątrz, przy balustradzie. Wokół lamp tańczyły roje muchówek.
– To komary – powiedziała. – Nie tną. Jak znikają, kończy się lato.Wiedziałeś o tym?
Jedzenie jak zwykle było pyszne, a wino wyborne. Ari pochłonęła wszystko z młodzieńczą łapczywością, po czym znieruchomiała i słuchała muzyki. Przy kawie zapalili i napili się likieru wiśniowego o smaku czekolady. Gasząc papierosa w popielniczce, niby przypadkiem musnęła opuszkami palców jego prawą dłoń. Po chwili powtórzyła ten manewr, a w sekundę później poczuł jej stopę na swojej kostce. Najwyraźniej zrzuciła sandałki.
Potem cofnęła stopę i rękę i poszła do toalety.
Martin Beck w zamyśleniu masował czoło palcami prawej dłoni, po czym pochylił się nad stołem i podniósł siatkę, którą położyła na sąsiednim krześle. Wsunął rękę do środka, rozwinął kostium kąpielowy i starannie go obmacał. Materiał był suchuteńki, nawet na szwach i przy gumkach. Mało prawdopodobne, by w ciągu ostatniej doby miał cokolwiek wspólnego z wodą. Zrolował kostium i odłożył nylonową siatkę na miejsce. Przygryzł kostkę palca wskazującego. Oczywiście nie musiało to o niczym świadczyć. Poza tym wciąż zachowywał się jak idiota.
Ari wróciła, usiadła, uśmiechnęła się do niego, założyła nogę na nogę, zapaliła papierosa i słuchała wiedeńskich melodii.
– Jakie to piękne – odezwała się po dłuższej chwili.
Skinął głową.
Sala zaczęła się wyludniać, kelnerzy rozmawiali w grupkach. Muzycy zakończyli koncert, grając Donauwellen. Spojrzała na zegarek.
– Będę się zbierać do domu.
Intensywnie się zastanawiał. Na piętrze było coś w rodzaju nocnego klubu jazzowego, ale serdecznie nie znosił takich lokali, i tylko niecierpiące zwłoki sprawy służbowe mogłyby go tam zwabić. Może to jest taka sprawa?
– Jak się dostaniesz do domu? – spytał. – Statkiem?
– Nie, ostatni już odpłynął. Sprzed hotelu mam tramwaj. Tak jest szybciej.
Myślał dalej. Sytuacja była wbrew pozorom dość skomplikowana. Nie wiedział, dlaczego. Postanowił nic nie robić. Muzycy zgięli się w pokłonie i wyszli.
Znów spojrzała na zegarek.
– Pójdę już.
Recepcjonista ukłonił się im w holu, portier z szacunkiem wyprowadził ich przez obrotowe drzwi.
Stali na chodniku. Była ciepła noc. Ari podeszła pół kroku bliżej, odwróciła się do niego, wsunęła kolano między jego nogi, wspięła się na palce i pocałowała. Czuł jej piersi, brzuch, udo.
– Aleś ty wysoki. – Jeden zwinny ruch i znów stała na chodniku kilka centymetrów od niego. – Dziękuję za dzisiejszy dzień. Do zobaczenia!
I poszła. Odwróciwszy głowę, pomachała mu prawą ręką. Siatka z przyborami do kąpieli obijała się o lewą nogę.
– Cześć! – powiedział Martin Beck.
Wrócił do holu, wziął klucz i poszedł do pokoju. Było duszno, natychmiast otworzył okno. Potem zdjął koszulę i buty, ruszył do łazienki i opłukał twarz i tors zimną wodą. Czuł się jak skończony idiota.
– Z całą pewnością mam nie po kolei w głowie – mruknął. – Dobrze, że nikt mnie nie widzi.
W tym momencie rozległo się ciche pukanie do drzwi, opadła klamka i weszła Ari.
– Wśliznęłam się ukradkiem.
Szybko i bezszelestnie zamknęła drzwi, zrobiła dwa kroki, rzuciła siatkę na podłogę i wyskoczyła z sandałków. Wpatrywał się w nią. Oczy jej zmętniały, jakby zasnuły się błoną, pochyliła się ze skrzyżowanymi ramionami, chwyciła za dół sukienki i jednym zręcznym ruchem zadarła ją pod szyję. Nie miała nic pod spodem. To go raczej nie zaskoczyło. Chyba zawsze opalała się w tym samym, dwuczęściowym kostiumie, bo od ciemno-brązowej skóry wyraźnie odcinały się kredowobiałe pasy na biuście i podbrzuszu. Miała równe krągłe piersi o dużych jasno-czerwonych cylindrycznych sutkach, które przywodziły na myśl znaki nawigacyjne. W prostokąt białej skóry wpisywał się duży czarny trójkąt gęstych kręconych włosów, nastroszonych, jakby były naelektryzowane. Okolice sutek były okrągłe i jasno-brązowe. Wyglądała jak pokolorowany geometryczny ludzik.
Przygnębiające lata w obyczajówce uodporniły Martina Becka na tego typu prowokacje. Nawet jeśli w dosłownym tego słowa znaczeniu nie była to prowokacja, uznał, że dużo łatwiej sobie z tym poradzi niż z sytuacją sprzed pół godziny w sali jadalnej.
Szybko położył dłoń na jej ramieniu.
– Chwileczkę.
Nieco opuściła sukienkę i popatrzyła na niego zamglonym wzrokiem, jakby kompletnie nic nie rozumiała. Uwolniła lewą rękę, chwyciła go za prawą dłoń i powoli wsunęła między swoje uda; była nabrzmiała, otwarta.
Na palcach poczuł ciepłą wilgoć.
– Weź mnie – powiedziała dziwnie bezradnie, nieobecna duchem i ciałem.
Martin Beck wyrwał się, otworzył drzwi na korytarz i przemówił poprawną, szkolną niemczyzną:
– Proszę się ubrać.
W pierwszej chwili kompletnie ją zamurowało, jak wtedy, kiedy zapukał do jej pokoju na Újpescie. W drugiej – zrobiła, o co prosił.
Włożył koszulę i buty, podniósł z podłogi jej siatkę i chwyciwszy dziewczynę za ramię, sprowadził do holu.
– Niech pan zadzwoni po taksówkę – zwrócił się do recepcjonisty.
Przyjechała niemal natychmiast. Otworzył drzwiczki i chciał pomóc jej wsiąść, ale gwałtownie zaprotestowała.
– Zapłacę za kurs – powiedział.
Spojrzała na niego. Po zmętniałej błonie nie było śladu. Pacjentka wyzdrowiała. Czyste ciemne oczy ziały nienawiścią.
– Obejdzie się – warknęła. – Jedziemy! Zatrzasnęła drzwiczki i taksówka ruszyła.
Martin Beck rozejrzał się. Było już dobrze po północy. Poszedł na nowy most, opustoszały, nie licząc kilku nocnych tramwajów. Pośrodku się zatrzymał i oparł o balustradę. Popatrzył na czarny bezgłośny nurt rzeki.
Było ciepło, pusto i cicho. Idealne miejsce do rozmyślań, gdyby tylko wiedział, o czym. Chwilę później wrócił do hotelu. Ari Boeck zgubiła papierosa z czerwonym filtrem. Leżał na podłodze. Podniósł i zapalił.
Ohyda. Wyrzucił go przez okno.