Rozdział 6


Martina Becka obudziło chrapliwe wycie. Kiedy gwałtownie mrugał oczami w półmroku, żeby dojść do siebie, wycie powtórzyło się dwa razy.

Przewrócił się na bok i sięgnął po zegarek leżący na nocnej szafce. Za dziesięć dziewiąta. Łoże zaskrzypiało dostojnie. Może kiedyś wydawało z siebie równie majestatyczne odgłosy pod ciężarem Conrada von Hötzendorfa. Przez okiennice sączyło się światło. W pokoju było bardzo ciepło.

Podniósł się, poszedł do łazienki i niemal jak każdego ranka, kasłał dobrą chwilę. Potem wypił łyk wody mineralnej, włożył szlafrok, odemknął okiennice i otworzył okno. Różnica między ciemnością pokoju i oślepiającym blaskiem na zewnątrz była porażająca. Widok również.

Poniżej, z północy na południe spokojnie płynął Dunaj, wprawdzie niezbyt niebieski, ale szeroki, imponujący i niewątpliwie piękny. Po drugiej stronie wznosiły się dwie łukowate góry, jedna zwieńczona pomnikiem, druga – zamkiem opasanym murem. Na zboczach nieśmiało przycupnęły domy mieszkalne, dalej niebieszczyły się wzgórza usiane willami. A więc to była ta słynna Buda, serce kultury środkowoeuropejskiej. Martin Beck podziwiał panoramę, wsłuchując się w szepty wiatru historii. Tam Rzymianie założyli wspaniałe Aquincum, stamtąd artyleria Habsburgów obróciła Peszt w gruzy w okresie walk niepodległościowych w 1849, tam faszyści Szálasiego i oddziały SS Generalleutnanta Pfeffera-Wildenbrucha jeszcze przez miesiąc, na przedwiośniu 1945, bronili się z bezsensownym heroizmem, o czym opowiadał mu nie bez dumy pewien leciwy strzałokrzyżowiec, którego spotkał w Szwecji.

Przy nabrzeżu cumował biały parowiec kołowy z czeską, niebiesko-białoczerwoną flagą smętnie zwisającą w upale i turystami opalającymi się na pokładowych leżakach. A zbudził go jugosłowiański holownik kołowy, wolniutko sunący w górę rzeki. Był duży i stary, miał dwa asymetrycznie nachylone kominy i ciągnął za sobą sześć załadowanych barek. Na ostatniej zobaczył linę rozciągniętą od sterówki do małego dźwigu usytuowanego między lukami. Młoda kobieta w chustce i kombinezonie roboczym jakby nigdy nic wyjmowała z koszyka dziecięce ubranka i starannie je rozwieszała, nie zwracając uwagi na uroki nadbrzeżnych bulwarów. Po lewej cieszył oczy most łukowy, długi, smukły, prowadzący ku górze, na której stał odlany z brązu posąg kobiety trzymającej nad głową liść palmowy. Po moście jeździły samochody, autobusy i tramwaje, roiło się od pieszych. Holownik dopłynął do mostu po prawej, co obwieścił ochrypłymi rykami, informując, ile ciągnie za sobą barek, i pochyliwszy kominy ku dziobowi i rufie, wśliznął się pod niskie sklepienie. Pośrodku brał kurs na nabrzeże malutki parostatek, który zakończył manewr, przybijając z milimetrową perfekcją do pontonowego pomostu. Nieprzebrane mnóstwo ludzi zeszło na ląd i tyle samo weszło na pokład.

Było ciepło, ale nie parno. Słońce świeciło w najlepsze. Martin Beck wychylił się, wędrował wzrokiem z północy na południe i myślał o tym, czego się dowiedział z folderu, który przejrzał w samolocie.


„Budapeszt jest stolicą Republiki Węgierskiej. Powstał w roku 1872 z połączenia trzech miast: Budy, Pesztu i Óbudy, założonej w pobliżu ruin Aquincum, stolicy rzymskiej prowincji Panonia. Obecnie Budapeszt liczy blisko dwa miliony mieszkańców i składa się z dwudziestu trzech dzielnic”.


Niewątpliwie wielkie miasto. Martin Beck przypomniał sobie klasyczny komentarz legendarnego Gustafa Lidberga z 1899 roku, kiedy w pościgu za fałszerzem pieniędzy Skogiem zszedł na ląd w Nowym Jorku: „W tym mrowisku jest pan Ktoś, który mieszka Gdzieś”.

Tak, Nowy Jork już w tamtych czasach był z pewnością większy od Budapesztu, ale naczelny detektyw Lidberg miał do dyspozycji tyle czasu, ile dusza zapragnie. On wyłącznie tydzień.

Martin Beck zostawił historię i komunikację rzeczną swojemu losowi i skomunikował się z prysznicem. Potem włożył jasno-szare spodnie z terylenu, luźną koszulę i sandały. Kiedy się krytycznie przyglądał dość nietypowemu służbowemu wdzianku w lustrze ogromnej szafy, jej mahoniowe drzwi nagle się otworzyły, przeraźliwie skrzypiąc, jak na wczesnym filmie Arnego Mattssona. Zanim zdążył zapanować nad przyspieszonym biciem serca, odezwał się telefon. Krótkie, przenikliwe dzwonki.

– Jakiś pan do pana. Czeka w holu. Szwed.

– Czy to pan Matsson?

– Tak, tak – potwierdziła radośnie recepcjonistka.

Oczywiście, że on, pomyślał Martin Beck, schodząc po schodach. Jaka misja, taki finał.

Nie był to jednak Alf Matsson, tylko nieskazitelnie ubrany, młody człowiek z ambasady. Miał na sobie ciemny garnitur, czarne półbuty, białą koszulę i jasno-szary jedwabny krawat. Jego spojrzenie spoczęło na Martinie Becku. Iskierka zdziwienia zapaliła się i zgasła.

– Jak się pan zapewne orientuje, wiemy o charakterze pańskiego zadania. Chyba powinniśmy o tym porozmawiać.

Usiedli w holu.

– Mają tu lepsze hotele – zaczął człowiek z ambasady.

– Naprawdę?

– Owszem. Nowocześniejsze, tip-top, z basenem.

– Ach, tak.

– I nocne kluby są dużo przyjemniejsze.

– Ach, tak.

– A co do… Alfa Matssona…

Młody dyplomata ściszył głos i rozejrzał się po pustym holu, nie licząc jakiegoś Afrykańczyka, który spał w przeciwległym kącie.

– Jest coś nowego? – spytał Martin Beck.

– Nie. Nic. Wiemy, że wieczorem dwudziestego drugiego odprawił się na lotnisku Ferihegy, pierwszą noc spędził w hostelu Ifjúság w Budzie, a następnego dnia rano przeniósł się tutaj. Mniej więcej pół godziny później wyszedł, zabierając ze sobą klucz. Od tamtej pory nikt go nie widział.

– Co mówi policja?

– Nic.

– Nic?

– Ci, z którymi rozmawiałem, nie przejawiali tym zainteresowania. Co, formalnie rzecz ujmując, można zrozumieć. Matsson miał ważną wizę i zameldował się w tym hotelu. Policja nie widzi żadnych powodów, by się nim zajmować, dopóki nie skończy mu się przewidziany czas pobytu.

– A nie mógł wyjechać z Węgier?

– Nie, to niemożliwe. Zresztą dokąd by się udał, gdyby nielegalnie przekroczył granicę? Bez paszportu? Na wszelki wypadek zwróciliśmy się z takim pytaniem do naszych placówek w Pradze, Belgradzie, Wiedniu, a nawet w Moskwie. Nic nie wiedzą.

– Zdaniem jego pracodawcy, miał zrobić wywiad z bokserem Laszlo Pappem i napisać reportaż o muzeum żydowskim.

– Nie spotkał się z bokserem i nie był w muzeum. Przeprowadziliśmy rekonesans. Wysłał ze Szwecji list do kustosza muzeum, doktora Sosa, ale się u niego nie pojawił. Rozmawialiśmy z matką Pappa. Nigdy nie słyszała o Matssonie, a Pappa nie ma w Budapeszcie.

– A gdzie jest jego bagaż? W pokoju hotelowym?

– W hotelu, ale nie w pokoju, który zarezerwował na trzy noce. Na naszą prośbę dyrekcja nikomu innemu go nie wynajęła i umieściła bagaż w swoim biurze, za recepcją. Nawet nie zdążył się rozpakować. Pokryliśmy koszty. – Zamilkł, jakby się nad czymś zastanawiał. – Naturalnie obciążymy nimi jego pracodawcę.

– Albo uszczkniecie z masy spadkowej denata.

– Tak, jeśli zaszłaby taka potrzeba.

– Gdzie jest jego paszport?

Przedstawiciel ambasady otworzył aktówkę, wyjął z niej paszport i wręczając go Martinowi Beckowi, sięgnął po wieczne pióro do wewnętrznej kieszeni marynarki.

– Proszę. Czy zechciałby pan pokwitować?

Martin Beck pokwitował. Mężczyzna schował pióro i pokwitowanie.

– No dobrze. Co jeszcze? Aha, rachunek za hotel. Nie musi pan zaprzątać sobie tym głowy. Dostaliśmy polecenie, by pokryć pańskie wydatki. Co, moim zadaniem, wykracza poza ogólnie przyjęte standardy. Powinien pan, rzecz jasna, otrzymywać diety. Gdyby potrzebował pan gotówki, proszę się po nią zgłosić do ambasady.

– Dziękuję.

– To chyba już wszystko. Może pan w każdej chwili przejrzeć jego bagaż. Poinformowałem o tym dyrekcję hotelu. – Mężczyzna wstał. – Dostał pan pokój Matssona – rzucił mimochodem. – Numer sto pięć, prawda? Gdybyśmy nie obstawali przy jego rezerwacji, przypuszczalnie zamieszkałby pan w innym hotelu. Jest środek sezonu.

Zanim się pożegnali, Martin Beck zapytał:

– Jakie jest pana osobiste zdanie w tej sprawie? Gdzie on mógł się podziać?

Przedstawiciel ambasady popatrzył na niego obojętnie.

– Nawet gdybym miał jakieś osobiste zdanie, wolałbym je zachować dla siebie. – Umilkł na chwilę. – To bardzo przykre.

Martin Beck poszedł do swojego pokoju. Już był sprzątnięty. Rozejrzał się.

A więc tutaj mieszkał Alf Matsson. Góra godzinę. O znalezieniu jakichkolwiek śladów jego bytności nie ma co marzyć.

Co robił Alf Matsson przez tę godzinę? Stał przy oknie i patrzył na statki?

Może. Zobaczył kogoś albo coś, co sprawiło, że opuścił hotel w pośpiechu, zapominając o zostawieniu klucza w recepcji? Całkiem możliwe. Tylko co takiego zobaczył? Gdyby wpadł pod samochód, natychmiast by o tym wiedzieli. Gdyby chciał się utopić w Dunaju, musiałby poczekać, aż się ściemni. Gdyby chciał wyleczyć kaca morelówką i niechcący wpadł w ciąg, miał szesnaście dni na wytrzeźwienie. Ale on nie pił, kiedy pracował. W raporcie trzeciego wydziału znalazła się adnotacja, że Matsson był typem dziennikarza nowoczesnego, najpierw pracował – szybko i skutecznie – a potem się relaksował.

Nieprzyjemnie. Bardzo nieprzyjemnie. Nadzwyczaj nieprzyjemnie.

Nieprzyjemnie jak cholera. Prawie do bólu.

Martin Beck położył się na łóżku. Zaskrzypiało. Już nie myślał o Conradzie von Hötzendorfie. Czy skrzypiało pod ciężarem Alfa Matssona?

Raczej tak. Kto wchodzi do pokoju hotelowego, nie wypróbowując natychmiast łóżka? No więc Matsson leżał tutaj i patrzył w sufit, czyli cztery metry w górę. Potem gdzieś poszedł. Nie rozpakował się, nie oddał klucza. Zniknął. Czy ktoś do niego zadzwonił? Czy otrzymał jakąś zaskakującą wiadomość?

Martin Beck rozłożył plan Budapesztu i długo go studiował. W końcu naszła go ochota do działania. Wstał, wsunął plan i paszport do tylnej kieszeni spodni i zszedł do holu rzucić okiem na bagaż. W recepcji siedział tęgawy starszy mężczyzna, sympatyczny, zacny i wręcz wzorcowo układny. Nie, nikt nie dzwonił do pana Matssona, kiedy pan Matsson był w hotelu. Później, kiedy pan Matsson wyszedł, kilkakrotnie do niego dzwoniono. Telefony powtarzały się przez parę dni. Czy dzwoniła ta sama osoba? Nie, różne osoby, pracownicy obsługujący centralę nie mieli w tej kwestii żadnych wątpliwości. Mężczyźni? Mężczyźni i kobiety, w każdym razie na pewno jedna kobieta. Czy dzwoniący zostawiali jakieś wiadomości lub numery telefonów? Nie, nie zostawiali ani nie podawali numerów telefonów. Potem dzwonili ze Sztokholmu i z ambasady szwedzkiej. Szwedzi zostawiali wiadomości i numery telefonów. Czy pan Beck chciałby się z nimi zapoznać? Nie, pan Beck nie chciał. Bagaż rzeczywiście był w pokoju za recepcją. Maszyna do pisania marki Erika i żółto-brązowa walizka ze świńskiej skóry z przywiązanym do rączki etui z wizytówką: „Alf Matsson, reporter, Fleminggatan 34, Sztokholm”.

Kluczyk tkwił w zamku. Martin Beck wyjął maszynę z futerału i długo jej się przyglądał. Doszedł do wniosku, że to erika i zajął się walizką. Choć walizka wydawała się porządnie i starannie spakowana, Martin Beck miał dziwne wrażenie, że ktoś ją wprawnie przepatrzył i wszystko poukładał na swoim miejscu. Na zawartość walizki składały się: koszula w kratę, brązowa koszula wypuszczana na spodnie, biała koszula popelinowa z banderolą z pralni, para wyprasowanych jasno-szarych spodni, niebieski rozpinany sweter, trzy chustki do nosa, cztery pary skarpet, dwie pary kolorowych slipów, siatkowy podkoszulek i para jasno-brązowych zamszowych butów. Wszystko czyste. Poza tym był neseser, ryza papieru maszynowego, gumka do maszynopisów, elektryczna maszynka do golenia, egzemplarz powieści i ciemno-niebieska plastikowa okładka, jaką zwykle dają za darmo biura podróży i w której żaden bilet się nie zmieści.

W neseserze znajdowała się woda po goleniu, nierozpakowane mydło, używana pasta do zębów, szczoteczka do zębów, butelka wody do płukania ust, tabletki od bólu głowy i opakowanie prezerwatyw. W ciemno-niebieskiej okładce było pięćset dolarów w banknotach i sześć banknotów stukoronowych. Zaskakująco dużo, ale Alf Matsson lubił żyć na wysokiej stopie. Martin Beck poukładał wszystko na miejsce najładniej, jak potrafił, i wrócił do recepcji. Była dwunasta, najwyższy czas, żeby wyjść z hotelu. Ponieważ wciąż nie wiedział, co mógłby robić, postanowił się przewietrzyć, na przykład siedząc w słońcu na nabrzeżu. Popatrzył na klucz do swojego pokoju. Był stary, solidny i okazały jak cały hotel.

Położył go na kontuarze. Recepcjonista od razu po niego sięgnął.

– To klucz zapasowy, prawda?

– Nie rozumiem.

– Wydawało mi się, że poprzedni gość nie oddał klucza.

– Nie oddał, ale dostaliśmy go z powrotem następnego dnia.

– Dostaliście? Od kogo?

– Od policji, sir.

– Od jakiej policji?

Recepcjonista wyraźnie się zmieszał i wzruszył ramionami.

– Oczywiście od zwykłej policji. Policjant zwrócił klucz portierowi. Pan Matsson pewnie go gdzieś zgubił.

– Gdzie?

– Tego niestety nie wiem, sir.

Martin Beck zadał ostatnie pytanie:

– Czy ktoś oprócz mnie przeglądał rzeczy pana Matssona?

Recepcjonista wahał się przez ułamek sekundy.

– Nie sądzę, sir.

Martin Beck pchnął obrotowe drzwi. Siwowąsy mężczyzna w liberii stał w cieniu pod baldachimem, z rękoma z tyłu, nieruchomo, jak żywy pomnik Emila Janningsa[3].

– Dwa tygodnie temu policjant wręczył panu klucz do pokoju hotelowego. Czy pamięta pan tę sytuację?

Staruszek popatrzył na niego pytająco.

– Naturalnie.

– Czy był w mundurze?

– Naturalnie. Przed wejściem zatrzymał się wóz patrolowy, jeden z policjantów wysiadł i zwrócił klucz.

– Co powiedział?

Portier zastanawiał się chwilę.

– Powiedział: „Przedmiot znaleziony”. Chyba tylko tyle.

Martin Beck ruszył przed siebie. Po trzech krokach zorientował się, że zapomniał o napiwku. Wrócił i położył portierowi na dłoni kilka monet z lekkiego metalu.

Portier dotknął daszka czapki opuszkami palców prawej ręki.

– Dziękuję, ale to zbyteczne.

– Świetnie pan mówi po niemiecku – powiedział Martin Beck.

W każdym razie sto razy lepiej ode mnie, pomyślał.

– Nauczyłem się na froncie pod Soczą w tysiąc dziewięćset szesnastym.

Za rogiem hotelu Martin Beck wyjął plan miasta, rzucił nań okiem i skierował się ku nabrzeżu. W górę rzeki płynął duży biały parowiec kołowy z dwoma kominami. Przyglądał mu się ze smutkiem.

Coś tutaj nie gra. Coś jest zdecydowanie nie tak. Ale co? Tego nie wiedział.

Загрузка...