Taksówka zatrzymała się przed komendą policji na Davidhallstorg.
Martin Beck pokonał szerokie schody i zdeponował torbę w przeszklonej dyżurce. Choć był tu parę lat temu, znów zrobiły na nim wrażenie masywność i majestat budynku, okazałe hole i przestronne korytarze. Na drugim piętrze stanął pod drzwiami z tabliczką KOMISARZ, zapukał i wśliznął się do środka. Ktoś kiedyś powiedział, że potrafi stanąć w pokoju, zamknąć za sobą drzwi i jednocześnie w nie pukać z drugiej strony. Było w tym ziarenko prawdy.
– Czołem! – powiedział.
W pokoju było dwóch mężczyzn. Jeden, bardzo duży, opierał się o ramę okna i żuł wykałaczkę. Drugi, wysoki, chudy, z zaczesanymi do tyłu włosami, o żywym spojrzeniu, siedział za biurkiem. Obaj byli po cywilnemu. Ten za biurkiem popatrzył krytycznie na Martina Becka.
– Piętnaście minut temu przeczytałem w gazecie, że jesteś za granicą i roznosisz w pył międzynarodowe siatki handlarzy narkotyków. A teraz tu wchodzisz i mówisz „czołem”. Co to za maniery? Chcesz czegoś?
– Pamiętasz tę historię z nożem w nocy na Trzech Króli? I gościa o nazwisku Matsson?
– Nie. A powinienem?
– Ja pamiętam – odezwał się ospale mężczyzna pod oknem.
– To Månsson – poinformował komisarz. – Zajmuje się… Co ty właściwie robisz, Månsson?
– Nic. Wybieram się do domu.
– Otóż to, nic nie robi i wybiera się do domu. No, Månsson, co pamiętasz?
– Zapomniałem.
– Czy mógłbyś pomóc w czymś jeszcze?
– Yhm, w poniedziałek. Teraz mam wolne.
– Musisz tak ciamkać?
– Odzwyczajam się od palenia.
– Co pamiętasz o tej aferze z nożem?
– Nic.
– Nic a nic?
– Nic. Backlund nad tym ślęczał.
– I co mówił?
– Nie wiem. Ciężko zasuwał przez kilka dni. I był cholernie skryty.
– Masz szczęście – powiedział komisarz do Martina Becka.
– Bo?
– Bo poznasz Backlunda – wyjaśnił Månsson.
– Otóż to – dodał komisarz. – Backlund jest popularny. Będzie za pół godziny. Pokój trzysta dwanaście. Weź numerek.
– Dzięki.
– Czy to ten sam Matsson, którego szukacie?
– Tak.
– Jest w Malmö?
– Raczej nie.
– To do bani – ze smutkiem zauważył Månsson.
– Co takiego?
– Wykałaczka.
– No to zapal, do cholery! Nikt ci nie kazał jeść wykałaczek.
– Podobno można dostać smakowe – powiedział Månsson.
Martin Beck aż za dobrze czuł bluesa. Prawdopodobnie coś popsuło im dzień. Zadzwoniły żony, podkreśliły, że jedzenie się zmarnuje, i zapytały, czy nie ma innych policjantów.
Zostawił kolegów z ich kłopotami i poszedł do stołówki na herbatę. Wyjął papiery od Szluki i jeszcze raz przeczytał skromne zeznania świadków.
Gdzieś za jego plecami trwała wymiana zdań.
– Przepraszam, że pytam, ale czy to naprawdę babeczka migdałowa?
– A niby co innego?
– Wygląda na zabytek kultury. Aż szkoda jeść. Muzeum cukiernictwa byłoby zachwycone.
– Jak się nie podoba, może pan pójść gdzie indziej.
– Na przykład dwa piętra niżej, żeby złożyć doniesienie, że oferuje pan śmiertelnie niebezpieczną broń. Zamawiam babeczkę migdałową, a dostaję skamielinę, której powstydziłyby się nawet Szwedzkie Koleje Państwowe. Ja jestem bardzo wrażliwy…
– Wrażliwy, akurat. Poza tym sam pan ją wybrał.
Martin Beck odwrócił się i spojrzał na Kollberga.
– Cześć.
– Cześć.
Nie wydawali się szczególnie zaskoczeni. Kollberg odsunął nieudany wypiek.
– Kiedy przyjechałeś?
– Przed chwilą. Co tu robisz?
– Chcę porozmawiać z niejakim Backlundem.
– Ja też.
– Właściwie miałem tu inną sprawę – dorzucił Kollberg gwoli usprawiedliwienia.
Dziesięć minut później, o piątej, udali się do Backlunda, starszego mężczyzny o miłej, acz przeciętnej aparycji. Uścisnął im dłonie.
– Ach. Wytworni goście. Ze Sztokholmu. – Odsunął im krzesła i usiadł. – Proszę, proszę. Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt?
– W nocy na Trzech Króli doszło do jakiejś bójki na noże. Został okaleczony Alf Matsson.
– Tak, zgadza się. Pamiętam tę sprawę. Jest zamknięta. Prokurator zdecydował o niewnoszeniu aktu oskarżenia.
– Co się właściwie stało? – zapytał Martin Beck.
– Stało, jak stało… Momencik, przyniosę dokumenty.
Backlund wrócił po dziesięciu minutach z kopią zszytego raportu. Był zdumiewająco obszerny. Przez chwilę go wertował, nie kryjąc zadowolenia i dumy.
– Zacznijmy od początku – powiedział.
– Potrzebne nam tylko ogólne pojęcie o tym, co zaszło – wtrącił Kollberg.
– Rozumiem. O pierwszej dwadzieścia trzy szóstego stycznia tego roku policjanci Kristiansson i Kvant, pełniący służbę patrolową na Linnegatan, otrzymali rozkaz udania się do posesji przy Sveagatan dwadzieścia sześć w Limhamnie, gdzie jedna osoba doznała obrażeń wskutek cięć nożem.
Policjanci Kristiansson i Kvant przybyli pod wskazany adres około pierwszej dwadzieścia dziewięć. Zastali tam jedną osobę, która podawała się za dziennikarza Alfa Sixtena Matssona, pochodzącego ze Sztokholmu i zamieszkałego na Fleminggatan trzydzieści cztery. Alf Sixten Matsson oświadczył, że został pobity i okaleczony nożem przez dziennikarza Bengta Eilerta Jönssona, pochodzącego z Malmö i zamieszkałego na Sveagatan dwadzieścia sześć w Limhamnie. Matsson, który na zewnętrznej stronie lewego nadgarstka miał zadraśnięcie mniej więcej pięciocentymetrowej długości, został odwieziony przez policjantów Kristianssona i Kvanta na polikliniczny oddział nagłych wypadków przy Szpitalu Publicznym, natomiast Bengt Eilert Jönsson został przekazany policji kryminalnej w Malmö przez policjantów Elofssona i Borglunda, których wezwali policjanci Kristiansson i Kvant. Obaj byli pod wpływem alkoholu.
– Kristiansson i Kvant?
Backlund obrzucił Kollberga pełnym wyrzutu spojrzeniem i kontynuował:
– Matsson, po opatrzeniu na poliklinicznym oddziale nagłych wypadków przy Szpitalu Publicznym, również został przekazany policji kryminalnej w Malmö celem złożenia zeznań. Zeznał, że urodził się piątego sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku w Mölndalu, jest zameldowany…
– Moment – przerwał Martin Beck. – Nie musimy znać wszystkich szczegółów.
– Aha. Ale pragnąłbym zauważyć, że niełatwo uzyskać jasny obraz, jeśli cokolwiek się pominie.
– Czy ten raport daje jasny obraz?
– Mogę odpowiedzieć, że tak i nie. Wersje różnią się między sobą. Dane dotyczące czasu również. Zeznania świadków są bardzo ogólnikowe. Dlatego prokurator nie doszukał się podstaw do wniesienia oskarżenia.
– Kto przesłuchiwał Matssona?
– Ja. Przesłuchiwałem go osobiście i bardzo wnikliwie.
– Czy był pijany?
Backlund wertował raport.
– Chwileczkę… O, już mam. Przyznał się do spożywania alkoholu, ale w umiarkowanej ilości.
– Jak się zachowywał?
– Tego nie zanotowałem. Ale Kristiansson i Kvant oświadczyli… momencik… że szedł dość chwiejnie, mówił spokojnie i nie zawsze wyraźnie.
Martin Beck się poddał. Kollberg nie dawał za wygraną.
– Jak wyglądał?
– Tego również nie zanotowałem. Jeśli dobrze pamiętam, był schludnie ubrany.
– Jak to się stało, że oberwał nożem?
– Można by powiedzieć, że przebieg tego zajścia jest niejasny, ponieważ zeznania były rozbieżne. Jeśli mnie pamięć nie myli… aha, no tak…
Matsson oznajmił, że został skaleczony około północy, natomiast według Jönssona stało się to nie wcześniej niż po godzinie pierwszej. Bardzo trudno było uzyskać jasność w tym punkcie.
– Czy on w ogóle dostał w kość?
– Mam tutaj wersję Jönssona. Bengt Eilert Jönsson zeznaje, że on i Matsson, którego po raz pierwszy spotkał w związku z wykonywanym zawodem, znali się od blisko trzech lat i że przed południem piątego stycznia przypadkiem natknął się na Matssona, który zatrzymał się w Hotelu Savoy, i zaprosił go, ponieważ Matsson był sam, do swojego domu na kolację o godzinie…
– Dobrze, dobrze, ale co powiedział o samej bójce?
Backlund poskromił pierwsze oznaki irytacji. Przerzucił kilka stron.
– Jönsson zaprzecza, jakoby doszło do umyślnego pobicia, przyznaje jednak, że mniej więcej kwadrans po pierwszej pchnął Matssona, Matsson się przewrócił i skaleczył kieliszkiem, który trzymał w dłoni.
– Kieliszkiem? Przecież był draśnięty nożem.
– Ta kwestia została poruszona w poprzednim akapicie… Chwileczkę. Jest.
Matsson oznajmił, że tuż przed jedenastą wdał się w rękoczyny z Bengtem Jönssonem i że prawdopodobnie wtedy oberwał w lewą rękę nożem, który zauważył wcześniej w mieszkaniu Jönssona. Sami widzicie. Tuż przed jedenastą! i kwadrans po pierwszej! Różnica dwóch godzin i dwudziestu minut! Otrzymaliśmy zaświadczenie wystawione przez lekarza ze Szpitala Publicznego. Pięciocentymetrowej długości rozcięcie skóry, obfite krwawienie, krawędzie rany…
Kollberg pochylił się do przodu i wbił wzrok w mężczyznę czytającego raport.
– To nas nie interesuje. Co ty o tym myślisz? Coś się przecież stało. Dlaczego? Jak?
Backlund nie krył irytacji. Zdjął okulary i nerwowo je czyścił.
– Stało się i stało się. Wszystko jest tutaj. Starannie spisane i sprawdzone. Nie wiem, jak mam wyjaśnić tę sprawę, nie referując zebranych materiałów. Jeśli chcecie, sami je przejrzyjcie. Proszę bardzo.
Położył raport na krawędzi stołu. Martin Beck obojętnie go przewertował i obejrzał dołączone na końcu zdjęcia kuchni, salonu i kamiennych schodków. Ładny wystrój i nienaganny porządek. Na schodkach było kilka ciemnych plamek wielkości jednego öre. Gdyby nie zostały zaznaczone białymi strzałkami, pewnie nikt by ich nie zauważył. Przekazał raport Kollbergowi i zabębnił palcami po poręczy krzesła.
– Czy Matsson był przesłuchiwany tutaj? – zapytał.
– Tak, w tym pokoju.
– Pewnie długo rozmawialiście.
– Owszem, złożył szczegółowe zeznanie.
– Jakie sprawiał wrażenie?
Irytacja Backlunda sięgnęła zenitu. Bez przerwy coś przekładał na pociągniętym pokostem blacie, przesuwał i ustawiał na miejsce.
– Wrażenie, wrażenie. Wszystko jest w raporcie. Już to mówiłem. Poza tym do zdarzenia doszło w mieszkaniu prywatnym, a potem Matsson nie chciał złożyć doniesienia. Nie rozumiem, co chcecie wiedzieć.
Kolłberg odłożył raport, w ogóle do niego nie zaglądając, i podjął ostatnią próbę.
– Chcemy poznać twoją prywatną opinię o Alfie Matssonie.
– Nie mam żadnej – odparł niechętnie Backlund.
Kiedy wyszli, wciąż siedział przy stole, pochylony nad swoimi protokołami postępowania przygotowawczego. Wyraźnie zniesmaczony.
– No, no – skwitował Kolłberg w windzie.
Bengt Jönsson mieszkał w niedużej parterowej willi z werandą i ogrodem.
Furtka była otwarta, na żwirowej alejce opalony blondyn siedział w kucki przy dziecięcym rowerku. Tłustymi od smaru rękami próbował założyć łańcuch. Obok stał mniej więcej pięcioletni chłopczyk z kluczem francuskim w dłoni.
Kiedy Kolłberg i Martin Beck weszli na posesję, mężczyzna wstał i wytarł dłonie o spodnie. Mógł mieć około trzydziestki, miał na sobie kraciastą koszulę, brudne spodnie khaki i saboty.
– Bengt Jönsson? – spytał Kolłberg.
– Tak, to ja.
Mężczyzna przyglądał się im podejrzliwie.
– Jesteśmy z policji kryminalnej ze Sztokholmu – powiedział Martin Beck. – Chcielibyśmy pana prosić o kilka informacji na temat pana przyjaciela, Alfa Matssona.
– Przyjaciela – powtórzył blondyn. – Tak bym go nie nazwał. Czy chodzi o to, co wydarzyło się tej zimy? Myślałem, że to było i minęło.
– Owszem. Sprawa jest zamknięta i nikt nie będzie do tego wracał. Interesuje nas co innego, mianowicie osoba Alfa Matssona.
– Przeczytałem w gazecie o jego zaginięciu. Podobno był w jakiejś siatce narkotykowej. Nie miałem pojęcia, że ćpał.
– Nie ćpał, sprzedawał.
– O cholera. Co was interesuje? O narkotykach nic nie wiem.
– Mógłby pan nam pomóc w wyrobieniu sobie opinii o Matssonie – wyjaśnił Martin Beck.
– To znaczy?
– Wszystko, co pan o nim wie – włączył się Kolłberg.
– Wiem niewiele, mimo że znamy się od trzech lat. Przed tym zajściem spotkałem go zaledwie kilka razy. Też jestem dziennikarzem, widywaliśmy się służbowo.
– A czy mógłby pan opowiedzieć, co się właściwie stało zimą? – zapytał Martin Beck.
– Usiądźmy – zaproponował Jönsson, wchodząc na werandę. Na werandzie stał stół i cztery wiklinowe krzesła. Martin Beck usiadł i poczęstował Jönssona papierosem. Kolłberg zerknął podejrzliwie na krzesło, po czym ostrożnie się na nim usadowił.
Niebezpiecznie zatrzeszczało pod jego ciężarem.
– Jak się pan zapewne domyśla – zaczął Martin Beck – interesuje nas wyłącznie to, co ma pan do powiedzenia na temat charakteru Alfa Matssona. Do samej awantury ani my, ani policja w Malmö nie zamierza wracać.
– Przypadkiem spotkałem Alfa na ulicy. Zatrzymał się w hotelu w Malmö i zaprosiłem go na kolację. Prawdę mówiąc, nigdy go nie lubiłem, ale był sam i chciał, żebyśmy poszli razem do knajpy, więc pomyślałem, że będzie lepiej, jeśli wpadnie do nas. Przyjechał taksówką. Chyba był trzeźwy. No, prawie… Przy jedzeniu poczęstowałem go sznapsem, a potem słuchaliśmy płyt, piliśmy gorzałę i rozmawialiśmy. Dosyć szybko się urżnął i… stał się nieprzyjemny. Tego dnia u żony była jej przyjaciółka i Alf, ni stąd, ni zowąd, powiedział do niej: „Te, mogę cię przerznąc?”.
Bengt Jönsson umilkł. Martin Beck skinął głową.
– Proszę mówić dalej.
– Przyjaciółka żony była oburzona, nie przywykła, żeby mężczyźni tak ją traktowali. Zona się wściekła, powiedziała Alfowi, że jest chamem, a on wyzwał ją od dziwek i zachowywał się jak skończony impertynent. Kazałem mu się zamknąć i panie przeszły do innego pokoju.
Znów umilkł.
– Czy zawsze tak się zachowywał po pijaku? – zapytał Kollberg.
– Nie wiem. Przedtem nigdy nie widziałem go pijanego.
– Co się wydarzyło potem? – spytał Martin Beck.
– Potem dalej piliśmy wódkę. Ja niezbyt dużo. W ogóle nie czułem się wstawiony. Za to Alf był coraz bardziej pijany, czkał, bekał, śpiewał i nagle zwymiotował na podłogę. Zaprowadziłem go do toalety, po chwili zrobiło mu się lepiej i jakby trochę wytrzeźwiał. Kiedy mu powiedziałem, że powinniśmy sprzątnąć wymiociny, usłyszałem, że może to zrobić ta dziwką, z którą się ożeniłem. Wtedy wkurzyłem się nie na żarty i kazałem mu się wynosić, powiedziałem, że nie chcę go widzieć w moim domu. Ale on tylko się roześmiał, siedział jakby nigdy nic i bekał. Powiedziałem, że zamówię mu taksówkę, a on na to, że zamierza zostać, bo prześpi się z moją żoną. Uderzyłem go. Kiedy wstał i znowu powiedział coś świńskiego o mojej żonie, uderzyłem go jeszcze raz. Przewrócił się na stół i potłukł kieliszki. Próbowałem go wyprosić, ale nie chciał się ruszyć. W końcu żona zadzwoniła po policję, bo zanosiło się na to, że inaczej się go nie pozbędziemy.
– Skaleczył się w rękę – przypomniał Kollberg. – Jak do tego doszło?
– Zauważyłem, że krwawi, ale uznałem, że to nic groźnego. Poza tym byłem wściekły i miałem to gdzieś. Skaleczył się kieliszkiem. Przy upadku. Potem twierdził, że chlasnąłem go nożem. Bzdura! Nie miałem noża. Przez resztę nocy przesłuchiwała mnie policja. Koszmarna historia.
– Czy po tym incydencie spotkał się pan z Alfem Matssonem? – zapytał Kollberg.
– Uchowaj Boże. Ostatni raz widziałem go następnego dnia rano w komisariacie. Kiedy wychodziłem od tego gliniarza… przepraszam, policjanta, który mnie przesłuchiwał, sukinsyn siedział na korytarzu i miał czelność powiedzieć: „Masz jeszcze gorzałę, potem do ciebie pojedziemy i obciągniemy”. W ogóle się nie odezwałem i od tamtej pory go nie widziałem.
Bengt Jönsson wstał i podszedł do chłopczyka, który uderzał w rower kluczem francuskim. Kucnął i znów zajął się łańcuchem.
– Nie mam już nic więcej do powiedzenia w tej sprawie – rzucił przez ramię. – Tak to się odbyło.
Martin Beck i Kollberg podnieśli się i ruszyli do furtki. Jönsson skinął im głową na pożegnanie.
– Milutki gość z tego naszego Matssona – powiedział Kollberg, kiedy wracali do Malmö. – Ludzkość nie poniosłaby chyba niepowetowanej straty, gdyby naprawdę w coś się wpakował. Tylko twój urlop by na tym ucierpiał.