Drzwi otworzyły się natychmiast.
Mężczyzna miał na sobie szlafrok i kapcie. Wydawał się kompletnie zaskoczony.
– Przepraszam – powiedział. – Myślałem, że to moja narzeczona.
Martin Beck od razu go rozpoznał. To jego pokazał mu Molin Pod Cynowym Pucharem dzień przed wylotem Matssona do Budapesztu.
Szczera, sympatyczna twarz. Łagodne spojrzenie niebieskich oczu. Dobrze zbudowany. Tylko broda i średni wzrost upodabniały go do belgijskiego studenta Roedera i Alfa Matssona.
– Jesteśmy z policji. Nazywam się Beck. A to policjant śledczy Kollberg.
Sztywno i uprzejmie przywitali się skinieniem głowy.
– Kollberg.
– Gunnarsson.
– Czy możemy wejść na chwilę? – zapytał Martin Beck.
– Naturalnie. O co chodzi?
– Chcielibyśmy porozmawiać o Alfie Matssonie.
– Wczoraj był u mnie w tej samej sprawie inny policjant.
– Tak, wiemy.
Ledwie Martin Beck i Kollberg przekroczyli próg mieszkania, w ich zachowaniu zaszła wyraźna zmiana, której nie byli świadomi. Napięcie i niepewność zastąpiły rutynowy spokój i stanówczość, świadczące o tym, że wiedzą, co się stanie, bo często doświadczali czegoś podobnego.
Przeszli przez mieszkanie, nie mówiąc ani słowa. Było jasne i przestronne, urządzone z dobrze przemyślaną dbałością, acz nie do końca.
Rozstawienie nowiutkich mebli nasuwało skojarzenia z aranżacją wystroju sklepowej witryny.
Okna dwóch pokoi wychodziły na ulicę, okno sypialni i kuchni na podwórze. W łazience, której drzwi stały otworem, paliło się światło.
Kiedy zadzwonili, mężczyzna najwyraźniej zajmował się poranną toaletą.
W sypialni były dwa szerokie łóżka. Na nocnej szafce obok tego, na którym ktoś niedawno leżał, stała do połowy opróżniona butelka wody mineralnej, szklanka, dwa słoiczki tabletek i zdjęcie w ramce. Poza tym w sypialni był fotel na biegunach, dwa stołki i toaletka z szufladkami i nastawnym lustrem. Zdjęcie przedstawiało młodą kobietę o blond włosach, dorodnej twarzy i bardzo jasnych oczach. Nie miała makijażu. Na szyi wisiał srebrny łańcuszek bismark. Martin Beck rozpoznał ten model, bo szesnaście lat temu identyczny podarował żonie.
Obejrzeli mieszkanie i weszli do gabinetu.
– Siadajcie, proszę – powiedział Gunnarsson.
Martin Beck skinął głową i usadowił się na wiklinowym krześle przy dwuosobowym biurku, wyposażonym po obu stronach w kolumny szuflad.
Mężczyzna w szlafroku zerknął na Kollberga, który nadal krążył po mieszkaniu.
Na blacie leżały maszynopisy, książki i czasopisma. W maszynie tkwiła częściowo zapisana kartka papieru, przy telefonie stała jeszcze jedna fotografia w ramce. Jasnooka kobieta ze srebrnym łańcuszkiem. To zdjęcie zostało zrobione w plenerze. Odrzuciła głowę do tyłu i śmiała się prosto w obiektyw. Wiatr mierzwił jej włosy.
– Czym mogę służyć? – zapytał uprzejmie mężczyzna w szlafroku.
Martin Beck pochwycił jego spojrzenie. W niebieskich oczach malował się spokój. Kollberg krzątał się winnej części mieszkania, był w łazience albo w kuchni.
– Proszę powiedzieć, co się wydarzyło – zaczął Martin Beck.
– Kiedy?
– W nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi lipca, kiedy pan i Matsson wyszliście z baru Opera.
– Już to mówiłem. Rozstaliśmy się na ulicy. Wsiadłem do taksówki i wróciłem do domu. On czekał na następną, bo jechał w inną stronę.
Martin Beck położył ręce na krawędzi biurka i przyglądał się kobiecie na fotografii.
– Chciałbym zobaczyć pański paszport.
Mężczyzna obszedł biurko, usiadł i wysunął szufladę. Wiklinowe krzesło przyjemnie zaskrzypiało.
– Proszę.
Martin Beck kartkował paszport. Był stary i zniszczony, ostatni stempel rzeczywiście wbili mu na Arlandzie dziesiątego maja. Na następnej stronie – która była jednocześnie ostatnią w paszporcie – było kilka notatek, między innymi dwa numery telefonów i krótki wierszyk. Wewnętrzne strony okładki pokrywały bodaj notatki o samochodach albo silnikach, skreślone pospiesznie dawno temu. Wierszyk był napisany w poprzek zielonym długopisem. Martin Beck obrócił paszport i przeczytał:
There was a young man from Dundee
Who said: „They can't do without me.
No house is complete
Without me and my seat.
My initials are WC”[8].
Mężczyzna siedzący po drugiej stronie biurka śledził jego spojrzenie.
– To limeryk – wyjaśnił.
– Widzę.
– O Winstonie Churchillu. Podobno jego autorstwa. Usłyszałem to w samolocie z Paryża do Sztokholmu i tak mi się spodobał, że postanowiłem go zapisać.
Martin Beck nie zareagował. Wpatrywał się w rymowankę. Pod napisem papier był trochę jaśniejszy i było tam kilka małych zielonych kropek, których nie powinno tam być. Jakby z drugiej strony przebijał zielony stempel. Tyle że żadnego stempla nie było. Stenström najwyraźniej to przeoczył.
– Uniknąłby pan kłopotów, gdyby wysiadł pan na lotnisku w Kopenhadze i przeprawił się promem do Szwecji.
– Nie wiem, o czym pan mówi.
Zadzwonił telefon. Gunnarsson odebrał.
– To do was.
Kollberg wszedł do gabinetu i przejął słuchawkę.
– Aha, dobrze, niech zaczynają. Tak, poczekaj tam. Niedługo będziemy. – Rozłączył się. – To Stenström. Strażacy spalili chałupę w poniedziałek.
– Nasi ludzie przeszukują zgliszcza w Hagalund – wyjaśnił Martin Beck.
– No to jak będzie? – zapytał Kollberg.
– Nadal nie wiem, o czym panowie mówią.
Spojrzenie mężczyzny było równie skupione i szczere.
Na moment zaległa cisza, po czym Martin Beck wzruszył ramionami i powiedział:
– Proszę się ubrać.
Gunnarsson bez słowa poszedł do sypialni. Kollberg za nim.
Martin Beck znów popatrzył na fotografię. Choć to właściwie nie miało znaczenia, nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Po obejrzeniu paszportu nabrał absolutnej pewności, ale czysto hipotetyczna myśl o pogorzelisku mogła się okazać chybiona, i gdyby mężczyzna zachował swoją niezłomną postawę, czekałoby ich wyjątkowo żmudne śledztwo.
Nie to jednak stanowiło główny powód jego niezadowolenia.
Gunnarsson wrócił po pięciu minutach. Miał na sobie szary sweter i brązowe spodnie. Spojrzał na zegarek.
– Jedźmy – powiedział. – Niedługo będę miał gościa i wolałbym…
Nie dokończył. Martin Beck ani drgnął.
– Nie ma pośpiechu.
Kollberg wyszedł z sypialni.
– Spodnie i niebieski blezer wiszą w szafie.
Martin Beck pokiwał głową. Gunnarsson krążył po pokoju. Ciut nerwowo, ale z kamiennym wyrazem twarzy.
– To nie musi być takie straszne, jak się wydaje – życzliwie zauważył Kollberg. – Proszę się nie martwić na zapas.
Martin Beck zerknął na Kollberga i znów spojrzał na Gunnarssona.
Kollberg oczywiście miał rację. Gunnarsson się poddał. Kiedy przekroczyli próg jego mieszkania, wiedział, że gra skończona. Pogodził się z tym, zasklepił jak w kokonie, ale nie wyzbył wrażliwości.
Martin Beck odchylił się na wiklinowym krześle i czekał. Kollberg znieruchomiał przy drzwiach do sypialni. Gunnarsson zastygł na środku pokoju i spojrzał na zegarek.
Upłynęła jedna minuta. Druga. Trzecia. Znów spojrzał na zegarek, prawdopodobnie odruchowo i z pewnym rozdrażnieniem. Po kolejnych dwóch minutach zrobił to ponownie, tym razem ukradkiem, pocierając twarz grzbietem lewej dłoni. Gdzieś na ulicy trzasnęły drzwi samochodu.
Gunnarsson otworzył usta.
– Jeśli… – powiedział, urwał i szybko podszedł do telefonu. – Przepraszam, muszę zadzwonić.
Martin Beck skinął głową i nie odrywał wzroku od tarczy. 018. Kierunkowy do Uppsali. Potem sześć cyfr. Ktoś odebrał po trzecim sygnale.
– Dzień dobry. To ja. Åke. Czy Ann-Louise już wyjechała? Ach, tak. O której?
Martin Beck usłyszał kobiecy głos: „Piętnaście minut temu”.
– Dziękuję. Do widzenia. – Gunnarsson odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek, nie kryjąc ulgi. – Idziemy?
Odpowiedziało mu dziesięciominutowe milczenie.
– Proszę usiąść – odezwał się w końcu Martin Beck.
Mężczyzna długo się wahał, zanim usiadł, i mimo że usiłował zachować spokój, zdradzały go złowieszcze odgłosy wiklinowego krzesła. Kiedy po raz enty spojrzał na zegarek, Martin Beck zauważył, że drżą mu ręce.
Kollberg ziewnął. Albo udawał, albo puściły mu nerwy.
– Na co czekamy? – dwie minuty później zapytał Gunnarsson, w którego głosie dał się wyczuć odcień niepewności.
Martin Beck popatrzył na niego. Ciekawe, pomyślał, co by było, gdyby Gunnarsson doszedł do wniosku, że milczenie ciąży nie tylko jemu. Chyba niewiele by to zmieniło. W pewnym sensie siedzieli w tej samej łodzi.
Gunnarsson spojrzał na zegarek, wziął długopis i natychmiast odłożył go na miejsce.
Martin Beck przeniósł wzrok na fotografię i dyskretnie zerknął na zegarek.
Od rozmowy telefonicznej upłynęło dwadzieścia minut. Mieli do dyspozycji góra pół godziny.
Kiedy znów popatrzył na Gunnarssona, przyłapał się na tym, że myśli o wszystkim, co ich łączy. Wielkie skrzypiące łoże. Widok z okna. Klucz do pokoju. Parne powietrze znad Dunaju.
Ostentacyjnie spojrzał na zegarek. Choćby dlatego, że to wyraźnie irytowało Gunnarssona, a może dlatego, że przypominało o łączącej ich więzi.
Po raz pierwszy od co najmniej trzydziestu minut napotkał spojrzenie Kollberga. Jeśli się nie pomylili, finał był tuż-tuż.
Pół minuty później Gunnarsson pękł.
– Okej, co chcecie wiedzieć? – zapytał głośno i wyraźnie, popatrując to na Martina Becka, to na Kollberga.
Nie zareagowali.
– Tak, macie rację – powiedział ochryple, wlepiając wzrok w blat biurka. – To ja. Ale nie chcę o tym mówić.
Kollberg zerknął na Gunnarssona, zmarszczył brwi, zerknął na Martina Becka i pokiwał głową. Martin Beck głęboko odetchnął.
– Na pewno zdaje pan sobie sprawę, że i tak wszystkiego się dowiemy. Są świadkowie, którzy pana rozpoznają. Znajdziemy taksówkarza, który pana tu przywiózł z lotniska tamtej nocy. Przypomni sobie, czy ktoś panu towarzyszył. Eksperci przeszukają pański samochód i mieszkanie. I pogorzelisko w Hagalund. Jeśli były tam zwłoki, na pewno coś po nich zostało. Ale to teraz bez znaczenia. Cokolwiek się przydarzyło Alfowi Matssonowi i gdziekolwiek się podział, na pewno go znajdziemy. Nie uda się panu niczego ukryć, niczego naprawdę istotnego.
Gunnarsson popatrzył mu w oczy.
– Jeśli tak, nie rozumiem, po co to wszystko.
Martin Beck zapamięta te słowa na lata, może nawet do końca życia.
Kollberg uratował sytuację.
– Do naszych obowiązków – odezwał się bezbarwnie – należy poinformowanie pana, że jest pan podejrzany o zabójstwo lub morderstwo. Naturalnie podczas formalnych przesłuchań ma pan prawo do adwokata.
– Alf zabrał się ze mną taksówką. Przyjechaliśmy tutaj. Wiedział, że mam w domu butelkę whisky, i koniecznie chciał się napić.
– I?
– Wypiliśmyjuż dosyć dużo. Pokłóciliśmy się. – Gunnarsson umilkł i wzruszył ramionami. – Wolałbym o tym nie mówić.
– Dlaczego się pokłóciliście? – zapytał Kollberg.
– Wyprowadził mnie z równowagi…
– W jaki sposób?
Szybka, niekontrolowana zmiana wyrazu niebieskich oczu. Teraz nie było w nich łagodności.
– Zachowywał się jak… powiedział coś… o mojej narzeczonej. Mogę wyjaśnić, jak to się zaczęło. W górnej szufladzie po prawej jest kilka zdjęć…
Martin Beck wysunął szufladę i ostrożnie wyjął zdjęcia. Zrobione na plaży, takie, jakie zwykle robią sobie zakochani, kiedy nic i nikt nie zakłóca ich spokoju. Przejrzał je, nie patrząc. Ostatnie było pomięte i naderwane. Kobieta o jasnych oczach uśmiechała się do fotografa.
– Byłem w toalecie. Kiedy wróciłem, grzebał w moich szufladach. I znalazł… te zdjęcia. Jedno chciał zabrać. Już wcześniej byłem na niego zły, ale jak to zobaczyłem, to… się wściekłem. – Przerwał na moment. – Niestety, nie pamiętam wszystkich szczegółów.
Martin Beck skinął głową.
– Siłą wyrwałem mu zdjęcia, a on zaczął wywrzaskiwać świństwa o… o Ann-Louise. Wiedziałem, że łże jak pies, nie byłem w stanie tego słuchać. Mówił bardzo głośno, chyba się zaniepokoiłem, że pobudzi sąsiadów. – Opuścił wzrok i spojrzał na swoje dłonie. – To nie jest takie ważne, ale może miało jakieś znaczenie. Nie wiem. Czy muszę powtarzać…
– Szczegóły zostawmy na później – powiedział Kollberg. – Co było dalej?
Gunnarsson uparcie wpatrywał się w dłonie.
– Udusiłem go – wyszeptał.
Martin Beck odczekał dziesięć sekund i przesunął palcem wskazującym po nosie.
– I?
– Nagle wytrzeźwiałem, przynajmniej tak mi się wydawało. Matsson leżał na podłodze. Martwy. Było około drugiej. Oczywiście powinienem zadzwonić na policję. Ale to nie było takie proste. – Zastanawiał się przez chwilę. – Wszystko by się zawaliło.
Martin Beck pokiwał głową i spojrzał na zegarek, czym chyba ponaglił Gunnarssona.
– Siedziałem i myślałem mniej więcej kwadrans. Tu, na tym krześle. Nie chciałem przyjąć do wiadomości, że jestem w beznadziejnej sytuacji. To, co się wydarzyło, było… zaskakujące. I bezsensowne. Nie docierało do mnie, że to ja, ni stąd, ni zowąd… O tym możemy chyba porozmawiać później.
– Wiedział pan, że Matsson wybiera się do Budapesztu – powiedział Kollberg.
– Tak. Miał przy sobie paszport i bilety. Zamierzał tylko wskoczyć do domu po walizkę. Wydaje mi się, że to jego okulary podsunęły mi wyjście z sytuacji. Leżały koło niego na podłodze, bardzo charakterystyczne, na swój sposób zmieniały jego wygląd. A potem pomyślałem o tamtym domu. Zanim się przeprowadziłem, patrzyłem z balkonu, jak ćwiczą strażacy. Podpalali i gasili. W każdy poniedziałek. Wiedziałem, że niedługo spalą wszystko do gołej ziemi. To tańsze od rozbiórki. – Gunnarsson obrzucił Martina Becka zdesperowanym spojrzeniem. – Wziąłem paszport, bilety, kluczyki do samochodu i klucze do jego mieszkania i… – Zadrżał, ale błyskawicznie zebrał się w sobie. – Potem zniosłem go do samochodu, to było najtrudniejsze, ale miałem… chciałem powiedzieć, że miałem szczęście. I pojechałem do Hagalund.
– Do tej ruiny?
– Tak. Nie było tam żywej duszy. Wniosłem Alfa na strych, trochę mnie to kosztowało, bo niewiele zostało po schodach, i położyłem za jakimś przepierzeniem pod stertą gratów, żeby nikt go nie znalazł. Nie żył, więc nie miało większego znaczenia, gdzie leży. Tak myślałem.
Martin Beck niespokojnie zerknął na zegarek.
– Dalej.
– Zaczęło się rozwidniać. Pojechałem na Fleminggatan, wziąłem walizkę, była spakowana, i włożyłem do samochodu Alfa. Potem wróciłem do siebie, trochę posprzątałem, zabrałem jego okulary i płaszcz, który wciąż wisiał w przedpokoju, i od razu wyszedłem. Nie miałem odwagi siedzieć i czekać. Pojechałem jego samochodem na Arlandę i zaparkowałem… – Gunnarsson spojrzał błagalnie na Martina Becka. – Wszystko poszło gładko, jakby samo, bez mojego udziału. Włożyłem okulary, płaszcz był na mnie za ciasny, więc przerzuciłem go przez ramię i odprawiłem się. Podróży dokładnie nie pamiętam, w każdym razie wszystko wydawało się śmiesznie proste.
– Jak zamierzał pan stamtąd wyjechać?
– Wiedziałem tylko tyle, że jakoś sobie poradzę. Wydawało mi się, że najlepszym wyjściem będzie pociąg do granicy austriackiej, a potem nielegalne przejście na drugą stronę. Miałem swój paszport i mogłem na nim wrócić do domu z Wiednia. Kiedyś tam byłem, wiedziałem, że nie wbijają stempla, jak się stamtąd wyjeżdża. Ale znowu mi się poszczęściło. Tak myślałem.
Martin Beck pokiwał głową.
– Był kłopot z wolnymi pokojami, Alf miał rezerwację w dwóch hotelach, w pierwszym tylko na jedną noc. Nie pamiętam, jak się nazywał.
– Ifjúság.
– Możliwe. W każdym razie była tam grupa ludzi mówiących po francusku. Zrozumiałem, że przyjechali wcześniej tego samego dnia. Wyglądali na studentów, kilku chłopców nosiło brody. Jak oddawałem paszport Alfa Matssona, recepcjonista wkładał ich paszporty do przegródek na klucze. Zostałem w holu i kiedy recepcjonista na chwilę odszedł, skorzystałem z okazji i zajrzałem do tych paszportów. Już trzeci się nadawał. Belgijski. Facet nazywał się Roederer albo jakoś tak. W każdym razie jego nazwisko przypominało mi gatunek szampana.
Martin Beck dyskretnie spojrzał na zegarek.
– Co było następnego dnia rano?
– Dostałem z powrotem paszport Alfa Matssona i pojechałem do drugiego hotelu. Był duży i elegancki. Nazywał się Duna. Zostawiłem jego paszport w recepcji, wniosłem jego walizkę do pokoju i pół godziny później wyszedłem. Wystarałem się o plan miasta i ruszyłem na dworzec. Po drodze zorientowałem się, że mam w kieszeni klucz do pokoju hotelowego. Akurat mijałem komendę policji i go tam podrzuciłem. Uznałem, że to dobry pomysł.
– Niekoniecznie – wtrącił Kollberg.
Gunnarsson blado się uśmiechnął.
– Zdążyłem na ekspres do Wiednia, podróż zajęła tylko cztery godziny. Najpierw zdjąłem okulary Alfa i zwinąłem płaszcz. Okazałem belgijski paszport. Udało się. Pociąg był przepełniony, kontrolerzy się spieszyli. Trafiłem na kontrolerkę. W Wiedniu prosto z dworca pojechałem taksówką na lotnisko i popołudniowym samolotem przyleciałem do Sztokholmu.
– Co pan zrobił z paszportem Roedera? – zapytał Martin Beck.
– Podarłem i spuściłem w toalecie na dworcu. Okulary też. Potłukłem szkła i połamałem oprawki.
– A płaszcz?
– Powiesiłem na wieszaku w dworcowej kawiarni.
– I wieczorem był pan w domu?
– Tak. Zajrzałem do redakcji i oddałem dwa teksty, które napisałem wcześniej.
W pokoju zapadła cisza. Przerwał ją Martin Beck.
– Wypróbował pan łóżko?
– Gdzie?
– W Dunie.
– Tak. Skrzypiało. – Gunnarsson znów przyglądał się swoim dłoniom. – Znalazłem się w bardzo trudnej sytuacji. Nie tylko ja. – Zerknął na fotografię. – Gdyby nie zaszło nic… nieprzewidzianego, w niedzielę wziąłbym ślub. Za tydzień. To…
– Tak?
– To był nieszczęśliwy wypadek. Czy potraficie zrozumieć…
– Tak – przyznał Martin Beck.
Kollberg, który do tej pory ani drgnął, nagle wzruszył ramionami.
– Okej, chodźmy – powiedział z irytacją.
Zabójca Alfa Matssona nieoczekiwanie załkał.
– Oczywiście – wyszeptał płaczliwie. – Przepraszam.
Szybko się podniósł i poszedł do toalety. Martin Beck z nieszczęśliwą miną popatrzył na zamknięte drzwi. Kollberg pochwycił jego spojrzenie.
– Nic sobie tam nie zrobi. Zabrałem nawet szklankę do płukania zębów.
– Na nocnej szafce były proszki nasenne. Co najmniej dwadzieścia pięć sztuk.
Kollberg zajrzał do sypialni.
– Nie ma ich. – Zerknął na drzwi łazienki. – Czy…
– Nie – powiedział Martin Beck. – Czekamy.
Pół minuty później Åke Gunnarsson wyszedł i leciutko się uśmiechnął.
– Możemy już iść?
Odpowiedziała mu cisza. Kollberg ruszył do łazienki, stanął na muszli, podniósł pokrywę spłuczki, wsunął dłoń i wyciągnął słoiczek po proszkach. Wracając do gabinetu, przeczytał tekst na etykiecie.
– Vesparax. Groźne świństwo. – Ze zmartwioną miną popatrzył na Gunnarssona. – I po co to panu było? Teraz musimy pana zawieźć do szpitala. Zawiążą panu śliniak sięgający kostek i wepchną do gardła gumowy wąż. Jutro nie będzie pan mógł ani jeść, ani mówić.
Martin Beck zadzwonił po radiowóz.
Zbiegli po schodach, owładnięci wspólnym pragnieniem jak najszybszego opuszczenia tego miejsca. Radiowóz już czekał.
– Płukanie żołądka – rzucił Kollberg. – Pośpiech mile widziany. Przyjedziemy później. – Coś mu się przypomniało, kiedy Gunnarsson już siedział w samochodzie, i uchylił drzwiczki. – Czy po opuszczeniu hotelu pomyliły się panu dworce i poszedł pan w złym kierunku?
Mężczyzna, który zabił Alfa Matssona, spojrzał na niego lekko błędnym, szklistym wzrokiem.
– Tak. A skąd pan wie?
Kollberg zatrzasnął drzwiczki. Radiowóz ruszył. Kierowca włączył syrenę na pierwszym skrzyżowaniu.
Na pogorzelisku w Hagalund policjanci w szarych kombinezonach niespiesznie chodzili między kupkami popiołu i zwęglonymi belkami. Za taśmą odgradzającą teren zebrała się gromadka ciekawskich spacerowiczów z dziećmi w wózkach i ciastkami w kartonach. Minęła czwarta.
Ledwie Martin Beck i Kollberg wysiedli z samochodu, Stenström odłączył się od grupy policjantów i podszedł do nich.
– Mieliście rację – powiedział. – On tam jest, ale niewiele z niego zostało.
Godzinę później jechali do centrum.
– Za tydzień spycharki firmy budowlanej wszystko elegancko by wyrównały – odezwał się Kollberg, kiedy mijali Norrtull.
Martin Beck pokiwał głową.
– Zrobił, co mógł – filozoficznie skwitował Kollberg. – Nie najgorzej. Gdyby ciut lepiej znał Matssona i zadał sobie nieco trudu, żeby sprawdzić, co było w walizce, i gdyby wysiadł w Kopenhadze, zamiast wycierać stempel w paszporcie…
– To co? Chodzi ci o to, że mogłoby mu się udać?
– Nie. Jasne, że nie.
Koło otwartych basenów w parku Vanadis, gdzie mimo wątpliwie ciepłego lata roiło się od ludzi, Kollberg odchrząknął i powiedział:
– Nie wydaje mi się, żebyś musiał się tym dalej zajmować. Koniec końców jesteś na urlopie.
Martin Beck spojrzał na zegarek. Dzisiaj już nie zdąży dopłynąć do żony i dzieci.
– Wysadź mnie przy Odengatan.
Kollberg zatrzymał się przed kinem na rogu.
– Czołem!
– Cześć!
Nawet nie uścisnęli sobie dłoni na pożegnanie. Martin Beck patrzył za odjeżdżającym Kollbergiem, po czym przeciął ulicę, skręcił za róg i wszedł do Metropolu. Bar spowijało przytłumione, ciepłe światło, przy stoliku w kącie toczyła się cicha rozmowa. Poza tym było pusto.
Martin Beck usiadł przy kontuarze.
– Whisky.
– I woda z lodem? – zapytał barman, duży mężczyzna o łagodnym spojrzeniu, energicznych ruchach, w śnieżnobiałej marynarce.
– Tak, czemu nie.
– Oczywiście. Świetnie. Sześćdziesiątka whisky z wodą z lodem. Wybornie.
Martin Beck przesiedział na barowym stołku cztery godziny. Już się nie odezwał, tylko od czasu do czasu pokazywał na szklankę. Mężczyzna w białej marynarce też milczał. I bardzo dobrze.
Martin Beck widział swoją twarz w przydymionym lustrze za rzędami butelek. Kiedy obraz zaczął mętnieć, zamówił taksówkę i pojechał do domu. Rozebrał się już w przedpokoju.