Martin Beck źle spał i wcześnie się obudził. Mieszkanie w Bagarmossen wydawało się nijakie, bez wyrazu, wszystkie dobrze mu znane sprzęty ani go ziębiły, ani grzały. Wziął prysznic. Ogolił się. Wyjął odprasowany szary garnitur. Ubrał się z niezwykłą starannością. Wyszedł na balkon. Nie padało. Spojrzał na termometr. Szesnaście stopni. Jak na słomianego wdowca przystało, zjadł obrzydliwe śniadanie (popił sucharki herbatą) i czekał.
Kollberg był o dziewiątej w towarzystwie Stenströma. Pojechali na komendę.
– Jak poszło? – zapytał Martin Beck.
– Tak sobie. – Stenström wertował notatnik. – Molin pracował w sobotę. To pewne. Siedział w redakcji od ósmej rano. W piątek nie ruszał się z domu, odsypiał trudy pijackiej nocy. Trochę się poprztykaliśmy o to spanie. Powiedział, że nie spał, bo miał doła. „Nie wiesz, pędraku, co to znaczy mieć doła i leżeć w wyrze z lękościskiem? Nadajesz się na policjanta, bo ni cholery nic nie rozumiesz”. Zapisałem słowo w słowo.
– A niby czemu miał lękościsk? – zapytał Kollberg.
– Chyba sam tego nie wiedział. Nie pamiętał, co robił w nocy z czwartku na piątek. I wcale się tym nie przejął. W ogóle był okropnie bezczelny i nabzdyczony.
– Dalej – przynaglił go Martin Beck.
– Niestety, wczoraj się pomyliłem, mówiąc, że Lund i Kronkvist są czyści. Okazało się, że na Lidingö z dziewczynami pojechał nie Kronkvist, tylko Fors. Za to Kronkvist pojechał z Lundem do Karlstadu. Nie w piątek, tylko w sobotę. Trochę to zagmatwane, ale nie wydaje mi się, żeby Lund kłamał, kiedy podawał pierwszą wersję. Nie bardzo pamiętał. On i Kronkvist byli najbardziej pijani z całej paczki. Lundowi wszystko się pomieszało. Fors był przytomniejszy i wyjaśnił mi, co i jak. Ledwie przyjechali do mieszkania panny Svensson, Lundowi urwał się film i cały piątek miał z głowy. W sobotę rano zadzwonił do Forsa, który go stamtąd zabrał, i poszli do knajpy. Do baru Opera, nie do restauracji Pod Cynowym Pucharem, jak myślał Lund. Kiedy Lund coś przekąsił i wypił dwa piwa, przejrzał na oczy, wrócił do domu, zabrał sprzęt fotograficzny i pojechali z Kronkvistem do Karlstadu. Kronkvist był wtedy u siebie.
– A co robił wcześniej?
– Leżał w domu, czuł się pod psem. Pewne jest tylko to, że był tam w sobotę o wpół do piątej po południu.
– Sprawdziłeś?
– Tak. Wieczorem przyjechali do hotelu w Karlstadzie. Kronkvist też cierpiał na lękościsk. Tak mi powiedział. A Lund powiedział, że na nic nie cierpiał, bo za dużo wypił. Aha, Lund nie nosi brody. Zapisałem to.
– Aha.
– Gunnarsson miał lepszą pamięć. W piątek siedział w domu i pisał. W sobotę był w redakcji przed południem i wieczorem, żeby oddać różne artykuły.
– Wiesz to na sto procent?
– Tego bym nie powiedział. Redakcja jest duża, nie znalazłem nikogo, kto by to potwierdził. W każdym razie na pewno podrzucił jeden artykuł, ale mógł to zrobić rano albo wieczorem.
– Paszporty?
– Zaraz. Pia Bolt też była dość przytomna. Ale nie chciała powiedzieć, gdzie spędziła noc z czwartku na piątek. Odniosłem wrażenie, że z kimś się przespała i wolała nie mówić, z kim.
– To całkiem prawdopodobne – przyznał Kollberg. – W końcu był czwartek i w ogóle.
– Co masz na myśli? – zapytał Stenström.
– Nic. Może numerek nie był popisowy.
– Dalej – powiedział Martin Beck.
– W sobotę od jedenastej przed południem była u mamy. Dyskretnie sprawdziłem. A teraz paszporty. Molin nie chciał mi pokazać. Powiedział, że nie będzie się legitymował we własnym domu. Lund ma prawie nowy paszport. Jest fotografem i dużo jeździ. Ostatni stempel przybili mu na Arlandzie szesnastego czerwca. Wracał z Izraela. Chyba się zgadza.
– Nie chciał pokazać paszportu – wtrącił Kollberg. – I położyłeś uszy po sobie?
– Pia Bolt dwa lata temu była tydzień na Majorce. I to wszystko. Kronkvist ma stary paszport. Wygląda jak główka kapusty, jest pobazgrany i zniszczony. Ostatni stempel przystawili mu w maju w Göteborgu, kiedy przyjechał z Anglii. Gunnarsson też ma stary paszport, ale w ciut lepszym stanie. Są tam stemple z Arlandy, wyjazd siódmego maja i powrót dziesiątego maja. Powiedział, że był w zakładach Renault w Billancourt. Francuzi najwyraźniej nie stemplują paszportów.
– Tak, to prawda – wtrącił Martin Beck.
– Wszystkich nie zdążyłem przepytać. Krister Sjöberg był w domu z rodziną, mieszka w Älvsjö. Meredith to Amerykanin, w dodatku kolorowy.
– Możemy go olać – powiedział Kollberg. – I tak nie moglibyśmy go przyskrzynić, bo by nas hipisi obdarli ze skóry.
– Głupi jesteś.
– A to mi nowina! Myślę, że nie musisz kontynuować.
– Tak – zgodził się Martin Beck. – To nam wystarczy.
– Wiecie, kto to jest? – zapytał Stenström.
– Tak nam się przynajmniej wydaje.
– Kto?
Kollberg przeszył Stenströma wzrokiem.
– Ruszże mózgownicą, człowieku. Czy to Alf Matsson był w Budapeszcie? Czy Matsson wziąłby z sobą tyle szmalu na towar i zostawił wszystko w walizce w hotelu? Czy Matsson podrzuciłby klucz pod drzwi komendy policji? Powinien ją raczej omijać szerokim łukiem, prawda? Dlaczego Matsson w ogóle miałby w taki sposób aranżować własne zniknięcie?
– No tak.
– Dlaczego Matsson miałby jechać na Węgry w niebieskim blezerze, szarych spodniach i zamszowych butach z bardzo podobnym kompletem ciuchów spakowanych w walizce? Gdzie się podział ciemny garnitur, który włożył w przeddzień wyjazdu? Nie ma go ani w walizce, ani w jego mieszkaniu.
– Okej, to nie był Matsson. Więc kto?
– Ktoś, kto miał okulary i płaszcz Matssona i nosił brodę. Kto był ostatnio widziany z Matssonem? Kto nie ma alibi do soboty wieczór? Kto z tej paczki był na tyle trzeźwy i inteligentny, żeby coś takiego sprokurować? Zastanów się.
Stenström milczał ze śmiertelnie poważną miną.
– Coś mi przyszło do głowy. – Kollberg rozłożył na stole plan Budapesztu. – Spójrzcie. Tu jest hotel, a tu Dworzec Centralny czy jak mu tam.
– Budapest Nyugati. Dworzec Zachodni.
– Niech ci będzie. Gdybym miał pójść z hotelu na stację, wybrałbym tę drogę, czyli obok komendy policji.
– Owszem, ale doszedłbyś do niewłaściwego dworca. Pociągi do Wiednia odjeżdżają z Keleti, ze Wschodniego.
Kollberg w milczeniu studiował mapę.
Martin Beck rozłożył odbitkę planu Solnej i kiwnął głową na Stenströma.
– Pojedziesz do komendy na Solnej i poprosisz chłopców, żeby odgrodzili ten teren. Są tam szczątki spalonego domu. Dobijemy niebawem.
– Teraz, od razu?
– Tak.
Stenström wyszedł. Martin Beck wygrzebał papierosa, palił w milczeniu i popatrywał na siedzącego nieruchomo Kollberga.
– W drogę – powiedział, gasząc peta.
Kollberg szybko prowadził wyludnionymi w niedzielę ulicami. Kiedy przejeżdżali przez Västerbron, spomiędzy gnanych wiatrem chmur wyjrzało słońce i lekka bryza zmarszczyła wody Riddarfjärden. Martin Beck obrzucił roztargnionym spojrzeniem grupkę jolek. Opływały boję w zatoce przy Rålambshov.
Zaparkowali w tym samym miejscu co poprzedniego dnia.
Kollberg pokazał na stojącą opodal czarną Lancię.
– To jego wóz. Pewnie jest w domu.
Przecięli na ukos Svartensgatan i otworzyli drzwi. Owionęło ich rześkie, wilgotne powietrze. W milczeniu weszli po wysłużonych schodach na czwarte piętro.