Mężczyzna rzeczywiście nazywał się Eriksson, był magazynierem i nie trzeba było pracować w szpitalu poliklinicznym Maria, gdzie opiekowano się alkoholikami, żeby zauważyć, że mógłby być ich pacjentem. Miał sześćdziesiąt lat, był niemal kompletnie łysy, wysoki i wychudzony. I drżał na całym ciele.
Kollberg i Martin Beck przesłuchiwali go przez bite dwie godziny, równie uciążliwe dla obu stron.
Eriksson ciurkiem przytaczał te same, odrażające szczegóły, płakał i zaklinał się na wszystkie świętości, że w piątek po południu z knajpy wrócił do domu. W każdym razie nie przypominał sobie, żeby mogło być inaczej.
Po dwóch godzinach przyznał się do kradzieży dwustu koron w lipcu 1964 i roweru, kiedy miał osiemnaście lat, i łkał rzewnymi łzami. Był przeraźliwie samotnym wrakiem człowieka, wyrzuconym poza nawias wątpliwej wspólnoty.
Kollberg i Martin Beck obserwowali go z ponurymi minami i odesłali do celi. Tymczasem koledzy z wydziału i personel z piątki usiłowali znaleźć kogoś z kamienicy przy Hagagatan, kto mógłby potwierdzić albo obalić jego alibi. Bez powodzenia.
Około czwartej po południu były wstępne wyniki obdukcji: uduszenie, ślady palców na szyi, podłoże seksualne. Nie stwierdzono gwałtu.
W orzeczeniu znalazło się ponadto kilka negatywnych informacji. Nic nie wskazywało na to, żeby dziewczynka się broniła. Nie znaleziono fragmentów naskórka pod paznokciami ani siniaków na ramionach i dłoniach. Sine było tylko podbrzusze, jak od uderzenia pięścią.
Technicy zbadali ubranie. Brakowało jedynie fig. Nigdzie ich nie znaleziono. Białe trykotowe, rozmiar trzydzieści sześć, powszechnie dostępnej marki.
Wieczorem policjanci wręczyli okolicznym mieszkańcom pięćset formularzy i spotkali się z jednym jedynym odzewem. Osiemnastoletnia Majken Jansson ze Sveavägen 103, dyrektorska córka, powiedziała, że ona i jej kolega rówieśnik spędzili około dwudziestu minut w parku Vanadis między ósmą a dziewiątą. Nie potrafiła podać dokładniejszego czasu. Nic nie słyszeli, nic nie widzieli.
Na pytanie, co robili w parku Vanadis, zeznała, że na chwilę wyszli z rodzinnego przyjęcia, żeby odetchnąć świeżym powietrzem.
– Odetchnąć świeżym powietrzem – odezwał się z powątpiewaniem w głosie Melander.
– Pewnie w rozkroku – dodał Gunvald Larsson.
Gunvald Larsson, były zawodowy oficer floty wojennej, obecnie oficer rezerwy, od czasu do czasu popisywał się marynarskim żargonem.
Wlekła się godzina za godziną. Dochodzeniówka robiła swoje. Na wolnym biegu. Martin Beck wrócił do Bagarmossen o pierwszej nad ranem. Wszyscy spali. Wyjął piwo z lodówki i zrobił sobie kanapkę z pasztetem drobiowym. Wypił piwo i wyrzucił kanapkę do śmieci.
Kiedy się położył, myślał przez chwilę o drżącym magazynierze Erikssonie, który trzy lata temu ukradł koledze dwieście koron z kieszeni marynarki.
Kollberg nie zmrużył oka. Leżał, gapiąc się w ciemnościach w sufit. Też myślał o Erikssonie notowanym przez obyczajówkę. Przyszło mu głowy, że skoro mordercy z parku Vanadis nie ma w kartotece, to komputery są równie przydatne jak policji amerykańskiej ścigającej dusiciela z Bostonu. Czyli jedno wielkie zero. Dusiciel z Bostonu w ciągu dwóch lat pozbawił życia trzynaście samotnych kobiet, nie zostawiając po sobie śladu.
Czasami zerkał na żonę. Spała, leciutko podrygując, ilekroć czuła silne ruchy dziecka.