Rozdział 29


Obława ruszyła we wtorek po południu, o północy wciąż trwała, a we wczesnych godzinach rannych jeszcze bardziej się nasiliła.

Do poszukiwań włączono wszystkich i wszystko, co się dało: policjantów, psy, samochody. Zaczęto od dzielnic północnych, potem sukcesywnie przeczesywano centrum i przedmieścia.

Latem w Sztokholmie tysiące ludzi nocuje pod chmurką. Nie tylko włóczędzy, narkomani i alkoholicy, ale także przyjezdni, dla których zabrakło pokoi hotelowych, i bezdomni, często w pełni zdolni do pracy i sumienni, którzy wskutek chybionej polityki społecznej i planowania przestrzennego nie mają gdzie mieszkać. Śpią na ławkach w parku, na starych gazetach rozłożonych na ziemi, pod mostami, na nabrzeżach i podwórkach. Inni urządzają sobie chwilowe lokum w domach do rozbiórki, na klatkach schodowych, w piwnicach, na strychach i w barakach. Albo na szkutach, motorówkach i wrakach. Wielu krąży po stacjach metra i na Centralnym, niektórzy gnieżdżą się na boiskach, a ci w miarę bystrzy schodzą do podziemnego systemu komunikacji pod śródmiejskimi budynkami, czyli do labiryntu korytarzy i łączników. Tej nocy policjanci niemundurowi i mundurowi obudzili tabuny takich ludzi, zerwali ich na równe nogi i świecąc im latarkami w zaspane twarze, żądali okazania dowodów tożsamości. Wielu już kilka razy spotkała ta wątpliwa przejemność. Ledwie zmienili miejsce, dopadali ich inni policjanci, tak samo przemęczeni jak oni.

Poza tym na ulicach było spokojnie. Przyczaili się nawet meliniarze i prostytutki, którym nie przyszło do głowy, że policja nie ma dla nich czasu.

O siódmej rano w środę obława zaczęła słabnąć. Policjanci z oczami podkrążonymi z niewyspania wracali do domu na kilkugodzinną drzemkę albo do komisariatów, gdzie zalegali na kanapach i ławkach w dyżurkach i świetlicach.

Tej nocy w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach znaleziono mnóstwo ludzi, ale nie było wśród nich Ingemunda Franssona.

O siódmej Kollberg i Martin Beck byli na Kungsholmsgatan. Zbyt zmęczeni, żeby cokolwiek czuć, łapali drugi oddech. Kollberg, z rękami na plecach, stanął przed mapą ścienną.

– Pracownik zieleni miejskiej. Osiem lat na etacie. Na pewno zdążył poznać wszystkie parki, skwery i zieleńce. Na razie trzyma się terenu, który zna.

– Oby tak było – powiedział Martin Beck.

– Jedno jest pewne. Tej nocy nie spał w parku. Nie w Sztokholmie. – Kollberg zrobił długą pauzę. – Chyba że mieliśmy cholernego pecha.

– Otóż to. Poza tym są ogromne obszary, których praktycznie nie da się przeszukać w nocy. Djurgården, Gärdet, Lill-Jansskogen… nie wspominając o przedmieściach.

– I rezerwacie w Nacce.

– I cmentarzach.

– Wprawdzie cmentarze się zamyka, ale…

Martin Beck spojrzał nazegarek.

– Pytanie na teraz brzmi: co on robi za dnia?

– To mnie najbardziej wkurza, bo, najprawdopodobniej jakby nigdy nic łazi po mieście.

– Musimy go dzisiaj złapać. Inna opcja nie wchodzi w grę.

– Uhm.

Będący w stałym pogotowiu psycholodzy zasugerowali, że Ingemund Fransson może się ukrywać, nie zdając sobie z tego sprawy. Przypuszczalnie jest tego nieświadomy, ale zachowuje się inteligentnie, wiedziony instynktem samozachowawczym.

– Bardzo pouczające – zauważył Kollberg.

Trochę później zjawił się Gunvald Larsson. Pracował na własną rękę według własnych metod.

– Wiecie, ile kilometrów zrobiłem od wczoraj w tym pieprzonym mieście? Trzysta czterdzieści. Powolutku. Coś mi się zdaje, że to nie człowiek, tylko duch.

– Bardzo ciekawe – powiedział Kollberg.

Melander też miał swoje przemyślenia.

– Martwi mnie systemowość. Jedno morderstwo, prawie od razu następne, potem osiem dni przerwy, kolejne morderstwo i teraz…

Wszyscy mieli swoje przemyślenia.

Społeczeństwo histeryzowało i panikowało, policjanci byli na ostatnich nogach.

Na odprawie w środowe przedpołudnie panował optymistyczny nastrój.

Pozornie. W głębi duszy wszyscy drżeli z niepokoju.

– Potrzebujemy ludzi – zdecydował Hammar. – Ściągnijcie spoza województwa kogo się tylko da. Na pewno nie zabraknie ochotników.

I wrócił ciągle wałkowany temat: niemundurowi. Wszyscy, którzy mają dresy albo stare kombinezony robocze, powinni natychmiast przepatrywać krzaki.

– Musimy mieć dużo patroli mundurowych – stwierdził Martin Beck. – Żeby uspokoić mieszkańców, dać im poczucie bezpieczeństwa.

Zastanowił się nad tym, co powiedział, i ogarnęło go uczucie beznadziei i bezsilności.

– I obowiązkowo legitymować klientów sklepów monopolowych – dodał Hammar.

Pomysł był dobry, ale nie przyniósł rezultatu. Nic nie przynosiło żadnych rezultatów. Wlekła się godzina za godziną. Odebrali kilkanaście wątpliwych zgłoszeń. Wszystkie okazały się fałszywym alarmem.

Zapadł wieczór, potem chłodna noc, obława trwała.

Nikt nie spał. Gunvald Larsson przejechał kolejnych trzysta kilometrów, czterdzieści sześć öre za kilometr.

– Psy też wysiadły – oznajmił po powrocie. – Nawet nie mają siły, żeby gryźć policjantów.

Było czwartkowe przedpołudnie dwudziestego drugiego czerwca. Zapowiadał się ciepły wietrzny dzień.

– Przebiorę się za drzewko majowe i zapuszczę korzenie w Skansenie – zrymował Gunvald Larsson.

Odpowiedziała mu cisza. Martinowi Beckowi było niedobrze, ssało go w żołądku. Podnosząc do ust tekturowy kubek, zadrżała mu ręka i wylał kawę na bibułę Melandera, który mimo wrodzonej pedanterii nawet tego nie zauważył.

W ogóle Melander był niezwykle poważny. Myślał o systemowej powtarzalności, o tym, kiedy dojdzie do kolejnego morderstwa.

O drugiej po południu nareszcie doczekali się przesilenia.

Rönn odebrał telefon.

– Gdzie? Djurgården? – Przykrył słuchawkę dłonią i popatrzył na kolegów. – Jest na Djurgården. Widziało go kilka osób.

– Przy odrobinie szczęścia dorwiemy go w południowej części Djurgården – rzucił Kollberg do Martina Becka, kiedy siedzieli w samochodzie, mając na ogonie Melandera i Rönna.

Do Djurgården prowadzą dwa mosty nad zatoką i kanałem, ale można, rzecz jasna, przypłynąć tam promem lub prywatną łodzią. Na jednej trzeciej wyspy, tej najbliższej śródmieścia, są muzea, lunapark Gröna Lund, letnie restauracje, przystanie jachtowe, Skansen z ogrodem zoologicznym i mała dzielnica – Gamla Djurgårdsstaden. Dwie trzecie zajmuje starannie zaprojektowany park, dzika natura i wspaniale zachowana stara zabudowa: zamek, pałacopodobne, wytworne wille i drewniane domy z XVIII wieku, okolone pięknymi ogródkami.

Melander i Rönn skręcili na pierwszy most, Djurgårdsbron, Kollberg i Martin Beck pojechali do drugiego, Djurgårdsbrunnsbron. Wjazd blokował radiowóz, po drugiej stronie inny radiowóz powoli sunął w kierunku Manilli, szkoły dla głuchych i niedosłyszących dzieci, kilka radiowozów parkowało przed Zajazdem Djurgårdsbrunn.

Za mostem stała garstka ludzi. Kiedy nadjechali Martin Beck i Kollberg, odłączył się od niej starszy mężczyzna.

– Jak rozumiem, panowie komisarze – powiedział.

Kollberg zahamował, Martin Beck skinął głową.

– Nazywam się Nyberg – podjął mężczyzna. – To ja zauważyłem mordercę i zadzwoniłem na policję.

– Gdzie go pan zauważył? – zapytał Martin Beck.

– Koło Willi Gröndal. Stał na ulicy i patrzył na dom. Od razu go rozpoznałem ze zdjęcia i rysopisu w gazetach. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co robić, ale jak zobaczyłem, że mówi do siebie, pomyślałem, że jest groźny, i jakby nigdy nic poszedłem do Zajazdu, i zadzwoniłem.

– Mówił do siebie? – powiedział Kollberg. – Słyszał pan, co mówi?

– Tak, że jest chory. Mówił bardzo dziwnie, ale taki był sens. Że jest chory. Po telefonie do was wróciłem i już go tam nie było. No to zaciągnąłem wartę przy moście, dopóki nie przyjechała policja.

Martin Beck i Kollberg zamienili kilka słów z chłopcami z radiowozu.

Kilka osób zauważyło podejrzanego między kanałem a Manillą, ale najpóźniej widział go Nyberg. Przeszukiwano teren, lada chwila spodziewano się posiłków. Ponieważ blokadę założono bardzo szybko, istniały wszelkie powody do przypuszczeń, że podejrzany wciąż przebywa w południowym Djurgården. Odkąd Nyberg zobaczył go przed Willą Gröndal, po moście nie przejechał ani jeden autobus. Drogi do miasta natychmiast odcięto, mężczyzna mógł dotrzeć nie dalej niż do Skansenu albo Gamla Djurgårdsstaden. O zdjęciu go przez zaskoczenie raczej nie było co marzyć, na pewno zwrócił uwagę na zmasowane oddziały policji.

Martin Beck i Kollberg wsiedli do samochodu, tuż za nimi pojawiły się dwa wozy na sygnale. Zatrzymały się między Manillą a Djurgårdsbrunnsbron. Zaczęła się akcja pościgowa.

Kwadrans później stawiły się załogi wielu sztokholmskich komisariatów i setka policjantów ruszyła do przeczesywania Djurgården od Skansenu do Blockhusudden.

Martin Beck dowodził operacją z samochodu. Grupy rozpoznawcze dysponowały walkie-talkie, drogi patrolowały radiowozy. Raz po raz legitymowano Bogu ducha winnych pieszych i proszono o natychmiastowe opuszczenie wyspy. Przy blokadach zatrzymywano i kontrolowano wszystkie samochody jadące do śródmieścia.

W parku koło zamku Rosendal jakiś młody mężczyzna, zamiast okazać dowód, rzucił się do ucieczki i wpadł prosto w ręce dwóch innych policjantów. Nie chciał powiedzieć, jak się nazywa ani dlaczego uciekał. Po pobieżnej rewizji znaleziono w kieszeni jego płaszcza naładowane parabellum kaliber 9 milimetrów. Natychmiast został odtransportowany do komisariatu östermalmskiego przy Gröna Lund.

– W ten sposób niedługo zapuszkujemy wszystkich przestępców grasujących po Sztokholmie z wyjątkiem tego, którego szukamy – stwierdził Kollberg.

– Gdzieś się przyczaił. Ale już się nie wywinie.

– Nie bądź taki pewien. Nie możemy blokować terenu w nieskończoność. A jeśli przemknął się koło Skansenu…

– Nie zdążył. Chyba że pojechał samochodem, a to raczej niemożliwe.

– Czemu nie? Mógł ukraść samochód.

Radio zatrzeszczało. Martin Beck wcisnął guzik.

– Tu dziewięćdziesiąt siedem, dziewięć siedem. Mamy go. Odbiór.

– Gdzie jesteście?

– Przy Biskopsudden. Za klubem żeglarskim.

– Jedziemy.

Przyjechali w trzy minuty. Na drodze stały trzy radiowozy, jeden policyjny motocykl i kilku niemundurowych i mundurowych. Zatrzymany był między samochodami, otoczony przez innych funkcjonariuszy. Policjant w skórzanej kurtce wykręcił mu rękę i nie puszczał.

Chudy mężczyzna, trochę niższy od Martina Becka, miał wydatny nos, niebieskoszare oczy i piaskowe, sczesane do tyłu włosy, przerzedzone na ciemieniu. Był w brązowych spodniach, białej koszuli i ciemnobrązowej marynarce klubowej.

– O co chodzi? – zapytał idących w jego stronę Martina Becka i Kollberga.

– Jak pan się nazywa? – odpowiedział pytaniem Martin Beck.

– Fristedt. Wilhelm Fristedt.

– Czy mogę prosić o jakiś dowód tożsamości?

– Nie. Nie mam przy sobie prawa jazdy. Zostawiłem w innej marynarce.

– Gdzie pan był przez ostatnie dwa tygodnie?

– Nigdzie. To znaczy w domu. Na Bondegatan. Byłem chory.

– Sam w domu? – sarkastycznie zapytał Kollberg.

– Tak.

– Nazywa się pan Fransson, prawda? – powiedział uprzejmie Martin Beck.

– Nie. Nazywam się Fristedt. Czy on musi mnie tak mocno trzymać? Boli mnie ramię.

Martin Beck skinął na policjanta w skórzanej kurtce.

– Do wozu z nim. – Usunął się z Kollbergiem na bok. – Jak myślisz? To on?

Kollberg podrapał się po głowie.

– Nie wiem. Jest odpicowany i całkiem normalny. Jakoś mi nie pasuje. Ale wygląd się zgadza i nie ma dowodu tożsamości. Naprawdę nie wiem.

Martin Beck podszedł do samochodu i otworzył tylne drzwi.

– Co pan robi na Djurgården? – zapytał.

– Nic. Spaceruję. O co chodzi?

– I nie może pan potwierdzić tożsamości?

– Niestety, nie.

– Gdzie pan mieszka?

– Na Bondegatan. Dlaczego mnie pan o to wypytuje?

– Co pan robił we wtorek?

– Przedwczoraj? Siedziałem w domu. Byłem chory. Dzisiaj wyszedłem pierwszy raz od przeszło dwóch tygodni.

– Kto może to potwierdzić? Czy ktoś pana odwiedzał w czasie choroby?

– Nie, byłem sam.

Martin Beck zabębnił palcami o dach samochodu i spojrzał na Kollberga.

Kollberg otworzył drzwi z drugiej strony.

– Czy wolno spytać, co pan mówił przed willą Gröndal pół godziny temu?

– Słucham?

– Coś pan mówił, stojąc przed Willą Gröndal.

– A… tak. – Mężczyzna lekko się uśmiechnął. – „Jestem chorą lipą, która usycha za młodu. Mojej koronie ledwie starcza sił, by zrzucać suche liście na wietrze”[15]. O to chodzi?

Policjant w skórzanej kurtce wpatrywał się w mężczyznę z rozdziawionymi ustami.

– Fröding – skwitował Kollberg.

Policjant w skórzanej kurtce rozdziawił usta jeszcze bardziej.

– Tak – powiedział mężczyzna. – Umarł w Willi Gröndal. Nie był taki stary, ale psychicznie chory.

– Kim pan jest z zawodu? – zapytał Martin Beck.

– Rzeźnikiem.

Martin Beck wyprostował się i spojrzał na Kollberga nad dachem samochodu. Kollberg wzruszył ramionami.

Martin Beck zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął.

– Okej. – Pochylił się i popatrzył na mężczyznę. – Zacznijmy od początku. Jak pan się nazywa?

Słońce prażyło w dach.

Mężczyzna na tylnym siedzeniu otarł pot z czoła.

– Wilhelm Fristedt.

Загрузка...