W czwartek tuż po jedenastej coś się stało. Martin Beck odruchowo położył lewy łokieć na szafce z archiwaliami i bodaj po raz piętnasty tego dnia usłyszał sygnał telefonu i odpowiedź Gunvalda Larssona:
– Larsson, słucham… Co?… Zaraz będę.
Gunvald Larsson wstał i spojrzał na Martina Becka.
– Dzwonił strażnik. Przyszła jakaś dziewczyna, która podobno coś wie.
– O?
– O rabusiu.
Minutę później dziewczyna siedziała przy biurku. Miała góra dwadzieścia lat, ale wyglądała starzej. Ażurowe fioletowe pończochy, buty bez palców na obcasach, minispódniczka, godny uwagi dekolt i godne uwagi upięcie tlenionych włosów, sztuczne rzęsy i gruba warstwa cienia do powiek. Buzia w ciup i wysoko podniesione stanikiem piersi.
Gunvald Larsson natychmiast przystąpił do rzeczy.
– No więc co pani wie?
– Chcieliście się czegoś dowiedzieć o tym z Vasaparken, z parku Vanadis i tak dalej – powiedziała wyniośle. – Tak słyszałam.
– A niby po co miałaby tu pani przychodzić?
– Niech mnie pan nie popędza.
Gunvald Larsson nie krył zniecierpliwienia.
– Co pani wie?
– Jest pan niemiły. Dziwne, że wszyscy gliniarze to buce.
– Jeśli liczy pani na nagrodę, to fora ze dwora.
– Gwiżdżę na szmal – odparowała.
– Co panią do nas sprowadza? – zapytał uprzejmie Martin Beck.
– Nie narzekam na brak gotówki.
Widocznie przyszła do nich między innymi po to, żeby odegrać scenę, i postanowiła dopiąć swego. Martin Beck zauważył nabrzmiałe żyły na czole Gunvalda Larssona.
– Poza tym zarabiam sto razy lepiej od was – dodała.
– Jasne, du… – Gunvald Larsson szybko się opamiętał. – Lepiej przemilczmy, czym pani zarabia.
– Jeszcze jedno słowo i już mnie tu nie ma.
– Nigdzie pani nie pójdzie.
– Czy nie żyjemy przypadkiem w wolnym kraju? W demokracji czy jak jej tam?
– Co panią do nas sprowadza? – powtórzył pytanie Martin Beck średnio uprzejmie.
– Wyłazicie ze skóry, żeby się dowiedzieć, co? Nastawiliście uszy jak anteny. Aż mnie korci, żeby stąd wyjść bez słowa.
Melander przełamał impas. Podniósł głowę, wyjął fajkę z ust, po raz pierwszy popatrzył na dziewczynę i powiedział spokojnie:
– Proszę mówić, moja droga.
– O tym z parku Vanadis i Vasaparken, i…
– Tak, jeśli naprawdę pani coś wie.
– I potem będę mogła wyjść?
– Naturalnie.
– Słowo honoru?
– Słowo honoru – potwierdził Melander.
– I nie powiecie mu, że to… – Wzruszyła ramionami i dorzuciła jakby do siebie: – I tak się domyśli.
– Jak on się nazywa? – spytał Melander.
– Roffe.
– A nazwisko?
– Lundgren. Rolf Lundgren.
– Gdzie mieszka? – włączył się Gunvald Larsson.
– Na Luntmakargatan pięćdziesiąt siedem.
– Gdzie jest teraz?
– Właśnie tam.
– Skąd pewność, że to on? – spytał Martin Beck.
W kącikach oczu dziewczyny coś zalśniło. Martin Beck nie bez zdziwienia skonstatował, że to łzy.
– Ja miałabym tego nie wiedzieć… – wymruczała.
– A więc jest pani z tym facetem – powiedział Gunvald Larsson.
Spojrzała na niego, nie mówiąc ani słowa.
– Jakie jest nazwisko na drzwiach? – spytał Melander.
– Simonsson.
– Czyje to mieszkanie? – włączył się Martin Beck.
– Roffego. Chyba.
– Jak to się trzyma kupy? – zapytał Gunvald Larsson.
– Wynajmuje je. Myślicie, że jest takim idiotą, żeby mieć na drzwiach tabliczkę ze swoim nazwiskiem?
– Jest poszukiwany?
– Nie wiem.
– Ukrywa się?
– Nie wiem.
– Na pewno pani wie – powiedział Martin Beck. – Czy uciekł z jakiegoś zakładu?
– Nie. Nie uciekł. Roffe nigdy nie siedział.
– Do czasu – skwitował Gunvald Larsson.
Wbiła w niego nienawistne spojrzenie. Gunvald Larsson zasypał ją pytaniami.
– Luntmakargatan pięćdziesiąt siedem?
– Tak. A co, niewyraźnie mówię?
– W oficynie czy od ulicy?
– W oficynie.
– Które piętro?
– Pierwsze.
– Ilupokojowe mieszkanie?
– Jedno.
– Z kuchnią?
– Nie, z wnęką kuchenną. Jeden pokój.
– Ile okien?
– Dwa.
– Na podwórze?
– Nie, z widokiem na morze.
Gunvald Larsson przygryzł dolną wargę. Żyły znowu nabrzmiały mu na czole.
– No dobrze – powiedział Melander. – A zatem ma jednopokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze z dwoma oknami wychodzącymi na podwórze. Jest pani pewna, że teraz tam jest?
– Uhm, jestem pewna.
– Czy ma pani klucz do tego mieszkania? – uprzejmie zapytał Martin Beck.
– Nie, jest tylko jeden.
– I on się zamknął?
– Mowa!
– Czy drzwi otwierają się do środka, czy na zewnątrz?
Zastanawiała się chwilę.
– Do środka.
– Na pewno?
– Tak.
– Ile pięter jest w oficynie? – spytał Martin Beck.
– Zdaje się, że cztery.
– Co jest na parterze?
– Jakiś warsztat.
– Czy z okien widać bramę prowadzącą na ulicę? – zapytał Gunvald Larsson.
– Nie, Riddarfjarden. I kawałek Ratusza. I zamek królewski.
– Wystarczy – powiedział Gunvald Larsson. – Zabierzcie ją.
Dziewczyna wykonała gwałtowny ruch.
– Chwileczkę – zaoponował Melander.
W pokoju zapadła cisza. Gunvald Larsson patrzył wyczekująco na Melandera.
– Nie mogę wyjść? Przecież pan obiecał.
– Owszem – przyznał Melander. – Oczywiście, że pani wyjdzie, ale najpierw musimy sprawdzić pani informacje. Dla pani dobra. I jeszcze coś.
– Co?
– On nie jest sam w mieszkaniu, prawda?
– Tak – wyszeptała dziewczyna.
– Jak się pani w ogóle nazywa? – wtrącił się Gunvald Larsson.
– Nie pański interes.
– Zabierzcie ją – powtórzył Gunvald Larsson.
Melander wstał i otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju.
– Rönn, jest u nas pewna pani, czy mogłaby przez chwilę posiedzieć u ciebie?
Rönn stanął w drzwiach. Miał przekrwione oczy i czerwony nos. Przyjrzał się im.
– Jasne.
– Wysmarkaj się – poradził mu Gunvald Larsson.
– Poczęstować ją kawą?
– Naturalnie. – Melander przytrzymał drzwi. – Bardzo proszę – powiedział z galanterią.
Kobieta wstała. Zatrzymała się w drzwiach i omiotła lodowatym spojrzeniem Gunvalda Larssona i Martina Becka. Najwyraźniej nie udało im się pozyskać jej sympatii. Jakiś błąd w zakresie elementarnej wiedzy psychologicznej, pomyślał Martin Beck.
Popatrzyła na Melandera.
– Kto go zdejmie? – zapytała z wahaniem.
– My – uprzejmie odrzekł Melander. – Od tego jesteśmy.
Nie ruszyła się, wciąż patrzyła na Melandera.
– On jest niebezpieczny.
– Jak bardzo?
– Bardzo. Strzela. Mnie pewnie też kiedyś zastrzeli.
– Jak odsiedzi swoje – zauważył Gunvald Larsson.
Zignorowała go.
– Ma dwa pistolety maszynowe i jeden normalny. Powiedział…
Martin Beck czekał na reakcję Melandera, mając nadzieję, że Gunvald Larsson się nie odezwie.
– Co powiedział? – spytał Melander.
– Że nigdy nie da się wziąść żywcem… Wiem, że mówił poważnie. – Milczała kilka sekund. – To tyle.
– Dziękuję – powiedział Melander i zamknął za nią drzwi.
– Uff! – sapnął Gunvald Larsson.
– Załatwcie nakaz – polecił Martin Beck. – I dawać mi tu plan miasta.
Odbitka planu leżała na stole, zanim Melander zakończył krótką rozmowę telefoniczną, zyskując legalne pozwolenie na to, co miało niebawem nastąpić.
– Może być ciężko – powiedział Martin Beck.
– No – zgodził się Gunvald Larsson, wysunął szufladę biurka, wyjął służbowy pistolet i przez chwilę ważył go w dłoni.
Martin Beck, kiedy musiał być uzbrojony, nosił broń jak większość szwedzkich policjantów niemundurowych w kaburze z szelkami. Natomiast Gunvald Larsson załatwił sobie specjalny klips i przypinał kaburę do paska u spodni.
– Okej – powiedział, z pistoletem na prawym biodrze. – Sam go zdejmę. Idziesz ze mną?
Martin Beck popatrzył w zadumie na Gunvalda Larssona, olbrzyma, który przewyższał go o pół głowy.
– To jedyne sensowne wyjście – kontynuował Gunvald Larsson. – Bo niby jak mielibyśmy to załatwić? Kupa luda w kuloodpornych kamizelkach wpada do bramy z kałachami i gazem łzawiącym i kiedy zasuwa przez podwórze, on strzela jak opętany z okna i z klatki. A może ty albo komendant, albo komendant główny, albo król wrzaśnie przez megafon: „Jesteś otoczony! Wszelki opór jest bezskuteczny!”?
– A może by tak rozpylić gaz łzawiący przez dziurkę od klucza – podpowiedział Melander.
– To jest myśl – przyznał Gunvald Larsson – ale mnie nie przekonuje. Prawdopodobnie w drzwiach jest klucz. Nie, nasi niemundurowi na ulicy, dwóch wchodzi do środka. Idziesz?
– Jasne – odparł Martin Beck.
Wolałby pójść z Kollbergiem, ale bandzior był bez wątpienia człowiekiem Gunvalda Larssona.
Luntmakargatan jest na Norrmalmie. Ta długa i wąska ulica, przeważnie o starej zabudowie, rozciąga się od Brunnsgatan na południu do Odengatan na północy. Na parterze mieści się sporo ciekawych pracowni rzemieślniczych, a w oficynach sporo obskurnych mieszkań.
Byli na miejscu w niecałe dziesięć minut.