Rozdział 12


We wtorek rano trzynastego czeiwca odprawa była krótka i mało optymistyczna. Tak jak komunikat zamieszczony w prasie. Wykonano ze śmigłowca zdjęcia miejsc zbrodni i okolic; społeczeństwo przekazało około tysiąca informacji; informacje poddano analizie; sprawdzono wszystkich znanych policji ekshibicjonistów, podglądaczy i dewiantów seksualnych; jedną osobę zatrzymano, przesłuchano na okoliczność alibi podczas pierwszej zbrodni i wypuszczono.

Wszyscy byli niewyspani i przemęczeni, nawet dziennikarze i fotografowie.

Po odprawie Kollberg powiedział do Martina Becka:

– Mamy dwóch świadków.

Martin Beck pokiwał głową. Szli do Gunvalda Larssona i Melandera.

– Mamy dwóch świadków – powtórzył za Kollbergiem Martin Beck.

Melander nie podniósł głowy znad papierów, ale Gunvald Larsson się zainteresował.

– O kurde! A niby kogo?

– Po pierwsze, chłopca z Tantolunden.

– Tego trzylatka?

– Właśnie.

– Przecież wiesz, że dziewczyny z obyczajówki próbowały z nim gadać. On w ogóle nie umie mówić. Świetny pomysł! Równie błyskotliwy jak ten, żebym przesłuchał psa.

Martin Beck zignorował komentarz Gunvalda Larssona i zdumione spojrzenie Kollberga.

– A po drugie? – zapytał Melander, nie odrywając wzroku od papierów.

– Rabusia.

– Rabuś to moja działka – zauważył Gunvald Larsson.

– Uhm. Złap go.

Gunvald Larsson odchylił się na obrotowym krześle, aż zaskrzypiało.

– Chwilunia. – Popatrzył na Martina Becka i Kollberga. – A co my niby robimy od trzech tygodni? Ja i chłopcy z prewencji z piątki i dziewiątki? Gramy w pchełki?! Sugerujesz, że zbijamy bąki?

– Nie zbijacie bąków. Sytuacja się zmieniła. Musimy go zdjąć.

– Ale jak, do cholery?

– Nasz rabuś jest fachowcem. To twoje słowa. Czy kiedykolwiek napadł na kogoś, kto nie miał przy sobie pieniędzy?

– Nie.

– Czy kiedykolwiek rzucił się na kogoś, kto mógłby się bronić? – włączył się Kollberg.

– Nie.

– Czy chłopcy z prewencji kiedykolwiek deptali mu po piętach? – pytał dalej Martin Beck.

– Nie.

– A dlaczego? – zapytał Kollberg.

Gunvald Larsson długo dłubał w uchu długopisem, zanim odpowiedział:

– To fachowiec.

– No właśnie.

Gunvald Larsson myślał przez chwilę.

– Kiedy zajrzałeś tutaj jedenaście dni temu, zacząłeś coś mówić, ale nie skończyłeś. Dlaczego?

– Bo mi przerwałeś.

– A co chciałeś powiedzieć?

– Chciał powiedzieć, że powinniśmy sprawdzić dni i godziny rabunków – odezwał się Melander, wciąż nie podnosząc głowy. – Systematyzacja. Już to zrobiliśmy.

– I jeszcze coś – powiedział Martin Beck. – Rabuś jest fachowcem. To twój wniosek, Lennart. Jest na tyle dobrym fachowcem, że zna chłopców z prewencji. I może z wydziału do spraw przemocy. Może nawet wie, czym jeżdżą.

– No i co? – zapytał Gunvald Larsson. – Czy z powodu tego skunksa mamy wymienić wszystkich funkcjonariuszy?

– Mógłbyś wziąć ludzi z zewnątrz – podsuflował Kollberg.

– Skąd się tylko da. Na przykład dziewczyny. Inne samochody.

– Jasne, ale teraz jest już po ptakach – burknął Gunvald Larsson.

– Owszem – przyznał Martin Beck. – Po ptakach. Ale teraz w dwójnasób powinno nam zależeć na jego schwytaniu.

– On nawet nie spojrzy na park, dopóki morderca będzie na wolności – powiedział Gunvald Larsson.

– Niestety. O której był ostatni napad rabunkowy?

– Między dziewiątą a dziewiątą piętnaście.

– A o której doszło do morderstwa?

– Między siódmą a ósmą. Po kiego grzyba pytasz o coś, o czym wszyscy wiemy?

– Przepraszam. Chyba po to, żeby przekonać samego siebie.

– Do czego?

– Do tego, że rabuś widział dziewczynkę – wyjaśnił Kollberg.

– I tego, kto ją zabił. Nie działał na chybił trafił. Przypuszczalnie kręcił się po parku całymi godzinami, czekając na swoją szansę. Albo miał fart.

– Taki fart nie istnieje – stwierdził Melander. – Nie dziewięć razy z rzędu. Góra pięć. Albo sześć.

– Zgarnijcie go – powiedział Martin Beck.

– Może zaapelujemy do jego poczucia sprawiedliwości, co? Żeby się zgłosił dobrowolnie.

– Why not.

Melander odebrał telefon.

– Wyślijcie tam radiowóz.

– Coś nowego? – zapytał Kollberg.

– Nie – odparł Melander.

– Poczucie sprawiedliwości. – Gunvald Larsson pokręcił głową. – Wasze wyobrażenie o gangsterskiej wspólnocie jest doprawdy… Brak mi słów.

– Mam gdzieś, czego ci brak. – W głosie Martina Becka dała się wyczuć porywczość. – Zgarnij go.

– Wykorzystaj wtyczki – poradził Kollberg.

– Myślisz, że nie… – zaczął Gunvald Larsson, ale nie skończył, bo ktoś ośmielił się mu przerwać.

– Gdziekolwiek jest – powiedział Martin Beck. – Czy siedzi na Kanarach, czy się przyczaił w melinie ćpunów na Södermalmie. Wykorzystaj wtyczki, wykorzystaj wszystkie kontakty, jakie mamy w światku przestępczym, gazety, radio i telewizję. Strasz, przekupuj, namawiaj, obiecuj i co tylko chcesz, bylebyś go dopadł.

– Myślicie, że tego nie wiem? Że brak mi piątej klepki?

– Przecież wiesz, co myślę o twojej inteligencji – poważnie odparł Kollberg.

– Wiem – przyznał udobruchany Gunvald Larsson. – Czyli cała naprzód!

Chwycił za telefon.

Martin Beck i Kollberg wyszli z pokoju.

– Może się uda – powiedział Martin Beck.

– Może.

– Gunvald nie jest taki głupi, na jakiego wygląda.

– Czyżby?

– Lennart?

– No?

– Co ci jest?

– To samo co tobie.

– Czyli?

– Boję się.

Martin Beck nie odpowiedział. Po części dlatego, że Kollberg miał rację, a po części dlatego, że znali się jak łyse konie i obywali bez słów.

Gnani tą samą myślą, wyszli na ulicę i wsiedli do czerwonego saaba, własności Głównego Zarządu Policji.

– Ten chłopczyk, jak mu tam… – zaczął Martin Beck.

– Bo Oskarsson. Bossę.

– Właśnie. Widziałem go przelotnie. Kto z nim rozmawiał?

– Chyba Sylvia. A może Sonja.

Było pustawo i duszno. Z Västerbron zjechali nad kanał Pålsund i mknęli Bergsunds Strand, słuchając trajkotania kolegów z patroli na kanale czterdziestym.

– W promieniu osiemdziesięciu kilometrów może się do nich podłączyć pierwszy lepszy radioamator – z irytacją powiedział Kollberg. – Wiesz, ile by kosztowało odcięcie prywatnego radionadajnika?

Martin Beck pokiwał głową. Słyszał, że to wydatek rzędu stu pięćdziesięciu tysięcy koron. Nie mieli takich pieniędzy.

Obaj myśleli o czym innym. Kiedy ostatnio ścigali mordercę, angażując wszystkie możliwe siły i środki, złapanie go zajęło im czterdzieści dni. Kiedy ostatnio mieli do czynienia z podobnym przypadkiem, uporali się z tym w dziesięć dni. Teraz zabójca zaatakował dwa razy w ciągu zaledwie czterech dni. Melander powiedział, że parkowy rabuś mógłby mieć fart pięć albo sześć razy, co – nawiasem mówiąc – wcale nie było niczym niedorzecznym. Przykładając tę samą miarę do ich aktualnego przypadku, to już nie była matematyka, tylko przerażająca wizja.

Wjechali pod liljeholmski most, potem hornstullskim nabrzeżem minęli wiadukt kolejowy i skręcili w stronę wieżowców, gdzie kiedyś była cukrownia. Na przydomowych skwerkach bawiły się dzieci.

Zaparkowali i wjechali windą na siódme piętro. Zadzwonili, ale nikt im nie otworzył. Chwilę odczekali, po czym Martin Beck zadzwonił do sąsiednich drzwi. Uchyliła je jakaś kobieta. Za jej plecami stała dziewczynka; mogła mieć pięć, sześć lat.

– Policja – łagodnie odezwał się Kollberg i okazał legitymację.

– Qj!

– Nie wie pani, czy rodzina Oskarssonów jest w domu? – spytał Martin Beck.

– Dzisiaj rano wyjechali. Do krewnych. To znaczy ona i dzieci.

– Aha, przepraszamy…

– Nie wszystkich na to stać – powiedziała kobieta.

– A dokąd wyjechali? – włączył się Kollberg.

– Nie wiem. Wracają w piątek rano i znowu wyjeżdżają. – Popatrzyła na nich. – Na urlop.

– Czy to znaczy, że pan Oskarsson jest w domu?

– Jest, będzie wieczorem. Możecie do niego zadzwonić.

– Tak – przyznał Martin Beck. Dziewczynka pociągnęła ją za spódnicę. – Dzieci bywają marudne – powiedziała. – Nie można im odpuszczać, prawda?

– Raczej nie.

– Ale niektórym trzeba. No i są takie, co się nie słuchają.

– Niestety.

Milcząc, zjechali automatyczną windą na parter. Milcząc, ruszyli przez miasto na północ, świadomi własnej bezsilności i ambiwalentnego stosunku do społeczeństwa, które powinni chronić.

Ledwie wjechali do parku Vanadis, zatrzymał ich mundurowy, który nie znał ani ich, ani samochodu. W parku nie było nic do oglądania. Bawiło się kilkoro dzieci. I kręcili się niezmordowani ciekawscy.

Wycofali się do skrzyżowania Odengatan ze Sveavägen.

– Pić mi się chce – powiedział Kollberg.

Martin Beck skinął głową. Zaparkowali, weszli do Metropolu i zamówili po soku.

Przy barze siedziało dwóch mężczyzn. Położyli marynarki na stołkach – co świadczyło o tym, że naprawdę jest bardzo ciepło – i rozmawiali, sącząc whisky.

– To dlatego, że nie ma wysokich kar – odezwał się młodszy. – Aż się prosi o lincz.

– Tak – zgodził się starszy.

– Przykro to mówić, ale to jedyny sposób.

Kollberg już otwierał usta, żeby się wtrącić, ale zrezygnował i jednym haustem wypił sok.

Trochę później Martin Beck usłyszał mniej więcej to samo w trafice, gdzie kupował florydy.

– …i wie pan, co powinni zrobić, jak złapią tego sukinsyna? Powinni go publicznie zlikwidować, żeby wszyscy to mogli zobaczyć w telewizji. I żeby robili to powolutku, przez kilka dni, nie od razu.

– Kto to był? – zapytał Martin Beck, kiedy klient wyszedł.

– Nazywa się Skog – poinformował sklepikarz. – Ma tuż obok zakład naprawyradioodbiorników. Równy gość.

W głównej kwaterze śledczej Martin Beck pomyślał, że nie tak dawno temu złodziejom obcinano ręce. A mimo to ludzie kradli. Dużo ludzi.

Wieczorem zadzwonił do ojca Bo Oskarssona.

– Ingrid i dzieci? Wysłałem ich do teściów na Ölandię. Nie może pan tam zadzwonić.

– Kiedy wrócą?

– W piątek przed południem. Wieczorem się pakujemy, wsiadamy do samochodu i jedziemy za granicę. Tam jego noga nie postanie.

– Tak – zmęczonym głosem przyznał Martin Beck.

Tyle się wydarzyło we wtorek trzynastego czerwca. W środę nic się nie wydarzyło. Było cieplej.

Загрузка...