Sankt Eriksparken to najmniejszy park w mieście, tak niepokaźny, że niewielu sztokholmczyków wie o jego istnieniu. Mało kto tam spaceruje i mało kto myśli o tym, żeby go patrolować.
Usytuowany na północy, stanowi dość nietypowe zwieńczenie długiej Västmannagatan. Zadrzewiony skalisty pagórek przecinają żwirowane alejki i strome schodki. Większą część terenu zajmuje szkoła, oczywiście latem zamknięta.
Zwłoki leżały w odsłoniętej części północno-zachodniej, u podnóża skały. Potwierdzało to teorię o coraz większym okrucieństwie zabójcy. Tym razem Ingemundowi Franssonowi bardzo się śpieszyło. Uderzył głową dziewczynki o kamień, udusił ją, po czym rozdarł czerwony plastikowy płaszczyk i sukienkę, ściągnął figi i wepchnął w podbrzusze coś, co przypominało trzonek młotka.
Na domiar złego dziewczynkę, jedenastoletnią Solveig, znalazła jej matka. Mieszkały na Dannemoragatan, pięć minut drogi od miejsca zbrodni.
Solveig wyszła z domu, żeby kupić tabliczkę czekolady w kiosku na rogu Dannemoragatan i Norra Stationsgatan, u północno-wschodniego obrzeża parku, do którego nie miała żadnego powodu wchodzić. Nigdy zresztą tego nie robiła, bo matka przestrzegała ją, by się tam nie bawiła. Powinna wrócić w niespełna dziesięć minut. Kiedy nie było jej przez kwadrans, matka zaczęła jej szukać. Nie poszła z nią do kiosku, ponieważ musiała się zająć młodszą, półtoraroczną córeczką. Zauważyła Solveig niemal od razu, kompletnie się załamała i odwieziono ją do szpitala.
Patrząc na martwe dziecko w siąpiącym deszczu, czuli się bardziej winni niż sprawca tej makabrycznej, bezsensownej śmierci. Nie znaleźli jasnoniebieskich fig. Zniknęła również tabliczka czekolady. Może Ingemund Fransson był głodny.
Nie wątpili, że to jego dzieło. Poza tym mieli świadka, który widział go z dziewczynką i pomyślał, że to ojciec w towarzystwie dorastającej córki. No tak, przecież Ingemund Fransson był miły i wbudzał zaufanie. Miał na sobie beżową marynarkę z manczesteru, brązowe spodnie, białą koszulę, rozpiętą pod szyją, i porządne czarne buty.
– On tu gdzieś jest – powiedział Kollberg.
Poniżej, na przelotówkach Sankt Eriksgatan i Norra Stationsgatan, dudniły tiry.
Martin Beck popatrzył na rozległy dworzec towarowy.
– Przeszukajcie każdy wagon, każdy magazyn, wszystkie piwnice i strychy. Teraz. Natychmiast.
Potem się odwrócił i odszedł. Była trzecia we wtorek dwudziestego czerwca. Padał deszcz.