Szaman

Lee Scoresby wylądował u ujścia rzeki Jenisej. W porcie panował chaos. Rybacy usiłowali sprzedać niewielkie ilości złowionych przez siebie ryb do fabryk konserw, a właściciele statków złościli się z powodu wyższych opłat portowych. Władze podniosły je, by zgromadzić pieniądze na fundusz powodziowy oraz pomoc przybywającym do miasta myśliwym i traperom, bezrobotnym z powodu zatopionych lasów i ucieczek zwierząt.

Lee szybko zrozumiał, że trudno mu się będzie dostać dalej w głąb lądu. Dawniej drogę stanowił wykarczowany pas zamarzniętej ziemi, a w obecnych, dziwnych czasach, gdy zmarzlina topniała, szlak zmienił się w spienione bajoro.

Aeronauta złożył balon i resztę sprzętu w przechowalni. Za kilka złotych monet z kurczącej się rezerwy wynajął łódź z silnikiem gazowym, zakupił kilka zbiorników z paliwem i zapasy jedzenia, po czym popłynął w górę wezbranej rzeki.

Początkowo posuwał się powoli, prąd był bowiem silny, a poza tym w wodzie pływały rozmaite rzeczy: pnie drzew, gałęzie krzewów, utopione zwierzęta, a czasem nawet ludzkie zwłoki. Lee musiał sterować ostrożnie, silnik działał na najwyższych obrotach.

Aeronauta kierował się do wioski zamieszkanej przez plemię Grummana. Przed laty leciał nad tą krainą, pamiętał ją dobrze i łatwo znajdował właściwy kurs wśród pędzących potoków, mimo iż ich brzegi zniknęły zalane mlecznobrązowymi falami wody. Wysoka temperatura zbudziła owady i ruchliwe chmary maleńkich stworzeń otaczały każde drzewo i krzew. Dla ochrony przed insektami Lee posmarował twarz i ręce maścią z liści bielunia i nieprzerwanie palił cygara o gryzącym zapachu.

Hester siedziała na dziobie, długie uszy położyła płasko na chudym grzbiecie, oczy miała przymknięte. Milczała; Lee był przyzwyczajony do jej milczenia, a ona do jego małomówności. Rzadko odzywali się bez potrzeby.

Rankiem trzeciego dnia aeronauta skierował małą łódź w górę jednego z dopływów głównego strumienia. Spływał z niskich wzgórz, które o tej porze roku leżały zwykle głęboko pod śniegiem, teraz jednak w wielu miejscach prześwitywała brązowa ziemia. Rzeczka płynęła między niskimi sosnami i świerkami, a pokonawszy kilka kilometrów, podróżnicy dotarli do ogromnej zaokrąglonej skały wysokości sporego budynku. Przy niej Lee zacumował i wyciągnął łódź na brzeg.

– Kiedyś był tu pomost wyładunkowy – zagadnął swoją dajmonę. – Przypominasz sobie starego łowcę fok w Nowej Zembli, który nam o nim opowiadał? Teraz pewnie znajduje się ze dwa metry pod wodą.

– Mam nadzieję, że tutejsi ludzie okazali się rozsądni i zbudowali osadę wysoko na wzgórzach – odparła Hester, wyskakując na brzeg.

Niecałe pół godziny później Lee położył plecak obok drewnianej chaty wioskowego wodza i odwrócił się, aby pozdrowić zgromadzony tłumek. Użył ogólnie znanego na północy gestu wyrażającego przyjaźń i położył karabin na ziemi, przy stopach.

Stary syberyjski Tatar, którego oczy niemal zniknęły wśród setek otaczających je zmarszczek, odłożył łuk. Jego dajmona w postaci rosomaka kiwnęła łbem w stronę zajęczycy, która w odpowiedzi zastrzygła uszami.

Wódz przemówił, a Lee mu odpowiedział. Zanim zaczęli się nawzajem rozumieć, wypróbowali z pół tuzina języków.

– Uszanowania dla ciebie i twojego plemienia – zagaił Lee. – Mam trochę tytoniu. Nie jest zbyt cenny, lecz byłbym zaszczycony, gdybyś go ode mnie przyjął.

Wódz skinął głową, wyrażając zgodę. Jedna z jego żon przyjęła zawiniątko, które Lee wyjął z plecaka.

– Szukam mężczyzny nazwiskiem Grumman – ciągnął aeronauta. – Słyszałem, że przyjęliście go do waszego plemienia. Może przybrał inne imię, ale jest Europejczykiem.

– Ach, czekaliśmy na ciebie – odparł wódz.

Pozostali mieszkańcy osady, którzy stali na błotnistym, parującym, oświetlonym słabymi promieniami słońca i otoczonym chatami placyku, nie mogli zrozumieć słów, ale widzieli zadowolenie wodza. Zadowolenie i ulgę, dopowiedziała w myślach dajmona Lee.

Wódz kilka razy pokiwał głową.

– Oczekiwaliśmy cię – powtórzył. – Musisz zabrać doktora Grummana do innego świata.

Aeronauta zmarszczył brwi, ale odparł tylko:

– Jak sobie życzysz, wodzu. Czy doktor jest tutaj?

– Pójdź za mną – polecił starzec. Mieszkańcy wioski z szacunkiem odsunęli się na boki.

Lee wiedział, jak bardzo Hester nie lubi błota, które musiałaby przebiec susami, wziął ją więc w ramiona, po czym założył plecak i ruszył za wodzem leśną ścieżką. Kierowali się ku chacie, która stała na polanie wśród modrzewi w odległości dziesięciu strzałów z łuku. Wódz zatrzymał się przed pokrytą skórami chata o drewnianym zrębie. Chatę ozdabiały szable dzika, rogi łosia i renifera, które nie były jedynie trofeami łowieckimi, ponieważ zwisały z nich wieńce suszonych kwiatów i splecione sosnowe gałązki; ozdoby prawdopodobnie służyły jakiemuś rytuałowi.

Podczas rozmowy musisz okazać szacunek – wódz cicho pouczył aeronautę. – To szaman, choć o chorym sercu.

Nagle Lee poczuł na plecach dreszcz, a Hester zesztywniała w jego ramionach, uświadomili sobie bowiem, żeod dłuższego czasu ktoś ich obserwuje. Spomiędzy suszonych kwiatów i sosnowych gałązek wypatrywały jaskrawożółte oczy. Należały do dajmony, która dostrzegłszy, że Lee ją zauważył, odwróciła łeb, po czym delikatnie wzięła sosnową gałązkę w potężny dziób i machnęła nim, jak gdyby rozsuwając kotarę.

Wódz wykrzyknął w stronę chaty imię, które wymienił stary łowca fok: Jopari!

W chwilę później drzwi się otworzyły i w progu stanął mężczyzna w średnim wieku z pierwszymi oznakami siwizny na głowie. Ubrany był w skóry i futra i wyglądał na człowieka zagniewanego. Oczy mu płonęły, szczękę wysunął do przodu, a siedząca na jego zaciśniętej pięści dajmona w postaci rybołowa obrzucała wszystkich piorunującymi spojrzeniami.

Wódz skłonił się trzykrotnie i odszedł. Lee został sam z uczonym szamanem.

– Doktorze Grumman – odezwał się bez lęku – nazywam się Lee Scoresby. Pochodzę z Teksasu, z zawodu jestem aeronautą. Jeśli pozwoli mi pan usiąść i zechce ze mną porozmawiać, opowiem panu, co mnie tu sprowadza. Mam rację, prawda? Jest pan doktorem Grummanem z Akademii Berlińskiej?

– Tak – odparł szaman. – Pan natomiast, jak sam wspomniał, pochodzi z Teksasu. Wiatry wywiały pana daleko od pańskiej ojczyzny, panie Scoresby.

– Cóż, przyzna pan, że w naszym świecie wieją obecnie zupełnie niezwykłe wiatry.

– W istocie. Słońce przyjemnie przygrzewa. Mam w chacie ławkę. Jeśli pomoże mi ją pan wynieść, usiądziemy sobie w tym miłym cieple i porozmawiamy. Zaparzyłem właśnie kawę. Ma pan ochotę?

– Z największą przyjemnością – odparł Lee, po czym wszedł do środka i sam wyniósł przed chatę drewniana ławkę.

Tymczasem Grumman podszedł do pieca i nalał gorącego napoju do dwóch cynowych kubków. Lee pomyślał że dyrektor obserwatorium miał rację, doktor bowiem rzeczywiście mówił raczej z brytyjskim niż niemieckim akcentem.

Kiedy usiedli we czworo w pełnym słońcu – Lee, obok niego niewzruszona Hester z przymkniętymi oczyma, Grumman oraz dajmona-rybołów – aeronauta odezwał się. Najpierw opowiedział o swoim spotkaniu w Trollesundzie z Johnem Faa, królem Cyganów, o zwerbowaniu niedźwiedzia Iorka Byrnisona, o podróży do Bolvangaru, uratowaniu Lyry i innych dzieci. Potem podzielił się informacjami, które uzyskał od dziewczynki i od czarownicy, Serafiny Pekkali, podczas lotu balonem ku Svalbardowi.

– Widzi pan, doktorze Grumman, gdy Lyra opowiadała mi o tym, jak Lord Asriel pokazywał zakonserwowaną w lodzie odciętą głowę, przerażając jej widokiem oksfordzkich Uczonych, pomyślałem sobie, że nikt z zebranych zapewne nie przyjrzał się dokładnie tej głowie. Przyszło mi wówczas na myśl, że może pan nadal żyje. A wiem na pewno, sir, że ma pan informacje na temat pewnej interesującej mnie sprawy. Wszędzie, na całym arktycznym wybrzeżu nasłuchałem się wiele o panu. Wiem, że wydrążył pan sobie w czaszce otwór, że badał pan dno oceanu, a także Zorzę, wiem, że zaczął pan działalność dość niespodziewanie, około dziesięciu, dwunastu lat temu. Wszystkie te fakty są ogromnie interesujące, przyciągnęło mnie jednak do pana, doktorze Grumman, coś więcej niż zwykła ciekawość. Niepokoję się o los dziewczynki. Zarówno ja, jak i czarownice uważamy, że ma ona do spełnienia wielkie zadanie. A zatem… Jeśli posiada pan jakieś informacje na temat Lyry albo zachodzących aktualnie w naszym świecie wydarzeń, chciałbym, żeby mi pan je przekazał. Jestem przekonany, że wie pan wiele o tych sprawach i stąd moja tu obecność.

Mam też pytanie – dodał po chwili. – O ile się nie przesłyszałem, sir, wódz tej wioski stwierdził, że moim celem jest zabranie pana do innego świata. Źle zrozumiałem, czy rzeczywiście tak powiedział? I jeszcze jedno. Cóż to za słowo, którym ten stary Tatar zwrócił się do pana? Czy to coś w rodzaju plemiennego imienia? A może jakiś magiczny tytuł?

Grumman uśmiechnął się nieznacznie i odrzekł:

– Słowo, którego użył, to moje prawdziwe imię i nazwisko – John Parry. Tak, rzeczywiście, przybył pan, by zabrać mnie do innego świata. Wiem też, co przywiodło pana do mnie. Właśnie ten maleńki przedmiocik.

Mężczyzna wysunął w stronę Lee otwartą dłoń. W jej zagłębieniu leżała rzecz, którą aeronauta natychmiast rozpoznał, choć nie miał pojęcia, w jaki sposób Grumman wszedł w jej posiadanie. Był to typowy dla Indian Nawaho srebrny pierścień z turkusem, który należał do matki Lee. Aeronauta świetnie znał jego ciężar, szlif kamienia, każde wygięcie zrobione przez rzemieślnika; pamiętał także miejsce, gdzie kamień był wyszczerbiony, choć wygładziło go długie używanie. Lee świetnie wiedział o tych wszystkich szczegółach, ponieważ mnóstwo razy dotykał pierścienia przed wieloma laty, gdy jeszcze był chłopcem i mieszkał w swoim rodzimym, porośniętym bylicą kraju.

Aeronauta wstał. Hester drżąc, również się wyprostowała i postawiła uszy. Lee nie zauważył, że rybołów przesunął się i znajdował teraz między nim a doktorem Grummanem. Zamierzał zapewne stanąć w obronie swego właściciela, Lee jednak wcale nie miał zamiaru zaatakować mężczyzny. Czuł się zagubiony, bezradny jak dziecko i przemówił drżącym głosem:

– Skąd pan go ma?

– Niech pan weźmie ten pierścionek – odparł Grumman (czy też Parry). – Wypełnił już swoje zadanie i przywiódł pana do mnie. Teraz już go nie potrzebuję.

– Ale jak pan… – zaczął Lee, podnosząc z dłoni Grummana drogi sercu przedmiot. – Nie pojmuję, jak pan go zdobył… Skąd pan go ma? Nie widziałem go od czterdziestu lat.

– Jestem szamanem. Potrafię dokonać wielu rzeczy, których pan nawet nie zrozumie. Proszę usiąść, Scoresby. Niech się pan uspokoi. Powiem, czego od pana chcę.

Lee znowu usiadł z pierścieniem w ręku. Bez końca dotykał go palcami.

– No cóż – odezwał się – jestem wstrząśnięty, sir. Ale chyba mogę już wysłuchać, co ma mi pan do powiedzenia.

– Bardzo dobrze – oświadczył Grumman. – Zatem zacznę. Jak już panu mówiłem, nazywam się Parry i nie urodziłem się w tym świecie. Lord Asriel bynajmniej nie jest pierwszą osobą, która podróżuje między światami, chociaż on pierwszy otworzył drogę w sposób tak spektakularny. W moim rodzinnym świecie byłem żołnierzem i odkrywcą. Dziesięć lat temu towarzyszyłem ekspedycji do pewnego miejsca, które znajduje się mniej więcej na obszarze waszej Ziemi Beringa. Moi towarzysze mieli swoje cele, lecz ja szukałem Szczeliny. Zgodnie ze starymi legendami miała ona stanowić pęknięcie w strukturze świata, otwór na granicy między naszym wszechświatem a innym. Pewnego dnia zaginęło kilku uczestników wyprawy. Wraz z dwoma innymi poszliśmy ich szukać i przypadkowo przeszliśmy przez tę Szczelinę, nawet jej nie widząc, i znaleźliśmy się w alternatywnym świecie. Początkowo nie zdawaliśmy sobie sprawy, że opuściliśmy nasz własny. Dopiero gdy dotarliśmy do miasta, wiedzieliśmy na pewno. Nie sposób było się pomylić. A potem… Mimo intensywnych poszukiwań, nie zdołaliśmy odnaleźć drogi powrotnej, przeszliśmy bowiem przez Szczelinę podczas zamieci. Wiele czasu spędził pan w Arktyce, więc pan wie, co to oznacza.

Nie mieliśmy zatem wyboru – podjął po chwili – i musieliśmy pozostać w tym nowym świecie. Wkrótce odkryliśmy, że nie jest w nim bezpiecznie. Zaatakowały nas wampiryczne, widmowe stworzenia zwane upiorami. Moi dwaj towarzysze w niedługim czasie zmarli jako ofiary tych morderczych, nieubłaganych zjaw. Uświadomiłem sobie, że zostałem sam w paskudnym miejscu, i rozpaczliwie szukałem wyjścia. Nie potrafiłem odnaleźć drzwi do mojego świata, lecz wszędzie wokół dostrzegałem sporo przejść do innych światów. W końcu trafiłem tutaj i natychmiast odkryłem coś niesamowitego. Wie pan, Scoresby, że poszczególne światy wielce się od siebie różnią i dopiero w waszym spotkałem po raz pierwszy swoją dajmonę? Tak, tak, zanim tu dotarłem, nie znałem Sayan Kótór. Tutejsi ludzie nie potrafią sobie wyobrazić, że w innych światach dajmony są jedynie głosem w ludzkim umyśle i niczym więcej. Mnie natomiast ogromnie zaskoczył fakt, że część mojej natury jest kobieca, piękna i ma postać ptaka. Tak czy owak, wraz z Sayan Kótór wędrowaliśmy po północnych ziemiach. Sporo się nauczyłem od ludzi Arktyki, mam w wiosce na dole wspaniałych przyjaciół. Okazało się też, że wiem o wielu sprawach, które dla was pozostają tajemnicą, że potrafię wypełnić luki w waszej wiedzy.

Przybrałem więc nazwisko Grumman i udałem się do Berlina – ciągnął. – Nikomu nie powiedziałem o swoim pochodzeniu. To był mój sekret. Przedstawiłem swoje tezy Akademii i obroniłem je podczas dyskusji. Na pewne tematy miałem lepsze informacje niż wielu akademików, toteż łatwo uzyskałem status członka Akademii. Od tej pory zacząłem pracować pod zmienionym nazwiskiem. Właściwie byłem zadowolony, chociaż tęskniłem za swoim światem. Jest pan żonaty, Scoresby? Nie? No cóż ja miałem żonę. Z całego serca kochałem ją oraz synka, który był mały, kiedy wyruszyłem, by nigdy nie powrócić. Straszliwie za nimi tęskniłem. Jednak mógłbym szukać przez tysiąc lat i nigdy nie znaleźć drogi powrotnej. Rozłączono nas na zawsze. Na szczęście, absorbowała mnie praca. Odkryłem nowe formy wiedzy – wtajemniczono mnie w kult czaszek, zostałem szamanem. Dokonałem pewnych użytecznych odkryć, między innymi odkryłem metodę produkcji maści z pięciornika, która zachowuje wszystkie właściwości świeżej rośliny. Teraz dużo wiem o tym świecie, panie Scoresby, wiem na przykład sporo o Pyle. Z pańskiej miny wnoszę, że słyszał pan o tym zjawisku, które śmiertelnie przeraża waszych teologów, mnie natomiast przerażają oni sami. Wiem, co i w jakim celu robi Lord Asriel, i dlatego wezwałem pana tutaj. Widzi pan, zamierzam mu pomóc, ponieważ wyznaczył sobie najwspanialsze zadanie w całej ludzkiej historii… w ciągu trzydziestu pięciu tysięcy lat naszej historii. Sam nie potrafię zdziałać zbyt wiele. Mam chore serce i nikt w tym świecie nie jest w stanie mnie uleczyć. Może wysiłek, jaki zamierzam podjąć, będzie moim ostatnim. Wiem jednak coś, czego nie wie Lord Asriel, a powinien, jeśli jego próba ma się powieść.

Widzi pan, zaintrygował mnie tamten świat, w którym upiory karmiły się ludzką świadomością. Chciałem wiedzieć, jaka jest natura tych stworzeń i skąd się wzięły. Jako szaman potrafię rozwiązywać pewne zagadki na odległość. Wiele czasu spędziłem w transie, badając nawiedzony świat. Dowiedziałem się między innymi, że tamtejsi filozofowie ściągnęli na wszystkich nieszczęście, stworzyli bowiem setki lat temu pewne narzędzie – zaczarowany nóż. Niestety, moc ostrza znacznie przekroczyła ich najśmielsze oczekiwania, a używając go, otworzyli drogę do swego świata upiorom. Znam możliwości tego narzędzia, wiem, gdzie się znajduje i jak rozpoznać osobę, którą nóż wybierze sobie na swego właściciela i strażnika. Wiem też, jak nóż może pomóc sprawie Lorda Asriela. Mam nadzieję, że Lord potrafi podołać wyznaczonemu zadaniu. Zatem… wezwałem pana tutaj, aby mnie pan zabrał na północ, do świata, w który przedostał się Lord Asriel. Tam znajdziemy strażnika zaczarowanego noża. Świat ten jest jednak niebezpieczny. Zapewniam pana, że ani w moim, ani w pańskim nie ma niczego bardziej przerażającego niż upiory. Będziemy musieli działać ostrożnie i wykazać się męstwem. Nie zamierzam wracać, a panu – jeśli chce pan zobaczyć ponownie swoją ojczyznę – będzie potrzebna ogromna odwaga, wielki kunszt i niezwykłe szczęście. Takie jest pańskie zadanie, Scoresby. Z tego powodu pan mnie szukał.

Szaman zamilkł. Twarz miał bladą, pokrytą kropelkami potu.

– Do diabła, to najbardziej szalony pomysł, o jakim w życiu słyszałem! – wykrzyknął Lee.

Wstał, podniecony, i przeszedł kilka kroków w jedną stronę, potem kilka w drugą. Hester obserwowała go z ławki. Grumman przymknął oczy, ale siedząca na jego kolanie dajmona nie spuszczała oka z Lee.

– Chce pan pieniędzy? – spytał szaman po kilku chwilach. – Mogę dać panu złoto. Nietrudno je zdobyć.

– Niech to szlag, nie przybyłem tu po złoto! – odparł zapalczywie Lee. – Przyszedłem, ponieważ… aby sprawdzić, czy pan rzeczywiście żyje. Przyznam, że zaspokoiłem swoją ciekawość…

– Cieszę się.

– Ta sprawa nie jest wcale taka prosta – dodał Lee, po czym opowiedział Grummanowi o radzie czarownic nad Jeziorem Enara i o podjętych na niej uchwałach. – Widzi pan – zakończył – ta mała dziewczynka, Lyra… Właśnie z jej powodu postanowiłem współdziałać z czarownicami. Mówi pan, że sprowadził mnie tutaj za pomocą pierścienia Nawaho. Może to prawda, a może nie, wiem jedynie, że przybyłem tu, ponieważ sądziłem, że w ten sposób pomagam Lyrze. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego dziecka. Gdybym miał córkę, pragnąłbym, by była choć w połowie tak energiczna, odważna i dobra. Słyszałem, że pan wie o pewnej cennej rzeczy, która zapewnia ochronę każdemu, kto weźmie ją do ręki. Dotąd nie miałem pojęcia, cóż to może być za przedmiot, jednak z pańskich słów wnoszę, że chodzi o ten zaczarowany nóż. On więc będzie stanowił moją cenę za zabranie pana do innego świata, doktorze Grumman – nie złoto, lecz właśnie ten nóż. Nie chcę go dla siebie, ale dla Lyry. Musi mi pan przysiąc, że dziewczynka otrzyma ten przedmiot, a wówczas zabiorę pana wszędzie, dokąd tylko pan zechce. Szaman wysłuchał z uwagą słów Lee, po czym odpowiedział:

– Dobrze, panie Scoresby, przysięgam. Czy moje słowo panu wystarczy?

– Na co pan przysięga?

– Na wszystko, na co pan sobie życzy.

Lee zastanowił się, potem powiedział:

– Proszę przysiąc na powód, dla którego odrzucił pan miłość czarownicy. Sądzę, że chodziło o coś najważniejszego w pana życiu.

Oczy Grummana rozszerzyły się, po czym mężczyzna odparł:

– Dobrze się pan domyśla, Scoresby. Z przyjemnością na to przysięgnę. Daję panu moje słowo, że postaram się, by Lyra Belacqua otrzymała nóż, który zapewni jej ochronę. Ostrzegam pana jednak, że strażnik noża ma zapewne do wypełnienia własne zadanie, które może wciągnąć dziewczynkę w jeszcze większe niebezpieczeństwo.

Lee z powagą pokiwał głową.

– Może i tak – stwierdził. – Lecz jeśli istnieje choć najmniejsza szansa na zapewnienie ochrony Lyrze, nie zamierzam jej przepuścić.

– Ma pan moje słowo. Teraz proszę mnie zabrać do świata upiorów.

– A wiatr? Nie jest pan chyba tak bardzo chory, by nie zauważyć, jaką mamy pogodę?

– Problem wiatru proszę pozostawić mnie.

Lee skinął głową. Znowu usiadł na ławce i przebiegł palcami po turkusowym pierścieniu. Tymczasem Grumman włożył do torby ze skóry renifera kilka potrzebnych przedmiotów. Parę chwil później dwaj mężczyźni podążyli leśnym traktem do wioski.

Wódz wygłosił krótkie przemówienie. Wielu mieszkańców osady podchodziło do Grummana, dotykali jego dłoni, szeptali kilka słów i w zamian otrzymywali coś w rodzaju błogosławieństwa. Lee obserwował w tym czasie niebo. Na południu było bezchmurne i pachnący świeżością wietrzyk ledwo podnosił gałązki i poruszał wierzchołkami sosen. Na północy mgła ciągle wisiała nad wzburzoną rzeką, lecz po raz pierwszy od wielu dni zaczynała się rozpraszać.

Łódź czekała przy skale w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się pomost wyładunkowy. Lee wrzucił do środka torbę Grummana i włączył mały silnik. Szaman usiadł na dziobie. Ruszyli. Łódź pędziła z prądem, śmigając pod drzewami. Posuwali się tak szybko, że Lee obawiał się o los Hester kulącej się tuż przy burcie. Na szczęście, dajmona była zahartowanym podróżnikiem. Lee uświadomił to sobie w pewnej chwili i sam nie wiedział, dlaczego jeszcze przed chwilą tak strasznie się denerwował.

Gdy dotarli do portu przy ujściu rzeki, okazało się, że wszystkie hotele, pensjonaty i prywatne kwatery zarekwirowali żołnierze, i to w dodatku nie byle jacy, lecz z oddziałów Carskiej Straży Rosji, najkarniejszej i najlepiej wyposażonej armii na świecie, sojuszników tutejszej Magistratury.

Lee zamierzał ostatnią noc przed wyprawą poświęcić na odpoczynek, zwłaszcza że Grumman wyglądał na zmęczonego, niestety nie było szansy na znalezienie wolnego pokoju.

– Co się dzieje? – spytał przewoźnika, gdy zwracał wynajętą łódź.

– Nie wiemy. Ten regiment przybył wczoraj i zarekwirował każdą kwaterę, jedzenie i wszystkie łodzie w mieście. Tę łódź też by wzięli, gdyby pan z niej nie korzystał.

– Wiesz, dokąd jadą?

– Na północ – odparł przewoźnik. – Ludzie mówią, że wybuchnie tam najokrutniejsza wojna w ludzkiej historii.

– Na północ? Do tego nowego świata?

– Podobno. Nadciąga jeszcze więcej żołnierzy, to jest tylko ich przednia straż. Za tydzień nie zostanie nam ani jeden bochen chleba, ani jedna beczułka spirytusu. Oddał mi pan przysługę, biorąc łódź, teraz cena wynajęcia się podwoiła…

Nawet gdyby udało im się znaleźć pokój, nie było sensu teraz odpoczywać. Niepokojąc się o balon, Lee od razu pobiegł do przechowalni. Grumman dotrzymywał mu kroku. Wyglądał na chorego, ale okazał się człowiekiem wytrzymałym.

Magazynier, zajęty wydawaniem rekwirującemu sierżantowi Straży jakichś części zapasowych, podniósł na chwilę oczy znad notesu.

– Balon… hmm… Niestety, wczoraj go zarekwirowano – oświadczył. – Widzi pan, co tu się dzieje. Nie miałem wyboru.

Hester zastrzygła uszami i Lee natychmiast zrozumiał, co miała na myśli.

– Czy pan juz go im dostarczył? – spytał Lee.

– Zamierzają go zabrać dziś po południu.

– Wiec go nie zabiorą – powiedział Lee – ponieważ mam pełnomocnictwo, które daje mi pierwszeństwo nad Strażą.

Pokazał magazynierowi pierścień, który w Nowej Zembli zdjął z palca martwego Skraelinga. Stojący obok niego przed ladą sierżant spojrzał i oddał honory na widok znaku Kościoła. Mimo starań Rosjanin nie potrafił ukryć zaskoczenia.

– Chciałbym odebrać balon – oznajmił niespeszony Lee. – Proszę posłać kilka osób, aby go napełniły. Najlepiej natychmiast. Chodzi nie tylko o gaz, ale także o jedzenie, wodę i balast.

Magazynier popatrzył na sierżanta (który tylko wzruszył ramionami), po czym pospiesznie odszedł, aby poszukać balonu. Lee i Grumman wrócili na nabrzeże, gdzie stały zbiorniki z gazem. Zamierzali doglądać napełniania.

– Skąd pan ma ten pierścień? – spytał cicho Grumman.

– Zdjąłem z palca pewnego zabitego. Używanie go jest zapewne ryzykowne, lecz nie przyszedł mi do głowy inny sposób wydostania balonu. Sądzi pan, że sierżant coś podejrzewa?

– Oczywiście, że tak. Ale to człowiek zdyscyplinowany, więc nie będzie podawać w wątpliwość znaków Kościoła. Zresztą, nawet jeśli komuś doniesie, zanim zdążą zareagować, będziemy daleko stąd. No cóż, obiecałem panu wiatr, Scoresby. Mam nadzieję, że jest pan zadowolony.

Niebo było teraz niebieskie, słońce świeciło jasno. Na północy nadal wisiała mgła, jej brzegi wyglądały jak górskie pasma nad morzem, lecz wiatr odpychał je coraz dalej. Lee niecierpliwie czekał, by ponownie unieść się w powietrze. Napełniany balon rósł za magazynem, a aeronauta sprawdził w tym czasie kosz i ze szczególną dbałością spakował cały sprzęt. Kto wie, jakie turbulencje napotkają w innym świecie. Dokładnie przymocował też do ramy całą aparaturę, nawet kompas, mimo iż igła w ostatnich dniach wykonywała zupełnie przypadkowe ruchy. Na koniec Lee zawiesił wokół kosza dziesięć balastowych worków z piaskiem.

Gdy napełniono czaszę, zaczęła się kołysać na silnym wietrze. Grube liny naprężyły się. Lee zapłacił magazynierowi resztkami złota i pomógł Grummanowi wsiąść do kosza. Potem odwrócił się do stojących przy linach mężczyzn i polecił im, by odczepili balon.

Zanim jednak zdołali to zrobić, ktoś krzyknął. W alei przy bocznej ścianie magazynu rozległ się odgłos szybkich kroków i usłyszeli rozkaz:

– Stać!

Ludzie przy linach znieruchomieli, niektórzy spojrzeli w stronę magazynu, inni na aeronautę, ten jednak krzyknął ostrym tonem:

– Odczepiać! Uwolnić balon!

Dwóch mężczyzn posłuchało go. Balon przechylił się, ponieważ pozostali dwaj w bezruchu obserwowali wybiegających zza budynku żołnierzy. Końcówki lin były zaczepione wokół pachołków. Balon przechylił się tak mocno, że jego pasażerowie niemal poczuli mdłości. Lee i Grumman chwycili za pierścień zawieszenia; również dajmona szamana mocno wbiła się w niego szponami.

– Puśćcie liny, cholerni głupcy! – krzyczał Lee. – Odlatujemy!

Czasza balonu była dobrze napełniona gazem. Dwaj mężczyźni starali się ze wszystkich sił utrzymać liny, ale im się nie udało. Pierwszy z nich poluzował uchwyt i końcówka liny odwinęła się z pachołka. Drugi, czując, że balon się unosi, zamiast puścić linę, uczepił się jej. Lee wiedział, czym to grozi, gdyż nieraz miał do czynienia z taką sytuacją. Dajmona biednego mężczyzny, mocno zbudowana suka rasy husky, została na ziemi, wyjąc ze strachu i bólu, natomiast balon wraz z mężczyzną uczepionym liny ruszył w górę, ku niebu, odlatywał. Mężczyzna puścił wreszcie linę i na wpół żywy wpadł do wody.

Żołnierze podnieśli strzelby i wycelowali. Kule poczęły świstać obok kosza. Jedna z nich trafiła w pierścień zawieszenia, iskry oparzyły aeronaucie ręce. Na szczęście, pociski nie wyrządziły większych szkód. Do czasu drugiej salwy balon znalazł się już poza zasięgiem strzału i szybko wznosił się w błękitne niebo, mknąc ponad morzem. Lee czuł, że na ten widok serce mu się raduje. Powiedział kiedyś Serafinie Pekkali, że nie przywiązuje wagi do latania, że oznacza ono dla niego tylko pracę, ale tak nie było. Cóż mogło być piękniejszego od szybowania z pomyślnym wiatrem ku nowemu, nieznanemu światu?

Lee puścił pierścień zawieszenia i zauważył, że Hester kuli się w narożniku kosza. Zajęczyca miała przymknięte oczy. W dole, daleko pod nimi żołnierze nadal strzelali; na próżno. Miasto szybko znikało z pola widzenia. Pod balonem w świetle słonecznym błyszczało szerokie ujście rzeki.

– No cóż, doktorze Grumman – odezwał się aeronauta. – Nie wiem jak pan, ale ja lepiej się czuję w powietrzu niż na ziemi. Dobrze, że ten biedny człowiek w końcu puścił linę. Gdyby dłużej ją trzymał, nie byłoby dla niego nadziei.

– Dziękuję panu, Scoresby – powiedział szaman. – Poradził pan sobie bardzo dobrze. Cieszę się, że lecimy. Ponieważ jest zimno, byłbym zobowiązany, gdyby zechciał mi pan podać futra do przykrycia.

Загрузка...