„Dalej – dał znak aletheiometr – dalej i wyżej”.
Wspinali się. Czarownice leciały nad nimi, wyszukując najlepsze szlaki. Pagórkowaty teren ustępował miejsca bardziej urwistym zboczom i skalistemu podłożu. Około południa dzieci znalazły się w krainie jałowych wąwozów, urwisk i zarzuconych głazami dolin. Nigdzie wokół nie było zielonych liści, a jedynym towarzyszącym podróżnikom dźwiękiem wydawało się brzęczenie owadów.
Szli dalej, zatrzymując się tylko na parę łyków wody z bukłaków i krótką rozmowę. Przez jakiś czas Pantalaimon leciał nad głową Lyry, aż się zmęczył, a wtedy przybrał postać małej, pewnie stąpającej owcy górskiej, dumnej ze swych rogów. Dajmon skakał wśród skał, podczas gdy Lyra mozolnie wspinała się obok. Will parł naprzód z ponurą, zaciętą miną – mrużył oczy przed światłem, ignorował narastający ból ręki, aż w końcu osiągnął stan, w którym cierpiał bardziej, gdy odpoczywał, niż gdy się poruszał. W dodatku, odkąd zawiodło zaklęcie czarownic, chłopcu zaczęło się zdawać, że piękne istoty na sosnowych gałęziach przyglądają mu się ze strachem, jak gdyby był naznaczony jakimś przekleństwem przewyższającym ich moc.
Wkrótce dzieci dotarły do maleńkiego jeziora – błękitnego akwenu położonego wśród czerwonych skał – o średnicy zaledwie trzydziestu metrów. Tam zatrzymali się na jakiś czas, aby się napić, napełnić bukłaki i zanurzyć obolałe stopy w lodowatej wodzie. Gdy słońce znalazło się w najwyższym punkcie nieba, nadleciała Serafina Pekkala, pragnąc z nimi porozmawiać. Wyglądała na wstrząśniętą.
– Muszę was opuścić – oświadczyła. – Lee Scoresby mnie wzywa. Nie wiem, z jakiego powodu, lecz sądzę, że nie przywoływałby mnie, gdyby naprawdę nie potrzebował mojej pomocy. Idźcie dalej, odnajdę was…
– Pan Scoresby? – spytała Lyra, podekscytowana i niespokojna. – Ale gdzie…
Serafina jednak już odleciała, szybko znikając z pola widzenia, i Lyra nawet nie zdołała dokończyć pytania. Dziewczynka mimowolnie sięgnęła po aletheiometr, aby zapytać, co się przydarzyło Lee Scoresby’emu, lecz opuściła rękę, obiecała bowiem nie konsultować się z urządzeniem, chyba że Will ją poprosi.
Spojrzała na niego. Siedział obok, z ręki, którą położył na kolanie, ciągle powoli kapała krew. Twarz chłopca mimo słonecznej opalenizny wydawała się blada.
– Willu – odezwała się dziewczynka – czy wiesz, po co szukasz swego ojca?
– Zawsze czułem, że muszę go odnaleźć. Matka mówiła mi, że włożę jego płaszcz. Nic więcej nie wiem.
– Co to znaczy, że włożysz jego płaszcz? Czy ten płaszcz oznacza coś szczególnego?
– Przypuszczam, że chodzi o zadanie. Że będę kontynuował jego pracę. Jest to całkiem sensowne wytłumaczenie.
Prawą ręką starł pot z czoła. Nie powiedział Lyrze, że tęskni za swoim ojcem, tak jak dzieci, które się zgubiły, tęsknią za domem. To porównanie zresztą nie przyszło mu do głowy, ponieważ dom nie kojarzył mu się z miejscem, w którym miałby zapewnioną opiekę, wręcz przeciwnie – we własnym domu to on musiał dbać o matkę. Minęło już jednak pięć lat od tamtego sobotniego poranka w supermarkecie, kiedy gra w ucieczkę przed wrogami stała się rzeczywista. Pięć lat stanowiło długi okres w życiu chłopca i jego dziecięce serduszko pragnęło znowu usłyszeć słowa: „Bardzo dobrze, bardzo dobrze synku. Nikt na świecie nie potrafiłby tego zrobić lepiej. Jestem z ciebie taka dumna. Teraz chodź i odpocznij…”
Will tęsknił za matczyną aprobatą tak bardzo, że nawet nie zdawał sobie sprawy ze swej tęsknoty. W gruncie rzeczy, chłopiec nie umiał wyjaśnić Lyrze, co czuje, a dziewczynka, mimo iż widziała tę burzę emocji w jego oczach, nie rozumiała jej, a w dodatku dziwiła ją własna nagła spostrzegawczość. Uświadomiła sobie, że gdy myśli o Willu, odkrywa w sobie pokłady nowych uczuć, jak gdyby jej przyjaciel był inny niż wszyscy ludzie, których znała dotąd. Wszystko, co się z nim wiązało, było wyraźne, pewne, bliskie i bezpośrednie.
Lyra właśnie chciała opowiedzieć o tym chłopcu, lecz w tym samym momencie nadleciała kolejna czarownica.
– Widzę za nami obcych – oświadczyła. – Są daleko w tyle, lecz poruszają się szybko. Czy mam tam polecieć i przyjrzeć się im?
– Proszę cię, zrób to – odparła Lyra. – Bądź jednak ostrożna i nie pozwól, by cię zobaczyli.
Dzieci wstały i ruszyły dalej.
– Wiele razy w życiu było mi zimno – stwierdziła Lyra, aby zająć czymś umysł i nie myśleć o prześladowcach – ale nigdy nie było mi aż tak gorąco. Czy w twoim świecie bywa gorąco?
– Nie w kraju, w którym mieszkam, i nie przez cały czas. Lecz klimat się zmienia. Lata są teraz gorętsze niż kiedyś. Podobno ludzie ingerują w atmosferę, ponieważ wysyłają w kosmos substancje chemiczne i z tego powodu z pogodą dzieją się dziwne rzeczy.
– Tak, to prawda – odrzekła Lyra. – A my jesteśmy w samym środku.
Willowi było zbyt gorąco i był zbyt spragniony, aby odpowiedzieć, toteż wspinali się dalej, dysząc w rozgrzanym powietrzu. Pantalaimon przybrał postać świerszcza i podróżował, siedząc na ramieniu Lyry; za bardzo się zmęczył, by skakać lub latać. Od czasu do czasu czarownice dostrzegały wysoko w górach źródełka, leciały więc tam i napełniały bukłaki. Gdyby nie opiekunki na sosnowych gałęziach, Will i Lyra umarliby na tym pustkowiu z pragnienia. W dodatku, im wyżej się wspinali, tym mniej było wody. Źródła wysychały.
Dzieci szły aż do wieczora.
Czarownica, która udała się na przeszpiegi, nazywała się Lena Feldt. Leciała nisko, od jednej stromej skały do następnej, a kiedy rozpoczął się zachód słońca, które w dzikiej, krwawoczerwonej aureoli znikało powoli za skałami, dotarła do małego jeziora o błękitnej wodzie, gdzie zauważyła oddział żołnierzy rozbijających obóz.
Raz tylko spojrzała i dostrzegła więcej, niż chciałaby widzieć: tych żołnierzy pozbawiono dajmon. Nie pochodzili ze świata Willa ani z Cittagazze, gdzie ludzie mieli dajmony w swoich wnętrzach, dzięki czemu zachowywali się i wyglądali jak żywe istoty; natomiast ci mężczyźni przybyli z jej świata, lecz nie mieli dajmon, toteż czarownica, patrząc na nich, czuła oburzenie, przerażenie i mdłości.
Nagle z namiotu stojącego nad samym brzegiem jeziora wyszła kobieta. Była piękna i poruszała się z gracją, nosiła myśliwskie ubranie barwy khaki i miała w sobie równie wiele życia jak złota małpa, która biegła obok niej. Czarownica ukryła się wśród skał i obserwowała z góry, jak pani Coulter rozmawia z dowódcą żołnierzy; jego ludzie stawiali namioty, rozpalali ogniska, gotowali wodę.
Lena Feldt była w oddziale Serafiny Pekkali, który uratował dzieci w Bolvangarze, toteż zapragnęła natychmiast zastrzelić panią Coulter. Niestety, kobieta miała szczęście, ponieważ czarownica znajdowała się zbyt daleko, by strzelić z łuku, a nie mogła się zbliżyć bez narażenia na schwytanie. Zaczęła więc odprawiać czary, które wymagały dziesięciu minut głębokiej koncentracji.
Wreszcie, przekonana, że jest niewidzialna, Lena Feldt zeszła skalnym zboczem ku jezioru. Gdy przechodziła przez obozowisko, niektórzy żołnierze spoglądali na nią obojętnie, stwierdzając, że to, co widzą, jest zbyt trudne do zapamiętania, i odwracali wzrok. Wreszcie czarownica zatrzymała się przed namiotem, do którego weszła pani Coulter, i nałożyła strzałę na cięciwę łuku.
Przez brezent słyszała cichy głos dochodzący z wnętrza, ruszyła ostrożnie ku wejściu znajdującemu się od strony jeziora.
W namiocie pani Coulter rozmawiała z nieznanym Lenie Feldt mężczyzną – starszym, siwowłosym i mocno zbudowanym; dajmona w postaci węża owinęła się wokół nadgarstka swego właściciela. Starzec siedział na płóciennym krzesełku obok kobiety, która przemawiała spokojnie, pochylając się ku niemu.
– Oczywiście, Carlo – mówiła – odpowiem ci na każde pytanie. Co chcesz wiedzieć?
– W jaki sposób rozkazujesz upiorom? – spytał mężczyzna. – Nie sądziłem, że to jest w ogóle możliwe, ale one podążają za tobą jak psy… Boją się twoich ochroniarzy? Wyjaśnij mi tę sprawę, proszę.
– To łatwe – odparła. – Wiedzą, że jeśli pozwolą mi żyć, zdobędę dla nich sporo pożywienia. Gdyby mnie zabiły, dostałyby znacznie mniej. Jestem w stanie poprowadzić je do wszystkich ofiar, których pragną. Już kiedy mi o nich opowiadałeś, wiedziałam, że potrafię nimi dowodzić, i moje podejrzenia sprawdziły się. Te istoty mają w swojej mocy cały świat! Ale, Carlo… – szepnęła – wiesz, że ja również chcę cię o coś prosić. Zdajesz sobie sprawę, że potrafię cię zadowolić, prawda?
– Mariso – mruknął mężczyzna – rozkoszą jest już samo przebywanie blisko ciebie…
– Nie o to mi chodzi, Carlo. Wiesz, że nie o to. Mogę zrobić dla ciebie o wiele więcej…
Małe, czarne, zrogowaciałe łapki jej dajmona głaskały węża. Stopniowo wąż zaczął przesuwać się wzdłuż ramienia swego pana ku małpie. Pani Coulter i mężczyzna trzymali w rękach szklanice z winem o barwie złota; kobieta wypiła łyczek i czule przysunęła się do swego towarzysza.
– Ach – szepnął mężczyzna. Jego dajmona zsunęła mu się z ramienia, złota małpa wzięła ją w łapki, podniosła do pyszczka, po czym powoli i delikatnie otarła się łebkiem o szmaragdową skórę węża. Dajmona starca szybko wysunęła czarny język, który w chwilę później zniknął w jej pysku. Mężczyzna westchnął.
– Carlo, powiedz mi, po co tropisz tego chłopca – wyszeptała pani Coulter. Jej głos był równie delikatny jak pieszczota małpy. – Dlaczego musisz go znaleźć?
– Ma coś, czego pragnę. Och, Mariso…
– Co to takiego, Carlo? Co ma ten chłopiec?
Starzec potrząsnął głową, opierał się jednak z trudem.
Jego dajmona delikatnie owinęła się małpie wokół piersi i tylko od czasu do czasu wysuwała łeb spośród połyskującego futerka; złote łapki głaskały śliskie ciało węża. Lena Feldt obserwowała parę i ich dajmony; niewidzialna, stała zaledwie dwa kroki od miejsca, gdzie siedzieli ludzie. Cięciwa łuku była naprężona, strzała przygotowana – czarownica mogłaby strzelić w ciągu sekundy, a pani Coulter padłaby martwa w czasie krótszym niż jeden wdech. Jednak Lena stała nieruchoma, milcząca, z szeroko otwartymi oczyma.
Czarownica nie oglądała się za siebie na małe, błękitne jezioro, a tymczasem na jego drugim brzegu w ciemnościach pojawił się gaj widmowych drzew; drżały jak gdyby posiadały świadomość. Zresztą, postacie wcale nie były drzewami, a podczas gdy Lena Feldt i jej dajmon całkowicie się skupili na pani Coulter, z rzędu nibydrzew oderwała się jedna ze zjaw i przeleciała ponad powierzchnią lodowatej wody, nie powodując żadnej fali. Zatrzymała się pół metra od skały, na której siedział dajmon czarownicy.
– Odpowiedz mi, Carlo – mruczała pani Coulter. – Możesz przecież to słowo wyszeptać albo udać, że mówisz przez sen. Nie sposób winić się za to, co się wymknie w nocy, prawda? Po prostu mi powiedz, co ma ten chłopiec i dlaczego pragniesz tej rzeczy. Mogłabym ją dla ciebie zdobyć… Nie chciałbyś? Powiedz mi, Carlo. Nie potrzebuję tego przedmiotu. Chcę dziewczynki. Co to takiego? Powiedz mi tylko, co to jest, a ja to zdobędę…
Mężczyzna lekko wzruszył ramionami. Oczy miał zamknięte.
– Chodzi o nóż – odparł po chwili. – Zaczarowany nóż z Cittagazze. Nie słyszałaś o nim, Mariso? Niektórzy ludzie nazywają go teleutaia makhaira, ostatnim nożem ze wszystkich. Inni mówią o nim aesahaettr…
– Do czego służy, Carlo? Dlaczego jest taki wyjątkowy?
– Ach… Ten nóż przecina wszystko… Nawet jego twórcy nie wiedzieli, co będzie w stanie przeciąć… Nic nie może mu się oprzeć – kamień, duch, anioł ani powietrze. Mariso, on jest mój, rozumiesz?
– Oczywiście, Carlo. Obiecuję. Pozwól, że napełnię ci kieliszek…
Złota małpa ponownie zaczęła powoli przesuwać łapkami po skórze szmaragdowego węża, poklepywała, głaskała, aż sir Charles westchnął z rozkoszą i wtedy Lena Feldt zobaczyła, co się naprawdę dzieje – w czasie gdy oczy starca były zamknięte, pani Coulter dyskretnie nalała do jego kieliszka kilka kropel płynu z jakiejś flaszeczki, a potem dopełniła winem.
– Proszę, kochanie – szepnęła. – Wypijmy za nas oboje…
Mężczyzna był upojony szczęściem. Wziął kieliszek i chciwie, wielkimi łykami wypił jego zawartość.
Wtedy pani Coulter nagle wstała, odwróciła się i spojrzała Lenie Feldt prosto w twarz.
– No cóż, czarownico – odezwała się – zdaje ci się, że nie wiem, w jaki sposób stałaś się niewidzialna?
Lena Feldt była zbyt zaskoczona, aby się poruszyć. Siedzący mężczyzna rozpaczliwie łapał oddech. Pierś podnosiła mu się gwałtownie, twarz miał czerwoną, natomiast jego osłabiona dajmona mdlała w małpich łapach. Małpa odsunęła ją z pogardą.
Lena Feldt starała się napiąć łuk, lecz jej ramię było bezwładne. Nie mogła wykonać żadnego ruchu, a ponieważ nigdy wcześniej jej się to nie przydarzyło, wydała z siebie cichy krzyk.
– Och, zbyt późno na walkę – zadrwiła pani Coulter. – Spójrz na jezioro, czarownico.
Lena Feldt odwróciła się i zobaczyła, że jej dajmon, śnieżny trznadel, trzepocze i kwili, jak gdyby zamknięto go w pozbawionej powietrza szklanej kapsule. Machał skrzydłami, upadał na skałę, podskakiwał, znowu upadał; łaknąc powietrza, otwierał szeroko dziób. Jego małym ciałkiem zawładnął upiór.
– Nie! – krzyknęła Lena i próbowała rzucić się ku niemu, lecz chwyciły ją mdłości.
Zrozpaczona zrozumiała, że pani Coulter ma większą moc niż ktokolwiek na świecie. Nie była zatem zaskoczona, widząc, że nawet upiory jej słuchają, gdyż nikt nie był w stanie przeciwstawić się tej charyzmatycznej kobiecie. Lena Feldt odwróciła się do pani Coulter i krzyknęła z bólem w głosie:
– Puść go! Proszę, puść!
– No cóż, zobaczymy. Czy jest z wami dziecko? Dziewczynka imieniem Lyra?
– Tak!
– A chłopiec? Chłopiec z nożem?
– Tak… błagam cię…
– A ile czarownic ich pilnuje?
– Dwadzieścia! Puść go, proszę!
– W powietrzu? A może kilka z was jest na ziemi z dziećmi, co?
– Większość przebywa w powietrzu, trzy czy cztery zawsze na ziemi… To boli… Puść go albo od razu mnie zabij!
– Jak daleko stąd są góry? Twoje towarzyszki lecą teraz, czy też zatrzymały się, by odpocząć?
Lena Feldt powiedziała jej wszystko. Była zapewne w stanie znieść każdą inną torturę z wyjątkiem tej jedynej – gdy upiór dręczył jej dajmona. Kiedy pani Coulter dowiedziała się, gdzie przebywają czarownice i w jaki sposób strzegą Lyry i Willa, rozkazała:
– A teraz powiedz mi jeszcze jedną rzecz. Wy, czarownice, macie jakieś informacje na temat dziewczynki. Prawie już się wszystkiego dowiedziałam od jednej z twoich sióstr… niestety umarła, zanim zdołałam dokończyć tortury. No cóż, ciebie nikt nie ocali. Powiedz mi prawdę o mojej córce, czarownico!
– Ona będzie matką… będzie życiem… matką… wypowie posłuszeństwo… będzie… – wydyszała Lena Feldt.
– Nazwij ją! Nie mówisz mi najważniejszego! Powiedz, kim będzie moja Lyra! – krzyczała pani Coulter.
– Ewą! Matką wszystkich ludzi! Będzie Ewą! Matką Ewą! – mówiła Lena Feldt, łkając.
– Ach tak – zdziwiła się pani Coulter. Wydała z siebie głośne westchnienie, jak gdyby cel jej życia w końcu się wyklarował.
Nagle czarownica uświadomiła sobie, że zdradziła, przeraziła się i krzyknęła:
– Co jej zrobisz?!
– Hm, chyba będę musiała ją zabić – odparła pani Coulter – aby nie dopuścić do kolejnego Upadku… Dlaczego nie rozumiałam tego wcześniej? To było wyraźnie widoczne…
Lekko klasnęła w ręce – jak dziecko, z szeroko otwartymi oczyma. Lena Feldt, płacząc, usłyszała, jak kobieta kontynuuje:
– No tak, oczywiście. Asriel wypowie wojnę Wszechmocnemu, a potem… Tak, tak, jasne… Tak jak przedtem, znowu to samo. W dodatku Lyra jest nową Ewą. I tym razem nie zgrzeszy. Dopilnuję tego. Nie dojdzie do powtórnego Upadku pierwszych rodziców…
Pani Coulter wyciągnęła rękę i palcami chwyciła upiora żywiącego się ciałem dajmona czarownicy. Mały śnieżny trznadel leżał na skale, upiór natomiast ruszył ku czarownicy. Za nim pojawiły się inne – dwa, trzy, sto. Lena Feldt poczuła mdłości, straszliwą, ściskającą serce rozpacz i tak głębokie melancholijne znużenie, że znalazła się o krok od śmierci. Ostatnią świadomą myślą był wstręt do życia i wiedziała, że zmysły oszukały ją, życie bowiem nie składa się z energii i radości, lecz z brzydoty, zdrady i zmęczenia. Życia powinno się zatem nienawidzić, a śmierć nie jest lepsza od życia i tak brzmi pierwsza, ostatnia i jedyna w całym wszechświecie prawda.
Czarownica nadal stała z łukiem w ręku, obojętna na wszystko i martwa za życia.
Przeoczyła dalsze poczynania pani Coulter, a jeśli nawet je widziała, nie dbała o nie. Matka Lyry zignorowała siwowłosego mężczyznę, który osunął się nieprzytomny na płócienne krzesło obok swej zwiniętej na zakurzonej ziemi dajmony, której skóra nagle zmatowiała; pani Coulter zawołała kapitana żołnierzy i rozkazała, by przygotowali się do nocnego marszu w góry.
Potem zeszła na brzeg jeziora i przywołała upiory.
Przyleciały na jej rozkaz, szybując nad wodą jak kolumny mgły. Kobieta podniosła ręce i ten gest sprawił, że widma zapomniały, iż ich żywot łączy się z ziemią, i jedno po drugim wzniosły się wysoko w powietrze, lecąc z wiatrem niczym trujący puch ostu, i poleciały w noc ku Willowi, Lyrze i czarownicom. Leny Feldt nic już nie interesowało.
Po zmroku temperatura szybko spadła. Dzieci zjadły ostatnie kawałki suchego chleba, położyły się pod wiszącą, jeszcze ciepłą skałą i postanowiły zasnąć. Przytulona do Pantalaimona Lyra niemal natychmiast zapadła w sen, Will jednak ciągle czuwał. Jednym z powodów jego bezsenności była niepokojąco spuchnięta ręka, która bolała go teraz aż po łokieć, drugim – twarde podłoże, trzecim – zimno, czwartym – wyczerpanie organizmu, a piątym – tęsknota za matką…
Chłopiec bał się o nią i wiedział, że gdyby był przy niej, zapewniłby jej większe bezpieczeństwo i czulszą opiekę. Równocześnie jednak pragnął, by ona troszczyła się o niego, tak jak w jego wczesnym dzieciństwie; chciał, by zabandażowała mu rękę, położyła go do łóżka, zaśpiewała mu, wzięła na siebie wszystkie problemy i otoczyła go ciepłem, łagodnością i matczyną dobrocią, której tak bardzo potrzebował. Podejrzewał, że tamten okres nigdy już nie wróci, lecz nagle poczuł się tylko małym, bezbronnym chłopcem. Z tego powodu zapłakał, ale niemal bezgłośnie, by nie zbudzić Lyry.
Nie mógł zasnąć. Właściwie był bardziej rozbudzony niż kiedykolwiek. W końcu rozprostował zesztywniałe kończyny, cicho wstał i z nożem przy pasie wyruszył na spacer w góry, by podczas wędrówki ukoić ból. Na widok wspinającego się na skały Willa najpierw podniósł łebek dajmon wartowniczki, rudzik, potem jego właścicielka porzuciła swe stanowisko, sięgnęła po gałąź sosnową i cicho wzbiła się w powietrze. Nie chciała chłopca niepokoić i zamierzała go strzec z daleka.
Nie dostrzegł jej. Czuł taką potrzebę ruchu i wędrówki, że już ledwie odczuwał ból w ręce. Przyszło mu do głowy, że powinien iść całą noc, cały dzień, bez przerwy, ponieważ nic innego nie ukoi gorączki, która paliła mu ciało. Zerwał się wiatr, jak gdyby jednoczył się z Willem w żalu. Było cicho, uderzające w plecy chłopca powietrze zachęcało go do dalszej wspinaczki i rozwiewało mu włosy; wokół Willa i w nim coś się działo.
Chłopiec wchodził coraz wyżej, prawie nie myśląc o tym, czy odnajdzie powrotną drogę do Lyry, aż dotarł na niewielki płaskowyż; wydawało mu się, że stoi na szczycie świata. Rozejrzał się i zobaczył, że góry wokół niego nie sięgają wyżej. W olśniewającym świetle księżyca wszystko było zupełnie czarne albo trupio białe, każda krawędź – dziwnie wyszczerbiona, każda powierzchnia – jakby wypolerowana.
Gwałtowny wiatr przywiał chmury, które zakryły księżyc; przez ich gęstą pokrywę nie przebijał się żaden promień. W niecałą minutę Will znalazł się w niemal całkowitych ciemnościach.
I w tym samym momencie poczuł, że ktoś ściska go za prawe ramię.
Krzyknął zaskoczony i natychmiast usiłował się wyrwać, ale uchwyt był mocny. Chłopiec wpadł w szał. Czuł, że znalazł się w ogromnym niebezpieczeństwie, że może nawet stracić życie, zamierzał więc walczyć tak długo, aż zwycięży lub zginie.
Wił się, kopał i wyrywał, lecz przeciwnik nie puszczał, a ponieważ unieruchomił Willowi prawą rękę, chłopiec nie mógł dobyć noża. Próbował go wyjąć lewą, ale poczuł tylko silne pulsowanie – dłoń była tak obolała i opuchnięta, że po prostu odmówiła posłuszeństwa. Willowi pozostało tylko walczyć jedną ranną ręką przeciw dorosłemu mężczyźnie.
Wbił zęby w przedramię napastnika, a ten uderzył go w tył głowy. Na chwilę chłopiec poczuł oszołomienie potem znowu zaczął kopać; niektóre kopniaki były celne inne nie. Przez cały czas nie przestawał szarpać się i wyrywać, niestety mężczyzna trzymał go mocno.
Jak przez mgłę do uszu chłopca docierały odgłosy własnego sapania i świszczący oddech przeciwnika. Nagle Will przypadkowo wsunął kolano między nogi pochylonego mężczyzny, a następnie uderzył go w pierś. Napastnik upadł ciężko, a chłopiec skoczył na niego; niestety tamten nawet na chwilę nie wypuścił z ręki ramienia Willa i chłopiec, tocząc się gwałtownie po kamiennym podłożu, poczuł, jak ogromny strach ściska mu serce – bał się, że napastnik nigdy go nie puści i nawet jeśli Will go zabije, nadal będzie trzymał chłopca z całych sił.
Słabł i zaczął krzyczeć, a następnie głośno łkać. Nie przestawał wprawdzie kopać, szarpać się i uderzać mężczyznę głową i nogami, wiedział jednak, że jego mięśnie wkrótce się zmęczą. Jednak w pewnej chwili mężczyzna padł nieruchomy, choć nie wypuścił z uścisku ramienia chłopca. Napastnik leżał, a Will mocno uderzał go kolanami i głową. Po kilku sekundach zupełnie osłabł i padł bezradnie obok przeciwnika. Każdy nerw w jego ciele drgał.
Po chwili podniósł się z bólem i spojrzał. W głębokiej ciemności dostrzegł jasną plamę na ziemi obok mężczyzny. Była to biała pierś i łeb wielkiego ptaka, rybołowa. Dajmona leżała nieruchomo. Will próbował się odsunąć i jego ruch ocucił mężczyznę.
Napastnik nie poluzował uchwytu, ale poruszył się. Drugą ręką obmacał ostrożnie prawą dłoń chłopca. Willowi stanęły włosy na głowie.
– Daj mi drugą rękę – polecił mężczyzna.
– Proszę, niech pan uważa – jęknął Will.
Napastnik dotknął wolną ręką lewego ramienia chłopca. Will poczuł, jak opuszki palców tamtego lekko suną w dół, potem obmacują nadgarstek, docierają do spuchniętej dłoni i z największą delikatnością dotykają dwóch kikutów.
Mężczyzna natychmiast puścił chłopca i usiadł.
– Masz nóż – stwierdził. – Jesteś jego strażnikiem.
Głos był donośny, chrapliwy i zadyszany. Will podejrzewał, że mężczyzna jest poważnie ranny. Czyżby to on zranił go podczas walki w ciemnościach?
Ciągle leżał na kamieniach, zupełnie wyczerpany. Widział jedynie zarys pochylającego się nad nim człowieka, nie mógł dostrzec jego twarzy. Mężczyzna sięgnął po coś na bok i po kilku chwilach cudowny, kojący chłód zawładnął całą dłonią chłopca aż po kikuty; mężczyzna wmasowywał mu maść w skórę.
– Co pan robi? – spytał Will.
– Leczę ci ranę. Nie ruszaj się.
– Kim pan jest?
– Jestem jedynym człowiekiem, który wie, do czego naprawdę służy ten nóż. Trzymaj rękę w górze i nie ruszaj się.
Wiatr dął coraz silniej, na twarz chłopca spadło kilka kropel deszczu. Will drżał, więc podparł prawą ręką lewą dłoń, mężczyzna tymczasem nakładał balsam na rany chłopca, po czym ciasno owinął rękę paskiem płótna. Zakończywszy opatrunek, położył się na boku. Will, ciągle otumaniony cudownym, chłodnym odrętwieniem ręki, próbował usiąść prosto i spojrzeć na leżącego, było jednak zbyt ciemno. Pomacał przed sobą prawą ręką, dotknął piersi mężczyzny, poczuł bicie serca, które szarpało się jak ptak uwięziony w klatce.
– Tak – odezwał się mężczyzna ochrypłym głosem. – Spróbuj to wyleczyć. No dalej.
– Jest pan chory?
– Wkrótce poczuję się lepiej. Masz zatem nóż?
– Tak.
– I wiesz, jak go używać?
– Tak. Czy pan pochodzi z tego świata? Skąd pan wie o nożu?
– Posłuchaj – powiedział mężczyzna, starając się usiąść prosto. – Nie przerywaj mi. Jeśli jesteś strażnikiem noża, masz przed sobą trudniejsze zadanie, niż możesz sobie wyobrazić. Dziecko… Jak mogli pozwolić, by strażnikiem zostało dziecko? No cóż, tak widocznie musi być… Nadchodzi wojna, chłopcze. Największa wojna w historii świata. Podobna zdarzyła się już kiedyś, ale tym razem musi zwyciężyć prawość… Przez tysiące lat nie otaczało nas nic poza kłamstwami, propagandą, okrucieństwem i podstępem. Czas zacząć jeszcze raz, lecz tym razem w odpowiedni sposób…
Mężczyzna umilkł i kilka razy odetchnął; w jego płucach świstało.
– No więc… – kontynuował po minucie. – Ci starzy filozofowie nie wiedzieli, co robią. Wykonali przyrząd, który potrafi przeciąć nawet najmniejszą cząsteczkę materii, i używali go, by kraść cukierki. Nie mieli pojęcia, że zrobili jedyną we wszystkich wszechświatach broń, która może pokonać tyrana. Wszechmocnego. Boga. Zbuntowane anioły przegrały walkę, ponieważ nie dysponowały takim narzędziem. Teraz jednak…
– Nie pragnąłem go! Teraz też nie chcę! – krzyknął Will. – Jeśli pan go chce, niech pan weźmie! Nienawidzę go i tego, co mi zrobił…
– Za późno, chłopcze. Nie masz wyboru, jesteś przecież strażnikiem. Nóż cię wybrał. I, co więcej, tamci wiedzą, że go masz. Jeśli nie użyjesz noża przeciwko nim, wydrą ci go z ręki i zaatakują z jego pomocą nas wszystkich…
– Dlaczego mam z nimi walczyć? Zbyt wiele razy walczyłem, nie mogę więcej, chciałbym…
– Wygrałeś swoje walki?
Will milczał. Wreszcie odparł:
– Tak, przypuszczam, że tak.
– Walczyłeś o nóż?
– Tak, ale…
– W takim razie jesteś wojownikiem. Tak, wojownikiem. Nie można się opierać własnej naturze.
Will wiedział, że mężczyzna mówi prawdę, nie miał jednak ochoty słuchać jego słów; brzmiały zbyt poważnie i przerażająco. Mężczyzna chyba to rozumiał, ponieważ odczekał, aż chłopiec zastanowi się chwilę, później podjął:
– Istnieją dwie wielkie siły, które ścierają się ze sobą od początku czasu. Wydzierały sobie każdą cząstkę wiedzy, mądrości i przyzwoitości. Ci, którzy pragną, by ludzie wiedzieli więcej, by byli mądrzejsi i silniejsi, stale walczą z przeciwnikami postępu, którym wystarczy, byśmy byli posłuszni, pokorni i ulegli. Walczą o każdy nowy przejaw naszej wolności. Obecnie te dwie siły stoją naprzeciw siebie, gotowe do bitwy. Jedni i drudzy pragną twojego noża bardziej niż czegokolwiek na świecie. Musisz wybrać, chłopcze, po której stronie chcesz stanąć. Obu nas przywiódł tu los – ty masz nóż, ja muszę ci przekazać te informacje.
– Nie! Pan się myli! – krzyczał Will. – Nie szukałem niczego takiego! Wcale tego nie chciałem!
– Może i tak, niestety nóż wybrał ciebie – oświadczył mężczyzna z ciemności.
– Ale co mam zrobić?
Wtedy Stanislaus Grumman, Jopari, John Parry zawahał się, pamiętał bowiem o przysiędze, którą dał Lee Scoresby’emu. Zawahał się, zanim ją złamał, musiał jednak to zrobić.
– Pójdziesz do Lorda Asriela – odrzekł – i powiesz mu, że przysłał cię Stanislaus Grumman i że masz niezbędną broń. Musisz wykonać to zadanie. Porzuć wszystkie inne sprawy, niezależnie od tego, jak bardzo wydają ci się ważne. Idź i zrób, jak mówię. Pojawi się ktoś, kto cię poprowadzi – noc pełna jest aniołów. Teraz twoja rana się zagoi. Poczekaj. Zanim odejdziesz, chcę ci się dobrze przyjrzeć.
Pomacał wokół siebie, a gdy znalazł torbę, coś z niej wyjął, po czym odwinął z ceraty pudełko zapałek; od pierwszej zapalił małą cynową latarnię. W jej świetle, zanim zalał ją deszcz, mężczyzna i chłopiec spojrzeli na siebie.
Will zobaczył błyszczące błękitne oczy w wychudzonej twarzy, kilkudniowy zarost na wydatnej szczęce, siwe włosy, wykrzywione z bólu usta, chude, zgarbione ciało pod ciężkim płaszczem przyozdobionym piórami.
Szaman natomiast dostrzegł przed sobą chłopca znacznie młodszego, niż sądził. Wątłe ciało dziecka dygotało w podartej koszuli, na jego zmęczonej twarzy zobaczył gwałtowność, ostrożność i ogromną ciekawość. Szeroko rozstawione oczy pod prostymi, czarnymi brwiami, dokładnie takimi, jakie miała jego matka…
Nagle światło zamigotało przed twarzą Johna Parry’ego, a w sekundę później z zamglonego nieba nadleciała strzała i mężczyzna padł martwy, zanim zdołał powiedzieć choćby jedno słowo; strzała trafiła go prosto w chore serce. Jego dajmona w postaci rybołowa natychmiast zniknęła.
Will przez jakiś czas siedział w otępieniu.
Po chwili dostrzegł kątem oka jakiś trzepot, błyskawicznie wyciągnął prawą rękę i złapał w nią rudzika o czerwonej piersi. Ptak był przerażony.
– Nie! Nie! – krzyknęła czarownica Juta Kamainen i kładąc sobie rękę na sercu, rzuciła się ku chłopcu; niezdarnie upadła na skalisty teren i usiłowała się podnieść. Will dotarł do niej, zanim zdążyła wstać. Przyłożył jej zaczarowany nóż do gardła i krzyczał:
– Dlaczego to zrobiłaś?! Dlaczego go zabiłaś?!
– Ponieważ go kochałam, a on mną wzgardził! Jestem czarownicą! Nigdy nie wybaczam!
Jako czarownica nie bałaby się zwykłego chłopca, Willa się jednak obawiała. Nigdy nie spotkała człowieka, który uosabiałby większą moc niż ten ranny młodzik. Wycofała się więc. Upadła na plecy, ale chłopiec stanął nad jej głową i lewą ręką chwycił ją za włosy. Nie czuł bólu, lecz jedynie bezgraniczną, straszną rozpacz.
– Nie wiesz, kim był!!! – wrzasnął. – To był mój ojciec! Rozumiesz?!
Juta potrząsnęła głową i szepnęła:
– Nie. Nie! To nie może być prawda. To niemożliwe!
– Możliwe, niemożliwe! – zadrwił. – To prawda i tyle! Ten człowiek był moim ojcem. Dowiedzieliśmy się o tym w tej samej sekundzie, w której go zabiłaś! Czarownico, czekałem na to spotkanie przez całe moje życie, przeszedłem tak daleką drogę, wreszcie go odnalazłem, a ty go zabiłaś…
Potrząsnął jej głową niczym gałganem, potem pchnął czarownicę na ziemię. Uderzenie częściowo ją ogłuszyło. Zdziwienie niemal przytłumiło w niej strach przed Willem. Oszołomiona Juta podniosła się na klęczki i złapała połę koszuli chłopca w błagalnym geście. Will kopnął jej rękę.
– Cóż takiego ci uczynił, że musiałaś go zabić?! – krzyknął. – Wytłumacz mi to, jeśli potrafisz!
Czarownica popatrzyła na martwego człowieka, potem spojrzała na Willa i ze smutną miną potrząsnęła głową.
– Nie, nie potrafię ci tego wyjaśnić – odparła. – Jesteś zbyt młody. Nie zrozumiesz. Kochałam go. To wszystko. To wystarczy.
Zanim Will zdołał ją powstrzymać, obróciła się powoli na bok, wyciągnęła zza paska nóż i wbiła go sobie między żebra.
Chłopiec nie przeraził się, poczuł tylko ogromy żal. Wstał powoli i spojrzał na martwą czarownicę, na jej gęste, czarne włosy, rumiane policzki, gładkie, blade mokre od deszczu ramiona, na jej usta rozchylone jak u kochanki.
– Nie rozumiem – powiedział na głos. – Ta sprawa jest zbyt dziwna.
Odwrócił się ponownie do martwego mężczyzny, swego ojca.
Tysiąc słów cisnęło mu się na usta, do oczu napływały gorące łzy, które chłodził jedynie zacinający deszcz. Ogień małej latarni ciągle mrugał i migotał, gdy wiatr poruszał płomienie wysuwające się z otworu w szklanej obudowie. Will ukląkł, oświetlając sobie widok. Położył ręce na ciele mężczyzny, dotykał jego twarzy, ramion, piersi, zamknął mu oczy, odgarnął mokre, siwe włosy z czoła, przyłożył dłonie do nieogolonych policzków, zamknął ojcu usta i ścisnął go za ręce.
– Ojcze – szepnął. – Tato, tatusiu… Ojcze… Nie rozumiem, dlaczego ta czarownica zabiła ciebie i siebie. To takie dziwne. Obiecuję… przysięgam ci, że zrobię tak, jak mi poleciłeś. Będę walczył. Będę wojownikiem. Zostanę nim. Zaniosę nóż do Lorda Asriela, gdziekolwiek w tej chwili przebywa, i pomogę mu walczyć z wrogiem. Zrobię to. Możesz już odpocząć. Spełniłeś swoje zadanie. Wszystko będzie dobrze. Możesz teraz spać.
Chłopiec dostrzegł, że obok martwego mężczyzny leży torba ze skóry renifera. Spakował do niej owinięte nieprzemakalną ceratką zapałki oraz małe rogowe pudełko zawierające maść z pięciornika. Nagle zauważył zdobiony piórami płaszcz, ciężki i przemoczony, ale ciepły. Pomyślał, że ojciec nie potrzebuje już grubego okrycia, a on sam trzęsie się z zimna, odpiął więc spiżową sprzączkę przy gardle martwego mężczyzny, wyciągnął okrycie spod jego ciała, zdjął z ramienia torbę i włożył płaszcz.
Zgasił latarnię i spojrzał jeszcze raz za siebie – na niewyraźną sylwetkę zabitego ojca, na czarownicę-samobójczynię, znowu na ojca – po czym odwrócił się i zaczął schodzić po zboczu.
Burzowe powietrze wypełniały dźwięki szalejącego wichru oraz rozmaite odgłosy: osobliwe szepty, echo, mieszanina krzyków i śpiewów, szczęk metalu o metal, trzepot wielkich skrzydeł, odgłosy słyszalne bardzo blisko (Willowi wydawało się wówczas, że powstają w jego głowie), a następnie z tak znacznej odległości, jak gdyby dochodziły z innej planety. Skalna powierzchnia była tu śliska i zarzucona drobnymi kamykami, toteż droga w dół okazała się znacznie trudniejsza niż wspinaczka. Chłopiec ani na chwilę nie tracił jednak odwagi.
Zanim dotarł do małego wąwozu, w którym przed kilkoma godzinami zostawił śpiącą Lyrę, zatrzymał się nagle, dostrzegł bowiem dwóch mężczyzn. Stali w ciemnościach i wyglądali, jak gdyby na coś czekali. Will położył dłoń na rękojeści noża.
W tym momencie odezwał się jeden z mężczyzn.
– Jesteś tym chłopcem z nożem? – spytał. Jego głos był niezwykły i przypominał trzepot skrzydeł. Will uświadomił sobie, że z pewnością nie ma do czynienia z istotą ludzką.
– Kim jesteście? – spytał. – Nie jesteście przecież ludźmi…
– Rzeczywiście. Jesteśmy Stróżami. Bene elim. Aniołami, mówiąc w twoim języku.
Will milczał. Mówca kontynuował:
– Anioły dysponują różnymi możliwościami, które wiążą się z wykonywanymi pracami. Nam wyznaczono proste zadanie: odnaleźć ciebie. Podążaliśmy krok w krok za szamanem, mieliśmy bowiem nadzieję, że przywiedzie nas do ciebie, i nie pomyliliśmy się. Chodź z nami, zaprowadzimy cię do Lorda Asriela.
– Przez cały czas towarzyszyliście mojemu ojcu?
– W każdej chwili.
– Wiedział o tym?
– Nie miał pojęcia.
– Dlaczego więc nie powstrzymaliście tej czarownicy? Czemu pozwoliliście, by go zabiła?
– Chroniliśmy go przez całą drogę. Niestety, nasza misja zakończyła się, gdy szaman doprowadził nas do ciebie.
Will milczał. W głowie mu szumiało. Te odpowiedzi były równie trudne do zrozumienia jak wiele poprzednich.
– W porządku – odparł w końcu – pójdę z wami. Najpierw jednak muszę obudzić Lyrę.
Anioły odsunęły się, aby pozwolić mu przejść. Gdy Will je mijał, poczuł w powietrzu dziwne drżenie, lecz nie zwrócił na to uwagi i schodził po zboczu ku osłoniętemu miejscu, gdzie zostawił dziewczynkę.
Coś jednak kazało mu się zatrzymać.
W półmroku zauważył strzegące Lyry czarownice. Wszystkie siedziały lub stały nieruchomo i przypominały posągi, tyle że oddychały, chociaż były ledwie żywe. Na ziemi leżało również kilka odzianych w czarny jedwab martwych ciał. Will domyślił się, że zapewne w powietrzu zaatakowały je upiory i pozbawiły świadomości, po czym zobojętniałe czarownice spadły na ziemię i straciły życie.
Ale…
– Gdzie jest Lyra?! – krzyknął głośno.
Kotlinka pod skałą była pusta. Dziewczynka zniknęła.
Pod okapem, gdzie spała, coś leżało – mały płócienny plecaczek. Chłopiec podniósł go i bez zaglądania do środka, po samym ciężarze poznał, że aletheiometr nadal znajduje się w środku. Chłopiec potrząsnął głową i pomyślał, że to nie może być prawda. Niestety, nie mylił się – Lyra rzeczywiście zniknęła, porwano ją, zaginęła, nie było jej…
Żadna z ciemnych sylwetek bene elim nie poruszyła się, ale obie istoty przemówiły:
– Terazmusisz pójść z nami. Lord Asriel potrzebuje nas natychmiast. Siły wroga z każdą minutą rosną. Szaman powiedział nam o twoim zadaniu. Chodź z nami i pomóż nam zwyciężyć. Chodź. Tędy. Teraz.
Will popatrzył na plecak Lyry, potem znowu na anioły. Z całej ich przemowy nie usłyszał ani jednego słowa.