Wewnętrzna ciemność.
W ciemnościach, gdzie nie docierały promienie słoneczne, ocknął się niemy duch. Bez reszty pogrążony w chaosie nie znał niczego poza nim. Nie umiał mówić, nie wiedział, że ta ciemność jest nocą.
Kiedy ustąpiła przed światłem, tak samo obcym jak mrok, poruszył się — to pełznąc na czworakach, to prostując się, szedł donikąd. Nie znał żadnej drogi przez świat, w którym się znalazł, każda droga bowiem zakłada istnienie początku i końca. Wszystko wokół niego było pogmatwane, wszystko mu wrogie. Jego zmaltretowane jestestwo pobudzały siły, których nie umiał nazwać: przerażenie, głód, pragnienie i ból. Błąkał się poprzez mroczny las nieznanych kształtów, dopóki nie powstrzymała go potężniejsza od tamtych siła — noc. Lecz gdy znowu pojaśniało, zaczął po omacku iść naprzód. Kiedy wydostał się niespodziewanie na szeroki, rozsłoneczniony krąg Polany, wyprostował się i stał tak przez chwilę. Potem zakrył oczy rękoma i krzyknął.
Parth, tkająca na swym warsztacie w zalanym słońcem ogrodzie, dostrzegła go na skraju lasu. Zaskoczona, zawołała innych. Nie przestraszyła się jednak i zanim tamci wybiegli z domu, pospieszyła przez Polanę do niezgrabnej, kulącej się wśród wysokich, przekwitłych traw postaci. Z bliska zobaczyli, że położyła rękę na jego ramieniu i pochylając się nad nim, mówiła coś po cichu.
Odwróciła się do nich z wyrazem zdumienia na twarzy. — Widzicie jego oczy?… — zapytała.
Z pewnością były to dziwne oczy. Wielkie źrenice i bladobursztynowe tęczówki wypełniały cały owal oka, tak że w ogóle nie było widać białek.
— Jak kot — stwierdziła Garra.
— Jak jajko z samego żółtka — dodał Kai głosem wyrażającym ukrytą niechęć wynikającą z zażenowania wywołanego tą drobną, a jednak istotną różnicą.
Poza tym wyglądał jak człowiek, choć błoto, brud i zadrapania pokryły jego twarz i nagie ciało, kiedy przedzierał się bez celu przez las; tylko skórę miał trochę bledszą niż ci śniadzi ludzie, którzy otaczali go teraz rozmawiając o nim spokojnie, podczas gdy on przywarłszy do ziemi, kulił się w słońcu, drżący z wyczerpania i strachu.
Chociaż Parth spoglądała prosto w te dziwne oczy, nie zauważyła w nich śladu myśli. Ich słowa nie wywoływały u niego żadnej reakcji, nie rozumiał znaczenia ich gestów.
— Niespełna rozumu albo obłąkany — powiedział Zove. — Lecz także umierający z głodu, a temu możemy zaradzić.
Wówczas Kai i młody Thurro na poły niosąc, na poły wlokąc zaprowadzili powłóczącego nogami obcego do domu. Tam, wraz z Parth i Buckeye, nakarmili go i obmyli, a potem położyli na sienniku i podali dożylnie środek nasenny, aby im nie uciekł.
— Czy on jest Shingą? — spytała Parth ojca.
— A czy ty jesteś? Lub ja? Nie bądź naiwna, moja droga — odparł Zove. — Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, wiedziałbym również, jak wyzwolić Ziemię. Tak czy owak, mam nadzieję dowiedzieć się, czy jest szalony, niedorozwinięty czy zdrów na umyśle, jak się tu znalazł i skąd wzięły się u niego te żółte oczy. Czyżby w tym strasznym wieku upadku ludzkości zabrano się za krzyżowanie ludzi z kotami albo sokołami? Poproś Kretyan, niech przyjdzie do sypialnej werandy, córko.
Parth zaprowadziła swą ociemniałą cioteczną siostrę Kretyan na górę, na przewiewny, ocieniony balkon, gdzie spał obcy. Zove i jego siostra Karell, zwana Buckeye, już tam czekali. Oboje siedzieli wyprostowani, ze skrzyżowanymi nogami. Buckeye zabawiała się swoim wzorcem, Zove siedział bez ruchu: brat i siostra w jesieni życia, o szerokich, brązowych twarzach, czujnych i pełnych spokoju. Dziewczęta usiadły opodal, nie przerywając zalegającej ciszy. Parth, czerwonośniada, z twarzą tonącą w powodzi długich, błyszczących, czarnych włosów nie miała na sobie nic oprócz luźnych srebrzystych spodni. Kretyan, trochę starsza, była ciemnoskóra i wątła; czerwona opaska zakrywała jej ociemniałe oczy, podtrzymując z tyłu kaskadę gęstych włosów. Tak jak i jej matka nosiła tunikę z materiału utkanego w drobny wzór. Było gorąco. Popołudniowe letnie słońce płonęło w ogrodach pod balkonem i na falistych polach Polany. Z każdej strony otaczał ich las, ciągnął się wokół Polany zamgloną, niebieskawą linią, aby zbliżyć się do skrzydła budynku skrywając je w cieniu ulistnionych, roztrzepotanych gałęzi.
Czworo ludzi siedziało jeszcze długo; każdy sam, a jednak wszyscy razem, milczący w duchowej wspólnocie.
— Bursztynowy paciorek ześlizguje się wciąż we wzór Bezmiaru — powiedziała Buckeye z uśmiechem, odkładając wzorzec z błyszczącymi paciorkami nanizanymi na przecinające się druty.
— Wszystkie twoje paciorki zawsze ześlizgują się w Bezmiar — odparł jej brat. — To skutek twojego skrywanego mistycyzmu. Zrozum, że w rezultacie skończysz jak nasza matka, która widziała wzory nawet w pustej ramie wzorca.
— Bzdury — sprzeciwiła się Buckeye. — Nigdy w swoim życiu niczego nie skrywałam.
— Kretyan — zwrócił się do siostrzenicy Zove — jego oczy poruszają się. Chyba śni.
Niewidoma dziewczyna przysunęła się bliżej siennika. Wyciągnęła rękę, a Zove ujął ją delikatnie i zbliżył do czoła obcego. Znowu wszyscy umilkli. Słuchali. Lecz tylko Kretyan mogła usłyszeć.
Wreszcie uniosła pochyloną, ślepą głowę.
— Nic — powiedziała z lekkim napięciem w głosie.
— Nic?
— Chaos… pustka. Jest pozbawiony rozumu.
— Kretyan — odezwał się Zove — pozwól, że ci go opiszę. Te stopy chodziły po ziemi, a tym rękom nieobca była praca. Sen i narkotyk zniosły napięcie mięśni, ale tylko myślący umysł mógł nadać tej twarzy taki wyraz.
— Jak wyglądał, kiedy nie spał?
— Był przerażony — odparła Parth. — Przerażony i oszołomiony.
— Może być obcym — zauważył Zove — nie Ziemianinem, chociaż to chyba niemożliwe… a może myśli zupełnie inaczej niż my. Spróbuj jeszcze raz, dopóki śpi.
— Spróbuję, wujku. Lecz nie odbieram żadnej myśli, żadnego autentycznego wzruszenia czy pragnienia. Umysł dziecka potrafi przestraszyć, lecz ten… ten jest jeszcze gorszy — ciemność i coś w rodzaju beztreściowego chaosu…
— Dobrze, nie próbuj zatem — powiedział łagodnie Zove. — Chaos bezrozumu źle wpływa na inny umysł.
— Ciemność, w której on się znajduje, jest gorsza od mojej — odparła dziewczyna. — Tu jest obrączka, na jego ręce… — Na chwilę położyła swoją dłoń na dłoni obcego, ze współczuciem lub jak gdyby prosząc o wybaczenie za to, że podglądała jego sny.
— Tak, złota obrączka, bez monogramu, bez żadnego wzoru. To było wszystko, co miał na sobie. Jego umysł został obnażony do naga, tak jak i ciało. W takim stanie to biedne stworzenie przybywa do nas z lasu — lecz kto je przysłał?
Wszyscy mieszkańcy Domu Zove, z wyjątkiem małych dzieci, zgromadzili się tej nocy w wielkim hallu u podnóża schodów, gdzie przez otwarte wysokie okna wpływało wilgotne powietrze nocy. Światło gwiazd, szum drzew i szmer strumyka — wszystko to wlewało się do skąpo oświetlonego pokoju, tak że osoby i słowa przez nie wypowiadane trwały jakby w jakiejś przestrzeni wypełnionej cieniami, nocnym wiatrem i milczeniem.
— Jak zawsze, prawda unika Nieznanego — zwrócił się do nich swym niskim głosem Pan Domu. — Ten obcy zmusza nas do rozważenia kilku możliwości. Może być imbecylem z urodzenia, który zabłądził tutaj przypadkowo, ale w takim razie komu się zgubił? Może być człowiekiem, którego mózg zniszczono przypadkowo albo też poddano celowej manipulacji. Równie dobrze może być to Shinga ukrywający swój umysł pod pozorami matołectwa. Wreszcie nie musi być ani człowiekiem, ani Shingą — lecz w takim razie, kim jest? Nie mamy żadnych dowodów przemawiających za lub przeciw któremuś z tych stwierdzeń. Co powinniśmy zatem z nim zrobić?
— Sprawdzić, czy można go czegoś nauczyć — odparła żona Zovego, Rossa.
Najstarszy syn Pana Domu, Metock, powiedział:
— Jeśli okaże się, że można go czegoś nauczyć, tym samym nie będzie można mu zaufać. Może został tu specjalnie przysłany, żeby poznać nasze zwyczaje, domysły, tajemnice. Kot przygarnięty przez dobre myszy.
— Nie jestem dobrą myszą, mój synu — odparł Pan Domu. — Sądzisz zatem, że on jest Shingą?
— Lub ich narzędziem.
— Wszyscy jesteśmy ich narzędziami. Co według ciebie powinniśmy z nim zrobić?
— Zabić, zanim się obudzi.
Łagodne podmuchy wiatru niosły zawodzenie lelka krzyczącego gdzieś na pokrytej rosą, zalanej światłem gwiazd Polanie.
— Zastanawiam się — powiedziała Najstarsza Kobieta — czy przypadkiem nie jest ofiarą, a nie narzędziem. Być może Shinga zniszczyli mu umysł karząc za coś, co zrobił lub pomyślał. Czy powinniśmy wieńczyć ich karę?
— Byłoby to dla niego prawdziwym miłosierdziem — odparł Metock.
— Śmierć to fałszywe miłosierdzie — powiedziała gorzko Najstarsza Kobieta.
Omawiali to przez jakiś czas, spokojnie, lecz z powagą, jaką narzucała zarówno moralna waga sprawy, jak i ciężka, pełna trwogi troska; starali się nie wyrażać wiążących opinii, raczej posługiwać aluzją, ilekroć któreś z nich wypowiadało słowo „Shinga”. Piętnastoletnia Parth nie brała udziału w dyskusji, jednak przysłuchiwała się uważnie. Współczuła obcemu i chciała, aby pozostał przy życiu.
Do grupy dołączyły Ranya i Kretyan; Ranya przeprowadziła na obcym wszystkie dostępne testy fizjologiczne, obecna zaś przy tym Kretyan starała się uchwycić jakąkolwiek psychiczną reakcję. Jak na razie nie miały wiele do powiedzenia poza tym, że system nerwowy obcego, obszary czuciowe oraz podstawowe zdolności motoryczne jego mózgu wydają się normalne, chociaż jego fizyczne odruchy i zdolności ruchowe dają się porównać do tych, jakie posiada roczne dziecko, i że żaden bodziec skierowany do obszarów mózgu zawiadujących mową nie przyniósł jakiejkolwiek odpowiedzi.
— Siła dorosłego człowieka, koordynacja dziecka, pusty umysł — stwierdziła Ranya.
— Jeśli nie zabijemy go jak dzikiego zwierzęcia — odezwała się Buckeye — wówczas będziemy musieli go oswajać i wychowywać… jak dzikie zwierzę.
— Warto spróbować — powiedział głośno brat Kretyan, Kai. — Pozwólcie któremuś z nas, młodych, zająć się nim; zobaczymy, co się da zrobić. Przecież nie musimy uczyć go od razu Wewnętrznych Kanonów. Na początku nauczymy go przynajmniej nie moczyć się w łóżku… Chciałbym się dowiedzieć, czy jest człowiekiem. A jak ty sądzisz, Panie? Zove rozłożył swoje duże ręce.
— Kto wie? Może odpowiedzą na to testy serologiczne Ranyi. Nigdy nie słyszałem, żeby jakiś Shinga miał żółte oczy czy różnił się w jakiś sposób od Ziemian. Lecz jeśli on nie jest ani Shingą, ani człowiekiem — kim w takim razie jest? Z pewnością nie istotą z Innych Światów, bo te, które były niegdyś znane, nie kontaktują się z Ziemią od dwunastu stuleci. Tak jak i ty, Kai, uważam, że powinniśmy zaryzykować jego obecność tutaj, wśród nas, chociażby z czystej ciekawości…
Tak więc pozwolili mu żyć.
Nie sprawiał wielu kłopotów swym młodym opiekunom. Siły odzyskiwał powoli, dużo spał, a większość pozostałego czasu spędzał siedząc lub leżąc spokojnie. Parth nazwała go Falk, co w dialekcie Wschodniego Lasu znaczy „żółty”, z powodu jego bladej skóry i oczu przypominających opale.
Któregoś ranka, kilka dni po jego przybyciu, doszedłszy do miejsca, w którym kończył się wzór tkanego przez nią materiału, Parth pozostawiła w ogrodzie powarkujący z cicha, napędzany energią słoneczną warsztat tkacki i wspięła się na osłonięty parawanem balkon, gdzie umieszczono Falka. Nie spostrzegł jej. Siedział na sienniku wpatrując się uważnie w zasnute mgiełką letnie niebo. Blask wypełnił jego oczy łzami, więc starł je energicznie ręką. I wówczas, zobaczywszy swoją rękę, utkwił w niej wzrok, oglądając grzbiet i wnętrze dłoni. Marszcząc brwi zginał i rozstawiał palce. Potem uniósł znowu twarz w stronę białego blasku słońca i powoli, niepewnie, wyciągnął ku niemu rękę z rozpostartymi palcami.
— To jest słońce, Falk — powiedziała Parth. — Słońce… — Słońce — powtórzył wpatrując się w nie ze skupieniem, tak jakby próżnia i pustka jego istoty wypełniona została światłem słońca i brzmieniem określającego je słowa. I tak rozpoczęła się jego nauka.
Parth wyszła z piwnic i przechodząc przez Starą Kuchnię zobaczyła Falka zgarbionego w wykuszu okna, samego, obserwującego śnieg padający za zabrudzoną szybą. Było to dziesiątej nocy od czasu, kiedy uderzył Rossę, i od kiedy musieli trzymać go w zamknięciu, dopóki się nie uspokoi. Przez cały ten czas zachowywał się odpychająco i nie chciał rozmawiać. Dziwne wrażenie sprawiała jego męska twarz, pochmurna i zawzięta, po dziecinnemu nadąsana w upartym cierpieniu.
— Chodź do ognia, Falk — rzuciła przechodząc, lecz nie zatrzymała się, aby poczekać na niego. W wielkim hallu przy kominku zatrzymała się na chwilę, potem straciwszy nadzieję, że przyjdzie, rozejrzała się za czymś, co poprawiłoby jej zły humor. Nie miała nic do roboty; śnieg padał, wszystkie twarze były zbyt dobrze znane, wszystkie książki mówiły o czymś, co działo się bardzo daleko i dawno temu i teraz nie było juk prawdą. Wszędzie wokół milczącego domu i otaczających go pól rozciągał się milczący las, bezkresny, monotonny, obojętny; zima mija za zimą, a ona nigdy nie opuści tego domu, zresztą dokąd może iść, co może zrobić?…
Na jednym z pustych stołów Ranya zostawiła swój tёanb, klawiszowy instrument, o którym mówiono, że pochodzi z Hain. Parth wystukała melodię w melancholijnej Tanecznej Tonacji Wschodniego Lasu, a potem przestroiła instrument na właściwą mu tonację i zaczęła od nowa. Nie miała wielkiej wprawy w grze na tёanb i z trudnością znajdowała właściwe dźwięki. Śpiewając przeciągała słowa, aby nie zgubić melodii, kiedy szukała właściwego brzmienia.
Gdzie wiatr w oddali zamarł wśród drzew,
Gdzie morze wzburzone porwało krzyk mew,
Z kamiennych stopni skąpanych w słońcu
Córy Aireku piękne jak dzień…
Zgubiła melodię, ale zaraz ją podjęła:
… jak dzień,
Milcząc, pustymi dłońmi zgarniają cień.
Legenda, kto wie jak stara, z niewiarygodnie odległego świata, a przecież jej słowa i melodia od stuleci stanowiły część dziedzictwa ludzkości. Parth śpiewała bardzo cicho, sama w wielkim, oświetlonym ogniem pokoju, o oknach ciemniejących od zmierzchu i padającego śniegu.
Usłyszała za sobą jakiś dźwięk, a gdy się odwróciła, zobaczyła stojącego Falka. W jego dziwnych oczach lśniły łzy. — Parth, przestań… — powiedział.
— Falk, co się stało?
— To boli — powiedział odwracając twarz, zawstydzony, że tak wyraźnie ujawnił bezład i bezbronność swego umysłu. — Nikt tak jeszcze nie pochwalił mojego śpiewu — odparła złośliwie, lecz była poruszona i nie śpiewała już dłużej. Później, w nocy, widziała Falka stojącego przy stole, na którym leżał tёanb. Uniósł rękę, lecz nie ośmielił się dotknąć instrumentu, jak gdyby bojąc się, że uwolni uwięzionego w nim słodkiego, nieubłaganego demona, który wykrzykiwał pod dotknięciem rąk Parth i zmieniał jej głos w muzykę.
— Moje dziecko uczy się szybciej niż twoje — powiedziała Parth do swojej ciotecznej siostry Garry. — Za to twoje szybciej rośnie. I całe szczęście.
— Twoje jest już wystarczająco duże — zgodziła się Garra, spoglądając w dół przez warzywnik, gdzie nad brzegiem strumienia stał Falk z rocznym dzieckiem Garry na ramieniu. Wczesne letnie popołudnie rozbrzmiewało wokół brzęczeniem świerszczy i komarów. Włosy Parth przywierały czarnymi lokami do jej policzków, gdy wyciągała, ustawiała na nowo i znów wyciągała zapadki w swoim warsztacie tkackim. Ponad czółenkiem, srebrną nicią na tle czarnej, wyrastał szereg głów i szyj tańczących czapli. Gdy ukończyła siedemnaście lat, stała się najlepszą tkaczką wśród kobiet Domu. Zimą jej ręce były ciągle poplamione chemikaliami służącymi do wyrobu przędzy i nici i farbami używanymi do ich barwienia; całe lato zaś tkała na swym słonecznym warsztacie delikatne, różnobarwne tkaniny o wzorach wprost z jej snów.
— Mały pajączku — odezwała się stojąca w pobliżu jej matka — żart jest żartem. Lecz mężczyzna jest mężczyzną. — Więc chcesz, żebym poszła z Metockiem do domu Kathol i zamieniła mój gobelin z czaplami na męża. Dobrze wiem — odparła Parth.
— Czyż kiedykolwiek powiedziałam coś takiego? — oburzyła się matka i odeszła wzdłuż grządek sałaty pielić chwasty.
Falk nadszedł ścieżką niosąc dziecko na ramieniu i mrużąc oczy w blasku słońca, z dobrodusznym uśmiechem na twarzy. Posadził dziewczynkę na trawie i zwrócił się do niej jak do kogoś dorosłego.
— Na górze jest zbyt gorąco, prawda? — Potem odwrócił się do Parth i z tak charakterystyczną dla niego pełną powagi dziecinną otwartością zapytał: — Czy ten las gdzieś się kończy, Parth?
— Podobno. Każda mapa jest inna. Jednak gdybyś szedł w tamtą stronę, w końcu doszedłbyś do morza, a w tamtą — do prerii.
— Prerii?
— To takie otwarte przestrzenie, łąki. Podobne do Polany, tylko rozciągające się na tysiące mil, aż do gór. — Gór? — wypytywał dalej z naiwną, dziecięcą nieustępliwością.
— Wysokie wzgórza, ze śniegiem leżącym przez cały rok na szczytach. O, takich. — Parth odłożyła na chwilę czółenko i złożyła razem swoje długie, jak toczone, brązowe palce w kształt wierzchołka góry.
Żółte oczy Falka rozbłysły nagle, a mięśnie twarzy napięły się.
— Pod białym jest niebieskie, a niżej takie… takie pasma… wzgórza, bardzo daleko…
Parth spoglądała na niego w milczeniu. Większość tego, co wiedział, pochodziła wprost od niej, gdyż przez ten cały czas była jedną z osób, które go uczyły. Jego nowe życie było efektem i częścią jej własnego dorastania. Ich umysły splatały się niezwykle mocno.
— Widzę to… widziałem to. Pamiętam. — Mężczyzna zająknął się.
— Wizerunek, Falk?
— Nie. Nie z książki. W moim umyśle. Pamiętam to. Czasami zasypiając widzę to. Nie znałem nazwy „góra”. — Czy możesz to narysować?
Uklęknąwszy obok niej naszkicował szybko w pyle zarys nieregularnego stożka, a pod nim dwie linie podwzgórza. Garra wyciągnęła szyję, aby zobaczyć rysunek i zapytała:
— Czy to jest białe od śniegu?
— Tak. To jest tak, jakbym widział to przez… coś podobnego do wielkiego okna, wielkiego i wysokiego…
Czy to pochodzi z twojego umysłu, Parth? — zapytał z niepokojem.
— Nie — odparła dziewczyna. — Nikt z tego Domu nigdy nie widział wysokich gór. I jak sądzę nikt, kto mieszka po tej stronie Wewnętrznej Rzeki. To musi być daleko stąd, bardzo daleko. — Ostatnie słowa wypowiedziała jak ktoś, kto nagle dostał dreszczy.
Gdzieś na skraju snu rozległ się zgrzytliwy dźwięk: nikły, nieznany, urywany warkot. Falk otrząsnął się ze snu i usiadł obok Parth. Oboje spoglądali w napięciu zaspanymi oczyma na północ, gdzie pulsował i cichł w oddali tajemniczy dźwięk, a pierwsze promienie wschodzącego słońca rozjaśniały niebo ponad ciągnącą się tam ciemną linią drzew.
— Stratolot — wyszeptała Parth. — Słyszałam go już kiedyś, dawno temu… — Wstrząsnął nią dreszcz. Falk objął ją, ogarnięty takim samym niepokojem wywołanym obecnością odległego, niepojętego, złowróżbnego dźwięku, przemykającego tam na północy ponad krawędzią wstającego dnia.
Dźwięk zamarł w oddali; we wszechogarniającej ciszy Lasu świergot nielicznych ptaków zaczął zlewać się w chór witający jesienny poranek. Światło na wschodzie jaśniało coraz bardziej. Falk i Parth leżeli w cieple i niewypowiedzianej wygodzie własnych ramion; na wpół obudzony Falk zapadł znowu w sen. Kiedy pocałowała go i wyślizgnęła się delikatnie z jego ramion, aby zająć się codziennymi obowiązkami, wymruczał: — Zostań trochę… maleńka… — lecz ona roześmiała się i umknęła mu, a on zdrzemnął się jeszcze na chwilę, niezdolny na razie do wydostania się ze słodkich, leniwych głębin spokoju i przyjemności.
Obudził się. Poziome promienie słońca świeciły mu prosto w oczy. Odwrócił się, potem usiadł i ziewając zapatrzył w gąszcz pokrytych czerwonymi liśćmi gałęzi dębu, wznoszącego się tuż koło sypialnej werandy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że Parth odchodząc włączyła hipnograf leżący obok jego siennika; wciąż dalej cicho pomrukiwał, powtarzając cetiańską teorię liczb. Uświadamiając to sobie roześmiał się, a chłód i blask listopadowego poranka rozbudziły go zupełnie. Nałożył koszulkę i spodnie z grubego, miękkiego, ciemnego materiału utkanego przez Parth, a skrojonego i uszytego przez Buckeye — i stanął przy drewnianej balustradzie werandy spoglądając przez przestwór Polany na brąz, czerwień i złoto ciągnących się aż po horyzont drzew.
Poranek był tak rześki, spokojny i świeży jak wówczas, gdy pierwotni mieszkańcy tego kraju budzili się w swych składanych spiczastych domach i wychodzili na zewnątrz, aby zobaczyć słońce wstające ponad ciemnym lasem. Poranki są zawsze takie same i jesień jest zawsze jesienią, lecz lat liczonych ludzkim życiem jest wiele. W tym kraju żyła niegdyś pierwotna rasa… a po niej przyszła następna, zdobywcy; obie przepadły, podbici i zwycięzcy, miliony istot, wszystkie zebrane razem w nieokreślony punkt na horyzoncie minionego czasu. Gwiazdy zostały zdobyte i znowu stracone. Lata wciąż mijały i było ich tak wiele, że Las z pradawnych czasów, całkowicie zniszczony w ciągu ery, kiedy ludzie tworzyli i spełniali swoją historię, wyrósł na nowo. Nawet w mrocznym bezmiarze historii planety stworzenie lasu wymaga czasu. Nie dzieje się to w jednej chwili. I nie każda planeta jest do tego zdolna; wcale nie jest regułą, że na wszystkich światach pierwsze chłodne promienie słońca przetykane są cieniami i nurzają się w gmatwaninie niezliczonych, poruszanych wiatrem gałęzi…
Świadomość tego napełniła Falka radością, tym bardziej żywą, że przed tym porankiem było tak niewiele innych poranków, tak niewiele minęło czasu pomiędzy dniami, które pamiętał, a ciemnością. Przyjął do wiadomości uwagi poczynione przez sikorkę skrzeczącą na dębie, potem przeciągnął się, przesunął energicznie palcami po włosach i zszedł z balkonu, aby dzielić pracę i towarzystwo współmieszkańców Domu.
Dom Zove był zbudowanym bez określonego planu wysokim budynkiem, rodzajem krzyżówki domu wypoczynkowego, twierdzy i farmy; niektóre jego fragmenty wzniesiono przed stuleciem, inne jeszcze wcześniej. Z jednej strony był prymitywny: ciemne klatki schodowe, kamienne kominki i piwnice, nagie podłogi wykonane z kafelków lub desek, z drugiej strony zaś wszystko było w nim doskonale wykończone: był ogniotrwały i całkowicie odporny na wpływy atmosferyczne, a niektóre elementy jego konstrukcji, urządzenia czy maszyny, były produktami wysoko rozwiniętej technologii — przyjemne żółtawe oświetlenie, biblioteki ze zbiorami nagrań, książek i obrazów, różnorakie narzędzia i urządzenia używane do czyszczenia, gotowania, prania i prac rolnych, w pracowniach zaś Wschodniego Skrzydła znajdowały się inne precyzyjne instrumenty o specjalnym przeznaczeniu. Wszystkie te rzeczy stanowiły część Domu; zbudowane wraz z nim lub później, wytworzone w nim lub w którymś z innych Leśnych Domów. Mechanizmy były solidne, proste w obsłudze i łatwe do naprawy, w przeciwieństwie do wiedzy o źródłach ich zasilania, niepełnej i nie dającej się zastąpić niczym innym.
Szczególnie dawał się odczuć brak urządzeń elektronicznych pewnego typu. W bibliotece znajdowały się dowody świadczące o tym, że umiejętności z zakresu elektroniki stały się niemalże instynktowne; chłopcy chętnie budowali małe odbiorniki telewizyjne, aby porozumiewać się między sobą z różnych pokojów Domu. Lecz nie było telewizji, telefonów, radia czy telegrafu do nadawania czy odbierania wiadomości spoza Polany. Nie było aparatów służących do łączności na większą odległość. We Wschodnim Skrzydle znajdowała się para śmigaczy, zbudowanych własnoręcznie przez mieszkańców Domu, używali ich jednak głównie chłopcy w czasie zabawy. Trudno było nimi kierować w lesie, na puszczańskich szlakach. Kiedy w celach towarzyskich lub handlowych wybierano się do innego Domu, wędrowano pieszo, co najwyżej konno, jeśli droga była szczególnie daleka.
Lekka praca w Domu i na gospodarstwie nie stanowiła ciężaru dla nikogo. Sam Dom był ciepły i czysty, i to był właściwie cały komfort dostępny jego mieszkańcom. Odżywiali się zdrowo, lecz monotonnie. Życie Domu toczyło się z niezmienną jednostajnością wspólnej egzystencji; czysta, pogodna skromność. Pogoda i monotonia tego życia brała się z odosobnienia. Żyło tutaj razem czterdzieścioro czworo ludzi. Dom Kathol, najbliższy, leżał blisko trzydzieści mil dalej na południe. Wokół Polany, mila za milą, rozciągał się zasnuty mgłami, niezbadany, obojętny ludziom las. Dziki las, a ponad nim niebo. Nic tutaj nie ograniczało ludzkiego życia, tak jak w społecznościach miejskich przeszłych wieków, tylko i wyłącznie do tego, co wchodziło w zakres czyichś kompetencji. Niemniej jednak utrzymanie czegokolwiek, co pochodziło z minionej, tak niezwykle złożonej cywilizacji, w niezmiennym i nietkniętym stanie wśród tak małej społeczności było przedsięwzięciem dziwnym i szczególnie ryzykownym, choć większości z nich wydawało się to zupełnie naturalne: mogli uczynić tylko to; żaden inny sposób na to, aby pozostać cywilizowanymi ludźmi, nie był im znany. Falk widział to odrobinę inaczej niż pozostali mieszkańcy Domu; wciąż musiał pamiętać o tym, że sam przybył z niezmierzonej, bezludnej puszczy, tak samo groźny i samotny jak każdy inny przemierzający ją dziki zwierz, i że wszystko to, czego nauczył się w Domu Zove, było zaledwie jak samotna świeczka paląca się na wielkim polu pogrążonym w ciemności.
Przy śniadaniu składającym się z chleba, koziego sera i ciemnego piwa Metock zapytał go, czy nie poszedłby z nim zasadzić się na jelenia. Propozycja pochlebiła Falkowi. Starszy Brat był zręcznym i uznanym myśliwym, a on powoli stawał się takim samym; było to coś, co wreszcie w jakiś sposób zaczęło ich łączyć ze sobą. Lecz przeszkodził im Pan Domu. — Weź dziś ze sobą Kaiego, mój synu. Chcę porozmawiać z Falkiem.
Każdy z domowników miał swój własny pokój, przeznaczony na gabinet do nauki lub pracownię i służący do spania w zimnej porze roku; pokój Zove był mały, wysoki i jasny, z oknami od zachodu, północy i wschodu. Spoglądając ponad ścierniskami i ugorami jesiennych pól w stronę lasu, Pan Domu powiedział:
— To Parth pierwsza dostrzegła cię tam, koło tego czerwonego buka, o ile dobrze pamiętam. Pięć i pół roku temu. Kawał czasu. Chyba już nadszedł czas, abyśmy porozmawiali?
— Być może — odparł nieśmiało Falk.
— Trudno być pewnym, ale wydaje się, że miałeś około dwudziestu pięciu lat, kiedy się tu pojawiłeś. Co ci pozostało z tych dwudziestu pięciu lat?
Falk wyciągnął na moment lewą rękę: — Obrączka — powiedział.
— I wspomnienie o górze?
— Zaledwie wspomnienie wspomnień. — Falk wzruszył ramionami. — I często, jak już wam mówiłem, odnajduję na chwilę w moim umyśle brzmienie głosu albo znaczenie jakiegoś ruchu, gestu, miary odległości. To nie pasuje do moich wspomnień z życia tutaj, z wami. Lecz nie tworzy żadnej całości, nie ma sensu.
Zove usiadł na ławce w wykuszu okna i skinął na Falka, aby uczynił to samo.
— Pod względem fizycznym byłeś całkowicie dorosły, wszystkie twoje zdolności motoryczne były nie naruszone, co zapewniło łatwość uczenia się. Jednak i tak twoje postępy były zdumiewające. Zastanawiałem się, czy Shinga manipulując w dawnych czasach ludzkim genotypem i przesiedlając tak wielu, selekcjonowali nas również na tych zdolnych do nauki oraz idiotów, i czy nie jesteś przypadkiem potomkiem zmienionej genetycznie rasy, która w jakiś sposób wyzwoliła się spod kontroli. Kimkolwiek byłeś, byłeś niezwykle inteligentnym człowiekiem… I jesteś nim znowu. I chciałbym wiedzieć, co sam myślisz o swej tajemniczej przeszłości.
Falk milczał przez chwilę. Był niskim, szczupłym, dobrze zbudowanym mężczyzną; jego niezwykle żywa i wyrazista twarz przybrała w tym momencie lękliwy i posępny wyraz, wyrażając przenikające go uczucia tak otwarcie jak twarz dziecka. W końcu, widocznie zdecydowawszy się, powiedział:
— Kiedy ostatniego lata uczyłem się z Ranyą, wyjaśniła mi, czym mój genotyp różni się od normalnego genotypu człowieka. To tylko jedno czy dwa skręcenia helisy…bardzo mała różnica. Taka sama jak różnica między wei i o. — Zove uśmiechnął się i uniósł wzrok, słysząc to odwołanie do Kanonu, który tak zafascynował Falka, lecz młodszy mężczyzna pozostał poważny. — Jakkolwiek było, z pewnością nie jestem człowiekiem. Być może jestem więc potworem lub mutantem; nie chcianym lub zamierzonym produktem; albo obcym. Najprawdopodobniej jestem wynikiem genetycznych eksperymentów; nie spełniłem oczekiwań eksperymentatorów i zostałem przez nich odrzucony… tak sądzę, ale wolę myśleć, że jestem obcym z jakiegoś innego świata. To przynajmniej oznaczałoby, że nie jestem jedynym przedstawicielem mojego gatunku we wszechświecie.
— Skąd bierze się twoja pewność, że istnieją inne zamieszkane światy?
Falk, zaskoczony, uniósł wzrok i zaraz, z dziecięcą naiwnością, lecz i typowo ludzką logiką, zapytał:
— Czy istnieje jakiś racjonalny powód, żeby przypuszczać, że inne Światy Ligi zostały zniszczone?
— A czy istnieje racjonalny powód, aby sądzić, że one kiedykolwiek istniały?
— Więc to, czego mnie uczyliście, te wszystkie książki, opowieści…
— Wierzysz w nie? Wierzysz we wszystko, co ci mówimy? — A w cóż innego mogę wierzyć? — Oblał się rumieńcem. — Dlaczego mielibyście mnie okłamywać?
— Z dwóch tak samo istotnych powodów możemy cię bez przerwy okłamywać, mówić nieprawdę o wszystkim: ponieważ jesteśmy Shinga lub ponieważ sądzimy, że im służysz.
Zapadła chwila ciszy.
— A ja mogę im służyć i nigdy się o tym nie dowiedzieć — stwierdził Falk opuszczając wzrok.
— Możliwe — zgodził się Pan Domu. — Musisz liczyć się z taką ewentualnością, Falk. Spośród nas wszystkich jedynie Metock zawsze wierzył, że twój umysł jest zaprogramowany i że nadejdzie chwila, kiedy ten program zostanie włączony. Lecz pomimo to nigdy cię nie okłamywał. I nikt z nas świadomie tego nie uczynił. Tysiąc lat temu Poeta Rzeki powiedział: „W prawdzie tkwi męstwo…” — Zove zadeklamował te słowa, a potem roześmiał się. — Fałszywy jak wszyscy poeci. Cóż, zapoznaliśmy cię ze wszystkimi prawdami i faktami, jakie znamy, Falk. Lecz być może nie ze wszystkimi przypuszczeniami i legendami, tym co poprzedza fakty…
— Czy mogliście mnie ich nauczyć?
— Nie. Nauczyłeś się rozumieć świat gdzie indziej… może jakiś inny świat. Mogliśmy pomóc ci stać się znowu człowiekiem, ale nie mogliśmy dać ci prawdziwego dzieciństwa. Ma się je tylko raz.
— Wystarczająco długo czułem się wśród was dzieckiem — odparł z odcieniem smutku w głosie Falk.
— Nie jesteś dzieckiem. Brak ci doświadczenia, jakie daje życie. Jesteś kaleką dlatego, że nie m a w tobie dziecka; odcięto cię od twych korzeni, od twych źródeł. Czy możesz z całym przekonaniem powiedzieć, że to jest twój dom?
— Nie — odparł z bólem Falk. A potem dodał: — Byłem tutaj bardzo szczęśliwy.
Pan Domu zamilkł na chwilę, lecz potem znowu zaczął wypytywać:
— Czy myślisz, że nasze życie tutaj jest dobre, że robimy wszystko, co ludzie powinni robić?
— Tak.
— Powiedz mi jeszcze coś. Kto jest naszym wrogiem? — Shinga.
— Dlaczego?
— Rozbili Ligę Wszystkich Światów, pozbawili ludzi możliwości wyboru, niezależności i wolności, zniszczyli wszystkie ludzkie dzieła i dokonania, nawet zapisy o nich, wstrzymali ewolucję rasy. Są tyranami i kłamcami.
— A jednak pozwalają nam tutaj żyć wygodnie.
— Ponieważ ukrywamy się i żyjemy w odosobnieniu. Tylko dlatego pozwalają nam istnieć. Gdybyśmy spróbowali zbudować jakieś wielkie maszyny, gdybyśmy organizowali się w grupy, miasta czy państwa, wówczas Shinga przeniknęliby w nasze szeregi, zniweczyli, nasze prace i znów nas rozproszyli. Powiedziałem ci tylko to, co ty powiedziałeś mnie, i w co uwierzyłem, Panie!
— Wiem. Zastanawiam się, czy to możliwe, żebyś za tą rzeczywistością wyczuł… legendy, domysły, nadzieje… Falk nic nie odpowiedział.
— Ukrywamy się przed Shinga. A to znaczy, że ukrywamy się przed samymi sobą… takimi, jakimi niegdyś byliśmy. Czy to rozumiesz, Falk? Żyje się nam w Domach wygodnie, całkiem dostatnio. Lecz przez całe życie włada nami strach. Był czas, kiedy żeglowaliśmy na statkach pomiędzy gwiazdami, a teraz nie śmiemy oddalić się na sto mil od domu. Posiadamy tę odrobinę wiedzy, lecz nie spożytkowujemy jej do niczego. Jednak ongiś używaliśmy tej wiedzy tkając wśród nocy i chaosu gobelin życia. Rozszerzaliśmy granice życia. Spełnialiśmy dzieło godne ludzkości.
Po jeszcze jednej chwili milczenia Zove ciągnął dalej, spoglądając na jasne listopadowe niebo:
— Wyobraź sobie te światy, rozmaitość ludzkich ras i stworzeń je zamieszkujących, gwiazdozbiory ich nieboskłonów, miasta, które zbudowali tam ludzie, ich pieśni i zwyczaje. To wszystko jest stracone, stracone dla nas tak samo zupełnie i bezpowrotnie jak twoje dzieciństwo dla ciebie. Cóż naprawdę wiemy o czasach naszej wielkości? Znamy kilka nazw światów i imion bohaterów; garstką faktów próbujemy załatać historię. Prawo Shinga zabrania zabijać, co z tego, kiedy zniszczyli naszą naukę, spalili książki, a co gorsza przeinaczyli to wszystko, co nam pozostało. Ich bronią zawsze było i jest Kłamstwo. Nie wiemy nic pewnego o Wieku Ligi; kto wie, ile dokumentów zostało zniszczonych? Ty zaś musisz pamiętać i rozumieć, dlaczego Shinga są naszymi wrogami. Można przeżyć całe życie nie widząc — lub nie wiedząc, że się widziało — żadnego z nich; co najwyżej ktoś słyszy stratolot przelatujący gdzieś w oddali. Tutaj w Lesie pozostawiają nas w spokoju, i tak może być teraz na całej Ziemi, choć to nic pewnego. Dają nam spokój tak długo, jak długo pozostajemy tutaj, zamknięci w klatce naszej ciemnoty i dzikości, pochylający głowy, kiedy nad nami przelatują. Lecz nie ufają nam. A dlaczego, nawet po dwunastu stuleciach, nie wierzą nam? Ponieważ obca jest im prawda. Nie dotrzymują umów, nie spełniają obietnic, ich krzywoprzysięstwo, zdrada i kłamstwo są niewyczerpane; w niektórych zachowanych zaś przekazach z czasów Upadku Ligi napotyka się wzmianki o tym, że potrafią fałszować myślomowę. Właśnie to Kłamstwo ujarzmiło wszystkie rasy Ligi i uczyniło z nas poddanych Shinga. Pamiętaj o tym, Falk. Nigdy nie wierz w nic, co mówi Wróg.
— Będę pamiętał, Panie, jeśli kiedykolwiek spotkam Wroga.
— Nie spotkasz, chyba że sam pójdziesz do niego. Nieruchome spojrzenie i lęk na twarzy Falka zdradzały obawę przed tym, co spodziewał się usłyszeć. To, czego oczekiwał, wreszcie nadeszło.
— To znaczy, że mam opuścić Dom — stwierdził.
— Sam o tym myślałeś — odparł jak zawsze spokojnie Zove.
— Tak. To prawda. Ale nie chcę stąd odejść. Chcę żyć tutaj. Parth i ja…
Zawahał się, a Zove, wykorzystując to, wtrącił szybko, lecz łagodnie:
— Szanuję miłość, która łączy ciebie i Parth, twoją radość i twoją wierność. Lecz przybyłeś tutaj drogą, która prowadzi gdzie indziej, Falk. Jesteś tutaj mile widziany, zawsze byłeś mile widziany. Choć związek z moją córką musi pozostać bezdzietny, mimo to cieszyłem się z niego. Lecz ja naprawdę wierzę, że tajemnica twej osobowości i twego przybycia tutaj jest rzeczywiście niezwykła i nie można przymknąć na nią oczu. Wierzę, że idziesz drogą, która się tutaj nie kończy, że masz coś do spełnienia…
— Lecz co? I kto może mi to powiedzieć?
— To, od czego nas odcięto i co ukradziono tobie, mają Shinga. Tego możesz być pewien.
W głosie Zove brzmiała bolesna, jadowita gorycz, jakiej Falk nigdy przedtem u niego nie słyszał.
— Czy ci, którzy zawsze kłamią, powiedzą mi prawdę tylko dlatego, że o to zapytam? I jak rozpoznam to, czego szukam, kiedy już to znajdę?
Zove milczał przez chwilę, a potem odpowiedział swym zwykłym swobodnym i opanowanym tonem:
— Przywykłem do wyobrażenia, mój synu, że z twoją osobą wiąże się jakaś nadzieja dla ludzi. Nie lubię się z nim rozstawać. Lecz tylko ty możesz odszukać swą własną prawdę i jeśli tobie wydaje się, że twoja droga kończy się tutaj, wówczas, być może, właśnie to jest prawdą.
— Jeśli odejdę — przerwał Falk szorstko — czy pozwolisz Parth pójść ze mną?
— Nie, mój synu.
Gdzieś w ogrodzie śpiewało dziecko — czteroletnia córka Garry, fikająca beztrosko koziołki na ścieżce i wyśpiewująca przeraźliwie słodkim dziecięcym głosem jakieś niedorzeczności. Wysoko w górze dzikie gęsi ułożone w długie, chwiejące się V swych wielkich wędrówek, klucz po kluczu odlatywały na południe.
— Wybierałem się z Metockiem i Thurro do Domu Ransifel, żeby sprowadzić pannę młodą dla Thurro. Mieliśmy wyruszyć już wkrótce, zanim pogoda się zmieni. Jeśli się zdecyduję, pójdę dalej z Domu Ransifel.
— Zimą?
— Bez wątpienia na zachód od Ransifel znajdują się inne Domy. Tam znajdę schronienie, jeśli będę go potrzebował.
Nie powiedział — a Zove o to nie pytał — dlaczego właśnie zachód był kierunkiem, który wybrał.
— Być może. Nie wiem, czy ich mieszkańcy udzielą schronienia obcemu, tak jak my to uczyniliśmy. Jeśli pójdziesz, będziesz musiał iść sam. A poza tym Domem nie ma dla ciebie bezpiecznego miejsca na Ziemi.
Mówił, jak zawsze, absolutnie szczerze… i ceną tej prawdy była utrata samokontroli i cierpienie. Falk odezwał się, okazując znowu całkowite zaufanie:
— Wiem o tym, Panie. I to nie utracone bezpieczeństwo będę opłakiwał.
— Chcę powiedzieć, co sądzę o tobie. Myślę, że pochodzisz z utraconego świata, myślę, że nie urodziłeś się na Ziemi. Sądzę, że przybyłeś tutaj — pierwszy Obcy, który powrócił po tysiącu lub więcej lat — aby przynieść nam posłanie lub znak. Shinga zamknęli twe usta i wypuścili w lesie, aby nikt nie mógł powiedzieć, że cię zabili. Trafiłeś do nas. Jeśli odejdziesz, będę się bał i martwił o ciebie wiedząc, jak bardzo samotny będziesz w swej wędrówce. Lecz z twoim odejściem wiążę nadzieję dla ciebie i nas wszystkich. Jeśli masz wieści dla ludzi, w końcu je sobie przypomnisz. Musi istnieć nadzieja, znak; nie możemy wiecznie żyć tak jak teraz.
— Być może moja rasa nigdy nie była przyjazna rodzajowi ludzkiemu — powiedział Falk spoglądając na Zove swoimi żółtymi oczyma. — Kto wie, co mam tutaj zrobić?
— Znajdziesz tych, którzy wiedzą. A potem to zrobisz. Nie boję się tego. Jeśli służysz Wrogowi, tak jak my wszyscy, cóż, wówczas wszystko stracone i nic więcej nie będzie do stracenia. Jeśli nie, to znaczy, że podążasz za tym, co my, ludzie, utraciliśmy: przeznaczeniem, a to daje nadzieję nam wszystkim…