Dni, których Falk nie liczył, stały się bardzo krótkie i być może było już po Nowym Roku, zimowym przesileniu. Chociaż pogoda nie była tak zła, jak mogła być wówczas, kiedy miasto wznosiło się nad Ziemią — gdyż obecnie Ziemia znajdowała się w cieplejszym cyklu meteorologicznym — to jednak wciąż była przede wszystkim ponura i szara. Śnieg padał często, nie tak gęsty, aby uczynić wędrówkę ciężką, lecz wystarczająco obfity, aby Falk zrozumiał, że gdyby nie zimowa odzież i śpiwór, jakie otrzymał w Domu Zove; musiałby znosić coś więcej niż zwykłą niewygodę, jaką przynosi chłód. Północny wiatr wiał niezmordowanie tak ostro, że jeśli tylko było to możliwe, wolał iść wraz z nim, wybierając drogę na południowy zachód, niż wystawiać twarz na mroźne podmuchy.
W ciemnościach jakiegoś ponurego popołudnia, przepełnionego deszczem i śniegiem, przedzierając się przez gęste zarośla jeżyn porastających kamienisty, błotnisty grunt z trudem zszedł do ciągnącej się na południe doliny, której dnem płynął strumień. Niespodziewanie zarośla rozstąpiły się i to, co ujrzał, spowodowało, że stanął jak wryty. Przed nim płynęła wielka rzeka, lśniąc matowo w strumieniach deszczu. Deszczowe opary na wpół przesłaniały drugi, niski brzeg. Szerokość i majestat tej ogromnej, pogrążonej w ciszy, prącej na zachód pod niskim niebem masy ciemnej wody napełniła go lękiem. Zrazu pomyślał, że musi to być Wewnętrzna Rzeka, jeden z niewielu punktów orientacyjnych wnętrza kontynentu, znana z pogłosek mieszkańcom wschodnich Leśnych Domów; lecz wieści głosiły, że ma płynąć na południe, wyznaczając zachodnią granicę królestwa drzew. Z pewnością zatem był to dopływ Wewnętrznej Rzeki. Z tego to powodu podążył za jego biegiem, ale również i dlatego, że uwalniał go od wysokich wzgórz i zapewniał zarazem wodę i obfite łowy; poza tym od czasu do czasu przyjemnie było mieć pod stopami piaszczysty brzeg i otwarte niebo ponad głową zamiast nie kończącej się ciemności bezlistnych gałęzi. Podążając wzdłuż rzeki szedł od południa ku zachodowi przemierzając falistą leśną krainę, zimną, nieruchomą i bezbarwną w uścisku zimy.
Któregoś z tych wielu poranków nad rzeką strzelił jedną z dzikich kur, gromadzących się w skrzeczące, nisko lecące stada, tak pospolitych tutaj, że stanowiły jego podstawowe pożywienie. Przestrzelił jej skrzydło, więc żyła, kiedy ją podnosił. Zatrzepotała skrzydłami i krzyknęła swym świdrującym, ptasim głosem: — Zabierać-życie-zabierać-życie-zabierać… — I wtedy ukręcił jej szyję.
Słowa dźwięczały mu w głowie i nie chciały ucichnąć. Ostatnim razem, kiedy zwierzę mówiło do niego, znajdował się w przedsionku Domu Strachu. Gdzieś wśród tych odludnych szarych wzgórz byli, lub wciąż są, ludzie: jakaś ukryta grupa, jak domownicy Argerda, lub okrutni Wędrowcy, którzy zabiją go, jeśli ujrzą jego obce oczy, albo wykonawcy, którzy uczynią z niego więźnia lub niewolnika i zabiorą do swych Władców. I choć najprawdopodobniej u kresu tego wszystkiego będzie musiał stanąć twarzą w twarz z Władcami, to jednak chciał odnaleźć swoją własną drogę do nich, w odpowiednim dla siebie czasie, chciał też wówczas być sam. Nie ufaj nikomu, unikaj ludzi! Dobrze zapamiętał tę lekcję. Tego dnia szedł niezwykle ostrożnie i czujnie, i tak cicho, że ptaki wodne, które tłumnie zasiedlały brzegi rzeki, podrywały się, zaskoczone, niemal spod jego nóg.
Nie przekroczył żadnej ścieżki ani nie dostrzegł żadnego znaku, który świadczyłby o tym, że mieszkały tu jakieś ludzkie istoty lub że kiedykolwiek zbliżały się do rzeki. Lecz pod koniec krótkiego popołudnia stado brązowozielonego dzikiego ptactwa poderwało się przed nim i odleciało ponad wodą kwacząc i nawołując się nawzajem ludzkimi głosami.
Nieco dalej zatrzymał się, gdyż wydało mu się, że czuje niesiony wiatrem zapach dymu.
Wiatr wiał w górę rzeki, ku niemu, od północnego zachodu. Szedł dalej ze zdwojoną ostrożnością. Potem, gdy noc wzbierała już wśród pni drzew i zamazywała ciemnością rozciągniętą wstęgę rzeki, daleko przed nim, nad zarośniętym gąszczem wierzb brzegiem, zamigotało światło; zniknęło i znowu rozbłysło.
To nie strach czy nawet ostrożność były tym, co zatrzymało go w miejscu, aby wpatrzeć się w odległe migotanie. Pomijając jego własne samotne ogniska, było to pierwsze światło, jakie widział w tej puszczy od czasu, kiedy opuścił Polanę. To światło świecące z daleka poprzez mrok wzruszyło go do głębi.
Wytrwały w swym urzeczeniu czekał, aż zapadła zupełna ciemność. Potem poszedł powoli i bezgłośnie wzdłuż brzegu,. wciąż kryjąc się wśród wierzb, dopóki nie zbliżył się na tyle, aby zobaczyć żółty od płonącego wewnątrz ognia prostokąt okna, skraj obwiedzionego śniegiem dachu ponad nim i jeszcze wyżej zwisające gałęzie sosny. Ponad czarnym lasem i rzeką zwisała ogromna konstelacja Oriona. Zimowa noc była mroźna i cicha. Co jakiś czas suchy śnieżny pył odrywał się od gałęzi i spadając migotał w blasku ognia w swej powolnej drodze ku czarnej wodzie.
Falk stał wpatrując się w światło wydobywające się z chaty. Zbliżył się odrobinę, a potem przez długi czas stał bez ruchu.
Drzwi chaty otwarły się ze skrzypnięciem, rozpościerając wachlarz złota na ciemnym gruncie i wzbijając kłąb błyszczącego śnieżnego pyłu.
— Podejdź do światła — powiedział stojący bez żadnej osłony w złotym prostokącie wejścia mężczyzna.
Falk, skryty w ciemnych zaroślach, położył dłoń na laserze, nie czyniąc poza tym żadnego innego ruchu.
— Słyszałem twoje myśli. Jestem Słuchaczem. Chodź, nie ma się czego bać. Czy mnie rozumiesz?
Milczenie. — Mam nadzieję, że tak, ponieważ nie mogę użyć myślomowy. Nie ma tu nikogo oprócz ciebie i mnie — powiedział spokojny głos. — Słyszę samochcąc, tak jak ty słyszysz swoimi uszami, i wciąż słyszę cię tam, w ciemności. Chodź i zapukaj, jeśli chcesz pobyć przez chwilę pod dachem.
Drzwi zamknęły się.
Falk stał bez ruchu przez jakiś czas. Potem zrobił w ciemności te kilka kroków dzielących go od drzwi maleńkiej chaty i zapukał.
— Wejdź!
Otworzył drzwi i wkroczył do środka w ciepło i światło. Stary mężczyzna, z długim opadającym na plecy warkoczem siwych włosów, klęczał przy palenisku dokładając do ognia. Nie odwrócił się, aby spojrzeć na gościa, dalej metodycznie układał bierwiona. Po chwili odezwał się głośno, w powolnym zaśpiewie:
Jestem sam, zdezorientowany
zdezorientowany
i opuszczony
Och, jak łódź
bez steru
Och, bez nadziei
na przystań…
W końcu siwa głowa odwróciła się. Stary mężczyzna uśmiechał się; jego wąskie, jasne oczy spoglądały z ukosa na Falka.
Ochrypłym i niepewnym głosem, od dawna bowiem nie wypowiedział ani słowa, Falk odpowiedział następnym wersem Starego Kanonu:
Wszyscy znają swoją drogę
tylko ja sam
jestem tu obcy
tak różny od wszystkich
lecz tak samo
szukam mleka Matki
i Drogi…
— Cha, cha! — zaśmiał się starzec. — Czyż nie? Żółtooki? Chodź, siadaj, tutaj przy ogniu. Obcy, tak, tak, naprawdę jesteś obcy. Jak daleko od swoich? Kto to wie? Od jak dawna nie myłeś się w gorącej wodzie? Kto to wie? Gdzie ten przeklęty kociołek? Zimna noc na szerokim świecie, prawda? Zimna jak pocałunek zdrajcy. Tu go mamy; napełnij go z tego cebra, tam przy drzwiach, dobrze? Potem postawię go na ogniu, o taaak. Jestem Thurro-dowist, widzę, że wiesz, co to znaczy, więc nie znajdziesz tu wielkich wygód. Ale gorąca kąpiel jest gorącą kąpielą, bez względu na to, czy kociołek podgrzany będzie fuzją termojądrową, czy wiązką sosnowego chrustu, co? Tak, naprawdę jesteś obcy, chłopcze, a twoim rzeczom też przydałoby się pranie, choć być może są nieprzemakalne. Co tam masz? Króliki? Wspaniale. Udusimy je jutro z paroma jarzynkami. Jarzyn nie ustrzelisz swoim laserem. A przecież nie mogłeś z plecaka zrobić magazynu na kapustę. Mieszkam tu sam, mój chłopcze, sam, całkiem samiuteńki. Dlatego że jestem wielkim, bardzo wielkim, największym Słuchaczem, żyję sam i tak wiele mówię. Nie urodziłem się tutaj, jak grzyb w lesie… ale przebywając z innymi ludźmi nigdy nie mogłem zamknąć się przed ich umysłami, przed tym całym brzęczeniem, smutkiem, paplaniną i naprzykrzaniem, i przed tymi wszystkimi drogami, którymi zdążali, i czułem się tak, jakbym nagle musiał znaleźć swoją własną drogę przez czterdzieści różnych lasów. Więc przybyłem tutaj, aby żyć w prawdziwym lesie, otoczony tylko zwierzętami, których umysły są ubogie i ciche. Nie ma śmierci w ich myślach. I nie ma w nich kłamstwa. Siadaj, wiele dni trwała twoja wędrówka i twoje nogi są utrudzone.
Falk usiadł na drewnianej ławie przy palenisku.
— Dziękuję za gościnę — zaczął i chciał powiedzieć swe imię, gdy starzec rzekł:
— Nie ma potrzeby. Mogę ci dać wiele dobrych imion, wystarczająco dobrych dla tej części świata. Żółtooki, Obcy, Gość czy jakiekolwiek inne. Pamiętaj, jestem Słuchaczem, a nie parawerbalistą. Nie odbieram słów ani imion. Nie potrzebuję ich. Wiedziałem, że tam w ciemności stoi samotna dusza i wiedziałem, że moje oświetlone okno błyszczy w twoich oczach. Czy to nie wystarczy, a nawet bardziej niż wystarczy? A ja mam na imię Wciąż Samiuteńki. Dobrze? Zostań przy ogniu, ogrzej się.
— Już mi ciepło — odparł Falk.
Siwy warkocz skakał po plecach starca, gdy chodził tam i z powrotem, szybki i kruchy, ani na chwilę nie przestając mówić cichym głosem; ani razu nie zadał konkretnego pytania, nigdy nie przerywał, aby usłyszeć odpowiedź. Nie było w nim cienia strachu i niemożliwe było bać się go.
Teraz wszystkie dni i noce wędrówki przez las zlały się w jedno i pozostały gdzieś za Falkiem. Już nie obozował pod gołym niebem, trafił do domu. Nie musiał myśleć o pogodzie, ciemności, gwiazdach, zwierzętach i drzewach. Mógł siedzieć wyciągnąwszy nogi do buchającego blaskiem paleniska, mógł jeść w towarzystwie innej osoby, mógł kąpać się przed kominkiem w drewnianej balii pełnej gorącej wody. Nie wiedział, co było większą przyjemnością: czy ciepło tej wody, która zmywała z niego brud i zmęczenie, czy też ciepło, które ogarniało tutaj jego duszę: ta niedorzeczna, pokrętna, żywa gadanina starego człowieka, ta cudowna zawiłość ludzkiego języka po tak długim milczeniu puszczy.
Wierzył w to, co mówił mu starzec: że był zdolny. wyczuć doznania i emocje Falka, że był słuchaczem umysłu, empatą. Empatia ma się do telepatii mniej więcej tak jak dotyk do wzroku: to bardziej nieokreślony, prymitywniejszy i intymniejszy zmysł. Nie poddawała się w takim stopniu precyzyjnej, wyuczonej, świadomej kontroli jakiej podlegał przekaz telepatyczny; wzajemna, mimowolna empatia nie była czymś niecodziennym nawet wśród osób niewyszkolonych. Niewidoma Kretyan szkoliła się w słuchaniu umysłu, mając wrodzony dar ku temu; nie można go było jednak porównać z tym, jaki posiadał starzec. Nie zabrało Falkowi wiele czasu, aby upewnić się, że rzeczywiście stary mężczyzna nieustannie, w jakimś stopniu, świadom jest wszystkiego, co jego gość odczuwa i jakich doznaje emocji. Z jakiegoś nieokreślonego powodu nie przejmował się tym, podczas gdy świadomość tego, że narkotyk Argerda umożliwił telepatyczne sondowanie jego umysłu, rozwścieczała go. Tutaj intencja była inna, zupełnie inna.
— Rano zabiłem kurę — odezwał się, kiedy starzec zamilkł na chwilę, grzejąc dla niego gruby ręcznik przy trzaskającym ogniu. — Mówiła… tym językiem. Kilka słów z… z Prawa. Czy to nie znaczy, że ktoś bywa tutaj, ktoś, kto uczy mowy zwierzęta i ptactwo? — Nie był aż tak odprężony, nawet po gorącej kąpieli, aby nazwać Wroga wprost — nie po lekcji, jaką otrzymał w Domu Strachu.
Zamiast odpowiedzi starzec po raz pierwszy zadał prawdziwe pytanie.
— Czy zjadłeś tę kurę?
— Nie — odparł Falk wycierając się do sucha ręcznikiem, aż w żarze bijącym od ognia jego skóra poczerwieniała stając się podobną do wypolerowanego brązu. — Nie po tym, jak przemówiła. Zamiast tego strzeliłem króliki.
— Zabić i nie zjeść? Wstydź się, wstydź się. — Starzec zagdakał, a potem zapiał jak dziki kogut. — Czyż nie ma w tobie czci dla życia? Musisz zrozumieć Prawo. Powiada ono, że nie możesz zabijać, o ile nie musisz. A nawet wówczas nie powinno być to łatwe. Pamiętaj o tym, kiedy znajdziesz się w Es Toch. Jesteś już suchy? Okryj swą nagość, Adamie z Kanonu Yaweh. Masz, zawiń się w to, nie jest to takie śliczne jak twoje ubranie, to tylko jelenia skóra wygarbowana w moczu, ale przynajmniej jest czysta.
— Skąd wiesz, że idę do Es Toch? — zapytał Falk otulając się jak togą miękką skórzaną szatą.
— Ponieważ nie jesteś człowiekiem — odparł starzec. — I pamiętaj, że jestem słuchaczem. Znam miejsce — czy tego chcę, czy nie — ku któremu zdąża twój umysł, tak samo obce jak i on. Północ i południe są zamglone, gdzieś daleko na wschodzie widzę utraconą jasność, na zachodzie zaś rozpościera się ciemność, nieprzenikniona ciemność. Znam tę ciemność. Słuchaj. Słuchaj mnie, ponieważ ja nie chcę słuchać ciebie, mój drogi, błądzący gościu. Gdybym chciał słuchać ludzkiej gadaniny, nie żyłbym tutaj wśród dzikich świń, sam jak dzika świnia. Muszę ci to powiedzieć, zanim pójdę spać. Słuchaj zatem: Shinga jest niewielu. To najważniejsza wiadomość, a zarazem mądrość i dobra rada. Pamiętaj o tym, kiedy wejdziesz w straszliwą ciemność błyszczących świateł Es Toch. Informacje zawsze mogą się przydać, choćby były niepełne. A teraz zapomnij o wschodzie i zachodzie i idź spać. Kładź się do łóżka. Chociaż jako Thurro-dowist sprzeciwiam się wszelkiemu zbytkowi, to jednak nie mam nic przeciwko prostym przyjemnościom umilającym życie, takim jak łóżko do spania. Przynajmniej co jakiś czas. Tak samo nie mam nic przeciwko towarzystwu innych ludzi — raz lub dwa razy do roku. Chociaż nie mogę powiedzieć, żebym odczuwał ich brak, tak jak ty. Sam nie oznacza samotny… — I gdy układał sobie na podłodze posłanie, tkliwym zaśpiewem zacytował swoje kredo z Młodszego Kanonu: — „Nie jestem bardziej samotny niż strumyk przy młynie, chorągiewka na dachu, niż północna gwiazda, południowy wiatr, kwietniowy deszcz, styczniowa odwilż, pierwszy pająk w nowym domu…” Nie jestem bardziej samotny niż ten głupiec śmiejący się nad Stawem, nie bardziej samotny niż sam Walden Pond{Nieprzetłumaczalny ciąg skojarzeń: Walden Pond (dosł. Staw Walden) miejsce we wsch. Massachusetts, gdzie w latach 1845–1847 przebywał Henry David Thoreau (1817–1862) — (stąd zniekształcone Thurro), amerykański filozof moralista i pisarz, przedstawiciel transcendentalizmu, obserwator i miłośnik przyrody, autor m.in. kontemplacyjnych esejów „Walden, or Life in the Woods”}.
Potem powiedział „dobranoc” i nie odezwał się już męcej. Tę noc Falk przespał po raz pierwszy krzepkim głębokim snem, jakiego nie zaznał od początku podróży.
Spędził jeszcze dwa dni i dwie noce w chacie nad brzegiem rzeki, gdyż gospodarz był mu bardzo rad, trudno więc było mu opuścić ten maleńki rajski przybytek ciepła i ludzkiego towarzystwa. Starzec rzadko słuchał i nigdy nie odpowiadał na pytania, lecz w nie kończącym się potoku jego paplaniny nagle pojawiały się jakieś aluzje lub strzępki faktów, aby zaraz zniknąć. Znał drogę na zachód i jej okolice — lecz Falk nie był pewien jak dalece. Wydawało się, że z pewnością do Es Toch, a być może jeszcze dalej. Lecz co leżało za Es Toch? Falk sam nie miał pojęcia wyjąwszy to, że ostatecznie można było dojść do Zachodniego Oceanu i przemierzywszy go do Wielkiego Kontynentu, a w końcu zatoczywszy koło dotrzeć znowu do Wschodniego Oceanu i Lasu. Ludzie wiedzieli, że świat jest okrągły, ale nie ostała się żadna mapa. Falk miał wrażenie, że starzec mógłby narysować mapę, lecz on sam miał nikłe wyobrażenie o tym, gdzie się teraz znajduje, jego gospodarz bowiem nigdy nie mówił o niczym, co robił lub co widział gdziekolwiek indziej poza tą maleńką polanką na brzegu rzeki.
— Uważaj na kury, tam w dole rzeki — ni stąd, ni zowąd odezwał się starzec podczas śniadania, które jedli wczesnym porankiem przed odejściem Falka. — Niektóre z nich umieją mówić. Inne słuchać. Jak my, co? Ja mówię, a ty słuchasz. Ponieważ, oczywiście, ja jestem Słuchaczem, a ty Wysłannikiem. Przeklęta niech będzie logika. Pamiętaj o kurach i nie ufaj tym, które śpiewają. Kogutów nie musisz się obawiać, za bardzo zajęte są pianiem. Idź sam. To ci nie zaszkodzi. Przekaż ode mnie wyrazy szacunku wszystkim Księciom i Wędrowcom, jakich spotkasz, szczególnie Henstrelli. Przy okazji przyszło mi do głowy, że dość; już się nagimnastykowałeś w czasie swej wędrówki i może chciałbyś wziąć mój śmigacz. Zupełnie o nim zapomniałem. Nie będę go potrzebował, bo nigdzie się już nie wybieram; wyjąwszy podróż na tamten świat. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto mnie pogrzebie, kiedy umrę, albo przynajmniej wywlecze mnie na zewnątrz ku uciesze szczurów i mrówek. Nie podoba mi się, że mógłbym się tutaj rozkładać, po tych wszystkich latach, kiedy utrzymywałem to miejsce w czystości. Oczywiście nie możesz używać śmigacza w lesie, nie ma również szlaków godnych tej nazwy, ale jeśli zdecydujesz się podążać rzeką, będziesz miał miłą podróż. Tak samo po drugiej stronie Wewnętrznej Rzeki, którą niełatwo przebyć po odwilżach, chyba że jesteś zębaczem. Jeśli chcesz go wziąć, znajdziesz go w przybudówce. Mnie nie jest potrzebny.
Mieszkańcy Domu Kathol, osady leżącej najbliżej Domu Zove, byli Thurro-dowistami. Falk wiedział, że jedną z ich naczelnych zasad było dawać sobie radę tak długo, jak to możliwe w granicach zdrowego rozsądku i bezpieczeństwa, bez pomocy mechanicznych urządzeń i narzędzi. To, że ten starzec, żyjący w o wiele prymitywniejszych warunkach niż oni, hodujący drób i jarzyny, bo nie miał nawet strzelby, aby polować, może posiadać coś z owej fantastycznej technologii, której cząstką był śmigacz, sprawiło, że w Falku po raz pierwszy zakiełkował cień podejrzenia.
Słuchacz cmoknął wysysając resztki jedzenia z zębów i zachichotał.
— Nie miałeś żadnego powodu, żeby mi zaufać, obcy młodzieniaszku — powiedział. — Ani ja tobie. Ostatecznie coś niecoś może się ukryć nawet przed największym Słuchaczem. Niektóre sprawy mogą się ukryć nawet przed własnym umysłem, tak że człowiek nie może uchwycić ich w dłonie myśli, czyż nie? Bierz śmigacz. Czas mego podróżowania minął. Unosi tylko jedną osobę, ale ty wyruszysz sam. Sądzę, że masz przed sobą długą podróż, dłuższą niż kiedykolwiek mógłbyś odbyć pieszo. Lub ścigaczem, jeśli już o to chodzi.
Falk nie pytał, co miał na myśli, lecz starzec sam odpowiedział:
— Może będziesz musiał wrócić do domu — rzekł. Rozstając się z nim w mroźnym, mglistym brzasku pod skutymi lodem sosnami, w żalu rozstania i z wdzięczności Falk wyciągnął da niego rękę jak do Pana Domu; tak właśnie o tym pomyślał, lecz gdy to już zrobił, powiedział:
— Tiokioi…
— Jak mnie nazwałeś, Wysłanniku?
— To znaczy… to znaczy ojciec, tak sądzę… — Słowo wymknęło mu się z ust w jakiś dziwaczny, nieświadomy sposób. Nie był pewien jego znaczenia i nie miał pojęcia co to za język.
— Żegnaj, biedny ufny głupcze! Będziesz mówił prawdę i prawda cię uwolni. Lub nie, to zależy od okoliczności. Idź wciąż samiuteńki, to najlepszy sposób, żeby dojść do celu: Będzie mi brak twoich snów. Żegnaj, żegnaj. Ryba i goście zaczynają cuchnąć po trzech dniach. Żegnaj!
Falk uklęknął na śmigaczu, wytwornej małej maszynie, czarnej paristoli wyłożonej trójwymiarową arabeską z platynowego drutu. Ornamenty niemal zakrywały układ sterowniczy, lecz używał już śmigacza w Domu Zove, więc po minucie uważnego przyglądania się kontrolnym łukom dotknął lewego, przesuwając po nim palec, dopóki śmigacz nie uniósł się bezszelestnie na dwie stopy, a potem używając prawego łuku posłał łagodnym ślizgiem małą maszynę ponad ogródkiem i brzegiem rzeki, aż zawisła poniżej chaty nad zbrylonym lodem wstecznego prądu. Odwrócił się, aby zawołać na pożegnanie, ale starzec wrócił już do chaty i zamknął drzwi. I gdy Falk skierował swój bezgłośny pojazd w dół szerokiej, ciemnej alei rzeki, niezmierzona cisza znowu zamknęła się wokół niego.
Lodowata mgła gromadziła się na szerokich zakrętach rzeki, przed nim i za nim, i wzdymała się wśród drzew po obu brzegach. Ziemia, drzewa i niebo były szare od lodu i mgły. I tylko woda, płynąca niewiele wolniej niż on nad nią szybował, była ciemna. Kiedy wraz z nastającym dniem zaczął padać śnieg, jego płatki zdawały się ciemne na tle nieba, białe zaś na tle wody, zanim zniknęły opadając i niknąc w nieskończonym nurcie.
Ten sposób podróżowania był dwa razy szybszy od marszu, bezpieczniejszy i łatwiejszy — tak naprawdę zbyt łatwy, monotonny i usypiający. Falk był zadowolony, kiedy musiał wylądować na brzegu, aby zapolować lub rozbić obóz. Wodne ptactwo niemal wpadało mu w ręce, a zwierzęta schodzące na brzeg do wodopoju przypatrywały mu się, jak gdyby na swym śmigaczu był przelatującym żurawiem albo czaplą, i wystawiały swe bezbronne boki i piersi na jego strzały. Więc nie pozostawało mu nic innego, jak tylko obedrzeć je ze skóry, sprawić, upiec, zjeść, a potem zbudować sobie niewielki szałas z gałęzi lub kory, z dachem z odwróconego śmigacza, chroniący w nocy przed deszczem i śniegiem; spał, o świcie jadł zimny posiłek pozostały z wieczora, gasił pragnienie łykiem wody z rzeki i ruszał dalej. I dalej.
Zabawiał się śmigaczem, aby jakoś wypełnić nudne godziny: podrywał go na piętnaście stóp w górę, gdzie wiatr i prądy powietrza destabilizowały poduszkę powietrzną i mogły wywrócić śmigacz, o ile natychmiast nie zareagował wyrównując lot sterem lub balansem ciała, albo ciskał go w wodę, w dziki zgiełk piany i wodnego pyłu, tak że podskakiwał, odbijał się i rozbryzgiwał wodę po całej rzece, brykając jak źrebak. Kilka upadków nie odstraszyło Falka od tej zabawy. Śmigacz zaprogramowany był na unoszenie się na wysokości stopy w razie utraty kontroli, więc wszystko, co musiał zrobić, to wdrapać się nań, skierować do brzegu i rozpalić ogień, jeśli zmarzł, a jeśli nie, po prostu ruszyć dalej. Jego ubranie było wodoszczelne, w związku z tym rzeka moczyła go niewiele bardziej niż deszcz. Jego zimowy ubiór chronił przed zimnem, jednak nigdy nie było mu naprawdę ciepło. Maleńkie obozowe ogniska służyły mu tylko do gotowania. Prawdopodobnie w całym Wschodnim Lesie nie było wystarczającej ilości suchego drewna dla rozpalenia prawdziwego ogniska. Nie po tylu dniach deszczu, mokrego śniegu, mgły i znowu deszczu.
Stał się biegły w odbijaniu śmigaczem w dół rzeki w seriach długich, głośnych, rybich skoków, ukośnych odbić kończących się trzaskiem i bryzgami wodnego pyłu. Hałaśliwość tej zabawy sprawiała mu niekiedy przyjemność, przerywała bowiem cichą monotonię ślizgu ponad rzeką, płynącą niezmiennie pośród drzew i wzgórz. Zabawiał się właśnie w ten sposób na zakręcie rzeki, regulując przechył swych skrętów delikatnymi, szybkimi dotknięciami łuków kontrolnych, kiedy nagle zahamował zatrzymując się bezgłośnie w powietrzu. Daleko przed nim, w dole lśniącej stalowo rzeki płynęła ku niemu łódź.
Nic nie przesłaniało widoku ani w jedną, ani w drugą stronę; nie było możliwości, aby niepostrzeżenie wślizgnąć się za zasłonę drzew. Falk położył się płasko na śmigaczu, z laserem w ręce, i sterował w dół ku prawemu brzegowi rzeki unosząc się na wysokości dziesięciu stóp, tak aby mieć przewagę wysokości nad ludźmi w łodzi.
Płynęli bez trudu, halsując na jednym niewielkim trójkątnym żaglu. Gdy się zbliżyli, do jego uszu doszedł zwiewany wiejącym w dół rzeki wiatrem nikły odgłos śpiewanej przez nich pieśni.
Zbliżali się coraz bardziej, nie zwracając na niego uwagi, wciąż śpiewając.
Tak daleko, jak tylko sięgał swą krótką pamięcią, muzyka zarazem pociągała go i przerażała, napełniała czymś w rodzaju bolesnej rozkoszy, przyjemnością, której drugą stroną była męka. Słysząc śpiewających ludzi jeszcze głębiej odczuł, że nie jest człowiekiem, że ta gra tonacji, rytmu i brzmienia jest mu obca; nie jak coś, czego zapomniał, lecz jak coś, co jest zupełnie nowe, jak coś, co nigdy nie było cząstką jego istoty. Lecz przez tę obcość śpiew pociągał go i nie zdając sobie z tego sprawy wyhamował śmigacz, aby posłuchać. Cztery czy pięć głosów śpiewało współbrzmiąc, dzieląc się i przeplatając w tak niezwykłej harmonii, jakiej nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się słyszeć. Nie rozumiał słów. Cały las, mile szarej wody i szarego nieba zdawały się wraz z nim słuchać w wytężonej, nie pojmującej ciszy.
Pieśń zamarła, dostrajając się i więdnąc w cichym rozgwarze śmiechu i rozmowy. Śmigacz i łódź znajdowały się teraz niemal naprzeciwko, odległe od siebie o niewiele ponad sto kroków. Wysoki, szczupły mężczyzna, który siedział wyprostowany przy sterze, zawołał coś czystym głosem, niosącym się wyraźnie ponad wodą. Również i tym razem Falk nie uchwycił znaczenia żadnego słowa. W szarym zimowym świetle włosy mężczyzny i czterech czy pięciu pozostałych pasażerów łodzi błyszczały ciemnym złotem, jak gdyby byli blisko spokrewnieni lub pochodzili z tego samego rodu. Nie mógł wyraźnie dostrzec twarzy; widział tylko czerwonozłote włosy i szczupłe postacie pochylające się do przodu, śmiejące się i kiwające na niego. Na moment jedną z tych twarzy ujrzał wyraźnie — była to twarz kobiety przypatrującej mu się uważnie poprzez wiatr i płynącą wodę. Wyhamował śmigacz zupełnie, aż zawisł nieruchomo nad wodą; łódź zdawała się również pozostawać bez ruchu na rzece.
— Chodź do nas — zawołał znowu mężczyzna i tym razem, rozpoznając język, Falk zrozumiał go. Był to stary język Ligi, lingal. Jak wszyscy Leśni Ludzie Falk nauczył się go z nagrań i książek, gdyż dokumenty, które pozostały ze Złotego Wieku, były sporządzone właśnie w nim, służyły poza tym jako wspólna mowa dla ludzi posługujących się różnymi językami. Dialekt Lasu wywodził się z lingalu, lecz przez tysiąc lat tak się zmienił, że obecnie nawet poszczególne Domy miały swe odrębne narzecza. Kiedyś przybyli do Domu Zove podróżnicy z wybrzeża Wschodniego Oceanu mówiący dialektem tak różnym, że jak stwierdzili, łatwiej było im rozmawiać z gospodarzami w lingalu, i tylko wówczas Falk słyszał go używany jako żywy język; poza tym był on tylko głosem elektronicznych książek i mruczącym mu do ucha w ciemności zimowego poranka szeptem hipnografu. Więc jak z prastarego snu zabrzmiał teraz czysty głos sternika.
— Chodź z nami, płyniemy do miasta.
— Do jakiego miasta?
— Naszego własnego — odkrzyknął mężczyzna i roześmiał się.
— Miasta, które rade jest podróżnikom — zawołał drugi, a inny dodał nieco ciszej tenorem, który tak słodko dźwięczał w ich pieśni:
— Tych, którzy nie mają zamiaru nikogo krzywdzić, od nas również nie spotka krzywda.
A kobieta, głosem, w którym zdawał się dźwięczeć śmiech, zawołała:
— Wyjdź z puszczy, podróżniku, i posłuchaj przed nocą naszej muzyki.
Nazywali go słowem, które oznaczało podróżnika lub posłańca.
— Kim jesteście? — zapytał.
Wiatr wiał, a woda płynęła. Łódka na wodzie i łódka w powietrzu unosiły się bez ruchu w prądach powietrza i wody, razem i osobno, jak gdyby związane czarem.
— Jesteśmy ludźmi.
Wraz z odpowiedzią czar prysnął, zdmuchnięty jak słodki dźwięk czy zapach wiejącym od wschodu wiatrem. Falkowi zdawało się, że znowu czuje okaleczonego ptaka szarpiącego się w jego rękach i wykrzykującego ludzkie słowa swym przeszywającym nieludzkim głosem: tak jak i wówczas wstrząsnął nim dreszcz i bez wahania, bez udziału świadomości wystrzelił śmigaczem na pełnej prędkości w dół rzeki.
Żaden dźwięk nie dobiegł z łodzi, chociaż teraz wiatr wiał od nich ku niemu, i po kilku chwilach, kiedy zaczęły ogarniać go wątpliwości, przyhamował i obejrzał się za siebie. Aż po odległy zakręt rzeki nic nie było widać na szerokiej, ciemnej powierzchni wody.
Po tym spotkaniu Falk nie bawił się już śmigaczem. Ruszył przed siebie tak szybko i cicho, jak to tylko było możliwe — nie rozpalił ogniska tej nocy i spał niespokojnie. Jednak coś z czaru pozostało. Słodkie głosy mówiły o mieście w starożytnym języku — elonaae — i podążając z biegiem rzeki, sam pomiędzy wodą, niebem i puszczą, wyszeptał głośno to słowo. Elonaae, Miejsce Ludzi: niezliczone mnóstwo ludzi zebranych razem, nie jeden dom, lecz tysiące domów, wielkie budynki mieszkalne, wieże, ściany, okna, ulice i place, gdzie zbiegają się ulice, domy handlowe opisane w książkach, gdzie gromadzono i sprzedawano wszystkie wspaniałe wytwory ludzkich rąk, pałace rządu, gdzie możni tego świata spotykali się, aby mówić o swych wielkich dziełach, pola, z których startowały statki, aby mknąć poprzez czas ku obcym słońcom; czyż Ziemia naprawdę zrodziła kiedyś tak cudowne miejsca jak Siedziby Ludzi?
Teraz nie ma już żadnego. Pozostało tylko Es Toch, Miejsce Kłamstwa. Nie było miasta we Wschodnim Lesie. Żadnych wież z kamienia, stali i kryształu zatłoczonych duszami unoszącymi się znad moczarów i olchowych gajów, króliczych nor i jelenich ścieżek, zagubionych dróg i strzaskanych, pogrzebanych w ziemi kamieni.
Jednak wizja miasta pozostała w Falku, niemal jak przyćmiona pamięć czegoś, co niegdyś znał. Tym właśnie oceniał siłę przynęty — złudzeniem, z którego na razie bezpiecznie się wykaraskał — i zastanawiał się, ile jeszcze czeka go takich oszustw i przynęt, gdy będzie posuwał się dalej na zachód, w kierunku ich źródła.
Wciąż pozostawiał dni i rzekę za sobą, unosząc się wraz z nimi, aż któregoś cichego, szarego popołudnia świat powoli zaczął rozszerzać się we wzbudzającą grozę przestrzeń, rozległą równinę mętnej wody pod niezmierzoną płaszczyzną nieba: ujście Leśnej Rzeki do Wewnętrznej Rzeki. Nic dziwnego, że wieści o Wewnętrznej Rzece docierały nawet do Wschodnich Domów, odległych od niej o setki mil zapomnienia i niewiedzy: była tak ogromna, że nawet Shinga nie mogli jej ukryć. Rozległa i lśniąca pustka żółtoszarej wody rozciągała się od ostatnich skupisk drzew i wysepek zalanego Lasu na zachód ku odległemu, pagórkowatemu brzegowi. Dobił do zachodniego brzegu i znalazł się po raz pierwszy, jak sięgał pamięcią, poza Lasem.
Na północ, zachód i południe rozciągała się falista kraina porośnięta licznymi kępami drzew i zbitym gąszczem zarośli w dolinach, lecz niczym nie przesłonięta na szerokich przestrzeniach równin. Falk, ulegając własnemu nieświadomemu złudzeniu, wytężył wzrok, aby dostrzec góry. Mieszkańcy Lasu sądzili, że ten równinny kraj, Preria, ciągnie się na przestrzeni być może i tysiąca mil, jednak nikt w Domu Zove nie wiedział tego z całą pewnością.
Nie dojrzał gór, lecz tej nocy widział skraj świata, tam gdzie przecinał gwiezdny pył nieba. Nigdy dotychczas nie widział horyzontu. Cała jego pamięć otoczona była ścianą liści i gałęzi. Lecz tutaj nic nie odgradzało go od gwiazd, które płynęły wznosząc się od skraju Ziemi ku górze ogromnej kopuły — półkuli zbudowanej z czerni zdobnej we wzory ułożone z ognistych punktów. A pod nim koło zamykało się; godzina po godzinie pochylający się horyzont odsłaniał ogniste wzory leżące na wschodzie, pod Ziemią. Czuwał przez połowę długiej, zimowej nocy i nie spał już, kiedy opadający wschodni skraj świata przeciął tarczę słońca i światło dochodzące z dalekiej przestrzeni zalało równiny.
Tego dnia podążył wprost za zachód kierując się wskazaniami kompasu; tak samo przez kolejny i jeszcze jeden dzień. Teraz, kiedy jego droga nie była wyznaczona krętym biegiem rzeki, poruszał się prosto i szybko. Jazda śmigaczem nie była już tak nudna jak nad wodą; nad nierównym gruntem maszyna podskakiwała i przechylała się na każdym wzniesieniu i obniżeniu terenu, jeśli bez przerwy uważnie nie kontrolował układu sterującego. Podobały mu się te rozległe przestrzenie otwartego nieba i prerii i zrozumiał, że samotność może być przyjemnością, kiedy jest się samotnym w tak ogromnej dziedzinie. Pogoda była łagodna; spokojny, rozsłoneczniony okres późnej zimy. Wspominając Las czuł j się, jak gdyby wyszedł z dusznej, tajemniczej ciemności w światło i przestrzeń, jak gdyby prerie były jedną olbrzymią Polaną. Dzikie czerwonoskóre bydło, w stadach liczących dziesiątki tysięcy sztuk, ciemniało na dalekich równinach jak cienie chmur. Ziemia była wszędzie ciemna, tylko gdzieniegdzie pokryta mgiełką delikatnej zieleni, tam gdzie wyrastały pierwsze źdźbła najwcześniejszych, dwuliściennych traw, a pod i nad ziemią ryły i biegały niezliczone rzesze małych stworzeń: króliki, borsuki, myszy, zdziczałe koty, krety, pasiastookie arkturie, antylopy, żółte szczekacze — pieszczochy i szkodniki dawno upadłej cywilizacji. Ogromna przestrzeń nieba wypełniona była furkotem skrzydeł. O zmierzchu nad brzegami rzek zapadały stada białych czapli o długich nogach i długich rozpostartych skrzydłach odbijających się w lustrze wody rozlanej pomiędzy bezlistnymi topolami i trzcinami.
Dlaczego ludzie nie podróżują już, żeby oglądać swój świat — zastanawiał się Falk siedząc przy obozowym ognisku, które płonęło jak maleńki opal pod rozległym, błękitnym sklepieniem okrywającego prerię zmierzchu. Dlaczego tacy ludzie jak Zove i Metock kryją się w lasach i nigdy ich nie opuszczają, by ujrzeć niezmierzony przepych Ziemi? Wiedział teraz coś, czego oni, którzy przecież wszystkiego go nauczyli, nie wiedzieli: że człowiek może zobaczyć swoją planetę obracającą się wśród gwiazd…
Następnego dnia wyruszył dalej pod niskim niebem, prowadząc śmigacz wśród podmuchów zimnego północnego wiatru ze świeżo nabytą zręcznością. Stado dzikiego bydła pokrywało równinę na południe od jego kursu; każda sztuka z wielotysięcznego stada stała odwrócona do wiatru; białe pyski opuszczone przy kudłatych, czerwonych barkach. Pomiędzy nim a pierwszymi szeregami stada na przestrzeni mili długa szara trawa pochylała się na wietrze, a szary ptak leciał ku niemu szybując na nieruchomych skrzydłach. Obserwował go, zaciekawiony jego prostym, szybującym lotem — nie całkiem prostym, gdyż zakręcił, nie uderzywszy skrzydłami, kładąc się na jego kursie. Nadlatywał bardzo szybko, wprost ku niemu. Nagle przestraszył się i machnął ręką, aby spłoszyć stworzenie, a potem rzucił się płasko na śmigacz i gwałtownie skręcił — zbyt późno. W ułamku chwili, zanim ptak uderzył, zobaczył ślepą, bezkształtną głowę i błysk stali. Potem uderzenie, wrzask eksplodującego metalu, przyprawiający o mdłości spowolniony upadek. I spadanie bez końca.