Miejsce było ciche i mrocznawe, jak polana położona głęboko w lesie. Osłabiony, leżał przez długi czas na granicy snu i czuwania. Niekiedy śnił lub wspominał fragmenty snów z wcześniejszego, głębszego snu. Potem znowu zasypiał i znowu budził się w mrocznawym, zielonym świetle i ciszy.
Coś poruszyło się koło niego. Odwracając głowę zobaczył młodego mężczyznę, którego nie znał.
— Kim jesteś?
— Jestem Har Orry.
Imię stoczyło się jak kamień w senną otępiałość jego umysłu i przepadło. Pozostały po nim tylko koła, rozchodzące się coraz szerzej i szerzej, miękko i powoli, aż w końcu pierwsze z nich dotknęło brzegu i załamało się na nim. Orry, syn Har Wedena, jeden z członków Wyprawy… chłopiec, dziecko urodzone w czasie zimowego połogu.
Nieruchoma powierzchnia sadzawki snu pokryła się drobnymi falami. Zamknął oczy pragnąc się w niej zanurzyć.
— Śniłem — wyszeptał z zamkniętymś oczami. — Miałem wiele snów…
Lccz teraz nie spał i znowu patrzył w tę przestraszoną, niepewną, chłopięcą twarz. To był Orry, syn Wedena, Orry, tak jak wyglądałby za pięć lub sześć faz księżyca, jeśli przeżyli Podróż.
Jak to się stało, że nic nie pamięta’?
— Gdzie jestem?
— Proszę, połóż się, prech Ramarren… nic nie mów, proszę, połóż się.
— Co się ze mną stało? — Zawroty głowy zmusiły go do posłuchania chłopca i wyciągnięcia się nieruchomo na łóżku. Jego ciało, a kiedy mówił nawet mięśnie warg i języka, nie było mu całkiem posłuszne. I nie było to zmęczenie, lecz jakiś dziwny brak kontroli. Aby unieść rękę, musiał myśleć o tym, w pełni świadomości, jak gdyby ta ręka, którą podnosił, była czyjąś inną ręką.
Ręka kogoś innego… Przez długą chwilę przyglądał się swojej dłoni i ręce. Skóra przybrała dziwnie ciemny kolor, podobny do koloru wygarbowanej skóry haynn. Wzdłuż przedramienia aż do nadgarstka biegły równoległe szeregi błękitnawych znamion, drobnych punkcików, jak gdyby od powtarzających się nakłuć igły. Nawet wewnętrzna powierzchnia dłoni była stwardniała i zniszczona, jak gdyby przez dłuższy czas przebywał na otwartym terenie, a nie w laboratoriach i ośrodku obliczeniowym Centrum Wyprawy i Salach Rady czy w Miejscach Odosobnienia w Wegest…
Tknięty nagłym impulsem rozejrzał się wokoło. Pokój pozbawiony był okien, lecz co zadziwiające, widział światło słońca przenikające przez zielonkawe ściany.
— Wydarzyła się katastrofa — powiedział w końcu. — Przy starcie lub gdy… Lecz przecież osiągnęliśmy cel Podróży. Dokonaliśmy tego. Czy też może śniło mi się to?
— Nie, prech Ramarren. Dotarliśmy do celu.
Znowu zapadło milczenie. Odezwał się dopiero po chwili. — Pamiętam tylko Podróż, jak gdyby to była noc, jedna długa noc, ostatnia noc… Lecz ty wyrosłeś z dziecka niemal na mężczyznę. Zatem myliliśmy się co do tego…
— Nie… Podróż nie postarzyła mnie… — przerwał Orry. — Co z innymi?
— Zginęli.
— Nie żyją? Mów wszystko, vesprech Orry.
— Najprawdopodobniej nie żyją, prech Ramarren.
— Gdzie jestem, co to za miejsce?
— Proszę, odpocznij teraz.
— Odpowiedz.
— To jest pokój w mieście zwanym Es Toch na planecie Ziemi — odparł chłopiec posłusznie, lecz zaraz wybuchnął, wykrzykując żałośnie: — Nie wiesz tego? Nie pamiętasz tego, nic nie pamiętasz. To jeszcze gorzej niż przedtem…
— Dlaczego miałbym pamiętać Ziemię? — wyszeptał Ramarren.
— Miałem… miałem ci powiedzieć: przeczytaj pierwszą stronę książki.
Ramarren nie zwrócił uwagi na lamenty chłopca. Wiedział teraz, że wszystko skończyło się niepomyślnie i że minął czas, o którym nic nie wiedział. Lecz dopóki nie opanuje dziwnej słabości ciała, nie będzie mógł nic zrobić, więc leżał spokojnie, aż nie minęły zawroty głowy. Potem zamknąwszy się przed światem zewnętrznym powtórzył niektóre Mantry Piątego Poziomu i kiedy uspokoił także swój umysł, przywołał sen.
Jeszcze raz osaczyły go sny, pogmatwane i przerażające, a jednak przebijała przez nie jakaś słodycz i świeżość, jak promienie słońca przełamujące ciemność starego lasu. Im głębiej zapadał w sen, tym szybciej dziwne fantasmagorie rozpraszały się, aż w końcu marzenie senne stało się pojedynczym jasnym wspomnieniem: siedział za sterami samolotu, czekając na ojca, aby mu towarzyszyć w drodze do miasta. Lasy u podnóża wzgórz Charn były już na wpół ogołocone z liści w swym długim umieraniu, lecz powietrze jeszcze ciepłe, przezroczyste i nieruchome. Jego ojciec, Agad Karsen, gibki, szczupły starzec w ceremonialnym stroju i hełmie, trzymając swój obrzędowy kamień, nadchodził wolno przez trawnik wraz z córką i oboje śmiali się, gdy czynił docinki na temat jej pierwszego konkurenta: „Wystrzegaj się tego młodzieńca, Parth, nie da ci chwili spokoju, jeśli tylko na to pozwolisz”. Beztroskie słowa, wypowiedziane dawno temu w słońcu długiej, złotej jesieni jego młodości, słyszał teraz znowu wraz z odpowiadającym im śmiechem dziewczyny. Siostra, siostrzyczka, ukochana Arnan… Jak nazwał ją ojciec? Nie użył jej prawdziwego imienia, lecz jakiegoś innego, obcego…
Ramarren przebudził się. Usiadł, z wyraźnym wysiłkiem opanowując swe ciało, tak, jego — wciąż niepewne, drżące, lecz z pewnością jego własne. Budząc się, przez chwilę czuł się jak duch w obcym ciele, przesiedlony, zagubiony.
Był sobą. Był Agadem Ramarrenem, urodzonym w domu ze srebrzystych kamieni, pośród rozległych, trawiastych równin u stóp białego szczytu Charn, Samotnej Góry. Urodzony jesienią był spadkobiercą Agada, tak że całe jego życie przypadło na jesień i zimę. Nigdy nie widział wiosny — nie mógł widzieć, gdyż „Alterra” rozpoczęła swoją podróż na Ziemię pierwszego dnia wiosny. Lecz cała długa zima i jesień — cały wiek męski, chłopięcy i dzieciństwo — rozciągały się wstecz za nim jasnym, nieprzerwanym kalejdoskopem wspomnień, jak rzeka sięgająca swego źródła.
Chłopca nie było w pokoju.
— Orry! — zawołał głośno, gdyż teraz już mógł i był zdecydowany dowiedzieć się wszystkiego, co stało się z nim, jego towarzyszami, z ;,Alterrą” i z ich misją. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi ani znaku. Pokój zdawał się pozbawiony nie tylko okien, ale i drzwi. Powstrzymał nagły impuls, aby przywołać chłopca sygnałem telepatycznym — nie wiedział, czy Orry jest wciąż dostrojony do niego, a nadto dlatego, że jego umysł został najwidoczniej uszkodzony albo poddany podglądowi, uznał więc, że lepiej być ostrożnym i nie dopuszczać do kontaktu z innym umysłem, dopóki nie dowie się, czy nie zagraża mu poddanie się obcęj woli.
Wstał, pokonując nawroty głowy i krótkotrwały, lecz ostry ból w potylicy i przeszedł się kilka razy po pokoju wprawiając się w posługiwaniu mięśniami, badając jednocześnie obce ubranie, jakie miał na sobie, i dziwne pomieszczenie, w którym się znajdował. Było przeładowane meblami: łóżko, stoły, krzesła, sofy, wszystko ustawione na długich, cienkich podnóżkach. Przezroczyste, ciemnozielone ściany pokryte były oszukującymi i mamiącymi wzrok wzorami — jedne z nich maskowały tęczowe drzwi, inne lustro. Zatrzymał się przed nim i przyglądał się sobie przez chwilę. Zdawał się szczuplejszy, bardziej spalony słońcem, wysmagany deszczem i wiatrem i być może starszy; trudno było powiedzieć. Czuł dziwne zakłopotanie spoglądając na siebie. Czym był ten niepokój, ten brak koncentracji? Co się zdarzyło, co utracił? Odwrócił się od lustra i zabrał znowu do badania pokoju. Znajdowało się tam wiele różnych zagadkowych przedmiotów i dwa znane, choć obce w szczegółach: kielich stojący na jednym ze stołów i leżąca obok książka zawierająca kartki papieru. Wziął ją do ręki. Coś, co powiedział Orry, poruszyło jego myśli, lecz zaraz zniknęło. Tytuł nic mu nie mówił, chociaż pismo było wyraźnie spokrewnione z alfabetem Języka Ksiąg. Otworzył książkę i przekartkował ją. Kartki z lewej strony były zapisane — jak się wydawało ręcznym pismem — kolumnami zdumiewająco skomplikowanych wzorów, które mogły być holistycznymi symbolami, ideogramami, technologiczną stenografią. Strony z prawej również zapisane były ręcznie, lecz pismem, które przypominało język Ksiąg — lingal. Książka-szyfr? Lecz zdążył odcyfrować nie więcej niż jedno czy dwa słowa, gdy szczelina w drzwiach rozwarła się bezszelestnie i do pokoju weszła jakaś osoba: była to kobieta.
Ramarren przyglądał się jej z zaciekawieniem, zaskoczony, lecz bez obawy, może tylko, czując się bezbronnym, nadał swemu spojrzeniu nieco bardziej oficjalny, autorytatywny, wyraz, do czego upoważniały go jego urodzenie, osiągnięty Poziom i arlesh. Zupełnie nie speszona odwzajemniła jego spojrzenie. Stali tak przez chwilę w milczeniu.
Była piękna i subtelna, dziwacznie ubrana, z włosami ufarbowanymi na jasnokasztanowy kolor lub naturalnie rudawymi. Jej oczy były ciemnymi krążkami umieszczonymi w białym owalu. To były takie same oczy jak oczy na twarzach ciemnoskórych postaci przedstawionych na freskach w Sali Ligi w Starym Mieście, wysokich ludzi, budowniczych miasta, walczących z Koczownikami, obserwujących gwiazdy — Kolonistów, Terran z Alterry…
Teraz Ramarren nie miał już wątpliwości, że naprawdę jest na Ziemi, że dotarł do celu Podróży. Odrzucił dumę i nieufność i ukląkł przed nią z wdzięcznością. Dla niego, dla tych wszystkich, którzy wysłali go przez osiemset dwadzieścia pięć trylionów mil nicości, była potomkiem rasy, z której czas, pamięć i zapomnienie uczyniły legendę. Jedyna, samotna, stojąc tak przed nim, była jednak częścią Rodu Ludzi i spoglądała na niego oczyma tej Rasy, a on klęcząc i skłaniając przed nią głowę oddawał cześć mitowi, historii i długiemu wygnaniu jego przodków.
Powstał i wyciągnął rozwarte ręce w geście powitania Narodu Kelshak, a ona zaczęła mówić do niego. Jej mowa była dziwna, bardzo dziwna, gdyż nigdy przedtem jej nie widział, a mimo to głos brzmiał w jego uszach przedziwnie znajomo i choć nie znał języka, jakim się posługiwała, zrozumiał Słowo, a potem jeszcze jedno. Przez moment niesamowitość tego uczucia przestraszyła go i ogarnął go lęk, że dziewczyna stosuje jakąś odmianę myślomowy, która może przeniknąć nawet zasłonę wyłączonego umysłu, lecz już w następnej chwili uświadomił sobie, że rozumie ją, ponieważ mówi Językiem Ksiąg, lingalem. Jedynie jej akcent i potoczystość wymowy uniemożliwiy mu natychmiastowe rozpoznanie.
Zdążyła już powiedzieć kilka szybkich zdań w lingalu, mówiąc dziwnie zimnym, martwym głosem.
…nie wiem, po co tu przyszłam — ciągnęła. — Powiedz mi, które z nas jest kłamcą, które z nas zdradziło? Przeszłam z tobą całą tę bezkresną drogę, przespałam z tobą setkę nocy, a teraz nie znasz nawet mego imienia. Prawda, Falk? Czy znasz moje imię? Czy znasz swoje własne?
— Jestem Agad Ramarren — powiedział, a jego własne imię, wypowiedziane jego własnym głosem, dla niego samego zabrzmiało obco.
— Kto ci to powiedział? Jesteś Falk. Czy nie znasz człowieka o imieniu Falk? Miał zwyczaj nosić twoje ciało. Ken Kenyek i Kradgy zakazali mi wspominać tego imienia przy tobie. Lecz ja mam dosyć ich knowań i nie chcę brać w nich udziału. Sama chcę stanowić o sobie. Czy naprawdę nie pamiętasz swego imienia, Falk? Falk! Falk! Nie pamiętasz swego imienia? Och, jesteś głupi jak zawsze, wytrzeszczasz oczy jak wyrzucona na brzeg ryba!
Natychmiast opuścił wzrok. Spoglądanie prosto w oczy innej osobie było na Werel sprawą obraźliwą i ściśle regulowaną przez tabu i zwyczaje. Była to tylko pierwotna i zewnętrzna reakcja na jej słowa, choć wewnętrznie zareagował natychmiast, biorąc pod uwagę różne możliwości. Po pierwsze, była pod lekkim działaniem jakiejś odmiany wywołującego halucynacje narkotyku — jego wyszkolone postrzeganie określiło to jako pewnik, bez względu na to, czy implikacje tego dotyczące Rodu Człowieka podobały mu się czy nie. Po drugie, nie był pewien, czy zrozumiał dokładnie to, co mówiła, a na pewno nie miał pojęcia, o czym mówiła, w każdym razie była nastawiona nieprzyjaźnie i napastliwie. I napaść okazała się skuteczna. Pomimo nierozumienia tego wszystkiego jej dziwaczne szyderstwa i imię, które nieustannie powtarzała, poruszyły go i zmartwiły, wstrząsnęły i zszokowały.
Odwrócił się nieco od niej, dając do zrozumienia, że nie spojrzy jej ponownie w oczy, chyba że ona sama sobie tego zażyczy, i wreszcie odezwał się cicho w prastarym języku swego ludu, znanym jedynie ze starożytnych Ksiąg Kolonii:
— Czy jesteś z Rodu Człowieka czy Wroga?
Jej odpowiedzi towarzyszył wymuszony, konwulsyjny śmiech:
— Z obu, Falk. Nie ma Wrogów i ja pracuję dla nich. Słuchąj! Powiedz Abundibotowi, że masz na imię Falk. Powiedz to Ken Kenyekowi. Powiedz wszystkim Władcom, że masz na imię Falk, przynajmniej będą mieli się czym martwić! Falk…
— Dosyć.
Jego głos był tak samo cichy jak przedtem, lecz przemówił wkładając w to jedno słowo cały swój autorytet. Zamilkła z otwartymi ustami, wytrzeszczając na niego oczy. Kiedy odezwała się ponownie, zrobiła to tylko po to, aby powtórzyć imię, jakim nazwała go przedtem, a jej głos stał się drżący i niemal błagalny. Sprawiała żałosne wrażenie, lecz Ramarren nie odpowiadał. Znajdowała się w stałym lub przejściowym stanie psychotycznym, a on sam czuł się zbyt niepewnie, zbyt mocno wystawiony na ciosy, aby w tych okolicznościach pozwolić jej na dalszy kontakt. Czuł się tak słabo, że odsunął się od niej, koncentrując na sobie, aż jej obecność i głos wtopiły się w tło. Musiał się opanować; działo się z nim coś dziwnego. Nie były to narkotyki, a przynajmniej nie takie, jakie znał. Było to jak całkowite przemieszczenie i brak kontroli, gorsze niż wszelkie indukowane obłędy Siódmego Poziomu umysłowej kontroli. Lecz nie dano mu wiele czasu. Głos za nim urósł do przenikliwego krzyku wyrażającego złość, a potem uchwycił, jak zmienia się w furię, i jednocześnie wyczuł w pokoju obecność jeszcze jednej osoby. Odwrócił się gwałtownie. Właśnie zaczynała wyciągać spod swego dziwacznego ubrania coś, co niewątpliwie było bronią, ale zatrzymała się w pół ruchu, jak skamieniała wpatrując się nie w niego, lecz w wysokiego mężczyznę stojącego w wejściu.
Nie padło ani jedno słowo, przybysz zniewolił kobietę przekazem telepatycznym o tak straszliwej sile, że Ramarren aż się skrzywił. Broń upadła na podłogę, a kobieta wydając cienki, przeszywający pisk wybiegła pochylona z pokoju, usiłując uciec przed niszczycielskim naleganiem tego psychicznego rozkazu. Jej rozmazany cień chwiał się przez chwilę wśród przezroczystych ścian, aż zniknął.
Wysoki mężczyzna zwrócił swe obwiedzione białkiem źrenice ku Ramarrenowi i przemówił do niego, używając już przekazu o normalnej mocy: „Kim jesteś?”
Ramarren odpowiedział w ten sam sposób: „Agad Ramarren”, lecz nie dodał nic więcej ani nawet nie skłonił głowy. Sprawy miały się jeszcze gorzej, niż to sobie początkowo wyobrażał. Kim są ci ludzie? Już pierwsza konfrontacja ujawniła mu ich szaleństwo, okrucieństwo i strach; z pewnością nic, co skłaniałoby go do szacunku lub zaufania.
Lecz wysoki mężczyzna zbliżył się nieco, z uśmiechem na poważnej, surowej twarzy, i odezwał uprzejmie w języku Ksiąg:
— Jestem Pelleu Abundibot i witam cię serdecznie na — Ziemi, krewniaku, potomku wygnańców, wysłanniku Zaginionej Kolonii!
W odpowiedzi na te słowa Ramarren skłonił się lekko i stał przez chwilę w milczeniu.
— Zdaje się — powiedział w końcu — że przebywałem przez jakiś czas na Ziemi i stałem się wrogiem tej kobiety oraz dorobiłem się kilku blizn. Czy możesz mi wyjaśnić, jak do tego doszło i w jaki sposób zginęli moi towarzysze? Jeśli chcesz, użyj myślomowy, nie posługuję się lingalem tak dobrze jak ty.
— Prech Ramarren — odezwał się obcy; niewątpliwie przejął to od Orry’ego i użył tak, jak gdyby był to zwykły zwrot grzecznościowy, nie mając pojęcia o tym, co tworzyło związek prechnoi — przede wszystkim wybacz mi, że zwracam się do ciebie w zwykłej mowie. Nie mamy zwyczaju używać myślomowy, chyba że w nagłej potrzebie lub zwracając się do naszych podwładnych. Wybacz mi również wtargnięcie tej kreatury, której szaleństwo postawiło ją poza Prawem. Zajmiemy się jej umysłem. Nie sprawi ci już więcej kłopotu. Jeśli chodzi o twoje pytania, na wszystkie otrzymasz odpowiedź. W każdym razie, mówiąc krótko, jest to nieszczęśliwa historia, która w końcu doczekała się szczęśliwego zakończenia. Twój statek, „Alterra”, kiedy wchodził w przestrzeń okołoziemską, został zaatakowany przez naszych wrogów, rebeliantów wyjętych spod Prawa. Zanim przybył nasz statek patrolowy, zdążyli zabrać was dwóch, a może jeszcze kogoś, na swe małe planetarne pojazdy. Przechwyciliśmy jeden, na którym był uwięziony Har Orry, lecz ten, na którym byłeś ty, zdołał uciec. Nie wiem, po co byłeś im potrzebny. Nie zabili cię, lecz wymazali twoją pamięć aż do fazy przedwerbalnej i pozostawili w dzikim lesie, byś znalazł tam śmierć. Przeżyłeś i przygarnęli cię barbarzyńcy z tamtych lasów; w końcu odnaleźliśmy cię i sprowadziliśmy tutaj. Używając technik parahipnotycznych udało nam się przywrócić twoją pamięć. To było wszystko, co mogliśmy uczynić. Rzeczywiście niewiele, lecz naprawdę wszystko.
Ramarren słuchał uważnie. Opowieść wstrząsnęła nim i nie uczynił nic, aby ukryć swoje uczucia, jednocześnie czuł też jakiś niepokój, coś budziło w nim nieokreślone podejrzenia — tego też nie okazał. Wysoki mężczyzna zwrócił się do niego, choć bardzo krótko, w myślomowie i w ten sposób dał mu możliwość dostrojenia się do jego umysłu. Potem Abundibot wstrzymał wszelkie telepatyczne przesłania i wzniósł empatyczną osłonę, lecz nie całkiem szczelną. Ramarren, wysoce wyczulony i doskonale wyszkolony, odbierał niewyraźne empatyczne wrażenia, tak bardzo rozbieżne z tym, co mężczyzna mówił, że aż sprawiało wrażenie przemilczenia lub kłamstwa. A może sam był rozstrojony tak bardzo — co przecież mogło być skutkiem parahipnozy — że wrażenia odbierane przez jego receptory empatyczne były nierzetelne?
— Jak długo… — zapytał w końcu, spoglądając przez chwilę w te obce oczy.
— Sześć ziemskich lat, prech Ramarren.
Ziemski rok był niemal tak długi jak księżycowy miesiąc. — Tak długo — powiedział. Nie mógł w to uwierzyć. Jego przyjaciele, jego towarzysze Podróży od dawna nie żyli, a on był sam na Ziemi… — Sześć lat?
— Nic nie pamiętasz z tych lat?
— Nic.
— Aby odtworzyć twoją prawdziwą pamięć i osobowość, zmuszeni byliśmy wymazać to, co zawierała twoja szczątkowa pamięć obejmująca ten okres. Niezwykle bolejemy nad stratą sześciu lat twego życia. Ale nie byłyby to godne uwagi lub miłe wspomnienia. Wyjęte spod prawa zwierzęta uczyniły z ciebie stworzenie jeszcze bardziej zezwierzęciałe niż oni sami. Jestem zadowolony, że tego nie pamiętasz, prech Ramarren.
Był nie tylko zadowolony, wręcz cieszył się z tego. Ten mężczyzna musiał posiadać bardzo małe zdolności empatyczne — albo był słabo przeszkolony, albo też powinien wznieść lepszą osłonę; natomiast jego osłona telepatyczna była bez skazy. Coraz mocniej i mocniej oszołomiony tymi mentalnymi dysonansami, które wskazywały na fałsz lub niejasność tego, co Abundibot mówił, oraz przeciągającym się brakiem spoistości własnego umysłu, uwidaczniającym się nawet przy prostych reakcjach fizycznych, które wciąż były powolne i niepewne, Ramarren musiał się opanować, aby nie udzielić żadnej odpowiedzi. Wspomnienia — jak mogło minąć sześć lat nie pozostawiając po sobie żadnego śladu? Lecz minęło sto czterdzieści lat, podczas których jego światłowiec przemknął z Werel na Ziemię, i z tych lat pamiętał tylko jedną chwilę, naprawdę tylko jedną, straszną, wieczną chwilę… Jak nazwała go ta kobieta, wykrzykując do niego w obłąkanym, bolesnym żalu?
— Jak mnie nazywano przez tych sześć lat?
— Nazywano? Wśród tubylców, o to ci chodzi, prech Ramarren? Nie jestem pewien, jakie dali ci imię, jeśli w ogóle zawracali sobie tym głowę…
Falk. Ta kobieta nazwała go Falkiem.
— Gospodarzu — odezwał się nagle, przekładając sposób tytułowania z języka Kelshak na lingal — jeśli będziesz tak dobry, reszty chciałbym dowiedzieć się później. To, co powiedziałeś, oszołomiło mnie. Pozwól, żebym pozostał z tym na jakiś czas sam.
— Oczywiście, oczywiście, prech Ramarren. Twój młody przyjaciel Orry pragnie być z tobą, czy mam go przysłać? — Lecz Ramarren, usłyszawszy zgodę na swą prośbę, zachował się jak ktoś, kto z jego Poziomu odprawia innego: wyłączył go, odbierając to wszystko, co tamten mówił, jak zwykły hałas. — My też pragniemy dowiedzieć się od ciebie wielu rzeczy, oczywiście, kiedy poczujesz się już zupełnie dobrze. — Milczenie. Potem znowu hałas: — Nasi słudzy oczekują na twe polecenia, jeśli pragnąłbyś posilić się lub porozmawiać, wystarczy, że podejdziesz do drzwi i to powiesz. — Znowu milczenie i w końcu ta źle wychowana osoba wycofała się.
Ramarren nie zastanawiał się nad tym w ogóle. Zbyt był zaabsorbowany sobą, aby martwić się swymi dziwnymi gospodarzami. Oszołomienie, w jakim znajdował się jego umysł, gwałtownie narastało, dochodząc do jakiegoś punktu zwrotnego. Czuł się jak zmuszony stawić czoło czemuś, czemu nie śmiał stawić czoła, a jednocześnie pragnął stanąć z tym twarzą w twarz po to, aby się odnaleźć. Najgorsze chwile jego treningu z Siódmego Poziomu były zaledwie słabym odbiciem obecnego rozpadu uczuć i poczucia tożsamości; tamte stanowiły bowiem jedynie sztucznie wywołane psychozy, kontrolowane z całą ostrożnością, a nad tym czymś tutaj nie miał żadnej kontroli. A może miał? Może mógł przebyć przez to, zmusić się do osiągnięcia przesilenia? Lecz kim był „on”, który zmuszał się i był zmuszany? Został zabity i przywrócony do życia. Czym zatem była śmierć, śmierć, której nie pamiętał?
Aby uciec przed wypełniającą go zupełną paniką, rozejrzał się wokół za jakimkolwiek przedmiotem, na którym mógłby się skoncentrować, zatapiając w pierwotnym stanie transu, jednej w Wyzwalających technik, polegającej na skupieniu się na konkretnej rzeczy, i zbudować wokół niego jeszcze raz cały świat. Lecz wszystko było obce, złudne, nieznane, nawet podłoga była przyćmiona taflą mgły. Była tam książka, przeglądał ją, kiedy weszła ta kobieta wołając go imieniem, którego nie zapamiętał. Nie zapamiętał… Książka: trzymał ją w dłoniach, była tam, całkowicie realna. Wziął ją niezwykle ostrożnie i wbił wzrok w stronę, na której była otwarta. Kolumny pięknych, nic nie znaczących wzorów, linie na wpół zrozumiałego ręcznego pisma, składającego się z liter nieco zmienionych, lecz podobnych do tych, jakich uczył się dawno temu, czytając Pierwszy Wybór. Wpatrywał się w nie nie mogąc ich odczytać i nagle wyrosło z nich słowo, którego znaczenia nie znał, pierwsze słowo:
Droga…
Przeniósł wzrok z książki na własną rękę, która ją trzymała. Czyja to ręka, spalona obcym słońcem i pokryta bliznami? Czyja ręka?
Droga, którą zdążasz
nie jest Drogą wieczną
Imię…
Nie mógł pamiętać imienia; nie odczytałby go. We śnie czytał te słowa, w długim śnie, śmierci… śnie…
Imię, które rzeczy dajesz
nie jest Nazwą wieczną
Wraz z tymi słowami sen zaczął wzbierać w nim, przygniatając go jak wznosząca się fala — i wyrwał się z niego.
Był Falkiem. I był Ramarrenem. Był głupcem i mędrcem: człowiekiem, który dwukrotnie się urodził.
W tych pierwszych straszliwych godzinach żebrał i błagał o uwolnienie raz od jednej, raz od drugiej jaźni. Kiedy krzyczał w udręce w swym ojczystym języku, nie rozumiał wykrzykiwanych słów, i to było tak straszne, że w najgłębszym cierpieniu zapłakał: to Falk nie rozumiał, a Ramarren płakał.
I w owym właśnie momencie po raz pierwszy, na bardzo krótko, osiągnął punkt równowagi, centrum, i przez ułamek chwili był s o b ą, a potem znów się zatracił, ale już na tyle silny, aby mieć nadzieję na następną chwilę harmonii. Harmonia: kiedy był Ramarrenem, kurczowo chwytał się tej myśli i idei i być może jego własne mistrzostwo w opanowaniu owej podstawowej doktryny Kelshak było tym, co nie pozwoliło mu przekroczyć granicy szaleństwa.
Lecz daleko jeszcze było do zjednoczenia lub równowagi pomiędzy tymi dwoma umysłami i osobowościami, które zamieszkiwały jego czaszkę: musiał nieustannie balansować pomiędzy nimi, wyciszając jedną dla drugiej, aby zaraz potem wycofywać się i czynić odwrotnie. Zaledwie mógł się poruszyć trapiony złudzeniem posiadania dwóch ciał, bycia dwiema różnymi osobami. Nie ośmielił się nawet zasnąć, choć był wyczerpany — tak bardzo bał się przebudzenia.
Była noc i był sam ze sobą. Z nami — zauważył Falk. Od początku był silniejszy, będąc w jakiś sposób przygotowany do tej ciężkiej próby. I to właśnie Falk był tym, który rozpoczął dialog: Muszę się trochę przespać, Ramarren — powiedział, a Ramarren odebrał te słowa jak gdyby przekazane myślomową i bez zastanowienia odpowiedział w ten sam sposób: Boję się zasnąć. Potem nasłuchiwał przez pewien czas, aż rozpoznał sny Falka podobne do cieni i ech rozprzestrzeniających się w jego umyśle.
Udało mu się jakoś przeżyć bez szwanku te pierwsze, najgorsze godziny i kiedy zielone, podobne do zasłon z welonu ściany rozbłysły przyćmionym światłem porannego słońca, wyzbył się strachu i zaczął zdobywać pełniejszą kontrolę nad działaniem i myślami obu swych osobowości.
Oczywiście, w rzeczywistości nie miało miejsca nakładanie się na siebie dwóch struktur jego pamięci. Osobowość Falka została utworzona i mieściła się w nadmiarowej puli neuronów, które w mózgu o tak wysokiej inteligencji pozostawały bezużyteczne — leżące odłogiem pola umysłu Ramarrena. Podstawowe węzły motoryczne i czuciowe nigdy nie zostały zablokowane i w pewnym sensie przez cały czas były użytkowane wspólnie przez obie osobowości, chociaż z trudnościami wynikającymi z dublowania się dwóch różnych zespołów nawyków ruchowych i sposobów postrzegania. Każdy przedmiot miał dwa różne oblicza, w zależności, czy patrzył nań oczami Falka, czy też Ramarrena, i chociaż ostatecznie te rozdwojenia obrazów powinny zostać ujednolicone zwiększeniem możliwości percepcyjnych, to jednak w tej chwili oszałamiały go aż do zawrotu głowy. Występowała również znaczna dysharmonia emocjonalna, tak że jego uczucia dotyczące niektórych spraw były diametralnie różne. I ponieważ wspomnienia Falka wypełniały jego „życie” od chwili, kiedy przestał być Ramarrenem, dwa ciągi wspomnień zmierzały do tego, aby stać się równoczesnymi, zamiast występować we właściwej kolejności. Było to szczególnie trudne dla Ramarrena, ze względu na dziurę w czasie, kiedy jego świadomość była wyłączona. Gdzie był dziesięć dni temu? Podskakiwał na grzbiecie muła pośród okrytych śniegiem gór Ziemi — to pamiętał Falk; Ramarren z kolei wiedział, że w tym czasie żegnał się ze swoją żoną w domu na zielonych wyżynach Werel… Również to, czego Ramarren domyślał się o Ziemi, było zazwyczaj sprzeczne z tym, co Falk o niej wiedział, a niewiedza Falka o Werel rzucała dziwny czar legendy na własną przeszłość Ramarrena. Jednak nawet w tym zamęcie kiełkowało współdziałanie zmierzające do zgody, której tak pragnął. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że cieleśnie i chronologicznie był jednym człowiekiem: w rzeczywistości jego problem polegał nie na stworzeniu jedności, lecz na zrozumieniu jej.
Do osiągnięcia zgody było jednak jeszcze daleko. Jedna z dwóch struktur pamięciowych wciąż brała górę, jeśli tylko pomyślał lub poruszył się bez dostatecznej kontroli. Teraz najczęściej przeważał Ramarren, gdyż nawigator „Alterry” był stanowczym i silnym człowiekiem. W porównaniu z nim Falk czuł się dziecinny i jakby tymczasowy; mógł zaoferować wiedzę, jaką posiadł, lecz polegać musiał na sile i doświadczeniu Ramarrena. Obaj siebie potrzebowali, gdyż sytuacja, w jakiej znalazł się człowiek o dwóch umysłach, była niebezpieczna i wyjątkowo niejasna.
Odpowiedź na jedno pytanie warunkowała wszystkie pozostałe. Było bardzo proste: można czy też nie można zaufać Shinga? Jeśli bowiem Falkowi wpojono jedynie bezpodstawny strach do Władców Ziemi, wówczas wszystkie niebezpieczeństwa i niejasności stawały się po prostu bezpodstawne. Początkowo Ramarren sądził, że tak właśnie może być, lecz szybko porzucił tę myśl.
Jego podwójna pamięć zdążyła już bowiem wychwycić oczywiste kłamstwa i rozbieżności. Abundibot odmówił zwracania się do Ramarrena w myślomowie, twierdząc, że Shinga unikają parawerbalnego przekazu; Falk wiedział, żc było to kłamstwo. Dlaczego jednak Abundibot to powiedział? Oczywiście dlatego, że chciał skłamać — opowiedzieć nieprawdziwą historię o tym, co stało się z „Alterrą” i jej załogą — i nie mógł lub nie ośmielił się przekazać tego Ramarrenowi w myślomowie.
Lecz Falkowi opowiedział taką samą historię właśnie w myślomowie.
Jeśli to była nieprawdziwa opowieść, wówczas wynikało z tego, że Shinga mogą i rzeczywiście kłamią w myślomowie. Czy zatem ta opowieść była nieprawdziwa?
Ramarren odwołał się do pamięci Falka. Początkowo wydawało się, że wysiłek konieczny do osiągnięcia zjednoczenia przekracza jego siły, lecz w miarę jak walczył o to, chodząc tam i z powrotem po pogrążonym w ciszy pokoju, stawało się to coraz łatwiejsze, aż nagle wszystkie przeszkody zniknęły: przypomniał sobie olśniewającą ciszę słów Abundibota: „My, których znasz jako Shinga, jesteśmy ludźmi…” I słysząc je, nawet tylko we wspomnieniu, wiedział z całą pewnością, że jest to kłamstwo. Było to niewiarygodne, lecz i niewątpliwe. Shinga mogli fałszować przekaz myślowy — domysły i obawy podbitej ludzkości okazały się prawdziwe. To właśnie Shinga byli Wrogami.
Nie byli ludźmi, lecz obcymi, obdarzonymi obcą mocą: bez wątpienia rozbili Ligę i zawładnęli Ziemią posługując się umiejętnością fałszowania myślomowy. I to oni byli tymi, którzy zaatakowali „Alterrę”, kiedy wchodziła na orbitę Ziemi — Wszystkie te opowieści o rebeliantach były zwyczajnym wymysłem. Zabili lub wymazali umysły wszystkich członków załogi z wyjątkiem dziecka — Orry’ego. Ramarren domyślał się, dlaczego: badając jego lub jakiegoś innego wysoce wyszkolonego parawerbalistę z załogi, odkryli, że Werelianie są w stanie zdemaskować fałszowany przekaz myślowy. Tak to przestraszyło Shinga, że pozbyli się dorosłych członków załogi, pozostawiając sobie jako źródło informacji jedynie nieszkodliwe dziecko.
Ramarrenowi zdawało się, że jego towarzysze podróży zginęli zaledwie wczoraj, i usiłując stawić czoło temu nieszczęściu, które tak nagle na niego spadło, próbował wyobrazić sobie, że podobnie jak on mogli przeżyć gdzieś na Ziemi. Lecz jeśli przeżyli — a on przecież miał niezwykłe szczęście — gdzie teraz byli? Jak się okazało, Shinga stracili wiele czasu, aby ustalić położenie tylko jednego z nich, kiedy odkryli, że go potrzebują.
Do czego był im potrzebny? Dlaczego go odszukali, sprowadzili tutaj, przywrócili pamięć, którą, uprzednio sami zniszczyli?
Żadne wyjaśnienie nie zgadzało się z faktami, jakie znał, oprócz tego jednego, do którego doszedł już jako Falk: był im potrzebny, żeby powiedzieć, skąd przybył.
Takie wyjaśnienie spowodowała, że po raz pierwszy roześmiał się. Bo jeśli rzeczywiście było to takie proste, to w takim razie było śmieszne. Oszczędzili Orry’ego, ponieważ był tak młody, niewyszkolony, nieukształtowany, bezbronny, uległy — doskonałe narzędzie i informator. Z pewnością spełniał wszystkie pokładane w nim nadzieje. Z wyjątkiem jednej — nie wiedział, skąd przybył… I zanim to odkryli, starli informację, o jaką im chodziło, czyszcząc te umysły, które ją znały, i rozrzucili swe ofiary po dzikiej, spustoszonej Ziemi, żeby zginęły w nieszczęśliwych wypadkach albo zaatakowane przez dzikie zwierzęta czy ludzi, albo też zmarły z głodu.
Teraz wiedział, że Ken Kenyek manipulując poprzedniego dnia jego umysłem za pomocą psychokomputera, usiłował zmusić go do wyjawienia, jak brzmi w lingalu nazwa słońca Werel. I wiedział, że gdyby ją wyjawił, nie żyłby już lub znowu byłby bezrozumnym stworzeniem. To nie Ramarren był im potrzebny; potrzebna im była jego wiedza. I nie zdobyli jej.
Już samo to musiało ich zaniepokoić, i nic dziwnego. Kelshański kodeks dochowania tajemnicy, obejmujący również Księgi Zaginionej Kolonii, rozwijał się równolegle z osiągnięciami technik całkowitej osłony mentalnej. Mistyka dochowania tajemnicy — a dokładniej, panowania nad sobą — rozwinęła się w ciągu długich lat rygorystycznej kontroli nad rozwojem wiedzy naukowo-technicznej, ściśle przestrzeganej przez pierwszych Kolonistów, a będącej następstwem Prawa Ligi o Kulturowym Embargo, zakazującym przenoszenia osiągnięć naukowych i kulturalnych na kolonizowane planety. Ogół zasad, składających się na pojęcie panowania nad sobą, był podstawą, na jakiej opierała się obecnie kultura Werel, a pozycja w hierarchii społecznej uzależniona była od przeświadczenia, że wiedza i technika muszą być zawsze świadomie kontrolowane. Takie szczegóły jak Prawdziwa Nazwa Słońca traktowano formalnie i symbolicznie, lecz formalizm brany był poważnie — jak najbardziej poważnie, gdyż w Kelshy wiedza była religią, a religia wiedzą. Ochrona nietykalnych, świętych miejsc ludzkich umysłów, otoczenie ich niewzruszoną, nie dającą się pokonać osłoną, było niepodważalną zasadą. Jeśli nie znajdował się w jednym z Miejsc Odosobnienia i nie zwrócił się doń w odpowiedniej formie współtowarzysz z jego własnego Poziomu, Ramarren był absolutnie niezdolny do wyjawienia słowami czy myślomową Prawdziwej Nazwy Słońca jego ojczystego świata.
Oczywiście posiadał równoważną wiedzę: zespół danych astronomicznych, które umożliwiły mu wykreślenie trajektorii „Alterry” z Werel na Ziemię; znajomość dokładnej odległości dzielącej słońca obu planet i swoją pamięć astronoma o położeniu gwiazd, jakie są widoczne na nieboskłonie Werel. Jednak nie wydobyli z niego tych informacji, być może dlatego, że jego umysł pogrążony był w zbyt wielkim chaosie, kiedy Ken Kenyek swymi zabiegami przywracał mu byt albo ponieważ nawet wtedy zadziałały jego parahipnotycznie wzmocnione osłony mentalne i specyficzne bariery. Wiedząc, że Wróg może wciąż przebywać na Ziemi, załoga „Alterry” nie wyruszyłaby w drogę tak nieprzygotowana. W każdym razie jeśli wiedza Shinga o zagadnieniach mentalnych nie przewyższa zbytnio wiedzy Kelshak, nie są w stanie zmusić go do powiedzenia im czegokolwiek. Mogą mieć tylko nadzieję, że zdołają nakłonić, przekonać go do powiedzenia im tego, co chcą wiedzieć. Więc na razie jest, przynajmniej fizycznie, bezpieczny.
Tak długo, dopóki nie dowiedzą się, że pamięta siebie jako Falka.
To go zmroziło. Nie przyszło mu to wcześniej do głowy. Jako Falk był dla nich bezużyteczny, lecz nieszkodliwy. Jako Ramarren był im potrzebny — i nieszkodliwy. Lecz jako Falk-Ramarren stanowił groźbę. A groźby nie będą tolerowali, nie mogą sobie na to pozwolić.
W tym kryła się odpowiedź na ostatnie pytanie: dlaczego tak bardzo chcieli poznać położenie Werel — co dla nich znaczyła?
I znowu pamięć Falka przemówiła do umysłu Ramarrena, tym razem przywołując spokojny, pogodny, ironiczny głos. To mówił Stary Słuchacz z głębi lasu, starzec, który był na Ziemi jeszcze bardziej samotny niż Falk: „Nie ma wielu Shinga…”
To pociągnęło za sobą całą lawinę zasłyszanych niegdyś wieści, opinii i rad — i musiało być prawdą. Stare historie, jakie Falk słyszał w Domu Zove, utrzymywały, że Shinga byli owymi przybyszami z odległych rejonów galaktyki, gdzieś spoza Hiad, z miejsc odległych być może o tysiące lat świetlnych. Jeśli tak było w rzeczywistości, najprawdopodobniej niewielu z nich przebyło taki bezmiar czasoprzestrzeni. W połączeniu z umiejętnością fałszowania przekazu myślowego i innymi zdolnościami lub broniami, które mogli posiadać czy też posiadali, ich niewielka liczba wystarczyła do infiltracji i rozbicia Ligi; lecz czy było ich wystarczająco wielu, by zapanować nad tymi wszystkimi światami, które podzielili i podbili? Planety są obszernymi dziedzinami, w każdej skali, oprócz tej, w jakiej mierzy się odległości pomiędzy nimi. Shinga musieli rozproszyć się i poświęcić niemal całą uwagę na to, żeby powstrzymać podbite planety przed ponownym zjednoczeniem i wspólnym powstaniem. Orry powiedział Falkowi, że Shinga nie sprawiają wrażenia, aby wiele podróżowali czy prowadzili handel pomiędzy światami; nigdy nawet nie widział ich światłowca. Czy działo się tak dlatego, że obawiali się przedstawicieli własnego gatunku, zmienionych przez stulecia pobytu na innych planetach? A może Ziemia pozostała jedyną planetą, którą wciąż władali, broniąc przed jakąkolwiek interwencją z innych światów? Nie można było tego wiedzieć z całą pewnością, niemniej wydawało się prawdopodobne, że na Ziemi rzeczywiście nie było ich wielu.
Nie chcieli wierzyć w opowieść Orry’ego o tym, jak Ziemianie na Werel pod presją środowiska i w wyniku spontanicznych mutacji ewoluowali ku miejscowym standardom biologicznym, aż w końcu mogli płodzić potomstwo z tubylczymi humanoidami. Twierdzili; że to niemożliwe, a to oznaczało, że z nimi tak się nie stało — nie mogli krzyżować się z Ziemianami. A zatem wciąż byli obcymi, nawet po dwunastu stuleciach, ciągle samotni na Ziemi. I czy rzeczywiście byli w stanie rządzić ludzkością — tego jedynego Miasta? Jeszcze raz Ramarren zwrócił się do Falka po odpowiedź i stwierdził, że brzmiała ona „nie”. Trzymali ludzi na wodzy wykorzystując przyzwyczajenie, podstęp, strach, utrzymując monopol na produkcję broni, zapobiegając dominacji jakiegokolwiek silnego szczepu lub kumulacji wiedzy, która mogła im zagrozić. Nie pozwalali ludziom niczego stworzyć. I sami niczego nie tworzyli. Nie rządzili, tylko niszczyli.
Teraz było jasne, dlaczego Werel stanowiła dla nich śmiertelne zagrożenie. Jak dotąd udawało im się utrzymać swe wątłe, bliskie upadku zwierzchnictwo nad kulturą, którą kiedyś, dawno temu, zniszczyli i przestawili na wsteczny tor, lecz silna, liczna i zaawansowana technologicznie rasa, hołubiąca mity o związkach krwi, jakie łączyły ją z Ziemią, dorównująca im poziomem wiedzy mentalnej i uzbrojeniem, mogła ich zmiażdżyć jednym uderzeniem. I uwolnić od nich ludzi.
Gdyby wydobyli od niego dane o położeniu Werel, czy wysłaliby natychmiast statek-bombę, jak długi płonący lont przerzucony przez otchłań lat świetlnych, żeby zniszczył niebezpieczny świat, zanim ten w ogóle dowiedziałby się o ich istnieniu?
Wydawało się to aż nadto prawdopodobne. Jednak dwie rzeczy przemawiały przeciwko temu: troskliwe przygotowywanie młodego Orry’ego, jak gdyby chcieli uczynić zeń posłańca, oraz ich jedyne Prawo.
Falk-Ramarren nie mógł się zdecydować, czy ta zasada Czci dla Życia była jedyną, w jaką Shinga naprawdę wierzyli, ostatnią kładką przerzuconą przez otchłań samozniszczenia, które wyzierało z głębi ich zachowania, jak czarna paszcza kanionu zionąca pod ich miastem, czy też była największym z ich wszystkich kłamstw. Istotnie zdawali się unikać zabijania istot, które posiadały choćby szczątkową świadomość. Nie zabili go, innych chyba też nie, ich przetworzona żywność składała się wyłącznie z jarzyn. Oczywiste było, że aby podporządkować sobie ludność i łatwiej nią kierować, podjudzali plemiona przeciwko sobie, wszczynali wojny, lecz zabijanie pozostawiali ludziom, a stare przekazy utrzymywały, że na początku swych rządów, aby utrwalić swe imperium, uciekali się raczej do inżynierii genetycznej, eugeniki i przesiedleń niż do ludobójstwa. To mogła być prawda — zatem podporządkowywali się swemu Prawu na swój własny sposób.
W takim razie to staranne przygotowywanie młodego Orry’ego wskazywało, że zamierzali uczynić go swym posłańcem. Jako jedyny pozostały przy życiu członek Wyprawy miał powrócić przez wiry czasu i przestrzeni na Werel i opowiedzieć o Ziemi to wszystko, co wpoili mu Shinga — kwak, kwak, jak te ptaki, które kwakały „to źle zabijać”, jak ten uduchowiony dzik i myszy piszczące w podziemiach domu Człowieka… Bezmyślny, uczciwy, godzien współczucia Orry zaniósłby kłamstwo na Werel.
Honor i pamięć Kolonii znaczyły dla mieszkańców Werel bardzo wiele i słysząc wołania z Ziemi o pomoc, udzieliliby jej; lecz gdyby usłyszeli, że nie ma i nigdy nie było tam Wroga, że Ziemia jest starożytnym, szczęśliwym rajskim ogrodem, najprawdopodobniej nie wyruszyliby w tak długą podróż tylko po to, by go zobaczyć. A jeśli nawet, to przybyliby nie uzbrojeni, tak jak Ramarren i jego towarzysze.
Jeszcze jeden głos odezwał się w jego pamięci, jeszcze dawniejszy, dochodzący z jeszcze głębszej, leśnej głuszy: „Nie możemy wiecznie żyć tak jak teraz. Musi istnieć nadzieja, znak…”
Nie przybył tutaj z posłaniem do ludzkości, tak jak marzył sobie Zove. Nadzieja była jeszcze dziwniejsza niż ta, o której mówił Zove, znak bardziej niejasny. Mial przekazać posłanie od ludzkości, ich wołanie o pomoc, o wyzwolenie.
Muszę wrócić do domu, muszę powiedzieć im prawdę, pomyślał widząc, że Shinga będą chcieli za wszelką cenę temu zapobiec, że to Orry może zostać wysłany, a on zatrzymany tutaj albo zabity.
Niespodziewanie, na skutek ogromnego zmęczenia spowodowanego nieustannym wysiłkiem, aby myśleć spójnie, karby jego woli rozluźniły się, niepewna kontrola, jaką udało mu się zdobyć nad swym udręczonym i zmęczonym podwójnym umysłem, prysnęła. Wyczerpany osunął się na łóżko i ujął głowę w dłonie. Gdybym tylko mógł wrócić do domu — pomyślał — gdybym tylko mógł przejść się jeszcze raz z Parth po Długim Polu…
— To były przepełnione żalem pragnienia marzącego Falka. Ramarren próbował umknąć przed tą beznadziejną tęsknotą przvwołując wspomnienie swojej żony, ciemnowłosej, złotookiej, ubranej w suknię uszytą z tysiąca srebrnych łańcuszków — jego żony, Adris. Ale jego ślubna obrączka zginęła. A Adris nie żyła. Zmarła już dawno, dawno temu. Wyszła za niego wiedząc, że będą razem niewiele dłużej niż jeden księżycowy miesiąc, gdyż on wyruszał w Podróż na Ziemię.
I podczas tej jednej straszliwej chwili, jaką trwała jego Podróż, ona zdążyła przeżyć swe życie, zestarzeć się i umrzeć; być może nie żyła j uż od stu ziemskich lat.
„Powinieneś umrzeć sto lat temu” — powiedział Książę Kansas do nic nie rozumiejącego Falka, widząc, wyczuwając lub rozpoznając drugiego człowieka, który był w nim zatracony, człowieka urodzonego tak dawno temu. I jeśli teraz Ramarren zdołałby powrócić na Werel, przeskoczyłby jeszcze bardziej swoją przyszłość. Blisko trzy stulecia, niemal pięć Wielkich Lat minęłoby wówczas od czasu, kiedy po raz ostatni widział swój dom — wszystko byłoby zmienione, byłby na Werel tak samo obcy jak na Ziemi.
Było tylko jedno jedyne miejsce, do którego naprawdę mógłby powrócić jak do domu, gdzie zostałby powitany z radością przez tych, którzy go kochali: to był Dom Zove. I tego domu nigdy już nie zobaczy. Jeśli jego droga prowadzi dokądkolwiek, to z pewnością poza Ziemię. Jest samodzielny i ma tylko jedną rzecz do zrobienia: uczynić wszystko, aby dotrzeć do końca tej drogi.