V

Przemierzyli Wielkie Równiny pieszo — co można łatwo i szybko powiedzieć, lecz wcale niełatwo i szybko uczynić. Dni były już dłuższe od nocy, a wiatry wiosny coraz cieplejsze i łagodniejsze, kiedy po raz pierwszy zobaczyli, jeszcze z bardzo daleka, swój cel: barierę wybieloną przez śnieg i odległość, ścianę biegnącą wzdłuż kontynentu z północy na południe. Falk stał bez ruchu, przypatrując się odległym szczytom.

— Tam wysoko leży Es Toch — powiedziała Estrel również nie odrywając wzroku od gór. — Mam nadzieję, że każde z nas znajdzie tam to, czego szuka.

— Mój strach jest większy niż moja nadzieja… Jednak cieszę się mogąc widzieć góry.

— Powinniśmy stąd odejść.

— Zapytam Księcia, czy nie będzie miał nic przeciwko temu, byśmy jutro wyruszyli.

Lecz zanim ją opuścił, odwrócił się spoglądając przez chwilę na wschód, na pustynną krainę rozciągającą się za ogrodami Księcia, jak gdyby patrzył wstecz na całą drogę, którą wspólnie przebyli.

Teraz bowiem wiedział już dobrze, jak bardzo pusty i tajemniczy świat zamieszkiwali ludzie u schyłku swej historii. On i jego towarzyszka szli całymi dniami i nie widzieli śladu ludzkiej obecności.

Na początku swej podróży szli niezwykle ostrożnie przez terytoria Samsit i innych narodów Łowców Bydła, którzy — co Estrel dobrze wiedziała — byli równie drapieżni i okrutni jak Basnasska. Potem, kiedy znaleźli się w bardziej jałowej krainie, gdzie zmuszeni byli trzymać się szlaków wiodących do miejsc z wodą, z których korzystali przed nimi inni, jeśli tylko coś wskazywało na niedawną obecność lub bliskość ludzi, Estrel zdwajała czujność i niekiedy zmieniała trasę, aby ich nie dostrzeżono. Dobrze orientowała się w terenie, a jej znajomość niektórych miejsc wśród tych rozległych obszarów, które przemierzali, była wręcz zadziwiająca; czasami, kiedy teren gmatwał się i nie byli pewni, dokąd się skierować, mówiła: — Poczekajmy do świtu — a potem odchodziła na bok, modliła się przez chwilę do swojego amuletu, po czym wracała, zawijała się w śpiwór i zasypiała spokojnie — a droga, którą wybierała o świcie, zawsze okazywała się właściwa. — Instynkt Wędrowca — odpowiadała, kiedy Falk podziwiał jej wyczucie. — W każdym razie tak długo, jak trzymamy się blisko wody i z dala od ludzkich istot, jesteśmy bezpieczni.

Lecz kiedyś, już po wielu dniach wędrówki na zachód od czasu, kiedy opuścili piwnice, podążając łukiem głębokiej doliny wzdłuż potoku, tak niespodziewanie znaleźli się w pobliżu osady, że wartownicy otoczyli ich, zanim zdołali uciec; rzęsisty deszcz skrył przed nimi wszelkie ślady i odgłosy osady. Jej mieszkańcy nie użyli przemocy i okazali chęć ugoszczenia ich przez dzień lub dwa, a Falk ochoczo na to przystał, gdyż nie uśmiechała mu się wędrówka i nocowanie wśród deszczu.

Członkowie tego narodu czy też plemienia nazywali siebie Pszczelarzami. Wszyscy dziwni, znający pismo, uzbrojeni w lasery i identycznie ubrani, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, w długie, żółte tuniki z zimowego sukna z naszytymi na piersiach brązowymi krzyżami, byli gościnni i małomówni. Wskazali podróżnym łóżka w swych przypominających wojskowe baraki domach — długich, niskich, kruchych budynkach z drewna i gliny — i obdarowali obficie żywnością ze wspólnego stołu; lecz tak niechętnie odzywali się do gości, jak i do siebie nawzajem, że sprawiali wrażenie wspólnoty niemych. Zaprzysięgli milczenie. Mają swoje obrządki, składają śluby i przysięgi, nikt nie wie, o co w tym wszystkim chodzi, jak objaśniała Estrel ze spokojną, obojętną pogardą, którą zdawała się odczuwać do większości rodzaju ludzkiego. Wędrowcy muszą być dumnym narodem, pomyślał Falk. Pszczelarze zaś odnosili się do niej z jeszcze większą pogardą: nikt nigdy nie odezwał się do niej ani słowem. Mówili do Falka: — Może twoja kobieta potrzebuje nowych butów? — tak jakby była koniem, a oni zauważyli, że wymaga podkucia. Ich własne kobiety używały męskich imion, zwracały się do siebie i odnosiły jak do mężczyzn. Poważne dziewczęta, o czystych oczach i milczących ustach, żyły i pracowały jak mężczyźni wśród równie poważnych i statecznych chłopców i młodych mężczyzn. Kilku Pszczelarzy przekroczyło czterdziestkę, a żaden z nich nie miał mniej niż dwanaście lat. Była to dziwna społeczność; równie dziwna jak te baraki sprawiające wrażenie zimowych koszar stacjonującej tu w całkowitym odosobnieniu armii podczas zawieszenia działań jakiejś niewytłumaczalnej wojny: dziwni, smutni, godni podziwu ludzie. Uporządkowanie i skromność ich życia przypominały Falkowi jego leśny Dom, a uczucie skrytego, lecz pozbawionego najmniejszej skazy, całkowitego poświęcenia, przynosiło mu dziwne ukojenie. Ci piękni, aseksualni wojownicy byli bardzo pewni siebie, lecz nigdy nie powiedzieli Falkowi, dlaczego tacy są.

— Hodują ludzi zapładniając jak maciory pojmane kobiety barbarzyńców, a potem wychowują dzieciaki w grupach. Czczą coś, co nazywają Martwym Bogiem, a zjednują go sobie składając mu ofiary z ludzi. Są niczym więcej jak szczątkiem jakiegoś starego przesądu — powiedziała Estrel, kiedy Falk powiedział coś z aprobatą o Pszczelarzach. Przy całej swej uległości była w oczywisty sposób dotknięta traktowaniem jej jak istoty niższego rzędu. Arogancja u kogoś tak biernego zarazem dotknęła, jak i rozbawiła Falka, postanowił więc podrażnić się z nią trochę.

— Cóż, widziałem cię wieczorem, jak mamrotałaś do swego amuletu. Różne są religie…

— Oni naprawdę robią to, co powiedziałam — odparła, lecz bez poprzedniej zapalczywości.

— Zastanawiam się, przeciwko komu tak się zbroją?

— Oczywiście przeciwko swym Wrogom. Tak, jakby mogli walczyć z Shinga! Tak, jakby Shinga zawracali sobie głowę walką z nimi!

— Nie chcesz dłużej tu zostać, prawda?

— Tak, nie ufam tym ludziom. Zbyt dużo ukrywają. Wieczorem poszedł pożegnać się z przywódcą społeczności, szarookim mężczyzną o imieniu Hiardan, na oko nieco młodszym od niego. Hiardan skwitował jego podziękowanie kilkoma słowami, a potem powiedział, rozważnie i wprost, jak zwykli czynić to Pszczelarze:

— Sądzę, że mówiłeś nam jedynie prawdę. Dzięki ci za to. Ugościlibyśmy cię hojniej i powiedzieli o tym, co wiemy, gdybyś przybył sam.

Falk zawahał się, zanim odpowiedział:

— Przykro mi z tego powodu. Lecz nigdy nie dotarłbym tutaj, gdyby nie moja przewodniczka i przyjaciółka. Cóż… wy wszyscy żyjecie tutaj razem, Mistrzu Hiardan. Czy kiedykolwiek bywacie sami?

— Rzadko — odparł tamten. — Samotność to śmierć dla duszy; człowiek jest cząstką ludzkości, jak to się u nas mówi. Lecz powiadamy również: nie ufaj nikomu oprócz swego brata i brata z roju, którego znasz od niemowlęcia. To nasza zasada. Jedyna bezpieczna.

— Lecz ja nie mam krewnych, a moje życie nie jest bezpieczne, Mistrzu — powiedział Falk i skłoniwszy się po żołniersku, w stylu Pszczelarzy, pożegnał się, a następnego dnia o świcie ruszył wraz z Estrel w dalszą drogę.

Od czasu do czasu widzieli inne osady czy obozowiska; niewielkie, wszystkie położone z dala od siebie, było ich pięć albo sześć, rozrzuconych na przestrzeni trzystu czy czterystu mil. Przynajmniej w niektórych z nich Falk zatrzymałby się, gdyby wędrował sam. Był uzbrojony, a oni zdawali się nieszkodliwi — parę koczowniczych namiotów nad obwiedzionym lodem potokiem, samotny mały pastuszek, strzegący na rozległym zboczu stad na wpół zdziczałego bydła o czerwonej skórze lub gdzieś daleko wśród falistej równiny zwyczajny pióropusz niebieskawego dymu wkręcający się w nieskończoną szarość nieba. Opuścił Las, aby dowiedzieć się czegoś o sobie, odnaleźć ślady tego, kim był, lub wskazówki, co się z nim działo w ciągu tych okrytych niepamięcią lat — lecz jak się miał tego dowiedzieć nie pytając? Estrel bała się jednak zatrzymywać nawet w tych najmniejszych i najbiedniejszych z preriowych osad.

— Nie lubią Wędrowców — mówiła — ani żadnych obcych. Ci, którzy żyją tak długo sami, są pełni strachu. Powodowani strachem przyjmą nas, dadzą nam schronienie i jedzenie. Ale w nocy przyjdą, zwiążą nas i zabiją. Nie możesz iść do nich, Falk — spojrzała mu w oczy — i powiedzieć im: jestem waszym towarzyszem… Wiedzą, że tu jesteśmy, obserwują nas. Jeśli zobaczą, jak pójdziemy jutro dalej, nie będą się nami niepokoić. Lecz jeśli się stąd nie ruszymy lub spróbujemy zbliżyć się do nich, przestraszą się nas. Strachem, który zabija.

Falk siedział obejmując ramionami kolana, tuż przy ognisku po zawietrznej stronie pagórkowatego wzgórza. Odrzucił wypłowiały, postrzępiony kaptur i ostry, szczypiący policzki wiatr, wiejący od okrytego czerwienią zachodniego skraju nieba, poruszał mu włosy.

— To prawda — powiedział, choć jego głos pełen był tęsknoty, a wzrok utkwiony w odległej wstędze dymu.

— Może dlatego właśnie Shinga nikogo nie zabijają. — Estrel wyczuwała jego nastrój i próbowała dodać mu otuchy, sprawić, aby myślał o czymś innym.

— Więc dlaczego nie zabijają? — zapytał, świadom jej usiłowań, lecz obojętny.

— Ponieważ nikogo się nie boją.

— Może. — Zmusiła go do myślenia, choć nie były to wesołe myśli. W końcu powiedział: — Cóż, ponieważ wydaje się, że aby uzyskać odpowiedzi na moje pytania, muszę dotrzeć właśnie do nich, więc jeśli mnie zabiją, będę miał przynajmniej satysfakcję wiedząc, że ich przestraszyłem…

Estrel potrząsnęła głową.

— Nie zrobią tego. Oni nie zabijają.

— Nawet karaluchów? — wypytywał dalej, wyładowując na niej zły humor wywołany zmęczeniem. — Co oni robią z karaluchami w swoim Mieście? Odkażają je, a potem wypuszczają na wolność, tak jak tych Wytartych, o których mi opowiadałaś?

— Nie wiem — odparła Estrel. Wszystkie jego pytania traktowała poważnie. — Lecz ich prawem jest cześć dla życia, a oni przestrzegają prawa.

— Przecież nie czczą ludzkiego życia. Zresztą dlaczego mieliby to robić? W końcu nie są ludźmi.

— I dlatego właśnie ich prawem jest cześć dla życia w ogóle, nie sądzisz? Wiem, że od czasu, kiedy przybyli Shinga, nie było wojny na Ziemi ani pomiędzy światami. To ludzie są tymi, którzy mordują jeden drugiego!

— Ale żaden człowiek nie mógł mi zrobić tego, co zrobili Shinga. Szanuję życie, szanuję je, ponieważ stawia większe wymagania i jest bardziej niepewne niż śmierć, a największe wymagania i największy brak pewności ze wszystkich wartości niesie ze sobą osobowość i umysł człowieka. Shinga nie naruszyli swego prawa i pozostawili i mnie przy życiu, ale zabili moją osobowość. Czy to nie morderstwo? Zabili dziecko, które we mnie było, i zabili dorosłego mężczyznę. Czy można nazwać szacunkiem dla życia takie igranie z ludzkim umysłem? Ich prawo jest kłamstwem, a cześć szyderstwem.

Zmieszana jego gniewem Estrel uklękła przy ogniu, by sprawić i nadziać na rożen królika, którego ustrzelił. Zakurzone czerwonawe włosy zwisały w strąkach z jej pochylonej głowy, a jej twarz była cierpliwa i nieobecna. Jak zawsze, w końcu zwyciężyły skrucha i pożądanie. Byli tak blisko ze sobą, a jednak jej nie rozumiał; czy wszystkie kobiety są takie? Była jak zagubiony pokój w wielkim domu, jak szkatułka, do której nie miał klucza. Nic przed nim nie ukrywała, a jednak wciąż wyczuwał w niej jakąś tajemnicę, całkowicie dla siebie niezgłębioną.

Wszechogarniający zmierzch ciemniał nad zroszonymi deszczem milami ziemi i trawy. Płomienie ich małego ogniska płonęły czerwonym złotem w przezroczystym błękicie nadciągającej nocy.

— Gotowe, Falk — usłyszał cichy głos.

Podniósł się i podszedłszy do niej usiadł przy ogniu.

— Mój przyjacielu, moje kochanie — powiedział, ujmując na chwilę jej dłoń. Siedzieli obok siebie dzieląc się jedzeniem, a później snem.

Im dalej posuwali się na zachód, tym suchsze stawały się prerie, a powietrze czyściejsze. Przez kilka dni Estrel prowadziła ich bardziej na południe, mając zamiar ominąć obszar, który był niegdyś i w dalszym ciągu mógł być, terytorium dzikiego, koczowniczego narodu, zwanego Kawalerzystami. Falk nie sprzeciwiał się jej decyzji, nie mając ochoty na powtórzenie doświadczenia z narodem Basnasska. Piątego i szóstego dnia ich wędrówki na południe przemierzyli górzysty region i znaleźli się na suchym, wysokim płaskowyżu, równym i pozbawionym drzew, nieustannie przemiatanym wiatrem. Kiedy spadł deszcz, wąwozy wypełniły się potokami wody, lecz następnego dnia były znowu suche. Latem musiała być tu półpustynia, a nawet wiosną było tu niezwykle sucho.

Dwukrotnie przeszli przez starożytne ruiny; zwyczajne wzniesienia i pagórki, ułożone jednak w przestronne, równe szeregi ulic i placów. Fragmenty naczyń, drobiny kolorowego szkła i plastyku zalegały grubą warstwą w porowatym gruncie otaczającym ruiny. Minęły dwa, a może i trzy tysiąclecia od czasu, kiedy zamieszkiwali tu ludzie. Ta rozległa stepowa kraina, nadająca się jedynie do wypasu bydła, nigdy nie była ponownie zasiedlona po tym, jak ludzkość rozproszyła się wśród gwiazd. Ci, którzy pozostali, mieli tylko niekompletne, często sfałszowane archiwa, nie byli więc w stanie precyzyjnie określić daty exodusu.

— Jakie to dziwne, gdy pomyśleć — rzekł Falk, kiedy mijali drugie z tych dawno zapomnianych, pogrzebanych miast — że dzieci bawiły się tutaj… a kobiety rozwieszały pranie… tak dawno temu. W innym czasie. Dalej od nas niż światy krążące wokół odległych słońc.

— Wiek Miast — powiedziała Estrel — Wiek Wojny… Nigdy nie słyszałam żadnej opowieści o takich miejscach od żadnego z mych rodaków. Być może zaszliśmy za daleko na południe i zbliżamy się do Południowych Pustyń.

Zmienili więc trasę, kierując się na zachód i nieco ku północy, i następnego dnia o świcie dotarli do wielkiej rzeki o pomarańczowej, niezwykle wartkiej i wzburzonej wodzie; płytkiej, lecz tak niebezpiecznej, że stracili cały dzień na szukanie brodu.

Zachodni brzeg rzeki rozciągał się w tak suchą i jałową krainę, jakiej Falk dotychczas nie widział. Jako że woda stanowiła dotychczas problem raczej przez swój nadmiar niż brak, nie zwrócił na to większej uwagi. Słońce świeciło przez cały dzień na czystym niebie; po raz pierwszy w ich liczącej setki mil wędrówce nie musieli stawiać czoła zimnemu wiatrowi, a kiedy spali, było im ciepło i sucho. Gwałtowna, rozpromieniona wiosna obejmowała w swe władanie cały kraj; poranna gwiazda płonęła o świcie nad horyzontem, a pod ich stopami kwitły dzikie kwiaty. Lecz przez trzy dni, od kiedy przekroczyli rzekę, nie natrafili na żaden strumień ani potok.

Chyba trudna przeprawa przez rzekę spowodowała, że Estrel przeziębiła się. Nie wspomniała o tym ani słowem, lecz jej niestrudzony krok nie był już tak pewny, a twarz mizerniała coraz bardziej. Potem przyplątała się dyzenteria. Wcześnie rozbili obóz. Kiedy leżała przy ognisku z suchych patyków, nagle zapłakała; tylko kilka suchych łkań, lecz i tego było aż nadto jak na kogoś, kto nigdy nie uzewnętrzniał swych uczuć.

Zażenowany i zaniepokojony Falk usiłował dodać jej otuchy ujmując jej dłoń; stwierdził, że jest cała rozpalona gorączką.

— Nie dotykaj mnie — wzdrygnęła się. — Nie, nie. Straciłam go, straciłam, co teraz zrobię?

I wówczas zauważył, że łańcuszek i amulet z bladozielonego jadeitu zniknęły z jej piersi.

— Musiałam go zgubić, kiedy przechodziliśmy przez rzekę — powiedziała opanowując się z trudem i nie unikając już jego dotyku.

— Dlaczego mi nie powiedziałaś?

— Co by to dało?

Nie znalazł na to odpowiedzi. Opanowała się, lecz czuł jej stłumiony, gorączkowy niepokój. W nocy pogorszyło się jej i nad ranem była już bardzo chora: Nie mogła jeść i chociaż dręczyło ją pragnienie, które sprawiało, że nie miała apetytu, krew królika była wszystkim, co mógł zaofiarować jej do picia. Ułożył-ją tak wygodnie, jak tylko mógł, i wziąwszy puste manierki wyruszył po wodę.

Teren, pokryty podobną do drutu trawą, przetykaną kwiatami i zbitym gąszczem krzewów, ciągnął się mila za milą, z lekka falując, ku jasnemu, zamglonemu horyzontowi. Słońce prażyło, pustynne skowronki, śpiewając, wzlatywały w niebo. Falk szedł szybkim, równym krokiem, początkowo ufny, później coraz bardziej zawzięty, przeszukując całą północno-wschodnią ćwiartkę, poczynając od ich obozu. Deszcze, spadłe kilka dni wcześniej, dawno już wsiąkły w ziemię. Nie znalazł żadnego potoku. Nigdzie nie było wody. Musiał iść dalej i szukać na zachód od obozu. Zataczając łuk od wschodu z niepokojem wypatrywał obozu i wówczas z długiego, niskiego wzgórza dostrzegł odległy o kilka mil na zachód czarny kleks: ciemną, zamazaną plamę, która mogła być kępą drzew. W chwilę później ujrzał, o wiele bliżej, dym ich obozowego ogniska i rzucił się ku niemu biegiem, chociaż był wyczerpany, a zachodzące słońce kłuło igłami promieni jego oczy, jego usta zaś były suche jak kreda.

Estrel podtrzymywała tlące się ognisko, aby ułatwić mu powrót.

Leżała przy ogniu w swym zniszczonym śpiworze. Nie uniosła głowy, kiedy do niej podszedł.

— Niezbyt daleko stąd na zachód widziałem drzewa; tam może być woda. Rano poszedłem w złym kierunku — mówił zbierając rzeczy i wkładając je do swojego plecaka. Musiał pomóc Estrel, gdyż nie mogła wstać o własnych siłach; ujął jej ramię i ruszyli w drogę. Pochylona, z niewidzącymi oczyma, wlokła się wraz z nim przez milę, a potem jeszcze jedną. Wdrapali się na jedno z rozległych wzniesień terenu.

— Tam! — wychrypiał Falk. — Są tam, widzisz je? To drzewa, wszystko w porządku, tam musi być woda.

Lecz Estrel osunęła się na kolana, a potem zgięta wpół legła na trawie z zamkniętymi oczyma. Nie była w stanie iść dalej.

— To nie dalej jak dwie, trzy mile. Rozpalę ognisko, będziesz mogła tu odpocząć, a ja wezmę manierki i pójdę po wodę. Jestem pewien, że tam jest, to nie potrwa długo.

Leżała bez ruchu, podczas gdy on zebrał wśród zarośli wszystkie, jakie znalazł, suche patyki i rozpalił niewielkie ognisko, potem ułożył stos świeżych gałęzi w miejscu, skąd mogła bez trudu dokładać je do ognia, aby wzniecić dym, którego smuga miała służyć mu za punkt orientacyjny w drodze powrotnej.

— Wrócę niedługo — powiedział zbierając się do odejścia, a wówczas ona usiadła, blada i drżąca, i krzyknęła: — Nie! Nie! Nie zostawiaj mnie! Nie możesz mnie zostawić… nie odchodź…

Nie mogła jasno myśleć. Była tak chora i przerażona, że nie docierała do niej żadna rozsądna myśl. Falk nie mógł jej zostawić tutaj w takim stanie, kiedy nadciągała noc. Jedyne, co mógł zrobić, to wziąć ją ze sobą, ale wydawało mu się, że nie da rady. Podniósł ją, zarzucił jej rękę na swe barki i pół ciągnąc, pół niosąc ruszył dalej.

Na następnym wzniesieniu znów zobaczył drzewa, które zdawały się wcale nie przybliżać. Daleko przed nimi słońce zachodziło w złotej mgle, zanurzając się w oceanie Lądu. Teraz już po prostu niósł Estrel i po niewielu minutach opadł z resztek sił; złożył swoje brzemię i sam osunął się na ziemię obok niej, aby odetchnąć i nabrać sił. Zdawało mu się, że gdyby miał odrobinę wody, tylko tyle, żeby zwilżyć usta, wszystko to nie byłoby takie trudne.

— Tam jest dom — wyszeptał świszczącym głosem, nie mogąc złapać tchu. Powtórzył: — To dom wśród drzew. Wcale nie tak daleko. — Tym razem usłyszała to, co mówił, i z trudem wyginając ciało uniosła się nieco nad ziemią obejmując go i szarpiąc.

— Nie idź tam. Nie… nie idź tam. Nie do domów. Ramarren nie może wchodzić do domów. Falk… — wyjęczała. Potem zaczęła wykrzykiwać słabo w języku, którego nie znał, jak gdyby wzywając pomocy. Podniósł ją i szedł z trudem dalej, pochylony pod jej ciężarem.

Wśród późnego zmierzchu jego oczy niespodziewanie uchwyciły złote światło — wysokie okna lśniące światłem zza ciemnych drzew.

Właśnie stamtąd zaczął dochodzić zgrzytliwy, skowyczący dźwięk, stawał się coraz głośniejszy zbliżając się do Falka. Wlókł się dalej, a potem zatrzymał, widząc w półmroku biegnące ku niemu cienie, które wzniecały ów skowyczący, szczekliwy harmider. Ciężkie kształty otoczyły go, podskakujące i kłapiące szczękami, gdy stał podtrzymując nieprzytomną Estrel. Nie mógł sięgnąć po miotacz, nie ośmielił się zresztą poruszyć. Światła wysokich okien lśniły pogodnie zaledwie o kilkaset kroków dalej. Krzyknął:

— Pomocy! Pomóżcie nam! — Lecz z jego gardła wydobył się tylko kraczący szept.

Usłyszał inne głosy, ostro nawołujące z daleka. Ciemne cienie bestii cofnęły się, przywarowały. Jacyś ludzie podeszli do niego, tam gdzie, wciąż trzymając Estrel, osunął się na kolana.

— Zabierzcie kobietę — odezwał się męski głos, a inny powiedział wyraźnie:

— Co my tu mamy, jeszcze jedną parę wykonawców? Kazali mu wstać, lecz opierał się szepcząc:

— Nie róbcie jej krzywdy… jest chora.

— Więc chodź! — Twarde i szybkie ręce zmusiły go, aby posłuchał wezwania. Pozwolił im odebrać sobie Estrel. Był tak oszołomiony i wyczerpany, że przez jakiś czas nie rozumiał nic z tego, co się stało ani gdzie się znaleźli. Dali mu napić się zimnej wody, i to było wszystko, co rozumiał, co miało znaczenie.

Siedział. Ktoś, kogo nie rozumiał, usiłował nakłonić go do wypicia szklanki jakiejś cieczy. Więc wziął szklankę i wypił. Było to coś parzącego, intensywnie pachnącego jałowcem. Szklanka, właściwie szklaneczka z cienkiego, zabarwionego na zielono szkła, była pierwszą rzeczą, którą zobaczył wyraźnie. Nie pił ze szklanki od czasu, kiedy opuścił Dom Zove. Potrząsnął głową czując, jak mocny napój oczyszcza jego gardło i mózg i rozejrzał się.

Był w pokoju, bardzo dużym pokoju. Rozległa przestrzeń wypolerowanej, kamiennej podłogi odbijała niewyraźnie odległą ścianę, na której, lub w której, wielki dysk jarzył się łagodnym, żółtym blaskiem. Falk czuł na twarzy promieniujące od niego ciepło. W połowie drogi pomiędzy nim a podobnym do słońca kręgiem światła stało na gołej podłodze wysokie, masywne krzesło, a przy nim, nieruchoma, jakby narysowana na podłodze, warowała ciemna bestia.

— Czym jesteś?

Zobaczył łuk nosa i szczęki, czarną rękę na oparciu krzesła. Głos był głęboki i twardy jak kamień. To nie był lingal, którym już tak długo się posługiwał, lecz jego własny język, mowa Lasu, choć słowa wypowiadane były w nieco odmiennym dialekcie. Odpowiedział powoli, mówiąc prawdę.

— Nie wiem, czym jestem. Pamięć o sobie straciłem sześć lat temu. W Leśnym Domu nauczyłem się zwyczajów ludzi. Idę do Es Toch, żeby odzyskać swe imię i osobowość.

— Idziesz do Miejsca Kłamstwa po to, by odnaleźć prawdę? Wykonawcy i głupcy przemierzają umęczoną Ziemię wykonując więle zadań, lecz to przewyższa wszystkie swym szaleństwem lub kłamstwem. Co sprowadziło cię do mego Królestwa?

— Moja towarzyszka…

— Czy chcesz powiedzieć, że to ona sprowadziła cię tutaj?

— Czuła się źle, szukałem wody. Czy ona…

— Zamilcz. Cieszę się słysząc, że to nie ona sprowadziła cię tutaj. Czy wiesz, gdzie jesteś?

— Nie.

— To jest Enklawa Kansas. Jestem jej panem. Jestem jej władcą, jej Księciem i Bogiem. Wszystko tu zależy ode mnie. Gramy tutaj w jedną z wielkich gier. Zwie się Królem na Zamku. Jej reguły są bardzo stare i są jedynym prawem, jakie mnie wiąże. Całą resztę ustanawiam ja.

Łagodne, oswojone słońce jarzyło się między ścianami, podłogą i sufitem, gdy Książę podniósł się ze swego krzesła. Ponad nim, wysoko w górze, czarne belki sklepienia pochłaniały jednostajne złote światło, mieszając je z cieniami. Promienie światła obrysowały orli nos, wysokie, ścięte ukośnie czoło i całą wysoką, pełną mocy, szczupłą sylwetkę o majestatycznej postawie i gwałtownych ruchach. Kiedy Falk poruszył się z lekka, mitologiczna bestia spoczywająca przy tronie przeciągnęła się i warknęła. Pachnący jałowcem napój nieco zawrócił mu w głowie; powinienem był pomyśleć, że to szaleństwo sprawiło, iż ten człowiek nazywa się królem, a nie, że to władza wtrąciła go w otchłań szaleństwa.

— Nie znasz zatem swego imienia?

— Ci, którzy mnie przygarnęli, nazwali mnie Falk.

— Szukać swego własnego, prawdziwego imienia, czyż człowiek zdążał kiedyś lepszą drogą? Nic dziwnego, że doprowadziła cię do mych drzwi. Przyjmuję cię w tym domu jako Gracza — powiedział Książę Kansas. — Nie każdej nocy człowiek z oczyma jak żółte klejnoty żebrze o gościnę u mych drzwi. Odmowa byłaby i roztropna, i bezlitosna, a czymże jest władza królewska bez ryzyka i łaski? Oni nazywali cię Falkiem, nie ja. W tej grze będziesz Opalem. Możesz iść, wszystkie drzwi stoją przed tobą otworem. Griffon, spokój!

— Książę, moja towarzyszka…

— Jest Shingą, wykonawcą albo kobietą, po co ją trzymasz przy sobie? Spokój, człowieku, nie bądź tak skory odpowiadać królowi. Wiem po co. Lecz ona nie ma imienia i nie bierze udziału w tej grze. Moje pasterki zaopiekowały się nią, nie chcę więcej o niej mówić. — Książę zbliżył się do niego, krocząc z wolna po gołej podłodze. — Mój towarzysz ma na imię Griffon. Czy słyszałeś kiedyś o zwierzętach zwanych psami? Wspominają o nich stare Kanony i Legendy. Griffon jest psem. Jak widzisz, są nieco podobne do żółtych szczekaczy, które biegają po równinach, bądź co bądź są spokrewnione. Jego rasa wymarła, tak jak rody królewskie. Opalooki, czego pragniesz najbardziej?

Książę zadał to pytanie z nagłą, przenikliwą łagodnością, spoglądając w twarz Falka. Zmęczony i oszołomiony, zdecydowany mówić prawdę, Falk odpowiedział:

— Wrócić do domu.

— Wrócić do domu… — Książę Kansas był czarny, tak jak jego sylwetka obrysowana światłem lub jak jego cień; czarny jak noc mężczyzna, wysoki na siedem stóp, z twarzą jak ostrze miecza. — Wrócić do domu… — Przesunął się nieco, spoglądając z uwagą na długi stół niedaleko krzesła Falka. Rama stołu, jak zauważył Falk, wystawała kilka cali ponad blat i zawierała sieć złotych i srebrnych drutów z nanizanymi na nie paciorkami tak przedziurawionymi, że mogły przesuwać się z jednego drutu na drugi, a w niektórych miejscach z poziomu na poziom. Były tam setki paciorków różnej wielkości, poczynając od takich jak dziecięca pięść, kończąc na nie większych od nasiona jabłka; były zrobione z gliny, kamienia i drewna, metalu, kości, plastyku i szkła, z ametystów, agatów, topazów, turkusów, opali i bursztynu, beryli, kryształu górskiego, granatów, szmaragdów i diamentów. Był to Wzorzec, taki jaki posiadali Zove, Buckeye i inni mieszkańcy Domu. Stanowił oryginalny wytwór wspaniałej kultury Davenantu i był znany na Ziemi już od bardzo dawna. Ta rzecz przepowiadała przyszłość, była zarazem skomplikowanym liczydłem i zabawką. W swym drugim krótkim życiu Falk niewiele dowiedział się o wzorcach; nie było na to czasu. Buckeye wspomniała kiedyś, że potrzeba czterdziestu, pięćdziesięciu lat, aby nauczyć się biegle posługiwać wzorcem, a jej, będący od dawna w posiadaniu jej rodziny i przekazywany z pokolenia na pokolenie, miał zaledwie dziesięć cali szerokości i dwadzieścia lub trzydzieści paciorków.

Kryształowy graniastosłup uderzył w żelazną kulę wydając czysty, cichy brzęk. Turkus wystrzelił w lewo, a podwójne oczko z polerowanej kości wysadzanej granatami przemknęło na prawo i w dół; w tej samej chwili w martwym polu wzorca błysnął ognisty opal. Czarne, szczupłe, silne ręce tańczyły nad drutami, przesuwając klejnoty życia i śmierci.

— Tak — odezwał się Książę. — Chcesz wrócić do domu. Lecz patrz! Czy umiesz odczytać wzór? Bezmiar. Heban, diament i kryształ, wszystkie klejnoty ognia, a opal wśród nich przesuwa się, wymyka. Dalej niż Królewski Dom, dalej niż Szklane Więzienie, dalej niż szczyty i jaskinie Kopernika, a przecież kamień, który go symbolizuje, krąży wśród gwiazd. Czyżbyś chciał wydostać się poza ramy wzorca, wyrwać z więzów czasu? Patrz!

Jasne, migoczące paciorki, będące w nieustannym ruchu, rozmazywały się Falkowi w oczach. Uchwycił się ramy wielkiego wzorca i wyszeptał:

— Nie mogę odczytać…

— W tej właśnie grze bierzesz udział, Opalooki, czy ją rozumiesz, czy nie. Dobrze, bardzo dobrze. Moje psy wieczorem szczekały na żebraka, a on dowodzi, że jest księciem z gwiazd. Opalooki, kiedy przyjdę do ciebie prosząc o wodę z twej studni i schronienie na noc, czy ugościsz mnie? Lecz tamta noc będzie zimniejsza od tej… I dzielić je będzie otchłań czasu! Ty sam przybyłeś z takiej otchłani. Ja jestem stary, lecz ty jeszcze starszy: powinienem umrzeć już sto lat temu. A czy za sto lat będziesz pamiętał, że na tej pustyni spotkałeś Króla? Idź, idź, powiedziałem ci, że możesz chodzić, gdzie chcesz. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, zwróć się do moich sług.

Falk odnalazł drogę przez długi pokój do osłoniętego kotarą wysokiego wejścia. W przedpokoju czekał na niego chłopiec, który przywołał innych. Bez jakiegokolwiek zdziwienia czy służalczości, okazując swój szacunek jedynie tym, że nie odzywali się pierwsi, przygotowali mu kąpiel, ubranie na zmianę, kolację i czyste łóżko w cichym pokoju.

Pozostał w Wielkim Domu Enklawy Kansas przez całe trzynaście dni, podczas gdy ostatnie mokre śnieżyce i rzadkie deszcze wiosny siekły pustynną krainę rozciągającą się za ogrodami Księcia. Estrel, już zdrowa, przebywała w jednym z wielu mniejszych domów, zebranych w podobne do gron skupiska przy wielkim budynku. Mógł widzieć się z nią, kiedy miał tylko na to ochotę… mógł robić wszystko, na co miał ochotę. Książę władał swą domeną bez żadnych ograniczeń, ale też w żaden sposób władzy tej nie wymuszał; raczej przyjmowana była jako zaszczyt. Jego poddani chcieli mu służyć, być może rozumieli, że potwierdzając w ten sposób wrodzony i naturalny majestat jednej osoby, tym samym potwierdzają swą własną wartość jako ludzi. Było ich nie więcej niż dwustu: pasterzy, ogrodników, cieśli i ludzi do wszystkiego, ich żony i dzieci. To było maleńkie królestwo. Mimo to Falk już po kilku dniach był pewien, że gdyby Książę Kansas nie miał żadnego poddanego i żył tutaj zupełnie sam, to tak czy inaczej pozostałby księciem. Bo nie była to sprawa wielkości czy ilości, tylko — jakości.

Ta niezwykła rzeczywistość, ta szczególna właściwość uprawniająca Księcia do władania swą dziedziną tak zafascynowały i zaabsorbowały Falka, że niemal nie myślał o tym, co pozostało poza granicami królestwa — o bezładnym, podzielonym, pełnym gwałtu świecie, przez który tak długo wędrował. Lecz w trzynastym dniu pobytu, podczas rozmowy z Estrel, mówiąc o opuszczeniu Enklawy, zaczął się zastanawiać nad jej powiązaniami z resztą świata.

— Sądzę, że Shinga nie cierpią na nadmiar władzy nad ludźmi. Dlaczego godzą się na to, żeby strzegł swych granic i nazywał siebie Królem i Księciem?

— A cóż ich obchodzi jego bredzenie? Enklawa Kansas obejmuje wielki obszar, lecz jałowy i nie zamieszkany. Dlaczego Władcy Es Toch mieliby mieszać się do jego spraw? Sądzę, że traktują go jak niemądrego chłopca, paplającego i chełpiącego się.

— Czy ty traktujesz go tak samo?

— Cóż… widziałeś, jak wczoraj przeleciał tędy stratolot?

— Tak, widziałem.

Stratolot — pierwszy, jaki Falk widział, choć znał już jego pulsujący warkot — przeleciał wczoraj wprost nad domem na takiej wysokości, że był widoczny przez kilka minut. Domownicy Księcia wybiegli do ogrodu uderzając w rondle i potrząsając kołatkami, dzieci i psy wyły, a Książę na najwyższym balkonie z namaszczeniem szył seriami ogłuszających rac, dopóki statek nie zniknął za mrocznym, zachodnim widnokręgiem.

— Są tak głupi jak Basnasska, a ten starzec jest szalony. Książę nie chciał jej widzieć, ale jego poddani traktowali Estrel nadzwyczaj dobrze, toteż uraza brzmiąca w jej głosie zdziwiła go.

— Basnasska zapomnieli starych zwyczajów ludzi — powiedział — ci ludzie zaś pamiętają je, być może aż za dobrze. — Uśmiechnął się: — Tak czy inaczej statek odleciał.

— Nie dlatego, że odstraszyli go racami — odparła poważnie, jak gdyby chcąc go przed czymś ostrzec. Przyglądał się jej przez chwilę. Było oczywiste, że nie dostrzegła nic z obłąkanego, pełnego poezji dostojeństwa owych rac, które, paradoksalnie — jak zaćmienie Słońca zwykłym cieniom — przydawały godności statkowi Shinga. Dlaczego nie cieszyć się światłem rac w cieniu wszechogarniającej klęski? Lecz ona od czasu choroby i utraty jadeitowego amuletu była niespokojna i smutna, a pobyt tutaj, który tak cieszył Falka, był dla niej udręką.

— Pójdę i powiem Księciu, że odchodzimy — zwrócił się do niej łagodnie i pozostawiając ją pod wierzbami obsypanymi już perełkami żółtozielonych pączków, pomaszerował przez ogrody w stronę wielkiego domu. Pięć długonogich, czarnych psów o silnych barkach dreptało wraz z nim; straż honorowa, której wolałby nie spotkać opuszczając to miejsce.

Zastał Księcia Kansas czytającego w sali tronowej. Krąg na wschodniej ścianie sali w ciągu dnia lśnił zimnym cętkowanym srebrem, jak jakiś wewnętrzny domowy księżyc, i tylko nocą promieniował łagodnym słonecznym ciepłem i światłem. Tron z polerowanego kopalnego drewna z południowych pustyń stał na wprost niego. Tylko owej pierwszej nocy Falk widział Księcia zasiadającego na tronie. Teraz siedział na jednym z krzeseł stojących przy wzorcu, a za jego plecami nie zasłonięte, wysokie na dwadzieścia stóp okno wyglądało na zachód. Wznosiły się tam dalekie, ciemne góry, ze szczytami błyszczącymi śniegiem.

Książę uniósł swą wyrazistą twarz i wysłuchał tego, co Falk miał mu do powiedzenia. Zamiast odpowiedzi dotknął książki, którą czytał; nie jednej z tych przepięknych zdobionych szpul projekcyjnych, lecz niewielkiej, ręcznie pisanej książki z oprawionego papieru.

— Czy znasz ten Kanon?

Falk spojrzał tam, gdzie wskazywał Książę, i odczytał:

To, czego boi się człowiek

zaprawdę jest przerażające

O, pustko!

Ty jeszcze nie

jeszcze nie sięgnęłaś swych granic!

— Znam ten Kanon, Książę. Miałem go w plecaku, zanim wyruszyłem w tę podróż. Ale nie potrafię odczytać na twojej kopii karty po lewej stronie.

— Są to znaki języka, w jakim po raz pierwszy został spisany, pięć lub sześć tysięcy lat temu. To język Żółtego Cesarza, mego przodka. Straciłeś swój egzemplarz? Weź zatem mój. Myślę jednak, że i ten utracisz; kiedy idziesz Drogą, inne drogi się nie liczą. O, pustko! Dlaczego zawsze mówisz prawdę, Opalooki?

— Nie wiem… — Tak naprawdę, chociaż postanowił, że nie będzie kłamał, bez względu na to, z kim przyjdzie mu rozmawiać lub jak niepewna wydawać może się prawda, nie wiedział, dlaczego podjął taką decyzję. — Może… może dlatego, że użyć broni wroga oznacza przyjąć reguły jego gry…

— Och, oni zwyciężyli w tej grze już dawno temu… Więc zdecydowałeś się iść? Idź zatem; tak, chyba już czas… Lecz twoją towarzyszkę zatrzymam tu jeszcze na jakiś czas.

— Przyrzekłem, że pomogę odszukać jej rodaków.

— Rodaków? — Twarda, ciemna twarz zwróciła się ku niemu. — Na co ci ona?

— Jest Wędrowcem.

— A ja jestem niedojrzałym orzechem, ty rybą, a tamte góry są zrobione z pieczonych owczych bobków! Trzymaj się swej drogi. Mów prawdę i słuchaj prawdy. Zbieraj owoce w mych kwitnących sadach, kiedy będziesz szedł na zachód, Opalooki, i pij mleko z tysiąca mych studni w cieniu ogromnych paprotników. Czyż nie władam miłym królestwem? Wśród miraży i pyłu droga wiedzie prosta na zachód ku ciemności. Co cię z nią wiąże. pożądanie czy lojalność?

— Przebyliśmy razem długą drogę.

— Nie ufaj jej!

— Ofiarowała mi swą pomoc i nadzięję, jesteśmy towarzyszami. Ufamy sobie, jakżeż mógłbym ją zawieść?

— Och, głupcze, och, pustko! — westchnął Książę Kansas. — Dam tobie dziesięć kobiet, aby ci towarzyszyły do Siedziby Kłamstwa; z lutniami, fletami, tamburynami i pigułkami antykoncepcyjnymi. Dam tobie pięć wiernych przyjaciół uzbrojonych w race. Dam tobie psa, naprawdę dam, żywą skamieniałość, psa, aby był twoim prawdziwym towarzyszem. Czy wiesz, dlaczego psy wymarły? Bo były lojalne, wierne i ufały. Idź sam, człowieku!

— Nie mogę.

— Więc rób, jak chcesz. Tutaj gra skończyła się. — Książę wstał, podszedł do tronu pod księżycowym kręgiem i zasiadł na nim. Nawet nie odwrócił głowy, kiedy Falk chciał się z nim pożegnać.

Загрузка...