X

Był jasny poranek, a on był bardzo głodny. Kiedy to sobie uświadomił, podszedł do ukrytych drzwi i zawołał głośno o jedzenie. Nie otrzymał odpowiedzi, lecz niebawem wykonawca przyniósł posiłek i obsłużył go. Kiedy kończył jeść, z zewnątrz zabrzmiał krótki dźwięk.

— Wejść — powiedział Ramarren w swym ojczystym języku i do pokoju wszedł Har Orry, potem wysoki Shinga Abundibot i jeszcze dwóch innych, których Ramarren nigdy przedtem nie widział. Jednak znał ich imiona: Ken Kenyek i Kradgy. Przedstawili mu się, należało dbać o pozory grzeczności. Ramarren stwierdził, że kontroluje się zupełnie dobrze: konieczność całkowitego stłumienia i ukrycia osobowości Falka była mu teraz na rękę, pozwalając mu zachowywać się spontanicznie. Czuł, że mentalista Ken Kenyek usiłuje przeniknąć jego osłony z niemałą zręcznością i siłą, ale to go nie martwiło. Jeśli jego osłony wytrzymały nawet parahipnotyczne zabiegi, z pewnością nie zawiodą teraz.

Żaden z nich nie skierował do niego przekazu myślowego. Stali dookoła dziwnie sztywni, jak gdyby bojąc się, że zostaną dotknięci, i mówili tylko szeptem. Zadaj im kilka pytań dotyczących Ziemi, ludzkości, Shinga, których można się było po nim, Ramarrenie, spodziewać, i z powagą słuchał odpowiedzi. W pewnej chwili spróbował dostroić się do Orry’ego, ale nie udało mu się. Chłopiec nie otoczył swego umysłu osłoną, lecz najprawdopodobniej został poddany jakimś mentalnym zabiegom, które pozbawiły go i tak niewielkich, nabytych w dzieciństwie umiejętności przechwytywania cudzego przekazu, a ponadto był pod działaniem uzależniającego narkotyku. Nawet kiedy Ramarren przesłał mu krótki, poufny sygnał ich związku w prechnoi, zaczął pociągać pariithę z tuby. W tym jaskrawym, oszałamiającym, pełnym złud świecie dawała mu poczucie bezpieczeństwa, ale jego zmysły były stępione i nie odbierał niczego.

— Jak dotąd nie widziałeś na Ziemi niczego oprócz tego pokoju — odezwał się do Ramarrena ochrypłym szeptem ten ubrany jak kobieta, Kradgy. Ramarren miał się na baczności przed nimi wszystkimi, lecz Kradgy budził w nim szczególny lęk i odrazę: z tego otyłego ciała okrytego obszernymi, lejącymi się szatami, długich purpurowoczarnych włosów i ochrypłego, precyzyjnego szeptu wyzierał cień nocnego koszmaru.

— Chciałbym zobaczyć więcej.

— Pokażemy ci wszystko, co tylko zechcesz zobaczyć. Ziemia stoi otworem przed jej czcigodnym gościem.

— Nie pamiętam, żebym widział Ziemię z „Alterry”, kiedy wchodziliśmy na orbitę — rzekł Ramarren w lingalu, twardo, po wereliańsku akcentując zgłoski. — Nie pamiętam również ataku na statek. Czy możecie mi powiedzieć dlaczego?

To pytanie mogło być ryzykowne, lecz był niezmiernie ciekaw odpowiedzi: w tym miejscu w jego podwójnej pamięci wciąż ziała pustka.

— Znajdowaliście się w stanie, który my nazywamy achronią, przeciwczasem — odparł Ken Kenyek. — Wychodząc z podświetlnej znaleźliście się od razu na Barierze, ponieważ wasz statek nie miał retemporalizatora. W tym momencie i przez kilka minut lub godzin potem byliście albo nieprzytomni, albo obłąkani.

— Nie zetknęliśmy się z czymś takim podczas naszych krótkich próbnych lotów z prędkością światła.

— Im dłuższy lot, tym silniejszy efekt Bariery.

— Zaprawdę, niezwykłym i zdumiewającym wyczynem była ta podróż na odległość stu dwudziestu pięciu lat świetlnych tylko po to, aby wypróbować statek! — odezwał się swym skrzypiącym szeptem, jak zwykle kwieciście, Abundibot.

Ramarren przyjął komplement, nie korygując odległości. — Pozwólcie, moi panowie, pokażemy naszemu gościowi Miasto Ziemi. — Równocześnie ze słowami Abundibota Ramarren przechwycił transmisję myślomowy pomiędzy Kradgym i Ken Kenyekiem, ale nie zrozumiał treści; był zbyt zajęty utrzymywaniem własnej osłony, aby móc podsłuchiwać czyjeś przekazy czy nawet odbierać pełną gamę wrażeń empatycznych.

— Statek, na którym powrócicie na Werel — odezwał się Ken Kenyek — będzie oczywiście wyposażony w retemporalizator, tak że nie będziecie zmuszeni odczuwać tego przykrego rozstroju umysłowego wchodząc w przestrzeń okołoplanetarną.

Ramarren podniósł się, raczej niezgrabnie — Falk przywykł do krzeseł, lecz Ramarren nie i było mu bardzo niewygodnie, kiedy tak zasiadał w powietrzu — lecz zaraz stanął bez ruchu i dopiero po chwili zapytał:

— Statek, na którym powrócimy?…

Orry uniósł wzrok pełen nadziei i niepewności. Kradgy ziewnął pokazując mocne, żółte zęby. Odezwał się Abundibot:

— Przygotowaliśmy światłowiec, który zabierze ciebie, Lordzie Agad, i Har Orry’ego na Werel, kiedy już zobaczysz na Ziemi to wszystko, co pragniesz zobaczyć, i dowiesz się tego wszystkiego, co chcesz wiedzieć. Sami niemal nie podróżujemy. Nie ma już wojen, nie musimy handlować z innymi światami i nie chcemy znowu doprowadzić biednej Ziemi do bankructwa, wydając tak ogromne kwoty na budowę światłowców, które miałyby służyć tylko zaspokojeniu naszej ciekawości. My, Ludzie Ziemi, jesteśmy już starą rasą, zamiast badać i wtrącać się w sprawy innych, wolimy pozostać w domu i pielęgnować nasze ogrody.

„Nowa Alterra” oczekuje na ciebie na kosmodromie, a Werel oczekuje twego powrotu. To wielka szkoda, że twoja cywilizacja nie odkryła jeszcze zasad działania ansibla, moglibyśmy wówczas przesłać im wiadomość. Oczywiście, do tego czasu mogą już posiadać natychmiastowy przekaźnik, lecz nie możemy się z nimi połączyć nie znając współrzędnych.

— Tak, rzeczywiście — odparł grzecznie Ramarren. Po tych sławach w pokoju zawisła napięta cisza.

— Wydaje mi się, że nie rozumiem — dodał po chwili.

— Ansibl…

— Wiem, co to jest przekaźnik ansibl, chociaż nie wiem, jak działa. Tak, jak powiedziałeś, panie, kiedy opuszczałem Werel, nie odkryto tam jeszcze zasad działania natychmiastowego przekaźnika. Nie rozumiem natomiast, co przeszkadza wam spróbować połączyć się z Werel.

Niebezpieczeństwo. Był teraz czujny, skoncentrowany jak gracz, który wie, że nie może poruszyć już ani jednej bierki, i wyczuwał niemal elektryczne napięcie pod sztywnymi maskami tych trzech twarzy.

— Prech Ramarren — odezwał się Abundibot — jako że Har Orry był za młody, aby dowiedzieć się, jakie właściwie odległości dzielą nasze słońca, nigdy nie mieliśmy zaszczytu poznać dokładnego położenia Werel, chociaż oczywiście mamy o tym ogólne wyobrażenie. Kiedy Har Orry zaczął bieglej posługiwać się lingalem, nie był w stanie powiedzieć nam, jak brzmi w nim nazwa Słońca Werel. Oczywiście wiedzielibyśmy wówczas, o jakie Słońce chodzi, dzielimy bowiem ten język z tobą jako wspólne dziedzictwo po czasach Ligi. Zatem zmuszeni byliśmy oczekiwać na twą pomoc, która jest niezbędna, abyśmy mogli w ogóle podjąć próbę skontaktowania się z Werel przez ansibl lub zaprogramować współrzędne na statku, który dlą was przygotowaliśmy.

— Nie znacie nazwy Słońca, wokół którego krąży Werel? — Niestety, tak właśnie jest. Gdybyś zechciał nam powiedzieć…

— Nie mogę wam tego powiedzieć.

Nawet nie okazali zdziwienia — byli zbyt zajęci sobą, zbyt egocentryczni. Abundibot i Ken Kenyek nie okazali w ogóle niczego, jedynie Kradgy przemówił swym dziwnym, ponurym, precyzyjnym szeptem:

— Czy to znaczy, że ty również nie wiesz?

— Nie mogę powiedzieć wam Prawdziwej Nazwy Słońca — odparł spokojnie Ramarren.

Tym razem przechwycił i zrozumiał błysk myślowy przesłany od Ken Kenyeka do Abundibota: „Mówiłem ci”. — Przepraszam cię, prech Ramarren, za moją ignorancję co do spraw objętych zakazem informowania. Czy zechcesz mi wybaczyć? Nie znamy waszych zwyczajów i chociaż niewiedza nie jest żadnym wytłumaczeniem, jest wszystkim, co mogę przytoczyć na swe usprawiedliwienie. — Abundibot skrzypiał dalej, kiedy nagle przerwał mu Orry, którego ostatnie słowa Ramarrena przestraszyły do tego stopnia, że wyrwał się z odrętwienia.

— Prech Ramarren, przecież… przecież będziesz mógł nastawić współrzędne statku? Przecież pamiętasz… pamiętasz to wszystko, co wiedziałeś jako Nawigator?

Ramarren odwrócił się do niego i zapytał spokojnie: — Czy chcesz wrócić do domu, vesprech?

— Tak!

— Za dwadzieścia lub trzydzieści dni, jeśli będzie to odpowiadało naszym gospodarzom, którzy ofiarowali nam tak wspaniały dar, powrócimy na ich statku na Werel. Przykro mi — rzekł odwracając się z powrotem do Shinga — że moje usta i umysł nie odpowiadają na wasze pytania. Moje milczenie jest niegodną odpłatą na waszą wielkoduszną przychylność i otwartość. — Gdyby używali myślomowy, pomyślał, ta wymiana zdań nie byłaby tak grzeczna, gdyż on w przeciwieństwie do Shinga nie był zdolny do fałszowania myślomowy i wówczas najprawdopodobniej nie mógłby przekazać ani jednego słowa z tego, co powiedział na końcu.

— To bez znaczenia, Lordzie Agad! Ważny jest twój bezpieczny powrót, a nie nasze pytania! Jeśli tylko potrafisz zaprogramować statek, a wszystkie nasze archiwa i komputery nawigacyjne są w każdej chwili do twojej dyspozycji, wówczas pytanie znaczy tyle samo co odpowiedź.

I rzeczywiście tak było, gdyż jeśli będą chcieli wiedzieć, gdzie leży Werel, wystarczy, że zdekodują kurs, jaki zaprogramował w komputerach ich statku. Gdy to uczynią, wymażą mu umysł, jeśli wciąż nie będą mu ufali, a chłopcu powiedzą, że przywrócenie pamięci w jego przypadku ostatecznie zakończyło się niepowodzeniem. Potem wyślą Orry’ego, aby zaniósł ich posłanie na Werel. A jemu nie ufają i nie będą ufać, ponieważ wiedzą, że może wykryć ich mentalne kłamstwa. Jeśli z tej pułapki, w jakiej się znalazł, było jakieś wyjście, to jeszcze go nie znał.

Przechodząc przez zamglone sale, zjeżdżając rampami i windami, wszyscy razem wyszli na ulicę zalaną blaskiem słońca. Ta część podwójnego umysłu, którą zajmował Falk, była teraz niemal całkowicie stłumiona i Ramarren poruszał się, myślał i mówił zupełnie swobodnie. Czuł stałą, baczną gotowość umysłów Shinga, szczególnie Ken Kenyeka, do przeniknięcia przez najdrobniejszą szczelinę jego osłony lub przechwycenia najdrobniejszego błędu. Ten nieustanny napór zmuszał go do zdwojonej czujności. I właśnie jako Ramarren, obcy, spojrzał w niebo późnego poranka i zobaczył żółte Słońce Ziemi.

Zatrzymał się, przeniknięty nagłą radością. Bo to było coś — bez względu na to, co było przedtem i co mogło stać się później — naprawdę coś: zobaczyć w swoim życiu światło dwóch Słońc. Pomarańczowozłotego Werel i białozłotego Ziemi — miał je teraz oba przed oczyma, jak człowiek, który trzyma dwa klejnoty porównując ich piękność po to, aby jeszcze bardziej nasycić się ich blaskiem.

Chłopiec stał tuż przy nim i Ramarren zaczął szeptać pozdrowienie, jakiego uczą się kelshańskie dzieci, aby witać nim słońce o poranku lub po długich zimowych zawieruchach: „Niech będzie pozdrowiona gwiazda życia, środek roku…” Orry podchwycił w połowie i mówił dalej razem z nim. Te słowa spowodowały, że po raz pierwszy zadzierzgnęła się pomiędzy nimi nić prawdziwego zrozumienia i Ramarren był z tego zadowolony, gdyż wiedział, iż najprawdopodobniej będzie potrzebował Orry’ego, zanim ta gra dobiegnie końca.

Przywołano śmigacz i zaczęli krążyć po mieście. Ramarren zadawał pytania, jakich można było od niego oczekiwać, a Shinga odpowiadali, jak uważali za stosowne. Abundibot opisał szczegółowo, jak wszystko to, z czego składało się Es Toch — wieże, mosty, ulice i pałace — zbudowane zostało z dnia na dzień tysiąc lat temu na rzecznej wyspie po drugiej stronie planety i jak w ciągu stuleci, ilekroć mieli ochotę poczuć się Władcami Ziemi, przywoływali swe zdumiewające maszyny i urządzenia, aby przeniosły całe miasto na nowe miejsce, odpowiadające ich zachciankom. Była to niezwykle ładna i zajmująca historia: Orry był zbyt otępiały od narkotyków i za bardzo przekonany o jej prawdziwości, aby podać ją w wątpliwość, natomiast to, czy Ramarren uwierzy czy nie, zdawało się nie mieć większego znaczenia. Abundibot mówił oczywiste kłamstwa dla samej przyjemności kłamania. Być może była to jedyna przyjemność, jaką znał. Szczegółowo opisywał, w jaki sposób rządzono Ziemią, jak wielu Shinga przebranych za „zwykłych tubylców” spędza swe życie wśród zwyczajnych ludzi, realizując wielki plan stworzony w Es Toch, jak beztroska i zadowolona jest niemal cała ludzkość, bo wie, że Shinga utrzymają pokój i przeciwstawią się wszelkim przeciwnościom, jak popiera się sztukę i naukę i jak łagodnie poskramia niszczycielskie i buntownicze grupy. Planeta skromnych ludzi, zamieszkałych w małych, skromnych domach i zorganizowanych w miłujące pokój szczepy i grupy miejskie, nie wiedzących, co to wojny, zabijanie i przeludnienie, nie pamiętających o dawnych osiągnięciach i ambicjach, niemal rasa dzieci, całkowicie bezpieczna pod stałym, dobrotliwym kierownictwem kasty Shinga i w razie potrzeby mająca do dyspozycji ich niewiarygodne osiągnięcia technologiczne…

Wciąż taka sama, choć w różnych odmianach, opowieść ciągnęła się i ciągnęła, olśniewająca i uspokajająca. Nic dziwnego, że biedny, pozostawiony samemu sobie Orry uwierzył w to — sam Ramarren uwierzyłby w większość z tego, co mówił Abundibot, gdyby nie wspomnienia Falka z Lasu i Równin, ukazujące jak na dłoni ledwie uchwytny, ale całkowity fałsz tej opowieści. Falk żył na Ziemi nie pośród dzieci, lecz wśród ludzi, roznamiętnionych, cierpiących, niekiedy niewiele różniących się od zwierząt.

Tego dnia pokazali mu całe Es Toch. Ramarrenowi, który spędził życie wśród starych ulic Wegest i w wielkich Zimowych Domach Kaspool, wydało się podobne do dekoracji teatralnej, mdłe i sztuczne, wywołujące wrażenie jedynie z uwagi na swe niesamowite naturalne położenie. Potem Ken Kenyek na zmianę z Abundibotem zaczęli zabierać Ramarrena i Orry’ego na całodniowe wycieczki stratolotami i międzyplanetarnymi stateczkami, pokazując im różne miejsca na wszystkich kontynentach, a nawet osamotniony i z dawna opuszczony Księżyc. Mijały dni, a oni dalej grali przedstawienia przede wszystkim ze względu na Orry’ego, zabiegając o Ramarrena tylko do czasu, dopóki nie wydobędą z niego tego, co chcą wiedzieć. Chociaż był nieustannie śledzony — bezpośrednio, za pomocą urządzeń elektronicznych, i telepatycznie — jego swoboda nie była w niczym ograniczana, widocznie zrozumieli, że teraz nie muszą się z jego strony niczego obawiać.

Może więc pozwolą mu wrócić do domu wraz z Orrym. Być może w swej nieświadomości uważają go za wystarczająco nieszkodliwego, aby pozwolić mu na opuszczenie Ziemi nie tknąwszy przedtem jego nowego umysłu.

Lecz swą ucięczkę z Ziemi mógł wykupić jedynie za cenę informacji, jakiej pożądali — danych o położeniu Werel. Jak dotąd nie powiedział im niczego, a oni o nic więcej nie pytali.

Czy jednak ostatecznie miało to jakieś znaczenie — czy Shinga znali położenie Werel, czy nie?

Niewątpliwie tak. Choć być może nie mieli zamiaru bezzwłocznie atakować swego potencjalnego wroga, to jednak mogli wysłać za „Nową Alterrą” automatyczną sondę z przekaźnikiem ansibl na pokładzie, aby natychmiast przekazywał im informacje o jakichkolwiek przygotowaniach do międzygwiezdnego lotu na Werel. Ansibl dałby im sto czterdzieści lat przewagi nad Werel: mogliby powstrzymać ekspedycję na Ziemię, zanim ta by wystartowała. Jedyną taktyczną przewagą posiadaną przez Werel był fakt, że Shinga nie znali jej położenia i mogli stracić kilka stuleci na jej zlokalizowanie. Zatem szansa ucieczki dla Ramarrena równała się cenie sprowadzenia straszliwego niebezpieczeństwa na świat, za który tutaj samotnie odpowiadał.

I tak spędzał czas usiłując znaleźć jakieś wyjście z tego fatalnego położenia, latając z Orrym i jednym czy drugim Shingą tu i tam po całej Ziemi, która rozciągała się pod ich stopami jak wielki, wspaniały ogród, pozbawiony zupełnie chwastów i zaniedbanych miejsc. Całą mocą swego wyszkolonego umysłu szukał jakiegoś sposobu, aby odwrócić swoje położenie i z kontrolowanego stać się kontrolującym — gdyż tak właśnie nakazywała mu postępować jego kelshańska mentalność. Bo tak naprawdę, każda sytuacja, nawet chaos czy pułapka, może stać się jasna i sama doprowadzić do właściwego rozwiązania, gdyż ostatecznie główną rolę gra nie dysharmonia, tylko nieporozumienie, nie przypadek czy nieszczęście, tylko niewiedza. Tak myślał Ramarren, a jego druga dusza, Falk, nie zgadzał się z tym, lecz zarazem nie poświęcał ani chwili na to, aby znaleźć jakieś rozwiązanie. Falk bowiem widział matowe i błyszczące kamienie przesuwające się po drutach wzorca i mieszkał razem z ludźmi — królami na wygnaniu na ich własnej Ziemi — w ich upadłej posiadłości, i wydawało mu się, że żaden człowiek nie może zmienić swego przeznaczenia lub zapanować nad grą, a jedynie czekać, by błyszczący klejnot szczęścia przesunął się po nitce czasu. Tak więc podczas gdy Ramarren głowił się nad rozwiązaniem, Falk przyczaił się i czekał. I gdy nadarzyła się okazja, wykorzystał ją.

Lub raczej, gdy sytuacja się zmieniła, został przez nią wykorzystany.

Ta chwila nie wyróżniała się niczym szczególnym. Znajdowali się wraz z Ken Kenyekiem w szybkim, małym, automatycznym stratolocie, w jednej z tych wspaniałych, pomysłowych maszyn, które pozwalały Shinga tak efektywnie patrolować i nadzorować cały świat. Powracali do Es Toch po długim locie nad wyspami Zachodniego Oceanu. Na jednej z nich zatrzymali się na kilka godzin przy ludzkim osiedlu. Tubylcy z tego archipelagu byli pięknymi, zadowolonymi z siebie ludźmi, oddającymi się bez reszty żeglarstwu, pływaniu i seksowi w falach lazurowego morza — dla Werelian wspaniały przykład ludzkiego szczęścia i zacofania: nie ma o co się martwić, nie ma się czego obawiać.

Orry drzemał, trzymając w palcach tubę pariithy. Ken Kenyek przełączył pojazd na automatyczny pilotaż i wraz z Ramarrenem — jak zawsze oddalony od niego o kilka stóp, gdyż Shinga nigdy nie dopuszczali do fizycznego kontaktu z kimkolwiek — spoglądał przez przezroczyste ściany stratolotu na otaczające ich pięćsetmilowe koło czystego powietrza i błękitnawej wody. Ramarren był zmęczony i w tej przyjemnej chwili zawieszenia wysoko w przezroczystej bańce pośrodku błękitnozłotej kuli powietrza i wody pozwolił sobie na odrobinę relaksu.

— To uroczy świat — odezwał się Shinga.

— Tak.

— Prawdziwy klejnot wśród wszystkich światów… Czy Werel jest równie piękna?

— Nie. Jest bardziej surowa.

— Tak, to może być skutek długiego roku. Jak długiego, czy liczy sześćdziesiąt ziemskich lat?

— Tak.

— Powiedziałeś, że urodziłeś się jesienią. To by znaczyło, że przed opuszczeniem Werel nigdy nie widziałeś swego świata latem.

— Raz, kiedy poleciałem na Południową Półkulę. Lecz ich zimy są cieplejsze, a lata chłodniejsze od naszych, w Kelshy. Nigdy nie widziałem Wielkiego Lata na północy.

— Może jeszcze zobaczysz. Jeśli powróciłbyś w przeciągu kilku miesięcy, jaka wówczas byłaby pora roku na Werel?

Ramarren obliczał przez kilka sekund i odparł:

— Późne lato, być może dwudziesty księżycowy miesiąc lata.

— Mnie wyszło, że to będzie jesień… ile czasu zajmie podróż?

— Sto czterdzieści dwa ziemskie lata — odparł Ramarren, a gdy to wypowiedział, przez jego umysł przemknął krótki poryw paniki. Zamarł. Czuł obecność obcego umysłu w swoim własnym — kiedy mówił, Ken Kenyek wysondował go telepatycznie, znalazł lukę w jego mentalnej osłonie, dostroił się do jego umysłu i objął nad nim całkowitą kontrolę. Wszystko było w porządku. To, co się wydarzyło, stanowiło dowód niewiarygodnej cierpliwości i niezwykłych telepatycznych zdolności Shinga. Bał się tego, lecz teraz, kiedy już się to stało, wszystko było w absolutnym porządku.

Ken Kenyek przemówił do niego, już nie skrzypiącym szeptem, lecz w wyraźnej, wygodnej myślomowie:

— Tak, teraz jest wszystko w porządku, to dobrze, wspaniale. Czy to nie miło, że w końcu się dostroiliśmy?

— Niezwykle miło — zgodził się Ramarren.

— W rzeczy samej. Pozostaniemy zestrojeni i wszystkie nasze kłopoty skończą się. Zatem odległość wynosi sto czterdzieści dwa lata świetlne, a to znaczy, że twoje Słońce musi być jednym z konstelacji Smoka. Jak brzmi jego nazwa w lingalu? Nie, w porządku, wiem, że nie możesz tego powiedzieć ani przekazać. Eltanin, prawda? Tak się nazywa twoje Słońce?

Ramarren nie odpowiedział w żaden sposób.

— Eltanin, Oko Smoka, tak, wspaniale. Inne, które braliśmy pod uwagę, leżą nieco bliżej: To zaoszczędzi nam niemało czasu. Niemal…

Potoczysta, wyraźna, szydercza, kojąca myślomowa urwała się nagle i Ken Kenyek drgnął konwulsyjnie; jednocześnie to samo uczynił Ramarren. Shinga targnął się w kierunku tablicy kontrolnej stratolotu, potem z powrotem. Pochylił się dziwnie, zbyt mocno, jak zawieszona na sznurkach marionetka, a potem nagle osunął się na podłogę i pozostał tam z uniesioną, bladą, piękną twarzą, zesztywniały.

Orry, wyrwany z błogiej drzemki, wytrzeszczył oczy:

— Co z nim? Co się stało?

Nie otrzymał odpowiedzi. Ramarren stał, tak samo sztywny jak leżący, a jego niewidzące oczy utkwione były w oczach Shinga. Kiedy w końcu poruszył się, przemówił w języku, którego Orry nie znał. Potem, z trudem, powiedział w lingalu:

— Zatrzymaj statek.

Chłopiec przyglądał mu się z otwartymi ustami:

— Co się stało Lordowi Ken, prech Ramarren?

— Ruszaj! Zatrzymaj statek!

Mówił w lingalu bez akcentu z Werel, stosując łamaną formę używaną przez miejscowych tubylców. Chociaż język był prawie niezrozumiały, to jednak natarczywość wezwania i autorytatywny ton wystarczyły. Orry posłuchał. Maleńka szklana bańka zawisła bez ruchu pośrodku ogromnej czary oceanu, na wschód od słońca.

— Prechna, czy…

— Zamilcz!

Cisza. Ken Kenyek leżał bez ruchu. Napięcie widoczne w całej postaci Ramarrena powoli nikło.

To, co wydarzyło się na mentalnej scenie pomiędzy nim a Ken Kenyekiem, było czymś w rodzaju zasadzki w zasadzce. W rzeczywistości wyglądało to następująco: Shinga napadł na Ramarrena sądząc, że zniewala jedną osobę, i z kolei sam został zaskoczony przez drugiego człowieka, inny umysł czający się w zasadzce — Falka. Tylko na sekundę Falk był w stanie przejąć kontrolę, i to wyłącznie przez zaskoczenie, lecz to wystarczyło w zupełności, aby uwolnić Ramarrena spod kontroli. Skoro tylko się uwolnił — podczas gdy umysł Ken Kenyeka wciąż był dostrojony do jego umysłu i bezbronny — Ramarren przejął kontrolę. Poświęcił wszystkie swe umiejętności i całą moc, aby umysł Ken Kenyeka pozostał związany z jego umysłem, bezradny i powolny, tak jak jego własny był chwilę przedtem. Lecz jego przewaga utrzymywała się: wciąż był kimś o dwóch umysłach i podczas gdy Ramarren utrzymywał Shinga w stanie bezradności, Falk mógł myśleć i działać.

To była szansa, właśnie ta chwila — innej mogło nie być. Falk zapytał głośno:

— Gdzie znajduje się światłowiec gotowy do lotu? Było czymś niezwykłym słyszeć, jak Shinga odpowiada swym szepczącym głosem, i wiedzieć — przynajmniej ten jeden raz wiedzieć absolutnie i z całą pewnością — że nie kłamie.

— Na pustyni, na północny zachód od Es Toch.

— Czy jest strzeżony?

— Tak.

— Przez strażników?

— Nie.

— Zaprowadzisz nas tam.

— Zaprowadzę was tam.

— Prowadź stratolot według jego wskazówek, Orry.

— Nie rozumiem, prech Ramarren, czy…

— Opuścimy Ziemię. Teraz. Przejmij stery.

— Przejmij stery — powtórzył cicho Ken Kenyek. Orry posłuchał, obierając kurs wedle instrukcji Shinga. Na pełnej szybkości stratolot wystrzelił ku wschodowi, jednak wciąż zdawał się zawieszony pośrodku niezmiennej półkuli nieba i morza, ku krańcom której, za nimi, powoli opadało słońce. Potem ujrzeli Zachodnie Wyspy, zdające się pędzić ku nim ponad pomarszczoną, błyszczącą krzywizną morza; za nimi pojawiły się białe, ostre szczyty wybrzeża, zbliżyły się i przemknęły pod stratolotem. Znajdowali się teraz nad ciemnobrązową pustynią, pociętą pasmami jodłowych, pełnych żlebów wzgórz, rzucających długie cienie na wschód. Wciąż kierując się szeptanymi wskazówkami Ken Kenyeka Orry zmniejszył prędkość, okrążył jedno z górzystych pasm, przestawił urządzenia sterownicze na automatyczne naprowadzanie radiolatarni i pozwolił, aby stratolot sam wylądował. Mur martwych gór wzniósł się i otoczył ich, kiedy siadali na szarawej, pokrytej cieniami równinie.

Nie było widać żadnego kosmoportu, lądowiska, dróg czy budynków, tylko jakieś niewyraźne duże kształty drżące jak miraże unosiły się ponad piaskiem i suchymi bylicami u stóp ciemnych górskich zboczy. Falk wpatrywał się w nie, nie mogąc ich wyraźnie zobaczyć, i to Orry był tym, który powiedział wstrzymując oddech:

— Gwiazdoloty.

Były to międzygwiezdne statki Shinga, ich flota lub jej część, ukryte pod rozpraszającymi światło sieciami. Te, które Falk zobaczył najpierw, były mniejsze od tych, które początkowo wziął za podnóża gór…

Stratolot osiadł łagodnie obok maleńkiej, rozpadającej się, pozbawionej dachu chaty ze zbielałych i spękanych od uderzeń pustynnego wiatru desek.

— Co to za chata?

— Wejście do podziemi znajduje się tuż przed nią.

— Czy są tam komputery obsługi naziemnej?

— Tak.

— Czy któryś z tych małych statków jest gotowy do lotu?

— Wszystkie są gotowe. Są to przeważnie automatyczne statki obronne.

— Czy któryś z nich przystosowany jest do ręcznego pilotażu?

— Tak. Ten przeznaczony dla Har Orry’ego.

Podczas gdy Ramarren w dalszym ciągu trzymał umysł Shinga w telepatycznym uścisku, Falk polecił mu zaprowadzić ich do statku i pokazać komputery pokładowe.

Ken Kenyek posłuchał od razu. Falk-Ramarren nie spodziewał się, że będzie tak uległy: kontrola mentalna miała swe granice, tak samo jak normalna sugestia hipnotyczna. Dążenie do zachowania własnej osobowości często opiera się nawet najsilniejszej kontroli i czasami niweczy w całości dostrojenie dwóch umysłów, jeśli jeden z nich stara się narzucić drugiemu coś, co jest całkowicie sprzeczne z jego hierarchią wartości. Lecz zdrada, do której zmusił Ken Kenyeka, najwidoczniej nie wywołała w tamtym żadnego instynktownego oporu; zaprowadził ich na statek i posłusznie odpowiadał na wszystkie pytania Falka-Ramarrena, potem poprowadził ich z powrotem do walącej się chaty i na rozkaz Falka-Ramarrena, używając ukrytych przekaźników i sygnału telepatycznego, otworzył zapadnię ukrytą w piasku przed drzwiami. Weszli w tunel, który się przed nimi pojawił. Przed wszystkimi podziemnymi drzwiami, urządzeniami kontrolnymi, ekranami ochronnymi Ken Kenyek dawał właściwy sygnał lub odzew i w ten sposób doprowadził ich w końcu do położonych głęboko pod ziemią pomieszczeń, zabezpieczonych przed wszelkim atakiem, kataklizmem czy złodziejami, gdzie znajdowały się urządzenia automatycznej kontroli lotu i komputery nawigacyjne.

Minęła już dobra godzina od czasu, kiedy Ramarren przejął kontrolę nad Shingą. Ken Kenyek, zgodny i posłuszny, chwilami przypominający Falkowi biedną Estrel, stał przy nim zupełnie nieszkodliwy — nieszkodliwy tak długo, jak długo Ramarren utrzymywał jego mózg pod całkowitą kontrolą. Z chwilą rozluźnienia kontroli choć na chwilę Ken Kenyek mógłby przesłać telepatyczne wezwanie do Es Toch, jeśli wystarczyłoby mu na to sił, lub włączyć jakiś alarm, a wtedy i inni Shinga albo ich wykonawcy zjawiliby się tutaj w przeciągu kilku minut. A Ramarren musiał rozluźnić kontrolę, gdyż aby myśleć, potrzebny mu był jego własny umysł. Falk bowiem nie umiał zaprogramować w komputerze podświetlnego kursu na satelitę Słońca Eltanin, na Werel. Tylko Ramarren mógł to uczynić.

Jednak Falk miał i na to swoje własne sposoby.

— Oddaj mi broń.

Ken Kenyek natychmiast wręczył mu niewielki przedmiot, ukryty dotychczas pod skomplikowanymi, wyszukanymi szatami. Orry patrzył z przerażeniem. Falk wcale nie miał zamiaru wyprowadzać chłopca ze wstrząsu, jakiego doznał; tak naprawdę był z tego zadowolony.

— Cześć dla Życia? — zapytał zimno, sprawdzając broń. Tak jak się tego spodziewał, nie była to broń palna czy laser, tylko poddźwiękowy paralizator, którym nie można było zabijać. Wycelował w Ken Kenyeka, żałosnego przez swój całkowity brak oporu, i wystrzelił. Orry, widząc to, krzyknął i rzucił się przed siebie, więc Falk skierował paralizator na niego. Potem, czując, jak drżą mu ręce, odwrócił się od dwóch rozciągniętych, nieruchomych postaci i pozwolił Ramarrenowi zająć się resztą. On na razie zrobił to, co do niego należało.

Ramarren nie miał czasu na troskę czy skrupuły. Skierował się prosto do komputerów i zabrał do roboty. Po sprawdzeniu pokładowych urządzeń nawigacyjnych i kontroli lotu stwierdził, że matematyka zastosowana do obsługi statku nie opierała się na podstawach cetiańskiej matematyki, której wciąż używali Ziemianie i z której, poprzez Kolonię, wywodziła się matematyka Werel. Niektóre ze stosowanych przez Shinga procedur matematycznych, na podstawie których działały ich komputery, były całkowicie obce metodom i logice cetiańskiej matematyki. I nic innego nie mogło bardziej przekonać Ramarrena, że Shinga rzeczywiście byli obcymi na Ziemi, obcymi na wszystkich starych światach Ligi, najeźdźcami z jakiejś odległej planety. Nigdy nie był zupełnie pewien, czy stare historie i opowieści, jakie słyszał na Ziemi, nie mijały się tutaj z prawdą, lecz teraz całkowicie się o tym przekonał. Ostatecznie, przede wszystkim był matematykiem.

I dobrze, że nim był, gdyż w przeciwnym razie obcość niektórych procedur uniemożliwiłaby wprowadzenie do komputerów współrzędnych Werel. Tak czy inaczej, praca zajęła mu pięć godzin. Przez cały ten czas połowa jego uwagi, dosłownie, zwrócona była na Ken Kenyeka i Orry’ego. Prościej było utrzymać chłopca w stanie nieprzytomności, niż wszystko mu wyjaśniać czy wydawać polecenia, absolutną zaś koniecznością było, aby Ken Kenyek pozostał całkowicie nieprzytomny. Na szczęście paralizator był niezwykle skuteczną bronią, i w czasie gdy on odkrywał właściwe układy w komputerze, Falk musiał użyć go tylko jeszcze jeden raz. Potem mógł znowu współistnieć, do pewnego stopnia, podczas gdy Ramarren męczył się nad swoimi obliczeniami.

Kiedy Ramarren pracował, Falk nie zwracał uwagi na nic, tylko nadsłuchiwał i nie spuszczał oka z dwóch rozciągniętych koło niego bez czucia, nieruchomych postaci. I myślał; myślał o Estrel, zastanawiając się, gdzie teraz jest i czym jest. Czy przeszkolili ją, wymazali jej umysł, zabili? Nie, oni nie zabijają. Boją się zabijać i boją się umierać, a ten swój strach nazywają Czcią dla Życia. Shinga, Wrogowie, Kłamcy… Czy jednak w rzeczywistości kłamali? Być może rzecz miała się nieco inaczej: być może istotą ich kłamstwa był całkowity, nie do pokonania, brak zrozumienia. Nie mogli stykać się z ludźmi. Przywykli do tego i czerpali z tego korzyści, przetwarzając to w straszliwą broń: mentalne kłamstwo. Lecz czy ostatecznie opłaciło im się to? Dwanaście stuleci kłamstw, od czasu kiedy po raz pierwszy tutaj przybyli, wygnańcy, piraci czy też budowniczowie imperium z jakiejś odległej gwiazdy, zdecydowani zapanować nad tymi rasami, których umysły były dla nich niezrozumiałe i których ciała miały na zawsze pozostać dla nich jałowe. Sami, osamotnieni, głuchoniemi władcy władający światem złudzeń.

Och, pustko…

Ramarren skończył. Po pięciu godzinach mozolnych wstępnych obliczeń i ośmiu sekundach pracy na komputerze trzymał w palcach gotową do użycia maleńką płytkę z irydu, służącą do zaprogramowania urządzeń nawigacyjnych statku.

Odwrócił się i spojrzał zamglonym wzrokiem na Orry’ego i Ken Kenyeka. Co z nimi zrobić? Oczywiście, musi ich zabrać ze sobą. Wymaż pamięć komputerów — odezwał się w jego mózgu jakiś głos, jego własny — Falka. Ramarrenowi kręciło się w głowie ze zmęczenia, lecz stopniowo uświadomił sobie zasadność tego polecenia i wykonał je. Potem był już tak wyczerpany, że nie mógł nawet zebrać myśli, aby zastanowić się, co robić dalej. I tak, w końcu, po raz pierwszy skapitulował: zaprzestał wysiłków, aby dominować, pozwalając jego jaźni zespolić się… z jego własną.

Falk-Ramarren zabrał się od razu do roboty. Z trudem wyciągnął Ken Kenyeka na powierzchnię i powlókł po mieniącym się w świetle gwiazd piasku do statku, którego rozmazane, ledwo widoczne kontury drżały, opalizując wśród pustynnej nocy. Umieścił bezwładne ciało w bocznym fotelu, częstując je dodatkową porcją z paralizatora, a potem wrócił po Orry’ego.

Orry zaczynał już przychodzić do siebie i z trudem próbował sam wspiąć się na statek.

— Prech Ramarren — odezwał się ochrypłym głosem, trzymając się kurczowo ramienia Falka-Ramarrena — dokąd lecimy?

— Na Werel.

— Czy on leci z nami… Ken Kenyek?

— Tak. Będzie mógł opowiedzieć na Werel swoją historię o Ziemi, a ty swoją, ja zaś moją. Do prawdy zawsze prowadzi wiele dróg. Zapnij pasy. O tak.

Falk-Ramarren wsunął maleńką metalową płytkę w szczelinę komputera nawigacyjnego. Kiedy została przyjęta, wydał polecenie, aby statek wystartował w przeciągu trzech minut. Rzuciwszy ostatni raz okiem na pustynię i gwiazdy zamknął włazy i drżąc cały ze zmęczenia i napięcia, pospiesznie wrócił do sterowni. Usiadł w fotelu obok Orry’ego i Shinga i zapiął pasy.

Wystartowali na silnikach jądrowych — napęd świetlny mógł zostać włączony dopiero po opuszczeniu orbity Ziemi. Wznieśli się łagodnie i po kilku sekundach pozostawili za sobą atmosferę. Przesłony ekranów otwarły się automatycznie i Falk-Ramarren zobaczył opadającą w dół Ziemię: ogromny, mroczny, niebieskawy łuk, zwieńczony błyszczącą obręczą światła. W chwilę później statek wyszedł z cienia Ziemi w nieskończony blask Słońca.

Opuszczał dom czy też wracał do domu?

Na ekranie, na tle gwiezdnego pyłu, jak klejnot na wielkim wzorcu zalśnił przez chwilę złoty sierp wstającego ponad Wschodnim Oceanem świtu. Potem klejnot i wzorzec zatrzęsły się i rozpadły w kawałki — maleńki statek przekroczył barierę i wyrwał się z czasu. I wraz z nimi przemknął przez ciemność.


KONIEC
Загрузка...