VI

Powodowany owym samotnym wspomnieniem samotnego szczytu uosabiającego słowo „góra” Falk wyobrażał sobie, że jeśli tylko osiągną góry, tym samym znajdą się w Es Toch; nie zdawał sobie sprawy, że najpierw muszą przebyć las skalnych kolumn podtrzymujących niebo kontynentu. Pasma gór wypiętrzały się; dzień po dniu wpełzali coraz wyżej w świat skalnych szczytów, a ich cel wciąż leżał wyżej i dalej na południowy zachód. Wśród lasów, potoków i zanurzonych w chmurach ośnieżonych granitowych stoków co jakiś czas napotykali niewielki obóz lub wioskę. Często nie mogli ich wyminąć, gdyż nie pozwalała na to droga, którą szli. Jechali teraz na mułach, królewskim darze Księcia, ofiarowanych im przy odjeździe i nikt ich nie zatrzymywał. Estrel powiedziała, że ci górale, żyjący w przedsionku siedziby Shinga, byli ostrożnym ludem, ani wrogim, ani życzliwym dla obcych i najlepiej było pozostawić ich samych sobie.

Obozowanie w kwietniu w górach nie było przyjemne, dokuczał bowiem chłód, toteż skwapliwie skorzystali z nieoczekiwanego zaproszenia, jakie otrzymali od mieszkańców jednej z wiosek. Była to maleńka sadyba: cztery drewniane domy nad spienionym, huczącym potokiem w kanionie ukrytym w cieniu wielkich, spowitych burzowymi chmurami szczytów. Lecz miała swą nazwę, Besdio, i Estrel była tutaj kiedyś, wiele lat temu — jak mu powiedziała — kiedy była dzieckiem. Ludzie z Besdio, z których paru było tak samo jasnoskórych i rudowłosych jak Estrel, zamienili z nią kilka zdań. Rozmawiali w języku Wędrowców. Falk, który w rozmowie z Estrel zawsze używał lingalu, nie miał okazji nauczyć się tego języka Zachodu. Estrel wyjaśniła, skąd i dokąd idą, wskazując na wschód i zachód; górale kiwali obojętnie głowami przyglądając się jej uważnie, natomiast na Falka spoglądali tylko kątem oka. Zadali kilka pytań, wskazali miejsce na nocleg i hojnie obdarowali żywnością; wszystko to jednak czynili z jakąś chłodną obojętnością, która wzbudziła w Falku nieokreślony niepokój.

Niemniej jednak obora była ciepła, ogrzana ciepłem bijącym od bydła, kóz i drobiu, stłoczonych tam w posapującym, cuchnącym, zgodnym towarzystwie. Podczas gdy Estrel rozmawiała jeszcze z ich gospodarzami, Falk umknął do obory i rozgościł się tam. Na strychu, ponad przegrodami dla zwierząt, ułożył siano w luksusowe podwójne łoże i rozłożył na nim śpiwory. Kiedy przyszła Estrei, prawie już spał, lecz rozbudził się na tyle, aby zauważyć:

— Cieszę się, że przyszłaś… Czuć tu coś, tylko nie wiem co.

— A ja czuję coś jeszcze.

Nigdy dotąd Estrel nie zbliżyła się tak bardzo do granicy żartu; więc Falk przyjrzał się jej nieco zdziwiony.

— Jesteś szczęśliwa zbliżając się do Miasta, prawda? — zapytał. — Też chciałbym…

— Dlaczego nie miałabym być? Mam nadzieję odnaleźć tam rodaków, a jeśli mnie się nie uda, pomogą mi Władcy. I ty również odnajdziesz tam to, czego szukasz. Znowu obejmiesz swe dziedzictwo.

— Moje dziedzictwo? Myślałem, że uważasz mnie za Wytartego?

— Ciebie? Nigdy! Chyba sam nie wierzysz, Falk, że to Shinga byli tymi, którzy tak okrutnie zabawili się twoim umysłem? Powiedziałeś to już kiedyś, jeszcze na równinach, nie zrozumiałam cię wtedy. Jak możesz uważać siebie za Wytartego, za jakiegokolwiek zwyczajnego człowieka? Ty nie jesteś Ziemianinem!

Rzadko zdarzało się jej mówić tak stanowczo. To, co powiedziała, dodało mu otuchy, współgrając z jego własną nadzieją. Lecz sposób, w jaki to powiedziała, zaintrygował go, gdyż od dłuższego już czasu była milcząca i nieszczęśliwa. Potem dostrzegł coś zwisającego na rzemieniu zawiązanym wokół jej szyi.

— Podarowali ci amulet.

To było źródło jej optymizmu.

— Tak — powiedziała, spoglądając z zadowoleniem na wisiorek. — Wyznajemy tę samą wiarę. Teraz wszystko pójdzie już dobrze.

Uśmiechnął się w duchu nad jej przesądem, lecz był zadowolony, że przyniosło to jej pociechę. Kiedy zasypiał, miał świadomość, że Estrel czuwa wpatrując się w ciemność pełną odoru, cichych oddechów i obecności zwierząt. Kiedy kogut zapiał przed świtem, słyszał, jak szepcze modlitwy do swego amuletu w języku, którego nie rozumiał.

Wyruszyli w drogę, obierając ścieżkę, która wiła się na południe od zanurzonych w ciemnych chmurach wierzchołków. Do przebycia pozostał im bastion wielkiej góry; wspinali się nań przez cztery dni, aż w końcu powietrze stało się rzadkie i lodowate, niebo ciemnoniebieskie, a kwietniowe słońce błyszczało oślepiająco na kędzierzawych grzbietach sunących po niebie baranków, których cienie zdawały się skubać trawę leżących daleko w dole łąk. Potem, kiedy osiągnęli już najwyższy punkt przełęczy, niebo pociemniało i na nagie skały spadł śnieg pokrywając rozległe puste zbocza czerwienią i szarością. Na przełęczy stała chata dla podróżnych, w której stłoczyli się wraz z mułami, aż w końcu śnieg przestał padać i mogli zacząć schodzić.

— Teraz będzie już łatwo — powiedziała Estrel odwracając się, aby spojrzeć na Falka ponad podskakującym zadem muła. W odpowiedzi jego muł nastrzygł uszami, a on uśmiechnął się, chociaż ogarnął go strach, który stawał się coraz to większy, w miarę jak posuwali się dalej w dół, ku Es Toch.

A zbliżali się coraz bardziej i hardziej — ścieżka. rozwinęła się w drogę — widzieli chaty, zagrody, domy, lecz niewielu mieszkańców, gdyż zimna i deszczowa pogoda zatrzymywała ludzi pod dachami. Tylko dwoje wędrowców podążało dalej na grzbietach idących truchtem mułów, wśród zacinającego deszczu. Trzeci z kolei poranek od chwili, gdy zeszli z przełęczy, zaświtał jasny i pogodny. Mniej więcej po dwóch godzinach jazdy Falk zatrzymał muła i spojrzał pytająco na Estrel.

— O co chodzi, Falk?

— Dotarliśmy… To jest Es Toch, prawda?

Wokół nich rozpościerała się równina, choć odległe szczyty zamykały horyzont z każdej strony. Pastwiska i pola, przez które dotychczas jechali, ustąpiły miejsca domom, całemu mrowiu domów. Były tam chaty, szałasy, piętrowe budynki, gospody, warsztaty i stragany, gdzie wytwarzano, sprzedawano i wymieniano towary. Wszędzie było pełno dzieci i dorosłych, tłoczących się na głównej ulicy i dochodzących do niej bocznych drogach; piesi, konni, na mułach i śmigaczach, wszyscy w bezustannym ruchu. Był to tłum — jednak rzadki, ospały i zaabsorbowany, brudny, ponury i jaskrawy, przewalający się pod błyszczącym ciemnym niebem górskiego poranka.

— Mamy jeszcze z górą milę do Es Toch.

— Więc czym jest to miasto?

— To peryferie miasta.

Falk rozglądał się dookoła, skonsternowany i podniecony. Droga, którą szedł tak długo od Domu we Wschodnim Lesie, zmieniła się teraz w ulicę, prowadzącą aż nadto szybko do swego końca. Gdy jechali na mułach środkiem ulicy, ludzie przyglądali się im, ale nikt nie zatrzymał się ani nie odezwał. Przechodzące kobiety odwracały twarze. Tylko nieliczne obdarte dzieci gapiły się na nich lub wytykały palcami, aby zaraz potem zniknąć z krzykiem w zawalonych odpadkami zaułkach czy za jakąś chatą. Nie tego spodziewał się Falk — lecz czegóż właściwie oczekiwał?

— Nie wiedziałem, że na świecie jest aż tyle ludzi — powiedział w końcu. — Roją się wokół Shinga jak muchy nad gnojem.

— Larwy much najlepiej rozwijają się na gnoju — odparła sucho Estrel. Potem, spoglądając mu w oczy, wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła jego dłoni. — Ci tutaj to wyrzutki i pochlebcy, motłoch trzymany za murami. Wjedźmy tylko do miasta, do prawdziwego Miasta. Przebyliśmy długą drogę, żeby je zobaczyć…

Jechali dalej i wkrótce zobaczyli sterczące ponad dachami chat i błyszczące w słońcu, pozbawione okien mury wysokich wież.

Serce Falka biło ciężko; zauważył, że Estrel mówiła przez chwilę do amuletu, który otrzymała w Besdio.

— Nie możemy wjechać do miasta na mułach — odezwała się. — Zostawimy je tutaj. — Zatrzymali się przy walącej się publicznej stajni. Estrel rozmawiała przez chwilę w języku Zachodu z jej właścicielem, w widoczny sposób do czegoś go nakłaniając. Kiedy Falk zapytał, o co prosiła, odparła:

— Żeby przyjął nasze muły w zastaw.

— Zastaw?

— Jeśli nie zapłacimy za ich przechowanie, zatrzyma je. Nie masz pieniędzy, prawda?

— Nie — odparł Falk pokornie. Nie tylko nie miał pieniędzy, nigdy ich nawet nie widział. Chociaż w lingalu istniało słowo oznaczające tę rzecz, to jego leśny dialekt nie znał takiego pojęcia.

Stajnia była ostatnim budynkiem na skraju pola zawalonego gruzem i odpadkami, oddzielającego miasto ruder od wysokiego, długiego muru z granitowych bloków. W murze znajdowało się jedno wejście dla pieszych. Wielkie stożkowate kolumny strzegły wrót prowadząeyćh do Es Toch. Na kolumnie po lewej stronie wejścia widniała wyryta w lingalu inskrypcja: CZE ŚĆ DLA ŻYCIA. Na prawej kolumnie wyryto dłuższą sentencję, lecz liter, z jakich składał się napis, Falk nigdy przedtem nie widział. Nikt nie przechodził przez wejście; nie było straży.

— Kolumna Kłamstwa i Kolumna Tajemnicy — powiedział głośno, kiedy przechodził pomiędzy nimi, zakazując sobie bać się. Wkroczył do Es Toch, zobaczył je i stanął bez ruchu, nie mogąc wykrztusić słowa.

Miasto Władców Ziemi zbudowane było na dwóch skrajach kanionu — niewiarygodnego urwiska przecinającego góry, wąskiego, fantastycznego, którego czarne, pocięte zielonymi żyłami ściany opadały straszliwą przepaścią pół mili w dół ku srebrnej, błyszczącej wstążce rzeki wijącej się wśród ciemnych głębi. Na brzegach przeciwległych urwisk wznosiły się wieże miasta, chyba w ogóle nie wspierając się na ziemi, spięte ponad otchłanią delikatnymi przęsłami mostów. Wieże, estakady i mosty kończyły się w miejscu, gdzie mur zamykał z drugiej strony miasto, tuż przed przyprawiającym o zawrót głowy zakrętem kanionu. Helikoptery na przezroczystych łopatkach wirników ślizgały się nad przepaścią, a śmigacze migotały wzdłuż ledwo widocznych ulic i smukłych mostów. Słońce wciąż niezbyt wysoko wzniesione nad wschodnimi szczytami, tu zdawało się zaledwie rzucać cienie; wysokie zielone wieże lśniły, jak gdyby były półprzezroczyste.

— Chodź — powiedziała Estrel wysuwając się przed niego z błyszczącymi oczyma. — Nie ma się czego bać. Ruszył za nią. Na ulicy, która opadała ku wznoszącym się na skraju urwiska wieżom, nie było nikogo. Rzucił okiem za siebie, lecz nie dostrzegł już wejścia między kolumnami.

— Dokąd idziemy?

— Znam tu pewne miejsce, dom, gdzie przychodzą moi rodacy.

Ujęła go za rękę, pierwszy raz w ciągu tej całej długiej drogi, którą wspólnie przebyli, i przywarła do niego nie podnosząc oczu przez cały czas, kiedy szli w dół długiej, zygzakowatej ulicy. Po ich prawej stronie wyłaniały się budynki, coraz wyższe w miarę jak zbliżali się do śródmieścia, po lewej zaś, nie zabezpieczona żadnym murem czy barierą, opadała wśród cieni zawrotna przepaść; czarna otchłań pomiędzy świetlanymi, usadowionymi jak ptaki na grzędach wieżami.

— Ale jeśli będą nam tutaj potrzebne pieniądze…

— Zaopiekują się nami.

Dziwnie i bogato poubierani ludzie mijali ich na śmigaczach, wystające z pionowych ścian lądowiska migotały tnącymi światło wirnikami helikopterów. Wysoko ponad przepaścią zawarczał wzbijający się w niebo stratolot.

— Czy wszyscy oni to… Shinga?

— Niektórzy.

Nie mając o tym pojęcia, cały czas trzymał wolną rękę na rękojeści lasera. Nie spoglądając na niego, lecz uśmiechając się z lekka, Estrel powiedziała:

— Nie używaj tutaj miotacza, Falk. Przybyłeś tu, aby odzyskać swoją pamięć, a nie ją stracić.

— Dokąd idziemy, Estrel?

— Już jesteśmy. To tutaj.

— Tutaj? Przecież to pałac.

Świetlana, zielonkawa, pozbawiona okien gładka ściana wznosiła się prosto w niebo. Przed nimi widniał prostokąt otwartego wejścia.

— Znają mnie tutaj. Nie bój się. Chodź ze mną. Przywarła jeszcze mocniej do jego ramienia. Zawahał się. Spoglądając do tyłu, w górę ulicy, zauważył kilku mężczyzn, pierwszych pieszych w tym mieście, którzy obserwując ich, z wolna się do nich zbliżali. Widok ten wzbudził w nim panikę i razem z Estrel pospiesznie wszedł do budynku, przechodząc przez automatyczne wewnętrzne wejście, które rozwarło się przed nimi. Już w środku, opanowany poczuciem omyłki, wiedząc, że popełnił straszliwy błąd, zatrzymał się.

— Co to jest, Estrel?… Co to za miejsce?

Znajdowali się w wysokiej sali wypełnionej zawiesistym, zielonkawym światłem, przyćmionym jak światło podwodnej jaskini; prowadzącym do niej wejściem i korytarzami zbliżali się ludzie, spiesząc ku nim. Estrel odskoczyła od niego. W panice odwrócił się do drzwi, którymi wszedł — były zamknięte i pozbawione klamek. Niewyraźne ludzkie postacie wpadły do sali, biegnąc ku niemu z krzykiem. Wsparł się o zamknięte drzwi i sięgnął po laser. Ale miotacz zniknął. Trzymała go Estrel. Stała za mężczyznami, którzy otaczali Falka. Kiedy usiłował przedrzeć się do niej i kiedy pochwycili go i bili, wówczas przez krótką chwilę słyszał coś, czego nigdy przedtem nie zdarzyło mu się słyszeć: jej śmiech.

Uszy rozsadzał mu nieznośny dźwięk, w ustach czuł metaliczny posmak. Głowa chwiała mu się, kiedy ją uniósł. Widział jak przez mgłę i nie bardzo mógł się swobodnie poruszyć. Wkrótce uświadomił sobie, że właśnie ocknął się z omdlenia i pomyślał, że nie może się poruszać, ponieważ jest ranny lub oszołomiony narkotykami. Potem zobaczył, że jego nadgarstki, tak samo jak i kostki, są skute krótkim łańcuchem. Zawroty głowy nasiliły się. Jakiś huczący głos grzmiał teraz w jego uszach, powtarzając bez końca to samo słowo: ramarren-ramarren-ramarren. Wytężył wszystkie siły i krzyknął, usiłując odegnać od siebie ów grzmiący głos, który napełniał go przerażeniem. Światło rozbłysło mu w oczach i przez ryczący w jego głowie głos usłyszał kogoś krzyczącego jego własnym głosem: „Nie jestem…”

Kiedy znowu doszedł do siebie, wszędzie panowała niczym nie zmącona cisza. Bolała go głowa i wciąż jeszcze widział nie całkiem wyraźnie, lecz na jego rękach i nogach nie było już kajdan — jeśli kiedykolwiek tam były — i wiedział, że ktoś go obronił, udzielił schronienia i opatrzył. Wiedzieli, kim był, i zapewnili mu gościnę. To jego ludzie przyszli po niego; był tu bezpieczny, pielęgnowany, kochany i wszystko, co musiał teraz zrobić, to odpoczywać i spać, spać i odpoczywać, podczas gdy miękka, głęboka cisza mruczała czule w jego głowie: marren-marren-marren…

Przebudził się. Zajęło mu to chwilę, lecz w końcu zbudził się i zebrał wszystkie siły, aby usiąść. Musiał na pewien czas objąć głowę rękoma, aby zdusić przeszywający ból i przeczekać zawroty głowy wywołane poruszeniem, tak że początkowo doszło do niego tylko tyle, że siedzi na podłodze w jakimś pokoju, podłodze, która zdawała się ciepła i ustępliwa, niemal miękka, jak bok jakiegoś wielkiego zwierzęcia. Potem uniósł głowę, wytężył wzrok na tyle, aby widzieć ostro, i rozejrzał się wokół siebie.

Siedział sam na podłodze pośrodku pokoju tak niesamowitego, że przez chwilę na nowo poczuł zawroty głowy. Pokój był zupełnie pusty. Ściany, podłoga i sufit były całe z jakiegoś półprzezroczystego materiału, który sprawiał wrażenie miękkiego i falującego, jak gruby, wielowarstwowy, bladozielony welon, w dotyku jednak twardy i gładki. Dziwaczne ryty, fałdy i pręgi tworzyły na całej podłodze ozdobne wzory, niewyczuwalne dla przesuwającej się po nich ręki; były to albo łudzące wzrok obrazy, albo też pokrywała je gładka, przezroczysta powierzchnia. Jakieś mylące oczy, ukośne cieniowania i quasi-równoległe linie użyte w charakterze ozdób powodowały, że kąty, pod którymi stykały się ściany, przeczyły zwykłej geometrii; uznanie ich za kąty proste wymagało wysiłku woli, który być może był skutkiem zhzdzenia, pomimo wszystko bowiem wcale nie musiały być kątami prostymi. Lecz żadna z tych dekoracyjnych sztuczek nie dezorientowała Falka tak, jak fakt, że cały pokój był półprzezroczysty. Niewyraźnie, jak gdyby patrzył w głąb sadzawki pełnej intensywnie zielonej wody, widział pod stopami inny pokój. Na suficie jaśniała plama światła, która mogła być księżycem, zamazanym i nasączonym zielenią przez jeden lub więcej leżących na górze stropów. Plamy i smugi światła przenikające przez jedną ze ścian pokoju były zupełnie inne, odnosił wrażenie, że rozpoznaje w nich poruszające się światła helikopterów i stratolotów. Światła za pozostałymi trzema ścianami były o wiele bardziej przyćmione i zamazane welonami dalszych ścian, korytarzy i pokoi. W tych pokojach poruszały się jakieś cienie. Widział je, lecz nie mógł rozpoznać szczegółów: rysy, stroje, kolory, rozmiary — wszystko było zamazane. Jakiś ciemny kleks gdzieś w zielonych głębiach niespodziewanie urósł, potem zmalał, zieleniejąc, ciemniejąc i przepadając w labiryncie szmaragdowej mgły. Widzialność bez możliwości rozpoznania, samotność bez prywatności. Niezwykle piękne było to ukryte migotanie światła i kształtów wśród półprzezroczystych płaszczyzn zieleni, i niezwykle denerwujące.

Nagle w jaśniejszej plamie na najbliższej ścianie Falk uchwycił kątem oka jakiś ruch. Odwrócił się szybko i wstrząśnięty strachem ujrzał wreszcie coś jasno i wyraźnie: twarz — dziką, pokrytą bliznami twarz z dwoma wytrzeszczonymi, nieludzkimi, żółtymi oczyma.

— Shinga — wyszeptał w ślepym przerażeniu. Jakby szydząc straszne usta wypowiedziały bezgłośnie „Shinga” i wtedy zrozumiał, że było to odbicie jego własnej twarzy.

Podniósł się sztywno, podszedł do lustra i przesunął po nim ręką, aby się upewnić. To było lustro, schowane w wypukłej ramie, tak pomalowanej, że wydawała się bardziej płaska niż w rzeczywistości była.

Odwrócił się, słysząc za sobą jakiś dźwięk. Po drugiej stronie pokoju, niezbyt wyraźna w przyćmionym, bezcieniowym świetle dobywającym się z ukrytych źródeł, lecz niewątpliwie tam obecna, stała jakaś postać. Nie było widać wejścia, lecz mężczyzna w jakiś sposób musiał wejść do pokoju i teraz stał przyglądając się Falkowi; bardzo wysoki, w białym płaszczu lub pelerynie opadającej z szerokich ramion, siwowłosy, o czystych, ciemnych, przenikliwych oczach. Kiedy odezwał się, jego głos był głęboki i łagodny:

— Witamy cię, Falk. Od dawna cię oczekiwaliśmy, od dawna prowadziliśmy i strzegliśmy. — Światło w pokoju zaczęło jaśnieć czystym, wzbierającym blaskiem. W głębokim głosie pojawiła się nuta egzaltacji. — Odrzuć strach i witaj wśród nas, Wysłanniku. Pozostawiłeś za sobą ciemny gościniec i wkroczyłeś na drogę, która zaprowadzi cię do twego domu! — Światło jaśniało coraz bardziej, aż w końcu oślepiło Falka i zmusiło do mrugania. Kiedy wreszcie podniósł oczy, spoglądając z ukosa, mężczyzny już nie było.

Ni stąd, ni zowąd przyszły mu do głowy słowa wypowiedziane kilka miesięcy temu przedtem przez starego człowieka z Lasu: „Straszliwa ciemność jasnych świateł Es Toch”.

Chociaż oszukany i oszołomiony narkotykami, nie pozwoli więcej bawić się sobą. Okazał się głupcem przychodząc tutaj i nigdy nie wydostanie się stąd żywy, ale nie pozwoli, aby się nim więcej zabawiano. Ruszył przed siebie chcąc odnaleźć ukryte drzwi i pójść za mężczyzną. Z lustra odezwał się głos:

— Poczekaj jeszcze chwilę, Falk. Iluzje nie zawsze są kłamstwami. A ty przecież szukasz prawdy.

Szczelina w ścianie rozsunęła się, rozwarła w drzwi i do pokoju weszły dwie osoby. Pierwsza, drobna i mała, ubrana w ozdobne, niezwykle obcisłe spodnie z bufami na biodrach, kurtkę i dopasowaną czapeczkę, stawiała długie kroki. Druga, wyższa, spowita była w ciężką szatę i drobiła nogami przybierając taneczne pozy; długie, purpurowoczarne włosy spływały jej aż do pasa — jego pasa, musiał to być mężczyzna, bo głos, choć miękki, był głęboki.

— Wiesz, Strella, że będziemy filmowani?

— Wiem — odparł mały człowiek głosem Estrel. Zaledwie przemknęli oczyma po Falku; zachowywali się tak, jak gdyby byli sami.

— Więc co chciałeś powiedzieć, Kradgy?

— Chciałem zapytać, dlaczego zabrało ci to tak wiele czasu.

— Tak wiele? Jesteś niesprawiedliwy, mój panie. Jak miałam wytropić go w lesie, na wschód od Shorg, przecież to zupełna dzicz. Te głupie zwierzęta nie były w niczym pomocne, przez cały czas tylko paplały o Prawie. Kiedy w końcu zrzuciłeś mi detektor, byłam dwieście mil na północ od niego. A kiedy wreszcie go zlokalizowałam, kierował się prosto na terytorium Basnasska. Wiesz, że Rada zaopatruje ich w latające bomby i inną broń; żeby mogli przerzedzać szeregi Wędrowców i Solia-pachimów: Więc musiałam przyłączyć się do tego plugawego plemienia. Czy nie słuchałeś moich raportów? Przesyłałam je przez cały czas, dopóki nie straciłam nadajnika podczas przeprawy przez rzekę na południe od Enklawy Kansas. Chyba nagrywali moje raporty?

— Nie słuchałem żadnych nagrań. W każdym razie wszystko poszło na nic, cały ten czas i ryzyko, ponieważ przez wszystkie te tygodnie nie potrafiłaś przekonać go, żeby przestał się nas bać.

— Estrel — powiedział Falk. — Estrel!

Groteskowa i jakaś krucha w swych szatach odmieńca Estrel nie odwróciła się, nie dała żadnego znaku świadczącego o tym, że go słyszy. Dalej mówiła do otulonego togą mężczyzny. Dławiąc się wstydem i gniewem Falk wykrzyczał jej imię, a potem podszedł i chwycił ją za ramię — nie było nic oprócz zamazanej plamy świateł w powietrzu, niknącego kolorowego błysku.

Rozsuwane drzwi w ścianie wciąż były otwarte i Falk zobaczył przez nie następny pokój. Stał tam przyobleczony w długą szatę mężczyzna wraz z Estrel, oboje zwróceni doń plecami. Wyszeptał jej imię, a ona odwróciła się i spojrzała na niego. W jej wzroku nie było ani triumfu, ani wstydu; patrzyła spokojnie, śmiało, obojętnie i lekceważąco — jak zawsze.

— Dlaczego… dlaczego mnie okłamałaś? — zapytał. — Dlaczego mnie tu sprowadziłaś? — Wiedział dlaczego, wiedział, kim jest i kim zawsze był dla Estrel. To nie rozum mówił przez niego, lecz jego szacunek dla siebie samego i jego wierność, które w pierwszej chwili nie mogły dopuścić do świadomości i znieść takiej prawdy.

— Wysłano mnie, żebym cię tutaj sprowadziła. Sam chciałeś tu przyjść.

Usiłował zebrać myśli. Cały spięty, nie próbując zbliżyć się do niej, zapytał:

— Czy jesteś Shingą?

— Ja jestem — odezwał się ubrany w grube szaty mężczyzna, uśmiechając się uprzejmie. — Jestem Shingą. Wszyscy Shinga kłamią. Jeśli więc nim jestem, to kłamię, i w takim razie nie jestem Shingą, lecz nie-Shingą, który kłamie mówiąc, że nim jest. A może kłamstwem jest to, że wszyscy Shinga kłamią. Lecz ja naprawdę jestem Shingą i naprawdę kłamię. Ziemianie i inne zwierzęta również wiedzą, co to kłamstwo: jaszczurki zmieniają barwę, owady naśladują patyki, a flądry kłamią leżąc nieruchomo na piasku i upodabniając się do niego. Strella, ten tu jest głupszy od dziecka.

— O nie, Lordzie Kradgy, jest bardzo inteligentny — odparła Estrel jak zwykle cichym i uległym głosem. Mówiła o Falku tak, jak człowiek mówi o zwierzęciu.

Wędrowała z nim. jadła z nim, spała z nim. Spała w jego ramionach… Falk milczał, obserwując ją. A ona i wysoki obcy również stali bez słowa, nieporuszeni, jak gdyby oczekując znaku od niego, by dalej ciągnąć swoje przedstawienie.

Nie czuł do niej urazy. Niczego do niej nie czuł. Zwrócony był ku sobie: czuł się chory, fizycznie chory z upokorzenia. „Idź sam, Opalooki” — powiedział Książę Kansas. „Idź sam” — mówił Hiardan Pszczelarz. „Idź sam” — mówił Stary Słuchacz w lesie. „Idź sam, mój synu” — powiedział Zove. Kto wskazałby mu drogę, pomógł w jego poszukiwaniach, uzbroiłby w wiedzę, gdyby szedł przez prerie sam? Jak wiele mógłby się dowiedzieć, gdyby nie zaufał dobrej woli i przewodnictwu Estrel?

Nie wiedział nic oprócz tego, że jest bezgranicznie otępiały i że Estrel go okłamała. Okłamywała go od początku, bez żadnych skrupułów, od chwili kiedy powiedziała mu, że jest Wędrowcem — nie, jeszcze przedtem: od momentu kiedy pierwszy raz go ujrzała i udawała, że nie wie, kim lub czym jest. Cały czas wiedziała i wysłano ją po to, aby upewnić się, że dotrze do Es Toch, i być może, aby przeciwdziałać wpływowi, jaki mogli wywrzeć na niego ci, którzy nienawidzą Shinga. Lecz dlaczego, myślał z bólem patrząc na nią, jak stała bez ruchu w drugim pokoju, dlaczego teraz nie kłamie?

— To bez znaczenia, co teraz mówię do ciebie — powiedziała jak gdyby czytając w jego myślach.

I być może czytała. Nigdy nie używali myślomowy, lecz jeśli była Shingą i posiadała mentalną moc Shinga, której zakres był dla ludzi jedynie przedmiotem przypuszczeń i domysłów, wówczas przez wszystkie tygodnie ich wspólnej wędrówki mogła być dostrojona do jego umysłu. Skąd miał wiedzieć? Nie było sensu jej pytać…

Z tyłu rozległ się jakiś dźwięk. Odwrócił się i zobaczył dwie osoby stojące w drugim końcu pokoju, niedaleko lustra. Mieli na sobie czarne togi z białymi kapturami i dwukrotnie przewyższali wzrostem człowieka.

— Bardzo łatwo cię oszukać — odezwał się pierwszy olbrzym.

— Musisz wiedzieć, że zostałeś oszukany — powiedział drugi.

— Jesteś tylko półczłowiekiem.

— Półczłowiek nie może poznać całej prawdy.

— Ten, kto nienawidzi, godzien jest, aby go okpić i ośmieszyć.

— Ten, kto zabija, godzien jest, aby go wytrzeć i zniewolić.

— Skąd przybyłeś, Falk?

— Czym jesteś, Falk?

— Gdzie jesteś, Falk?

— Kim jesteś, Falk?

Obaj giganci podnieśli kaptury pokazując, że nie było pod nimi nic oprócz cienia, cofnęli się do ściany, weszli w nią i zniknęli.

Estrel podbiegła do niego z drugiego pokoju, objęła go przyciskając się do niego i całując z rozpaczliwą pożądliwością.

— Kocham cię, pokochałam cię, jak tylko cię zobaczyłam. Zaufaj mi, Falk, zaufaj! — Potem oderwała się od niego jęcząc: — Zaufaj mi! — i oddaliła się jak gdyby ciągnięta przez jakąś potężną, niewidzialną siłę, wirującą trąbę powietrzną, która wessała ją i przyciągnęła przez rozsunięte drzwi. Drzwi zamknęły się za nią tak cicho jak zamykane usta.

— Rozumiesz oczywiście — odezwał się wysoki mężczyzna z drugiego pokoju — że jesteś pod działaniem środków halucynogennych. — W jego szepczącym, precyzyjnie wymawiającym słowa głosie pobrzmiewała nuta sarkazmu i znudzenia. — Zwłaszcza sobie nie ufasz, co? — Uniósł długie szaty i obfitą strugą oddał mocz, po czym wyszedł z pokoju poprawiając ubranie i przygładzając długie, falujące włosy.

Falk stał, obserwując zielonkawą podłogę drugiego pokoju, która stopniowo wchłaniała mocz, aż w końcu nie pozostało po nim ani śladu.

Skrzydła drzwi zaczęły wolno zbliżać się do siebie, zwężając szczelinę wejścia. Wyrwał się z letargu i przebiegł przez drzwi, zanim się zamknęły. Pokój, w którym stali Estrel i obcy, był dokładnie taki sam jak ten, który przed chwilą opuścił, być może nieco mniejszy i ciemniejszy. Rozsuwane drzwi w jego przeciwległej ścianie były jeszcze otwarte, lecz z wolna zamykały się. Przebiegł przez pokój i przez drzwi i znalazł się w trzecim pokoju, takim samym jak tamte, tylko być może odrobinę mniejszym i ciemniejszym. Szczelina w przeciwległej ścianie zamykała się powoli, więc przedostał się przez nią do jeszcze jednego pokoju, mniejszego i ciemniejszego niż ostatni, a z niego przecisnął się do innego małego, ciemnego pokoju, a stąd wpełzł w małe, ciemne lustro i upadł wrzeszcząc w obezwładniającym przerażeniu do białego, porytego bliznami, gapiącego się nań księżyca.

Zbudził się wypoczęty, rześki i nieco zakłopotany w wygodnym łóżku, stojącym w jasnym, pozbawionym okien pokoju. Usiadł i wówczas jak na jakiś znak zza przepierzenia wybiegło dwóch mężczyzn, dwóch dużych mężczyzn o rzucającym się w oczy ociężałym wyglądzie.

— Witamy, Lordzie Agad! Witamy, Lordzie Agad! — mówili na przemian, a potem: — Chodź z nami, chodź z nami. — Falk wstał, zupełnie nagi, gotów do walki — w tej chwili jedyną jego myślą było wspomnienie walki i pojmania w wejściu do sali pałacu — lecz ci dwaj nie mieli zamiaru użyć siły. — Chodź, chodź — powtarzali po kolei, dopóki nie poszedł z nimi. Wyprowadzili go, wciąż nagiego, z pokoju, a potem wiedli długim, czystym korytarzem i dalej przez salę o lustrzanych ścianach, po schodach, które okazały się rampą, pomalowaną tak, aby wyglądała na schody, przez inny korytarz i po innych rampach, aż w końcu weszli do obszernego, umeblowanego pokoju o niebieskozielonych ścianach, jedynego pomieszczenia, które jarzyło się słonecznym światłem. Jeden z mężczyzn zatrzymał się przed wejściem, a drugi wszedł do środka razem z Falkiem. — Tu jest ubranie, jedzenie i picie. Teraz… teraz jedz, pij. Teraz… teraz proś, o co chcesz.

W porządku? — Wpatrywał się w Falka uporczywie, lecz bez jakiegoś szczególnego zainteresowania.

Na stole stał dzban z wodą i Falk przede wszystkim napił się, gdyż męczyło go pragnienie. Rozejrzał się po dziwnym, przyjemnym pokoju, umeblowanym sprzętami z ciężkiego, przezroczystego jak szkło plastyku, po jego pozbawionych okien, przeświecających ścianach, a potem przyjrzał się uważnie i z ciekawością swej straży czy też świcie. Był to duży mężczyzna o obojętnej twarzy, z bronią u pasa.

— Jak brzmi Prawo? — zapytał odruchowo. Wpatrzony w niego mężczyzna odpowiedział posłusznie i bez zdziwienia:

— Nie zabijaj.

— Ale ty nosisz broń.

— Och, ta broń tylko obezwładnia, nie zabija — odparł strażnik i roześmiał się. Modulacja jego głosu była dziwnie dowolna, nie powiązana ze znaczeniem wypowiadanych słów, a między słowami i śmiechem była mała pauza. — Teraz jedz, pij, oczyść się. Tu są rzeczy. Widzisz, są rzeczy.

— Czy jesteś Wytartym?

— Nie. Jestem Kapitanem Straży Przybocznej Prawdziwych Władców i jestem podłączony do komputera Numer Osiem. Teraz jedz, pij, oczyść się.

— Dopiero jak opuścisz pokój. Znowu pauza.

— Och, tak, dobrze, Lordzie Agad — powiedział duży mężczyzna i znowu roześmiał się jak połaskotany. Być może łaskotało go, gdy komputer odezwał się w jego mózgu. Wycofał się. Falk widział niewyraźne, ciężkie cienie dwóch strażników przez wewnętrzną ścianę pokoju; czekali na korytarzu po obu stronach drzwi. Odnalazł łazienkę i wykąpał się. Czyste ubranie leżało na wielkim łożu zajmującym cały jeden koniec pokoju; były to długie, luźne szaty ozdobione czerwonymi, karmazynowymi i fioletowymi wymyślnymi wzorami. Falk przyjrzał im się z odrazą, mimo to wciągnął je na siebie. Jego sponiewierany plecak leżał na stole z przezroczystego, oblanego złotem plastyku.

Zawartość wydawała się pozornie nietknięta, jednak jego rzeczy i broń zniknęły. Stół zastawiono jedzeniem, a on był głodny. Ile czasu minęło od chwili, kiedy przekroczył drzwi, które się za nim zamknęły? Nie miał pojęcia, lecz głód mówił mu, że sporo, więc zabrał się do jedzenia. Jedzenie było dziwaczne, mocno przyprawione, przetworzone, obficie polane sosem, nie do rozpoznania, zjadł jednak wszystko, a mógłby jeszcze więcej. Ale nie było więcej, a ponieważ zrobił wszystko, o co go proszono, uważniej rozejrzał się po pokoju. Nie widział już niewyraźnych cieni strażników za półprzezroczystymi niebieskozielonymi ścianami, zaczął więc dokładnie przeszukiwać pokój, kiedy nagle zatrzymał się w miejscu. Ledwie widoczna szczelina drzwi zaczęła się rozwierać, a za nimi poruszył się jakiś cień. Drzwi rozwarły się w wysoki owal i ktoś wszedł do pokoju.

Dziewczyna, pomyślał początkowo Falk, a potem zobaczył, że był to chłopiec w wieku około szesnastu lat, ubrany w takie same jak i on luźne szaty. Nie zbliżył się do Falka, lecz zatrzymał za progiem i wyciągnął przed siebie ręce z dłońmi skierowanymi ku górze, jednocześnie wyrzucając z ust potok niezrozumiałego szwargotu.

— Kim jesteś?

— Orry — odparł młodzieniec. — Orry! — I znowu niezrozumiałe szwargotanie. Był wątły i podniecony, a kiedy mówił, jego głos drżał ze wzruszenia. Potem uklęknął na obu kolanach i nisko skłonił głowę w geście, jakiego Falk nigdy przedtem nie widział, choć jego znaczenie było jasne: była to pełna, pierwotna forma gestu stosowanego w szczątkowej postaci przez Pszczelarzy i poddanych Księcia Kansas.

— Używaj lingalu — odezwał się gwałtownie Falk, zszokowany i zażenowany. — Kim jesteś?

— Jestem Har-Orry-Prech-Ramarren — wyszeptał chłopiec.

— Wstań. Podnieś się. Ja nie… Czy mnie znasz?

— Prech Ramarren, nie pamiętasz mxiie? Jestem Orry, syn Har Wedena…

— Jak mam na imię?

Chłopiec uniósł głowę i Falk wbił w niego wzrok — w jego oczy, które spoglądały prosto w jego własne. Były bladobursztynowe, z wyjątkiem dużych, ciemnych źrenic; same tęczówki bez widocznych białek, jak oczy kota lub jelenia, oczy, jakich Falk nigdy przedtem nie widział, wyjąwszy odbicie własnych w lustrze ostatniej nocy.

— Nazywasz się Agad Ramarren — odparł chłopiec, przestraszony i posłuszny.

— Skąd wiesz?

— Ja… ja zawsze to wiedziałem, prech Ramarren.

— Należysz do tej samej rasy co ja? Jesteśmy rodakami?

— Jestem synem Har Wedena, prech Ramarren! Przysięgam, że jestem!

Przez chwilę w bladożółtych oczach zabłysły łzy. Falk zawsze skłonny był reagować na stres krótkim, oślepiającym oczy płaczem; Buckeye zganiła go kiedyś za to, że kłopotał się tą cechą, powiedziała, że z pewnością jest to czysto fizjologiczna reakcja, prawdopodobnie właściwa jego rasie.

Zmieszanie, oszołomienie i dezorientacja, jakie odczuwał od czasu, kiedy znalazł się w Es Toch, spowodowały, że nie był w stanie właściwie osądzić i ocenić tego, co właśnie widział. Część jego umysłu powiedziała: Tego właśnie chcą, chcą cię oszołomić aż do zupełnej łatwowierności. Z tego właśnie powodu nie wiedział, czy Estrel — Estrel, którą znał tak dobrze i kochał tak wiernie — była przyjacielem, Shingą, czy też narzędziem Shinga, czy kiedykolwiek mówiła rnu prawdę, czy zawsze kłamała, czy została wraz z nim pochwycona, czy też zwabiła go w pułapkę. Pamiętał śmiech. Lecz pamiętał również rozpaczliwy uścisk i szept… Cóż więc ma myśleć o tym chłopcu, który patrzy na niego z bólem i strachem nieziemskimi oczyma, takimi samymi, jak jego własne-czy zmieni się w plamę światła, jeśli go dotknie? Czy odpowiadając na pytania będzie mówił prawdę, czy też będzie kłamał?

Pośród wszystkich tych złudzeń, omyłek i oszustw pozostała do obrania, jak wydawało się Falkowi, tylko jedna droga; droga, którą podążał od Domu Zove. Jeszcze raz spojrzał na chłopca i powiedział mu prawdę.

— Nie znam cię. Nawet jeśli powinienem, to nie mogę cię znać, ponieważ nie pamiętam niczego, co działo się wcześniej niż cztery czy pięć lat temu. — Odchrząknął, odwrócił się i usiadł na jednym z wysokich, wrzecionowatych krzeseł, skinąwszy na chłopca, aby zrobił to samo.

— Nie… nie pamiętasz Werel?

— Kim jest Werel?

— To nasz dom. Nasz świat.

To bolało. Falk nic nie odpowiedział.

— Nie pamiętasz… nie pamiętasz podróży, prech Ramarren? — zapytał chłopiec, zacinając się. W jego głosie słychać było niedowierzanie; zdawał się nie wierzyć w to, co mu Falk powiedział. Była też tam inna, drżąca, tęskna nuta., tłumiona przez szacunek lub strach.

Falk potrząsnął głową.

Orry powtórzył pytanie, nieco je zmieniając.

— Nie pamiętasz naszej podróży na Ziemię, prech Ramarren?

— Nie. Kiedy dobiegła końca?

— Sześć ziemskich lat temu… Wybacz mi, proszę, prech Ramarren. Nie wiedziałem… Byłem właśnie nad Morzem Kalifornijskim, kiedy przysłali po mnie automatyczny stratolot. Nie powiedziano mi, po co jestem potrzebny. Potem Lord Kradgy powiedział, że został odnaleziony jeden z członków Ekspedycji, i myślałem… Lecz nic mi nie mówił o twojej pamięci. Więc… więc pamiętasz… tylko Ziemię?

Wydawało się, że błaga o zaprzeczenie.

— Pamiętam tylko Ziemię — powiedział Falk postanowiwszy nie poddawać się wzruszeniu chłopca, jego naiwności i dziecięcej szczerości jego twarzy i głosu. Musiał zakładać, że Orry nie był tym, kim wydawał się być.

A jeśli był?

Nie dam się więcej oszukać, pomyślał Falk z gorzką zawziętością.

Oczywiście, że się dasz, odparła inna część jego umysłu. Dasz się oszukać, jeśli tak będą chcieli, i nie ma sposobu, żeby się temu przeciwstawić. Jeśli nie zadasz żadnego pytania temu chłopcu, aby nie słyszeć w odpowiedzi kłamstwa, wówczas kłamstwo zwycięży całkowicie, a cała twoja podróż nie przyniesie nic oprócz milczenia, kpin i wstrętu. Chciałeś poznać swoje imię. Ten chłopiec je tobie dał: przyjmij je.

— Czy możesz mi powiedzieć, kim… kim jesteśmy? Chłopiec ochoczo podjął swój niezrozumiały bełkot i zaraz zamilkł pod niepojmującym spojrzeniem Falka.

— Nie pamiętasz języka kelshak, prech Ramarren? — Był bliski płaczu.

Falk potrząsnął głową.

— Kelshak jest twoim ojczystym językiem?

— Tak — odparł chłopiec. — I twoim — dodał nieśmiało.

— Jak w tym języku brzmi słowo „ojciec”?

— Hiowech. Lub wawa, tak mówią dzieci. — Błysk szczerego smutku przemknął po twarzy Orry’ego.

— Jak zwracałbyś się do starego człowieka, którego szanujesz?

— Jest wiele słów bliskoznacznych, takich jak: prevwa, kioinap, ska n-gehoy… Niech pomyślę, prechno. Tak długo nie mówiłem w kelshak… Prechnoweg… można też użyć równoznacznych: tiokioi lub previotio…

— Tiokioi. Powiedziałem kiedyś to słowo, nie… nie wiedziałem, skąd je znam.

To nie był wiarygodny test. Nie było takiego. Nigdy nie mówił wiele Estrel o swoim pobycie u starego Słuchacza w Lesie, lecz przecież mogli poznać każde jego wspomnienie — wszystko, co kiedykolwiek powiedział — kiedy mieli go w swych rękach oszołomionego narkotykami podczas ostatniej nocy lub przez kilka nocy. Nie wiedział, co zrobili, nie wiedział, co sam może zrobić lub co powinien. A już absolutnie nie wiedział, czego chcieli. Wszystko, co mu zostało, to iść przed siebie próbując dowiedzieć się, czego sam chce.

— Możesz poruszać się tu swobodnie?

— O tak, prech Ramarren. Władcy są bardzo dobrzy. Bardzo długo szukali innych członków Ekspedycji, tych, którzy mogli pozostać przy życiu… Może wiesz, prechno, czy ktoś jeszcze?

— Nie wiem.

— Wszystko, co Kradgy zdążył mi powiedzieć, kiedy przybyłem tu kilka minut temu, to to, że żyłeś w lesie we wschodniej części kontynentu wśród jakiegoś dzikiego plemienia.

— Opowiem ci o tym, jeśli będziesz chciał. Ale najpierw ty mi coś powiedz. Nie wiem, kim jestem, nie wiem, kim ty jesteś, co to była za Ekspedycja, czym jest Werel?

— Jesteśmy Kelshyanami — zaczął chłopiec ze skrępowaniem, w widoczny sposób zakłopotany wyjaśnianiem czegoś tak oczywistego komuś, kogo uważał za przewyższającego go nie tylko pod względem wieku — z Narodu Kelshak na Werel, przybyliśmy tutaj na statku o nazwie „Alterra”…

— Po co tu przybyliśmy? — zapytał Falk pochylając się do przodu.

Powoli, co jakiś czas cofając się i uzupełniając, odpowiadając na setki pytań, Orry ciągnął opowieść, dopóki nie zmęczył się mówieniem, a Falk słuchaniem, a podobne do welonów ściany nie rozjarzyły się światłem zachodzącego słońca; milczeli potem przez jakiś czas, aż niemi słudzy przynieśli im jedzenie i picie. Przez cały czas, kiedy jedli, Falk uporczywie wpatrywał się oczyma duszy w klejnot, który mógł być fałszywy lub bezcenny, w uchwycony w przelocie — prawdziwy lub nie — obraz świata, który utracił.

Загрузка...