Był wczesny ranek. Carewe siedział spokojnie przy biurku i nie robił dosłownie nic. Dzięki bombie tlenowo-askorbinowej, którą zażył przed śniadaniem, nie odczuwał fizycznych skutków kaca, niemniej jakieś ledwo wyczuwalne napijcie, leciutkie drżenie nerwów, świadczyło, że natura nie daje się tak łatwo oszukać. Miał niejasne wrażenie, że czułby się lepiej odpokutowując przepicie ostrym bólem głowy i mdłościami…
Mam czterdzieści lat, pomyślał, i już tak dobrze tego nie znoszę. Nie ma rady, w niedalekiej przyszłości będę się musiał ostudzić. Odruchowo dotknął szczeciniastego zarostu nad górną wargą i na brodzie. Zgodnie z panującą modą dla sprawnych w jego wieku był on pięciomilimetrowy i kiedy naciskał go palcami, odchylając na boki, stawiał opór niemal jak druciana szczotka, niczym rzędy małych przechylnych przełączników wyzwalających na przemian przyjemność, ból i ukojenie. Zamiast umierać, utrwal się, powtórzył w duchu popularne hasło.
Wyjrzał przez przezroczystą ścianę swojego pokoju biurowego. W oddali, za błyszczącymi trapezoidalnymi budowlami miasta, połyskiwały bielą pulsującą w rytm bicia jego serca Góry Skaliste. Tego ranka powinno spaść więcej śniegu, ale ekipy sterowania pogodą pierwsze wkroczyły do akcji, przez co niebo nad lodowymi urwiskami wyglądało dziwnie niespokojnie. Światło słoneczne-falowało sącząc się przez nieuchwytne membrany magnetycznych pól sterujących, widoczne dzięki zawartym w nich cząsteczkom lodu. W oczach przygnębionego Carewe’a niebo wyglądało jak panorama sfatygowanych szarych flaków. Odwrócił głowę i w chwili kiedy usiłował skupić się na pliku kart komputerowych, rozległ się cichy dzwonek telepresu. W ognisku projekcyjnym odbiornika pojawiła się głowa Hyrona Barenboima, prezesa korporacji Farma.
— Jest pan tam, Willy? — Niematerialne oczy spoglądały pytająco, nic nie widząc. — Chciałbym się z panem zobaczyć.
— Jestem, jestem — odparł Carewe i zanim włączył wizję, usunął z pola widzenia karty komputerowe, z którymi powinien był się uporać dwa dni temu. — Czym mogę służyć?
Wzrok Barenboima znieruchomiał na twarzy Carewe’a i prezes obdarzył go uśmiechem.
— Nie na falach eteru — powiedział. — Proszę przyjść za pięć minut do mojego biura. Oczywiście jeżeli może się pan wyrwać.
— Naturalnie, że mogę.
— Doskonale. Chciałbym omówić coś z panem w cztery oczy — rzekł Barenboim i jego bezwłosa twarz rozpłynęła się w powietrzu, wydając Carewe’a na pastwę niejasnych niepokojów.
Prezes był wobec niego przyjazny — inaczej się do niego nie odnosił wbrew temu, co mówiła o nim większość pracowników Farmy — ale przy tym dał mu wyraźnie poznać, że coś zamierza. A Carewe niechętnie stykał się ze starymi ostudzonymi, nawet na gruncie czysto towarzyskim. W jego pojęciu wiek stu lat stanowił granicę, poniżej której można było jeszcze uważać ostudzonego za zwykłego człowieka. Ale jeśli miało się do czynienia z kimś takim, jak Barenboim, który pięć lat temu obchodził dwusetne urodziny…
Carewe zaniepokojony wstał. Zmienił zewnętrzną ścianę w lustro, obciągnął tunikę i przyjrzał się sobie uważnie. Wysoki, barczysty, choć nie wyróżniający się atletyczną budową ciała, z prostymi, czarnymi włosami i bladą twarzą o cokolwiek desperackim wyrazie, ocienioną szczeciniastym zarostem w kształcie hiszpańskiej bródki, prezentował się całkiem dobrze, choć może niezupełnie jak ideał księgowego. Czemu więc bał się rozmawiać z ostudzonymi w rodzaju Barenboima i jego zastępcy Manny’ego Pleetha? Dlatego, że już czas, żebyś i ty się ostudził, odpowiedział mu wewnętrzny głos. Czas, żebyś się utrwalił, a nie lubisz, kiedy ci się o tym przypomina. Jesteś sprawny w pełnym znaczeniu tego słowa, Willy, i nie mówię tego w sensie: sprawny fizycznie lub czynny biologicznie, ale tak jak mówią to ostudzeni. Po prostu sprawny!
Głaszcząc zarost pod włos, wbijając go w skórę aż do bólu, Carewe pośpiesznie wyszedł z pokoju do sekretariatu. Wyminął sięgające pasa maszyny administracyjne, w zamyśleniu skinął głową Mariannie Tonę, dozorującej elektroniczne urządzenia, i wszedł w krótki korytarzyk prowadzący do biura Barenboima. Okrągłe czarne oko w drzwiach gabinetu mrugnęło raz, rozpoznając go, po czym gładka drewniana płyta odsunęła się na bok. Carewe wkroczył do dużego, słonecznego gabinetu, w którym zawsze pachniało kawą. Siedzący nad papierami przy czerwono-niebieskim biurku Barenboim uśmiechnął się do niego i wskazał mu krzesło.
— Proszę spocząć i chwilę zaczekać, synu. Manny zaraz tu do nas przyjdzie, chcę, żeby i on był w to wprowadzony.
— Dziękuję, panie prezesie.
Tłumiąc ciekawość Carewe usiadł i przyjrzał się uważnie swojemu pracodawcy. Barenboim był mężczyzną średniego wzrostu, o płaskim, cofniętym czole, z wydatnymi łukami brwiowymi i z zadartym nosem o rozdętych nozdrzach. Z niemal małpio ukształtowaną górną częścią twarzy kontrastowały drobne i delikatne usta i podbródek. Białe dłonie porządkujące papiery i karty komputerowe były dość pulchne i bezwłose. W przeciwieństwie do wielu ostudzonych rówieśników Barenboim pedantycznie dbał o strój, wyprzedzając zawsze modę o kilka miesięcy. Wygląda na czterdziestkę, chociaż ma już dwieście lat, pomyślał Carewe. Ma prawo zwracać się do mnie „synu”, bo z jego punktu widzenia nie osiągnąłem jeszcze wieku młodzieńczego. Znów dotknął zarostu i osadzone głęboko w oczodołach oczy Barenboima drgnęły. Carewe wiedział, że jego odruchowy gest nie uszedł uwagi i został odczytany w świetle nagromadzonego w ciągu dwustu lat doświadczenia. Pojął też, że poruszając w sposób dostrzegalny oczami Barenboim oznajmia mu, iż odgaduje jego myśli i chce, żeby wiedział o tym, że je zna… Poczuł pod czaszką rosnący ucisk, poprawił się niespokojnie na krześle i wyjrzał przez ścianę. Wzburzone, szare powietrze nadal przetrawiało śnieżycę. Przyglądał się tym gargantuicznym zmaganiom do chwili, kiedy drzwi do pierwszego przejściowego gabinetu dały znać o przybyciu wiceprezesa Pleetha.
W ciągu półrocznej pracy w Farmie Carewe widział Pleetha zaledwie kilka razy, zwykle z daleka. Ten sześćdziesięciolatek utrwalił się, sądząc z jego chłopięcego wyglądu, w wieku około dwudziestu lat. Podobnie jak wszyscy ostudzeni, miał twarz bez zarostu, jakby mu ją wyszorowano pumeksem, żeby usunąć z niej nawet najdrobniejsze ślady meszku. Całą skórę od włosów nad czołem aż do szyi oblewał mu jednolity jasny rumieniec, który rozszerzał się nawet na białka bladoniebieskich oczu. Carewe’owi nasunęło się nieodparte skojarzenie z postaciami z komiksów, jakie widział w programach poświęconych historii literatury — karykaturzysta oddałby nos Pleetha pojedynczą, haczykowatą kreską, zaś wąskie usta krótką wygiętą w górę linią odzwierciedlającą wymuszone rozbawienie jakąś niezgłębioną, nieodgadnioną myślą czającą się pod gładkim jak plastik czołem.
Pleeth ubrany był w bursztynową tunikę i wąskie spodnie, a jedyną ozdobę całego stroju stanowił cyzelowany w złocie wisiorek w kształcie cygara. Skinął głową Carewe’owi, rozciągając odrobinę szerzej usta, i zajął miejsce u boku Barenboima, sadowiąc się na pozór w powietrzu, ale podtrzymywało go magnetyczne krzesło model Królowa Wiktoria wmontowane w siedzenie spodni.
— A więc do rzeczy — przemówił natychmiast Barenboim, odsuwając papiery na bok i wbijając w Carewe’a poważne, przyjazne spojrzenie. — Od jak dawna pracuje pan dla Farmy, Willy?
— Pół roku.
— Pół roku… a czy zdziwiłaby pana wieść, że odkąd pan tu pracuje, obaj z Mannym pilnie pana obserwujemy?
— Mm… wiem oczywiście, że utrzymujecie ścisły kontakt z całym personelem — odparował Carewe.
— To prawda, ale panem interesujemy się szczególnie. Interesujemy się osobiście panem, bo pan nam się podoba. A podoba nam się pan dlatego, że posiada pan bardzo rzadką cechę — rozsądek.
— Tak?
Carewe przyjrzał się uważnie obu szefom, szukając wyjaśnienia, ale twarz Barenboima była, jak-zwykle, nieprzenikniona, natomiast Pleeth, z oczami jak wyblakłe krążki, kołysał się lekko na swoim niewidzialnym krześle i uśmiechał się zaciśniętymi ustami, kontemplując jakieś tajemne triumfy.
— Owszem — ciągnął Barenboim. — Zdrowy rozsądek, chłopski rozum, olej w głowie — jak go zwał, tak go zwał — w każdym razie żadna firma nie może bez tego prosperować. Powiadam panu, Willy, zabiegają u mnie o pracę naprawdę rozgarnięci chłopcy, a ja odsyłam ich z kwitkiem, bo są za inteligentni i tacy wykształceni, że nikt ich nie przegada. Zupełnie jak komputery, które wykonują milion obliczeń na sekundę, a w rezultacie wysyłają noworodkowi tysiącdolarowy rachunek za elektryczność. Rozumiemy się?
— Tak, znam paru takich — odparł Carewe śmiejąc się przez grzeczność.
— I ja też, aż za wielu, ale pan jest inny. I właśnie dlatego tak szybko pana awansowałem, Willy. Pracuje pan tu od pół roku, a już zajmuje się pan kontrolą kosztów utrzymania całego działu biopoezy. Gdyby miał pan co do tego wątpliwości, to jest to naprawdę bardzo szybki awans. Inni pracują u mnie od czterech, pięciu lat i nadal zajmują najniższe stanowiska.
— Jestem szczerze wdzięczny za wszystko, co pan dla mnie zrobił — zapewnił Carewe z rosnącym zaciekawieniem. Zdawał sobie sprawę, że jest całkiem dobrym księgowym — czyżby mogło się zdarzyć, żeby jakieś osobliwe korzystne wzajemne oddziaływanie osobowości wywindowało go na wiele lat przed terminem na najwyższy szczebel zarządzania?
Barenboim spojrzał na Pleetha, który bawił się złotym cygarem, i znów na Carewe’a.
— Ponieważ określiłem jasno swoje stanowisko, czy pozwoli pan, że zadam bardzo osobiste pytanie? Sądzi pan, że mam do tego prawo?
— Naturalnie — odparł Carewe przełykając ślinę. — Proszę pytać.
— Świetnie. Oto ono. Willy, ma pan czterdzieści lat i nadal jest pan czynnym biologicznie mężczyzną. Kiedy zamierza się pan utrwalić?
Pytanie to uderzyło Carewe’a z okrutną siłą, druzgocąc go i dlatego, że zadano je znienacka, i dlatego, że trafiało w samo sedno jego obaw o własne małżeństwo, które wzbierały w nim od ponad pięciu lat, a więc od chwili, kiedy na skroni Ateny pojawił się pierwszy siwy włos. Szukając z trudem odpowiednich słów czuł, że się rumieni.
— Jeszcze… jeszcze nie wyznaczyłem dokładnej daty. Oczywiście często rozmawiamy o tym z Ateną, ale wydaje nam się, że jest jeszcze dużo czasu.
— Dużo czasu! Dziwię się. Przecież ma pan czterdzieści lat. Sterole na nikogo nie czekają i wie pan równie dobrze jak ja, że rozwój miażdżycy naczyń to jedyny proces fizjologiczny niemożliwy do odwrócenia za pomocą biostatów.
— Są przecież środki przeciwkrzepliwe — odparł Carewe szybko, bez najmniejszego zastanowienia, jak bokser parujący cios.
Na Barenboimie nie zrobiło to wrażenia, ale widać postanowił zacząć z innej beczki, bo wziął jakąś kartę komputerową i wsunął ją do czytnika.
— To pańskie akta personalne, Willy. Widzę, że… — urwał, wpatrując się w ekran wielkości dłoni — … pańska żona nadal figuruje w kartotece Ministerstwa Zdrowia jako śmiertelna. A z akt wynika, że ma już trzydzieści sześć lat. Dlaczego tak długo zwleka?
— Trudno mi na to odpowiedzieć. — Carewe westchnął głęboko. — Atena ma swoje dziwactwa. Powiedziała… powiedziała…
— Powiedziała, że nie zrobi sobie zastrzyku, dopóki pan tego nie zrobi. Sytuacja ta występuje nadspodziewanie często wśród małżeństw monogamicznych, żyjących jeden na jeden. Poniekąd nic w tym dziwnego, ale… — W uśmiechu Barenboima odbił się smutek dwóch stuleci. — Ale tak naprawdę, Willy, jak długo może pan to ciągnąć?
— Właśnie… Prawdę mówiąc, za tydzień minie dziesiąta rocznica naszego ślubu.
Carewe ze zdumieniem wsłuchiwał się we własny głos, zastanawiając się, jakie potworności za chwilę wypowie.
— Postanowiłem po cichu — ciągnął — że dla uczczenia tej rocznicy ja i Atena powinniśmy powtórzyć swój miodowy miesiąc. Potem zamierzałem się utrwalić.
Z twarzą, na której odmalowały się zdumienie i ulga, Barenboim spojrzał na Pleetha, a ten, rumiany i karykaturalnie zadowolony, skinął głową podskakując na sprężynującym krześle.
— Nawet pan nie wie, Willy, jak się cieszę, że się pan zdecydował — powiedział Barenboim. — Nie chciałem wywierać żadnego nacisku. Pragnąłem, żeby działał pan jak człowiek najzupełniej wolny.
Co się ze mną dzieje? — zadał sobie w duchu pytanie Carewe. Z trudem hamował odruch, żeby dotknąć zarostu na twarzy, gdy ta myśl zapłonęła mu w głowie zimnym ogniem — nie planowałem wcale, że się za miesiąc utrwalę.
— Willy — zwrócił się do niego uprzejmie Barenboim. — Nie jest pan głupi. Jak dotąd nasza rozmowa była bezprzedmiotowa, więc pewnie siedzi pan i zastanawia się, po co pana tu poproszono. Mam rację?
Carewe skinął głową w roztargnieniu. Nie mogę się utrwalić, myślał. Wprawdzie Atena mnie kocha, ale straciłbym ją w przeciągu roku.
— A więc przystąpmy do rzeczy. — W słowach Barenboima, sformułowanych i wymówionych z wprawą nabraną w ciągu życia trzykrotnie dłuższego niż normalne, zabrzmiało nieoczekiwanie pełne napięcia podniecenie i Carewe’a zmroziło złe przeczucie. — Czy chciałby pan zostać pierwszym w dziejach rasy ludzkiej mężczyzną, który zdobywając nieśmiertelność zachowa męską sprawność?
Umysł Carewe’a eksplodował obrazami, chaosem słów, pojęć, pragnień, obaw. Przemierzył niezliczone nieskończoności, nad srebrzystymi morzami przetoczyły się czarne gwiazdy.
— Widzę, że cios był mocny. Potrzeba chwili na oswojenie się z tą myślą — powiedział Barenboim i z zadowoloną miną rozparł się w krześle, splatając białe palce.
— Przecież to niemożliwe — zaprotestował Carewe. — Powszechnie wiadomo, że…
— Nie różni się pan od nas, Willy. Nie może pan przyjąć do wiadomości, że hipoteza Wogana jest tylko tym, czym jest, mianowicie hipotezą. Koncepcja, że istota nieśmiertelna nie może być zdolna do reprodukowania się, jest bardzo zgrabna i efektowna. Wogan twierdził, że jeśli związek biostatyczny pojawi się i zacznie działać przez przypadek bądź umyślnie,natura zahamuje męską płodność dla zachowania równowagi biologicznej.
Czy jednak nie posunął się w swoich przypuszczeniach za daleko? Czy przypadkiem nie podniósł lokalnego zjawiska do rangi uniwersalnego…?
— Macie go? — przerwał mu ostro Caiewe, którego otępiła myśl, że wszystkie firmy farmaceutyczne na całym świecie od ponad dwustu lat nie zważając na koszty, zawzięcie i jak dotąd bezskutecznie poszukują biostatu tolerującego spermatydy.
— Mamy — szepnął Pleeth, odzywając się po raz pierwszy w trakcie rozmowy, a rumiane krągłości jego oblicza tchnęły nieludzką pewnością. Potrzebny nam jest teraz już tylko królik doświadczalny wart miliard dolarów, czyli pan, Willy.