Po raz pierwszy w życiu znalazłszy się oko w oko z prywatnym detektywem, Carewe przyglądał się Teodorowi Gwynne’owi z zainteresowaniem. Ten niski, energiczny mężczyzna o czujnym spojrzeniu, wyglądający, jakby ostudził się około pięćdziesiątki, obdarzony był umysłem, który zdawał się pracować w przyśpieszonym tempie — pędził jak opętany, po to tylko, by puentować żartem wszystko, co się mówiło. W oczach Carewe’a Gwynne rzucał się na każdą choćby najbanalniejszą uwagę, jak terier na zdobycz i targał ją tak długo, dopóki z niej nie wyszarpał jakiegoś aforystycznego strzępa. Każda krótka wymiana zdań z udziałem czterech panów zgromadzonych w bibliotece Pleetha kończyła się jakimś epigramem, który Gwynne wypowiadał ściszonym głosem, odsłaniając przy tym w uśmiechu garnitur śnieżnobiałych zębów. Początkowo Carewe miał wątpliwości co do jego kompetencji, zauważył jednak, że Barenboim zwraca się do Gwynne’a z niejakim szacunkiem i przysłuchuje się uważnie każdemu słowu detektywa.
— Wygląda więc na to, Teodorze, że powierzamy ci naraz dwa zadania — powiedział w zamyśleniu Barenboim, składając pulchne ręce jak do modlitwy.
— Dwa zadania, ale spadłbyś z krzesła, gdybym zażądał podwójnego honorarium — odparł Gwynne, błyskając zębami w przelotnym uśmiechu. — Przepraszam cię, mów dalej.
Barenboim uśmiechnął się wyrozumiale.
— Prosimy cię o odnalezienie żony Willy’ego — rzekł. — Poza tym jest jeszcze jego osobista sprawa. Otóż Willy jest przekonany, że ktoś chciał go zamordować.
— O, to fatalnie — powiedział Gwynne, spoglądając ze współczuciem na Carewe’a. — Tylko jedno jest gorsze od nieudanego zamachu na nasze życie: zamach udany.
Nauczony doświadczeniem Carewe skinął głową. Już wcześniej zwrócił uwagę na sposób, w jaki Barenboim okazał brak wiary w autentyczność śmiertelnego niebezpieczeństwa wiszącego nad jego głową. Cząstką swojego jestestwa odczuwał rozdrażnienie, że nie może przekonać nikogo, iż jest celem ataków mordercy; ale ogień na kominku tak miło grzał go w nogi, a szkocka tak miło grzała mu żołądek, że przeniknęła go rozkoszna błogość, zmieniając ogarniające go znużenie w zmysłową przyjemność.
— Nie widzę trudności — rzekł sennie. — Chciałbym współpracować z Teodorem, kiedy będzie szukał mojej żony. Domyślam się, że jednocześnie zatroszczy się o to, żebym ja był zdrów i cały.
— Domyślam się, że jako doktor Gwynne — wtrącił Gwynne zacierając ręce. — Wobec tego będę mógł zażądać dodatkowo honorarium za opiekę lekarską.
— A propos, Willy. Jesteś przecież jeszcze rekonwalescentem — powiedział Barenboim. — Byłeś już u lekarza?
— Jeszcze nie. Przyzwyczaiłem się do funkcjonowania na pół pary.
— Nie znam się na tym, ale brzmi to groźnie. Przyślę ci naszego lekarza zakładowego.
— Nie rób sobie kłopotu — odparł Carewe, w którym odżyła gwałtownie świeżo nabyta niechęć do szpitali. — Rano wybiorę się do swojego lekarza.
— Dobrze. Każ mu przesłać rachunek. do Farmy.
— Dziękuję. — Carewe przyłapał się na tym, że o mało me zasnął. — Powinienem chyba iść do domu.
— Nie ma potrzeby — odezwał się ze zdumiewającą żarliwością Pleeth, który cały czas siedział sztywno w nietypowym dla siebie bezruchu na niewidzialnym wiktoriańskim krześle, bawiąc się złotym wisiorkiem w kształcie cygara. — Proponuję nocleg u mnie, serdecznie zapraszam.
Carewe potrząsnął przecząco głową.
— Wolałbym jednak wrócić do siebie — odparł. — Tam najprędzej spodziewałaby się mnie znaleźć Atena.
Wstał i upewniwszy się, że Gwynne zna jego domowy numer, wyszedł i wsiadł do bolidu. Kiedy dojechał do domu, nogi uginały się pod nim przy każdym kroku i ledwo się położył, zasnął.
Obudził się rano i od razu jego obawy o bezpieczeństwo Ateny, które wieczorem tak łatwo dały się rozproszyć argumentami Barenboima, powróciły ze zdwojoną siłą. Z rozumowania prezesa wynikało, że nikt nie ma powodu krzywdzić Ateny, jednakże rozumując podobnie, nikt również nie miał powodu krzywdzić jego. A przecież czterokrotnie w ciągu jednej doby otarł się o śmierć. Chociaż nie czuł głodu, zrobił sobie lekkie śniadanie, składające się z jajek i soku z owoców cytrusowych, a potem podszedł do wideofonu i połączył się z doktorem Westi. Umówił się z nim na dziesiątą, a wolny czas wykorzystał na depilację zarostu na twarzy i znalezienie czystego ubrania.
Gabinet doktora Westi mieścił się na ósmym piętrze siedziby sztuk medycznych w Three Springs. Carewe zjawił się tam nieco za wcześnie, ale cybernetyczna sekretarka nie kazała mu czekać i wpuściła go od razu do środka. Wyglądający na naukowca Westi, który ostudził się dopiero po sześćdziesiątce, wskazał mu krzesło.
— Dzień dobry, Will — przywitał go serdecznie. — Co to, masz kłopoty z przystosowaniem się?
— Jak to?
— Z twojej kompkarty wynika, że oboje z Ateną zostaliście niedawno zarejestrowani w ministerstwie zdrowia jako nieśmiertelni. Pomyślałem, że może…
— Ach tak, już rozumiem. Nie, to nie hydra pożądania podnosi swój ohydny łeb, ale… czy możesz mi coś poradzić na podupadłe płuco?
Najlepiej jak umiał, Carewe opowiedział, co mu się przydarzyło, bez wyjaśniania, dlaczego nagle i bez uprzedzenia opuścił szpital polowy Współnarodów.
— Właściwie to powinienem ci podziękować, Will — powiedział Westi przyglądając mu się w zamyśleniu. — W ciągu blisko osiemdziesięciu lat praktyki lekarskiej po raz pierwszy stykam się z przypadkiem rany kłutej. Rozbierz się do pasa, a ja tymczasem sprawdzę, co też oni z tobą zrobili.
Włączył stojącą na biurku końcówkę komputera i zamówił szczegółowe informacje o leczeniu Carewe’a w szpitalu w Afryce. Po ledwie dostrzegalnej chwili zwłoki urządzenie wypluło pasek papieru, który Westi przestudiował z zainteresowaniem. Odłożywszy go, zdjął z piersi Carewe’a opatrunek. Kiedy ciepłymi, suchymi palcami obmacywał okolice rany, Carewe starał się nie patrzeć w dół.
— Wygląda dobrze — orzekł wreszcie Westi, choć w jego głosie pobrzmiewała wątpliwość. — Jak dawno temu, dokładnie, zrobiłeś sobie zastrzyk?
Carewe obliczył w myślach.
— Dziesięć dni temu — powiedział.
— Aha. A jakiej marki był pistolet?
— Pracuje dla Farmy — odparł Carewe jak mógł najspokojniej, mimo że poczuł dreszcz niepokoju — wiec naturalnie…
— Czyli że użyłeś Farmy E.12?
— Oczywiście, a dlaczego pytasz?
— A, to drobiazg. Wydało mi się, że rana goi się trochę wolniej, za wolno jak na nieśmiertelnego. Prawdopodobnie coś zaburzyło proces gojenia. Teraz proszę usiąść, a ja obejrzę sobie to płuco.
Westi przyłożył do żeber Carewe’a holowziernik, żeby zbadać prawe płuco. Przerażony myślą, że mógłby przypadkiem zobaczyć przelotnie własne wnętrzności, Carewe zamknął oczy i nie otwierał ich aż do końca badania.
— Właściwie wygląda zupełnie zdrowo, myślę, że będzie je można znów uruchomić — oznajmił Westi.
— To znaczy co? Napompować?
— O, nic tak drastycznego — zapewnił go Westi z uśmiechem. Wstrzyknę ci do klatki piersiowej środek klejący i na powrót przyczepię płuco do żeber. Nic nie poczujesz.
Carewe skinął ponuro głową i wytężając wyobraźnię przywołał w myślach twarz Ateny.
Zsuwając się niepostrzeżenie w dół po osiągnięciu zenitu słońce zmieniało kształt, przekraczając niewidoczne bariery oddzielające od siebie poszczególne strefy sterowania pogodą. Niczym ameba, lub kropla oliwy spływająca po szkle, jego owal ulegał zniekształceniu, wydłużał się, rozbryzgiwał tworząc krwawą rosę, która następnie zlewała się z powrotem. Słabnące żywioły zimy, pokonane przez okołoziemskie krzywizny, czaiły się od północy, ale utrzymywano je w ryzach. Carewe przechadzał się po ogrodzie, usiłując przystosować się do iłowego tempa wydarzeń. Od tamtego pamiętnego ranka, kiedy Barenboim wezwał go do swojego gabinetu, dni mijały mu zapalając się i gasnąc jak błyskawice, nieregularnie i z zawrotną szybkością. A tu raptem czas stanął w miejscu, on zaś czekając na wiadomość od Gwynne’a czuł się jak mucha uwięziona w bursztynie. Przeszedł w tę i z powrotem kilka razy cały ogród, myśląc bez związku o tym, że przydałoby się doprowadzić do porządku kępy porostów z Marsa, które zaczynały się rozrastać samopas, jednakże nie był w stanie zająć się poważnie rzeczą tak banalną.
— Jak się masz, Willy — dobiegł go głos z sąsiedniego ogrodu. — Nie widziałem cię ostatnio, gdzie się podziewałeś?
Carewe obrócił się i zobaczył ogorzałą twarz Bunny’ego Costelli, który przyglądał mu się zza ogrodzenia.
— W Afryce — odparł, żałując daremnie, że nie spostrzegł go odpowiednio wcześnie, żeby się wycofać i uniknąć spotkania. Sąsiad, najstarszy człowiek, jakiego znał, starszy nawet od Barenboima, przyszedł na świat w pierwszej połowie dwudziestego wieku i był już jedną nogą w grobie, kiedy nastały biostaty, w samą porę, jak obliczał Carewe, żeby uratować mu życie.
— W Afryce? Co ty powiesz — prychnął z niedowierzaniem Costello. — A szanowna małżonka razem z tobą?
— Co ty właściwie wiesz, Bunny?
— Co ja wiem? O czym?
— O mnie i o Atenie — wyjaśnił Carewe, wzdychając ciężko. — Co o nas słyszałeś?
— Nic a nic. Zresztą nie mam zwyczaju powtarzać plotek, całym sercem jestem za staroświeckim małżeństwem, drogi chłopcze.
A więc wiedzą, pomyślał Carewe.
— To czemu sam nie spróbujesz? — spytał.
— To straszne, Willy. Okropne. Wiesz, ja już byłem kiedyś żonaty.
— Naprawdę? — rzekł Carewe i zaczął się wycofywać.
- Tak… ale nie mogę sobie przypomnieć rysów jej twarzy. Ani nawet imienia.
Czoło Carewe’a, owiane popołudniowym wietrzykiem, zrobiło się nagle chłodne.
— Ależ ty masz pamięć, Bunny — powiedział.
— Nie gorszą od innych, sięgam pamięcią około stu lat wstecz.
— Znam takich, którzy sięgają dwa razy głębiej.
I jaki to ma sens, zastanawiał się. Po co ci, człowieku, milion nowych dni, jeżeli nie możesz zachować ich w pamięci?
— Grunt to zachować ciągłość — mówił Costello, osłaniając oczy przed słońcem. — Żeby zachować wspomnienia, trzeba je, rozumiesz, odświeżać. Prowadziłem przez jakiś czas pamiętnik i przechowywałem fotografię, ale jedno i drugie gdzieś mi przepadło. Trochę też podróżowałem, no i straciłem ciągłość. A ty, Willy, prowadzisz pamiętnik?
— Nie.
— Radzę ci, zacznij. Wystarczyłby mi jeden punkt zaczepienia. Jeden ślad, a odtworzyłbym pięćdziesiąt lat. Niestety w czasie Wielkiego Zjednoczenia byłem akurat w Ameryce Południowej i nikt nie mógł odnaleźć moich akt.
— A hipnoza nie pomaga?
— Nic z tego. Matryce komórkowe przepadły. Nawet u śmiertelnych ulegają z czasem zatarciu, a przypuszczam, że biostaty ten proces przyśpieszają. — Costello uśmiechnął się ze smutkiem. — Możliwe, mój drogi, że starzenie się i pamiętanie przeszłości to jedno i to samo. Więc jeżeli człowiek przestaje się starzeć…
Wiele czasu minęło, zanim Carewe uwolnił się od Costelli i wrócił do zacisza swojego kopułodomu. Wziął prysznic, a potem zrobił sobie herbakawę, jednakże przygnębienie, jakie ogarnęło go podczas rozmowy ze starym ostudzonym, nie chciało ustąpić. Czy to możliwe, że nadejdzie dzień, może już za sto lat, kiedy będę musiał zajrzeć do pamiętnika, żeby przypomnieć sobie kolor włosów Ateny? — zapytywał siebie w duchu. — Czy w ogóle istnieje coś takiego jak nieśmiertelność bez zachowania absolutnej ciągłości osobowości? Czy też oznacza ona po prostu, że moje nieśmiertelne ciało zamieszkiwać będzie szereg nieznajomych, wtapiających się kolejno i niepostrzeżenie jeden w drugiego, w miarę jak czas będzie ścierał biologiczne zapisy?
Nie zastanawiając się po co to robi, przeszukał szuflady i szafki, aż wreszcie znalazł czysty notes. Na pierwszej stronie, u góry, napisał: 28 kwietnia 2176. Wpatrywał się w gładką, białą kartkę postukując piórem w zęby i nie wiedząc zupełnie, co napisać ani jak to sformułować. Czy miały to być potoczyste zwierzenia zaczynające się od zwrotu: „Kochany pamiętniku”? A może lepiej użyć tajemniczych słów: „Żona w ciąży, ojciec nieznany”, w nadziei, że przyszły Carewe będzie w stanie za sto lat na podstawie tych urywków odtworzyć całość?
Odsunął od siebie notes, podszedł do wideofonu i polecił mu dokonać samokontroli. Wszystkie obwody funkcjonowały prawidłowo. Niezadowolony i zirytowany obszedł cały kopułodom oddychając głęboko i miarowo, żeby sprawdzić, jak pracuje prawe płuco. Wydawało mu się, że dobrze, nie czuł nawet nakłuć, jakie zrobił mu w klatce piersiowej doktor Westi. Był gotów na wszystko, byleby tylko Gwynne wreszcie zadzwonił. Przyszło mu na myśl, że znalezienie jakiegoś tropu może zająć detektywowi kilka dni, i głośno jęknął. Jeżeli tak wyglądała próbka nieśmiertelności…
Zadzwoniono do niego tuż po dziewiątej. Jakiś czas przedtem, po dłuższych staraniach, Carewe zapadł w niespokojny sen i teraz usiadł raptownie w ciemnościach, mając wciąż jeszcze w uszach dzwonek wideofonu. Przez chwilę nic nie kojarzył, wpatrując się w jaskrawy obraz głowy Gwynne’ a, który pojawił się w ognisku projekcyjnym aparatu, ale zaraz oprzytomniał. Raz-dwa dopadł wideofonu i wstrząsany dreszczem powiedział, że przyjmuje połączenie.
Wypatrujące ślepo oczy Gwynne’a ożywiły się.
— O, jest pan. Obudziłem pana? — spytał.
— Coś w tym rodzaju. Czuję się nieszczególnie.
— Wygląda pan, jakby do pana strzelano — powiedział Gwynne patrząc spode łba z teatralną przesadą. A może sąsiedzi celowali w pana dom otwierając butelki szampana!
— Dowiedział się pan czegoś o mojej żonie? — spytał lodowato Carewe, zastanawiając się w duchu, jakich to cudów zawodowej zręczności dokonał w swoim czasie ten człowiek, że zdobył takie uznanie i szacunek Barenboima.
Gwynne natychmiast przybrał skruszoną minę.
— To jeszcze nic pewnego — zaznaczył — ale mam wyraźny ślad.
— Jaki?
— No więc, zacząłem od telefonu do pańskiej żony, tego, który miał niby pochodzić od pana. Dzwoniono z publicznego aparatu w magistracie w Three Springs.
— Ale to chyba donikąd nie prowadzi?
— W mojej branży dojście donikąd oznacza często dojście do czegoś. Poza Farmą nie ma w rejonie Three Springs żadnego innego producenta leków, zgadza się?
— Tak jest.
— A więc skontaktowałem się z paroma znajomymi obsługującymi komputery w centralach kredytowych, naturalnie zachowując dyskrecję, i dowiedziałem się, że jakiś typ o nazwisku Hyman przyjechał do miasta na jeden dzień. Solly Hyman pochodzi z Seattle i pracuje dorywczo dla agencji o nazwie Soper Bureau.
— Ani to nazwisko, ani ta nazwa nic mi nie mówią.
— Może i nie, ale tak się składa, że wiem, kto utrzymuje tę agencję: firma o nazwie NorAmBio.
— Teraz rozumiem.
Carewe poczuł, jak zaczyna mu walić serce, a włosy jeżyć się. NorAmBio była bowiem średniej wielkości firmą farmaceutyczną, angażującą poważne środki w badania i produkcję biostatów.
Gwynne błysnął w uśmiechu białymi zębami.
— To nie koniec. W zeszłym roku podległa NorAmBio firma techniczna przejęła cokolwiek podupadłe przedsiębiorstwo Idealnie Gładkie Łożyska w Idaho Falls. Od wielu miesięcy fabryka jest nieczynna, ale podobno od dwóch dni, a raczej nocy, dzieją się tam jakieś dziwne rzeczy.
— Myśli pan…?
— Pewności nie mam.
— Ale przypuszcza pan, że jest tam moja żona! Gwynne wzruszył ramionami.
— Wkrótce się przekonamy — odparł. — Właśnie tam jadę. Pomyślałem, że interesuje pana, jak postępuje śledztwo.
— Jadę z panem — oznajmił Carewe.
Gwynne nie odpowiedział od razu, jego twarz z dużą, kanciastą szczęką wyrażała powątpiewanie.
— Nie powiem, żebym był tym zachwycony — rzekł. — Ta wyprawa może się okazać niebezpieczna, a to przecież mnie płacą za podejmowanie ryzyka.
— Mniejsza o to — uciął z miejsca Carewe. — Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie pan jest, to zaraz tam przyjadę.
Parę minut później, właśnie kiedy wychodził, znów rozdzwonił się wideofon. Carewe odwrócił się zniecierpliwiony, spodziewając się ujrzeć Gwynne’a, ale w aparacie mrugało żółte światełko zapowiadające zamorską depeszę bez obrazu. Kiedy przyjął połączenie, w ognisku projekcyjnym pojawił się drukowany tekst. Pierwsza jego linijka informowała, że telegram wysłano z bazy Współnarodów pod Nouvelle Anvers, a brzmiał on następująco:
EKSPERTYZA ZATOPIONEGO PODUSZKOWCA WYKAZAŁA ŚLADOWE ILOŚCI GORDONITU W MECHANIZMIE CZUJNIKA WYSOKOŚCI LOTU. WINIEN JESTEM PRZEPROSINY ZOSTANIE PRZPROWADZONE DROBIAZGOWE DOCHODZENIE. PROSZĘ UWAŻAĆ NA SIEBIE. DEWEY STORCH.
Usatysfakcjonowany Carewe pokiwał głową i zrobił fotokopię depeszy, żeby pokazać ją Gwynne’owi i Barenboimowi. Potem jednak, w drodze do Three Springs, przyszło mu na myśl, iż jest coś idiotycznego w sytuacji, kiedy szklana figurynka odczuwa zadowolenie ze zdobycia niezbitego dowodu, że ktoś chciał ją roztrzaskać w drobny mak.