Było późne popołudnie, kiedy wahadłowiec Współnarodów z Kinszasy, śmigając z niemal balistyczną prędkością w kierunku północno-wschodnim, przeleciał nad luźnymi zabudowaniami miejscowości okręgu Nouvelle Anvers i zatoczył łuk w stronę leśnej polany.
Kiedy tego samego dnia, tylko wcześniej, Carewe leciał samolotem liniowym z Lizbony, przyglądał się z nadzieją rosnącym z rzadka drzewom i krzewom, które nadawały północnoafrykańskiej sawannie sielankowy wygląd. Miał bardzo blade pojęcie o tym, gdzie stacjonuje brygada antynaturystyczna, której Farma na mocy kontraktu dostarczała leków, i gdyby okazało się, że gdzieś na terenie przypominającej park sawanny, to najbliższe kilka miesięcy zapowiadałoby się nie najgorzej, niemalże przyjemnie. Jednakże krajobraz powoli ulegał zmianie i w tej chwili wahadłowiec pędził nad wiecznie zieloną dżunglą, wyglądającą tak, jakby mógł w niej zaginąć bez śladu nie tylko on sam, ale i cała ludzkość. Jego nastrój rozpaczy i samopotępienia jeszcze się pogłębił. Powinien był porzucić szaleńczy i melodramatyczny pomysł wstąpienia do brygady antynaturystycznej tamtego szarego ranka, nazajutrz po zerwaniu z Ateną. Służba w brygadach odbywała się na zasadzie dobrowolności, więc gdyby się wycofał, zrobiłoby to na niej jeszcze mniejsze wrażenie niż jego pierwotna decyzja, żeby do nich wstąpić. To był właśnie cały on — kiedy sytuacja wymagała zdecydowania, on się potulnie dostosowywał, kiedy zaś zwykły rozsądek nakazywał uległość, wówczas na przekór logice pozostawał nieugięty.
Gdy wahadłowiec brał zakręt w sennym, żółtym powietrzu, Carewe widział przez chwilę w odległości kilku kilometrów na północ przedziwnie zlokalizowaną burzę. Zdążył tylko spojrzeć wysoko w niebo, gdzie wykrył ledwie dostrzegalne naprężenie pól sterowania pogodą, i zaraz potem strzeliły w górę drzewa, zasłaniając mu widok. Wahadłowiec wylądował na końcu polany i warkot silników ustał. Carewe rozpiął pasy bezpieczeństwa, wstał i ruszył do wyjścia za czwórką pozostałych pasażerów, brodatych, milkliwych sprawnych. Tamci zeszli po schodkach na przygniecioną trawę, gdzie czekał na nich samochód terenowy, który ich powiózł w stronę prześwitu między drzewami, i Carewe został sam, czując się kompletnie zagubiony. Wyglądał właśnie przez właz, wdychając przesycone wilgocią obce powietrze, kiedy z komory na dziobie wyszła pilotka — krzepka blondynka w niebieskim uniformie Współnarodów. Popatrzyła na niego z ironicznym współczuciem, za co był jej głęboko wdzięczny.
Kiwnął głową wskazując palisadę drzew i spytał:
— Może mi pani powiedzieć, którędy drogą do najbliższej cywilizacji?
— A pan kogo reprezentuje? Farmę? — spytała pilotka z akcentem zdradzającym, że jest albo Angielką, albo Australijką.
— Farmę — potwierdził, podniesiony na duchu faktem, że usłyszał nazwę swojej firmy w zupełnie mu nie znanym otoczeniu.
— Proszę się nie martwić, lada chwila tu będą, przywiozłam coś dla nich. Radzę panu usiąść i odpocząć do przyjazdu ciężarówki. Tu jest taka wilgoć, że człowiek raz-dwa pada z nóg. — Spojrzała na jego pozbawioną zarostu szczękę i ściągnęła bluzkę odsłaniając delikatnie umięśniony, lecz bardzo kobiecy tors. — W przyszłym tygodniu wracam do Laponii, więc póki mogę, korzystam z darmowej witaminy D — wyjaśniła. Rzuciła bluzkę na fotel i usiadła na schodkach wahadłowca robiąc głęboki wdech, tak jakby chciała maksymalnie wystawić piersi na działanie promieni słonecznych.
Carewe’owi serce waliło jak młotem — me przewidział wszystkich następstw udawania ostudzonego. Światowa moda ulegając kolejnemu okresowemu wahnięciu odeszła wprawdzie od eksponowania kobiecej nagości, ale kobiety z reguły nie przestrzegały od dawna przyjętych norm obyczajowych, ilekroć znalazły się w towarzystwie niesprawnych mężczyzn.
— Poczekam w środku — powiedział. — Mam skórę wrażliwą na słońce. Usiadł zdumiony wrażeniem, jakie wywarła na nim niezbyt atrakcyjna dziewczyna. Wnętrze wahadłowca rozgrzało się i Carewe zamknął oczy. Czuł się trochę winny, że oszukał pilotkę, i to zapewne podziałało na niego jak katalizator…
Nie wiadomo, ile czasu upłynęło do chwili, kiedy zbudził go trzask samochodowych drzwiczek. Podszedł do włazu i zszedł po schodkach na zdeptaną trawę, gdzie ubrana znów pilotka rozmawiała cicho z niskim mężczyzną, który muskularnymi, spadzistymi barami przypominał ciężarowca. Przybysz miał brzuch, który wypychał cienką tkaninę jego munduru polowego Współnarodów, i choć siwiał już i łysiał, to twarz okalał mu srebrzysty zarost, zaświadczając wszem i wobec o jego sprawności.
— Nazywam się Feliks Parma, jestem szefem transportu — przedstawił się Carewe’owi tubalnym głosem ze szkockim akcentem. — Przepraszam za spóźnienie. Komputer zapowiedział pański przyjazd, ale trochę zaspałem. Musiałem dojść do siebie po wczorajszym.
— Nic się nie stało — odparł Carewe. Zszedł na dół i uścisnął podaną mu rękę, boleśnie świadom kpiny malującej się w niebieskich oczach przybysza, przyglądającego się uważnie jego twarzy. Ubodło go, że choć wokół Parmy unosi się słodki, zawiesisty odór potu, to właśnie z jego powodu pilotka nałożyła z powrotem bluzkę. — Pracował pan do późna? — spytał.
— Powiedzmy, że pracowałem. — Krótką pantomimą Parma dał do zrozumienia, że pił, i uśmiechnął się. Carewe zauważył siatkę żyłek na jego perkatym nosie. — A pan? Lubi pan sobie golnąć?
— Zdarza się. Przy ważnych okazjach. — Carewe poczuł rodzącą się w nim sympatię do tego fizycznie wyniszczonego sprawnego, który przyjechał nie wiadomo skąd i rozmawiał z nim językiem w pełni zrozumiałym. Zachodził w głowę, czemu Parma dopuścił do tego, żeby tak się posunąć w latach, i się nie ostudził, lecz pod każdym innym względem potrafił zobaczyć w nim przyjaciela.
— Był pan już kiedyś w Afryce?
— Nie.
— W takim razie jest to ważna okazja. Co ty na to, Williamie?
— Nieważne są tylko te, których nie ma — odparł Carewe, zadając sobie w duchu pytanie: „Dlaczego Atena to zrobiła?”
— Napijemy się — oznajmił Parma takim tonem, jakby podejmował ważką decyzję. — Pomóż mi nosić skrzynki.
W czasie gdy Carewe przenosił z nim od drzwi komory towarowej wahadłowca do ciężarówki kilkanaście hermetycznie zamkniętych pojemników, pilotka czesała się siedząc na schodkach dla pasażerów. Zastanawiał się, czy to też robi ze względu na Parmę — w świecie, w którym dojrzałe kobiety tak znacznie przewyższały liczbą sprawnych mężczyzn, zdarzało mu się widywać jeszcze bardziej zaskakująco skojarzone pary. Po przetransportowaniu wszystkich skrzyń Parma pomachał pilotce niedbale ręką na pożegnanie i wskoczył na fotel kierowcy.
— Jedziemy, Williamie — mruknął. — Dziewczyna jest niczego sobie, ale skoro mamy się napić, to nie traćmy czasu. — Uruchomił ciężarówkę i po jechali trzęsąc się i podskakując przez polanę. Oglądając się za siebie, żeby po raz ostatni spojrzeć na pilotkę, Carewe ponownie dostrzegł oddaloną o kilki kilometrów burzę o dziwnie ograniczonym zasięgu — kłębiastą kolumn pylistych szarości i groźnych purpur, która rysowała się na tle zachodzącego słońca jak grzyb po eksplozji atomowej.
Carewe dotknął ręki Parmy i wskazując to zjawisko, spytał:
— Co tam się dzieje?
— To właśnie nasza akcja bojowa — odrzekł Parma. Ciężarówka skręcił; raptownie i wjechała w ciemniejącą już drogę wyciętą w obojętnym lesie. — Tam pracujemy.
— Nie rozumiem. Widziałem przed lądowaniem pola sterowania pogodą ale… Ściąganie takiej ilości wody znad Atlantyku musi kosztować majątek.
— Opłaca się. Ta burza jest zlokalizowana dokładnie nad wioski naturystów. Od trzech tygodni. Oficjalnie jest to fragment akcji zmniejszani; wilgotności powietrza w tym rejonie Afryki, ale prawdziwy jej powód jest inny.
— Trzy tygodnie bez przerwy? — spytał Carewe z konsternacją. — Co się w takim razie dzieje z ludźmi na dole?
— Mokną i miękną — odrzekł Parma ze śmiechem i splunął przez boczne okno.
— I chorują.
— I chorują — przyznał bez wahania Parma. — Gdybyś już kiedyś się tym zajmował, na pewno wolałbyś urządzać obławę na chorych niż na zdrowych naturystów. W tym cała rzecz.
— Powinien być jakiś lepszy sposób.
— Owszem, jest: gaz. Albo pył. Użycie jednego lub drugiego byłoby łatwiejsze, szybsze i tańsze, ale Konwencja Helsińska wiąże nam ręce Naturysta może cię zabić i nikt nic na to nie powie, ale spróbuj tylko choćby drasnąć jednego z nich strzałką, a napytasz sobie biedy. — Parma włączył światła, żeby rozproszyć gęstniejący szybko mrok i drzewa po obu stronach jakby zwarły szeregi. — Widziałeś już kiedyś trupa?
— Ależ skąd — zaprzeczył prędko Carewe. — Domyślam się, że desze demoralizuje tych ludzi.
— I o to chodzi. Zaczyna się od tego, że garstka tubylców oddziela się od szczepu i zmienia w naturystów. Budują osobną wioskę i żyją z grabieży, jak za dawnych dobrych czasów. Z początku wszystko się układa, ale z czasem zamieszkujący tę okolicę normalni rozsądni nieśmiertelni mają tego dość i zwracają się do nas ze skargą. My jednak nie wkraczamy od razu i nie walczymy z nimi. Przestaliśmy to robić. Najpierw nasze krzepkie dzikusy spostrzegają, że ni stąd, ni zowąd robi się piekielnie mokro, a po kilku tygodniach ulewnego deszczu w środku lata dochodzą do wniosku, że obrazili kogoś tam, na górze. No, a potem już zwykle bez trudu udaje się ich namówić, żeby dołączyli do babskiego społeczeństwa.
Carewe spojrzał na Parmę, który z profilu żywo przypominał Hemingwaya.
— Z kim ty właściwie trzymasz?
— Na pewno nie z naturystami. Ich sprawa, że wolą żyć krótko, ale wesoło, przelewając krew, pot, spermę i te rzeczy, ale nie powinni zabijać innych. To niedopuszczalne, niedopuszczalne do tego stopnia, że usprawiedliwia podważanie ich wiary w to, że po zimie następuje lato.
Na odległym krańcu prostej jak strzała drogi zamigotały pierwsze światła.
— Dobrze, że twórcy Konwencji Helsińskiej nie przewidzieli użycia pogody jako broni — powiedział Carewe.
— Czyżby? — Parma roześmiał się. — Moim skromnym zdaniem nie wprowadzono takiego zakazu tylko dlatego, że sterowanie pogodą jest jedynym współczesnym powszechnie i stale stosowanym rodzajem broni. Słyszałeś kiedyś o zamieszkach na Kubie podczas trzyletniej suszy w poprzednim stuleciu? Nie mówiono o tym głośno, ale założę się, że Stany już wtedy umiały sterować pogodą i wykorzystały to.
— Mówiłeś przecież…
— Mówiłem o dzisiejszych czasach. Wystarczy dysponować odpowiednimi środkami, żeby skonstruować większe pola sterowania pogodą i komputery takiej jakości, że obliczą ci wzajemne oddziaływanie na siebie różnych czynników, i już jest wszystko gotowe do prowadzenia wojny, cichcem, podstępnie i zdradziecko. Można niszczyć innym państwom zbiory, doprowadzać do powodzi albo wywoływać takie upały, duchotę i parność, że ludzie czeszący się z przedziałkiem po prawej zaczynają zabijać ludzi czeszących się z przedziałkiem po lewej. O, to jest dopiero wojna, Williamie.
— Nadal nie wiem, z kim właściwie trzymasz.
— Mniejsza o to, robię, co do mnie należy. Nazywają mnie Parmą z Farmy.
Widoczne w przodzie światła raptem się rozrosły, bo ciężarówka dotarła do następnej polany otoczonej pierścieniem prefabrykowanych budynków rozmaitej wielkości. Parma zatrzymał się przed ostatnim z domków, których dwa rzędy tworzyły minaturową uliczkę wychodzącą na ciemny las.
— Twoja chata — wyjaśnił Parma. — Dopiero dziś po południu ją złożyliśmy i nie ma jeszcze instalacji, ale możesz tu na razie wrzucić swój bagaż. Pojedziemy do naszego klubu, a chłopcy tymczasem dokończą robotę.
Carewe nie był całkiem przekonany.
— Chciałbym się trochę odświeżyć — powiedział.
— Zrobisz to w klubie. Chodź, wódka czeka, czas ucieka.
Carewe wysiadł, otworzył drzwi domku i wstawił swój sakwojaż do środka, w pachnące żywicą ciemności. Zaledwie dwadzieścia cztery godziny temu rozpoczynał z Ritchiem obcą mu jako doświadczenie kawalerską bibkę, liczył więc, że ten wieczór nie będzie podobny do tamtego. Co też porabia teraz, właśnie w tej chwili, Atena? — zadał sobie w duchu pytanie. Znów odczuwając samotność, wrócił do ciężarówki, która zawiozła go przez polanę do stosunkowo dużej geokopuły, gdzie mieścił się klub. W okrągłym wnętrzu, którego środek zajmował bar, panowała atmosfera typowa dla przyzakładowej świetlicy. Na sprężystej segmentowej podłodze porozstawiano składane stoliki i krzesła, a na tablicy ogłoszeń wisiały przeróżne karteczki i karteluszki, niektóre bez wątpienia urzędowe, inne, z zapałem ozdobione przez jakiegoś rysownika amatora, zapowiadały szykujące się wkrótce atrakcje. Mimo, że było tu ciepło, Carewem wstrząsnął dreszcz. Po powrocie z toalety zastał Parmę przy stoliku, a przed nim dwa półlitrowe kufle piwa.
— Przed ósmą nic innego nie podają — wyjaśnił Parma. — To podobno ze względu na takich jak ja, żebyśmy nie schlali się od razu jak świnie. — Uniósł kufel i ostentacyjnie jednym haustem wychylił go do dna. — Nie dość, że niedemokratyczne, to w dodatku naiwne.
Carewe skosztował piwa. Było zimne i miało przyjemny, cierpki smak, więc bez zastanowienia poszedł w ślady Parmy, mrużąc oczy, kiedy zapiekło go w gardle.
— Podoba mi się, jak wychylasz swoją kwartę — rzekł Parma, używając słowa oznaczającego dawną miarę objętości płynów, które stało się hasłem rozpoznawczym wśród trunkowych. — Zamów drugą kolejkę.
Carewe wziął kolejne dwa kufle od barmana, ostudzonego faceta, który obsługiwał klientów z tak znudzoną miną i tak niezręcznie, jakby chciał w ten sposób dać do zrozumienia, że w dzień ma inne, ważniejsze zajęcie. W klubie było pustawo, ale kiedy Carewe rozejrzał się po sali, ze zdziwieniem stwierdził, że wśród obecnych przeważają ostudzeni. Przypomniało mu się, że Parma nie wspomniał słowem o jego wyglądzie wskazującym na ostudzenie i potraktował go z bezstronną męską serdecznością, co podziałało kojąco na jego podrażnioną dumę. Zastanawiał się przez chwilę, czy gdyby naprawdę się utrwalił, to łatwiej byłoby mu się pogodzić ze zmianą zachowania kolegów z biura.
— Nie spodziewałem się, że w tej branży działa tylu ostudzonych — powiedział stawiając kufle na stole. — Co oni tu robią? Chcą być lepsi, niż są?
— Nie mam pojęcia — odrzekł obojętnie Parma. — Ja robię tylko to, co do mnie należy.
Opróżnił kufel do połowy, porysowanym żyłkami nosem z determinacją bodąc pianę, i Carewe poczuł rosnącą sympatię do starszego od siebie mężczyzny. Usiadł i zabrał się ostro do swojego piwa, którego było jakby więcej niż poprzednio. Kolejne piwa, pite później tego wieczoru, wydawały mu się coraz większe, lecz wystarczyło podnieść kufel do ust, żeby jego zawartość w cudowny sposób zniknęła. Kiedy Carewe, niedoświadczony piwosz, dziwił się w duchu tej nowo odkrytej umiejętności, okrągła sala po trochu wypełniała się, rozbrzmiewając gromkim gwarem, a następnie rozchwiała się wokół niego i rozkołysała. Ludzkie twarze zmieniły się w dwuwymiarowe nic nie znaczące maski, a potem razem z Parmą znalazł się za drzwiami potykając się w ciemnościach. Nie umiałby odnaleźć drogi do swojego domku, ale Parma odprowadził go pod same drzwi. Bez słowa uścisnął mu rękę i powłócząc nogami odszedł w mrok.
Czując, że musi się natychmiast położyć, Carewe otworzył drzwi i pstryknął przełącznikiem światła. Wnętrze domku pozostało ciemne i wtedy jego przyćmiona alkoholem pamięć podpowiedziała mu, że tego wieczora technicy mieli skończyć prace instalacyjne. Zaglądając poprzednim razem do domku dokładnie na wprost drzwi zauważył tablicę klimatyzacyjną. Ruszył teraz po omacku w jej kierunku, z rękoma wyciągniętymi przed siebie, aż poczuł pod palcami gładki, plastikowy główny przełącznik. Dał się on bez trudu przestawić i domek zalało światło — wtedy dopiero zobaczył, że na tablicy brak zabezpieczającej ją osłony.
Przez chwilę z bijącym sercem wpatrywał się tępo w szereg końcówek pod wysokim napięciem, w które byłby wetknął palce, gdyby nie wyjątkowo szczęśliwe zrządzenie losu. Niezdolny zdziwić się ani rozgniewać, podszedł powoli do łóżka i położył się.
Wkrótce zasnął, ale we śnie jego kruchemu szklanemu ciału zagrażały wielkie maszyny z wałami korbowymi, których ślepa siła mogłaby go rozetrzeć na roziskrzony pył.