Poranne promienie słońca przekłuły powieki Carewe’a. Podniósł się z wielkim trudem, czując w skroniach bolesne pulsowanie, i poszedł do maleńkiej łazienki. Kiedy stamtąd wyszedł, w pierwszej chwili chciał się z powrotem położyć, ale przypomniał sobie, że Parma napomknął mu, żeby z samego rana zgłosił się do koordynatora ekipy i oficjalnie podpisał kontrakt. Otworzył więc sakwojaż, wyjął kapsułki z tlenem i witaminą C, które stosował przeciwko kacowi, i szybko zażył jedną. Z powodu żelatynowej osłonki kapsułka utknęła mu nieprzyjemnie gdzieś w przełyku i miał już pójść po szklankę wody, kiedy jego wzrok spoczął na tablicy klimatyzacyjnej.
Nagie końcówki przewodów połyskiwały złowieszczo. Marszcząc brwi Carewe rozejrzał się dookoła i zobaczył, że osłona tablicy leży na krześle. Zaczął sobie mgliście przypominać. Wieczorem przeszedł po omacku przez domek i tylko szczęśliwym trafem nie wetknął palców między przewody pod wysokim napięciem. Czoło zrosił mu pot. Prychnął, uzmysławiając sobie własną głupotę — przecież bez osłony zabezpieczającej tablicę nie można było ruszyć głównego przełącznika i nie powinien płynąć prąd.
A mimo to światło w domku zapaliło się! Przełącznik dał się bez trudu przestawić!
Uciskając skronie, żeby złagodzić uporczywe pulsowanie, podszedł bliżej do tablicy i zajrzał do środka. Przewody blokujące główny przełącznik, póki ten nie sczepi się ze sworzniem na osłonie, były pozwijane i z pewnością nie działały. W oka mgnieniu zaświtała mu w głowie myśl: Ktoś chciał mnie zabić, a to wszystko przez Atenę! Po chwili ochłonął i zdjął go wielki i zapiekły gniew, jaki odczuwa nieśmiertelny, którego życie zostało zagrożone przez cudze niedbalstwo. Poprzysiągł sobie, że winny mu za to zapłaci.
Kiedy wrzucił brudne ubranie do likwidatora i włożył czystą, świeżą tunikę i spodnie, ból głowy zaczął mu przechodzić. Wyszedł przed domek. Poranne światło raziło go w oczy, gdziekolwiek spojrzał, tak jakby na niebie świeciło koło ze słońc. Wraz z ciepłym powietrzem wdarł mu się do płuc ciężki zapach jakichś nie znanych mu kwiatów. Poszedł krótką uliczką aż do okrągłego placyku, który okazał się pusty, jeśli nie liczyć dwóch mężczyzn w niebieskich uniformach Współnarodów, którzy byczyli się w cieniu markizy. Przed geokopułą, w której mieścił się klub, nadal stała ciężarówka Parmy. Carewe miał już zapytać któregoś z tych dwóch o drogę, ale zauważył godło Współnarodów na innej kopule, po przeciwnej stronie placyku.
W środku za długim kontuarem siedziała urzędniczka, a za nią stały dobrze mu znajome końcówki komputerowego terminalu. Przegrody z matowego plastiku tworzyły wokół kopuły małe samodzielne pomieszczenia biurowe.
— Czym mogę panu służyć? — zapytała sennie i bez większego zainteresowania dziewczyna.
— Jestem z ekipy Farmy, nazywam się Carewe.
— Tak?
— Chciałbym porozmawiać z technikiem, który robił wczoraj w moim domku instalację elektryczną — powiedział, osłaniając zdepilowaną szczękę przed badawczym spojrzeniem urzędniczki.
— Chce pan złożyć skargę?
— Owszem. Dopuścił się karygodnego niedbalstwa, o mały włos nie zostałem śmiertelnie porażony prądem.
— Współczuję panu, ale akurat ten technik odleciał dziś rano pierwszym wahadłowcem.
— Czy może mi pani wobec tego podać jego nazwisko? Chciałbym komuś o tym zameldować.
— Komu?
— Nie wiem… komuś, kto mu może zaszkodzić.
— W takim razie proszę się zwrócić do pana Kendy’ego, koordynatora — powiedziała urzędniczka z takim wyrzutem, jakby Carewe łamał jakieś niepisane prawo. Skinęła na niego ręką i zaprowadziła do jednego z pomieszczeń, gdzie przy biurku siedział młodo wyglądający ostudzony blondyn, ostrzyżony na jeża. Kendy był bardzo muskularny jak na ostudzonego, a jego rumieńce świadczyły o kwitnącym zdrowiu. Uścisnął dłoń Carewe’a mocno i serdecznie, po czym z uwagą wysłuchał jego opowieści, robiąc notatki.
— Oczywiście, nadam tej sprawie dalszy bieg przyrzekł — A, zmieniając temat, panie Carewe, ponieważ zrobiło się dość późno, czy jest pan gotów podjąć pracę?
— Po to tu przyjechałem — odparł z uśmiechem Carewe czując, że usta mi zmartwiały. — Ale szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, na co się mogę przydać. Przyjechałem tu, bo…
— Nie musi się pan tłumaczyć, w dużej mierze funkcjonujemy właśni dzięki syndromowi Beau Geste’a. — Kendy złożył kartkę papieru z notatnik; i użył jej rogu jako wykałaczki, dłubiąc w dużych i olśniewająco białych przednich zębach. — Reprezentuje pan Farmę, może więc pan pomagać przy aplikowaniu biostatu produkowanego przez waszą firmę. E.12, o ile się ni mylę?
— Ale ja jestem księgowym.
— Te sprawy załatwiane są w Nowym Jorku — odparł Kendy beznamiętnie, choć z nutką ironii.
— Wiem, ale myślałem… że może…
— Poza tym pomoc w biurze nie jest mi potrzebna.
— Nie o to mi chodzi… — Carewe urwał, porządkując myśli. — Kiedy rozpoczyna się obława?
— Już się rozpoczęła. Zajmujemy się przesiedloną gałęzią starego szczep Malawi, a ci są akurat szczególnie odporni na nasze czary z pogodą. — Kend wypisał nazwisko Carewe’a na formularzu i podał mu go przez biurko. — Proszę iść z tym do magazynu, wydadzą panu ekwipunek. Zaplanowaliśmy, ż utrzymamy opady deszczu aż do zakończenia akcji i będziemy działać po osłoną przy gruntowej mgły. W tym celu… — Obok pierwszego formularz Kendy położył drugi, niebieski — dostanie pan automat.
— Pistolet?
— Tak. Typu podskórnego, na wypadek gdyby miał pan coś przeciwko stosowaniu gwałtu i przemocy. Masowe unieśmiertelnianie wyklucza stosówanie indywidualnych wstrzyknięć.
Dwuosobowy poduszkowiec, który Carewe wziął z bazy transportowi Współnarodów, posuwał się z łatwością po wyboistej drodze wiodącej na północ, gdzie nad horyzontem wisiała nawałnica. Prowadził małą maszynę z zażenowaniem, wręcz wstydząc się tego, że odkrył w sobie żyłkę awanturniczą. W zwykły dzień o tej porze siedziałby przy biurku w dyrekcji Farm; udając, że śledzi przebieg księgowania prowadzonego przez komputery, a naprawdę liczyłby minuty, dzielące go od przerwy obiadowej. Za to tutaj, odziany w niebieski uniform Współnarodów, prowadził nie znany mu dotąd pojazd po drodze, którą nie jechał nigdy przedtem, a przez drzewa w obcym lesie przygrzewało gorące afrykańskie słońce.
Odkrył na nowo znaną prawdę, że sam przyjazd w nie znane miejsce znaczy niewiele; naprawdę liczy się przybycie w wymiarze psychicznym i duchowym. To drugie następowało zawsze z opóźnieniem, czasem kilkudniowym albo nawet kilkutygodniowym, bo dopóki przebywał w towarzystwie innych ludzi, nie mógł być naprawdę sobą, a tym samym zapoznać się z nowym otoczeniem. Kiedyś, jako młody praktykant, pojechał na trzytygodniowe seminarium do Miasta Polarnego, gdzie przez cały czas nie opuszczało go dziwne odrętwienie i przerażenie faktem, że nie jest w stanie zasmakować inności tego miejsca. Dopiero ostatniego dnia, uwolniony od obowiązkowych wykładów i natrętnego towarzystwa kolegów po fachu, powędrował za miasto i zagłębił się na ponad kilometr w odwieczny lodowy pejzaż. Z chwilą kiedy skręcił za oślepiający bielą pagórek, tracąc z oczu cywilizację, odkrył nagle, że znalazł się na Antarktydzie, zupełnie jakby przeniosła go tu jakaś czarodziejska moc, która zaledwie przed sekundą wyrwała go z normalnego życia. Ponadczasowe, groźne piękno sprawiło, że stanął jak wryty, wstrzymując oddech, chłonąc niezapomniane widoki.
Podobnego olśnienia doznał teraz, kiedy, nagle osamotniony, manewrował poduszkowcem omijając kępy krzewów z rodziny marząnkowatych, obsypanych bajecznie kolorowymi kwiatami, których kielichy czyniły w powietrzu niemą optyczną wrzawę. Czekały go niebezpieczeństwa i silne wrażenia, nowe doświadczenia i przeżycia, no a jeśli tyle niosła ze sobą najbliższa przyszłość, to co dopiero mówić o szykującym się milionie nowych dni? Poczucie, że oto mierzy się z samym życiem, że syci się jego tęczowo barwną treścią, nie równoważyło wydarzeń, które go do tego przywiodły, ale przynajmniej czuł, że żyje. Ze świadomością, że poddaje się przypływowi uczuć porównywalnych do chwilowych uniesień, jakich doznaje się podczas żałoby, chciał obniżyć temperaturę swoich przeżyć i zacząłfałszywie pogwizdywać. Droga raptownie opadła w dół ku dość szerokiej rzece, którą płynęła brunatna woda, zapewne z powodu długotrwałej ulewy, jaką wywołała w okolicy ekipa sterowaniu pogodą.
Zwolnił trochę, żeby nie zabłocić pojazdu, i skierował go na przeciwległy brzeg tam, gdzie droga podejmowała swój bieg. Poduszkowiec sunął pewnie naprzód nad powierzchnią rwącej wody, aż naraz — na samym środku rzeki — zgasł mu silnik. Stało się to bez żadnych sygnałów ostrzegawczych, takich jak zmniejszenie mocy czy zmieniony ton silnika — po prostu w jednej chwili całkowicie wysiadł. Opadł na wodę, która zalała silnik, głośno sycząc w zetknięciu z rozgrzanym metalem, i w kilka sekund później Carewe znalazł się na dnie rzeki, siedząc w brunatnej plastikowej bańce.
Zaczął wzywać pomocy.
W jakiś czas potem zrozumiał, że krzyki na wiele się nie zdadzą. Zmusił się do zamknięcia ust. Poducha ratunkowa uchroniła go przed uderzeniem w tablicę przyrządów, dzięki zaś wspaniałej konstrukcji kabiny nie przedostawała się do niej woda, gdyby jednak siedział tu dłużej, groziła mu śmierć przez uduszenie. Odblokował i pchnął drzwi. Bez powodzenia. Przestraszony, że przy uderzeniu karoseria się odkształciła, z całych sił zaparł się ramieniem o twardy plastik. Nogę opryskała mu woda, ale drzwi ani drgnęły, unieruchomione zewnętrznym ciśnieniem. Należało wyrównać ciśnienie w środku z tym na zewnątrz przez wpuszczenie wody, ale podłoga kabiny ledwie zawilgotniała, a tymczasem on już zdążył się porządnie zmęczyć napieraniem na drzwi. Chciał znów krzyczeć, ale musiał pogodzić się z ponurym faktem, że upragniony milion nowych dni leży wyłącznie w jego rękach.
Woda nie przedostawała się do kabiny, a przecież jadąc drogą miał pod dostatkiem powietrza — oznaczało to, że nawiewniki zamknęły się szczelnie w momencie zetknięcia się z wodą. Czy znalazłby się jakiś słaby punkt? Nie bez trudu ściągnął z sufitu płytę maskującą, odsłaniając plastikowe rurki rozbiegające się od węzła, który z pewnością przechodził przez dach pojazdu. Chwycił za rurki i szarpnął je. Rozciągnęły się trochę, ale nic ponadto. Znów tracąc opanowanie, rzucił się na system wentylacyjny, rwąc i wykręcając przewody z całych sił dopóty, dopóki żelazny ucisk w piersiach nie ostrzegł go, że zapas powietrza w kabinie jest na ukończeniu. Na plastikowych rurkach, wykonanych na specjalne zamówienie Współnarodów, nie było znać choćby najmniejszej skazy czy uszkodzenia.
Dysząc jak miech, Carewe opadł na siedzenie, przerażony chrapliwym rzężeniem towarzyszącym jego rozpaczliwym próbom nabrania w płucu powietrza. Czyżby to już…? Jego wzrok spoczął na mikroskopijnym przełączniku na kołnierzu nawiewnika. Wyciągnął rękę, przesunął go czubkiem palca… i przez kratki wentylatora trysnęła woda.
Musiał panować nad sobą z całych sił, żeby trwać w bezruchu, aż kabina niemal całkowicie wypełni się wodą. Powietrze mieszczące się w ciasnej przestrzeni pomiędzy chlupoczącą wodą a dachem właściwie nie nadawało się już do oddychania, kiedy ponowił próbę otwarcia drzwi, które jednak tym razem ustąpiły bez większych oporów. Carewe odepchnął się od pojazdu, wynurzył na powierzchnię i popłynął do brzegu. Silny prąd zniósł go spory kawałek z biegiem rzeki, ale udało mu się bez trudu wydostać na drugi brzeg i dotrzeć z powrotem do drogi. Brunatna woda, zamieniająca siłę ciążenia w pozornie poziomy ruch, prześlizgiwała się szybko i bezszelestnie nad miejscem, gdzie spoczął poduszkowiec, zacierając wszelki po nim ślad. Gdyby nie to, że spostrzegł ręczny regulator nawiewnika, siedziałby tam do tej pory — i aż do zmierzchu nikomu nie przyszłoby nawet do głowy, żeby go szukać…
Zorientował się, że znajduje się na północnym brzegu rzeki, a wysoko nad horyzontem wyrasta groźna kolumna rzęsistego deszczu. Lekka plastikowa zbroja, którą wydano mu w bazie, spoczywała na dnie rzeki, ale za to miał przy sobie schowany w sakwie pistolet do zastrzyków. Postanowił, że dotrze do celu podróży na piechotę, pomimo iż miał wszelkie powody ku temu, by zawrócić. Drugi zamach na życie w ciągu jednej doby każdego by zniechęcił, szepnął mu wewnętrzny głos. Ruszając w drogę w butach, w których chlupotała woda, odruchowo odsunął od siebie tę myśl, ale nawiedziła go ponownie, jako obojętny, chłodny, czysto logiczny wniosek. Cały sprzęt, którym posługiwały się Współnarody, wykonany był na zamówienie z najbardziej drobiazgową precyzją dostępną technice dwudziestego drugiego wieku — a zatem, jakie istniało prawdopodobieństwo przypadkowej awarii silnika w jedynym na trasie przejazdu punkcie, w którym groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo? I do jak astronomicznej wielkości wzrastała wyrażająca je liczba, jeżeli połączyć je z niezwykłym faktem, jakim był brak osłony zabezpieczającej tablicę klimatyzacyjną w jego domku?
Przecież żaden z mieszkańców obozu nie miał powodu dybać na jego życie — nikt go tu nie znał aż do zeszłego wieczora. Carewe odetchnął głęboko rozsłonecznionym powietrzem, uzmysławiając sobie nagle, że jego nowe ubranie obciekło z wody i prawie wyschło, choć wyglądało trochę niechlujnie. Żeby zabezpieczyć się przed coraz silniejszym upałem, nasunął na głowę osłonę przeciwsłoneczną przyczepioną do tuniki i przyśpieszył kroku. Nawałnica wznosiła się coraz wyżej i wyżej, aż dobiegło go jej złowróżbne syczenie i pomruki, które zakłócały spokój poranka. Gdzieś wysoko w górze, na granicy stratosfery, człowiek zaprzągł technikę do manipulowania żywiołami, a za ich pośrednictwem umysłami innych ludzi. Myśl ta podziałała na Carewe’a przygnębiająco, bo rozumiał, co się dzieje, i brał w tym udział. Zastanawiał się, jak wpłynęło to na Malawów zamieszkujących wioskę, kiedy stwierdzili, że samo niebo obróciło się przeciwko nim.
W przodzie nad drogą rozsnuły się mgły i Carewe dostrzegł sylwetki ludzi i pojazdów. Ulewa przesłoniła mu już cały widok szara kipielą i choć w plecy prażyło go jeszcze słońce, czuł na twarzy zimne macki wilgoci. W powietrzu unosiła się atmosfera zagrożenia. Świat wokół wyglądał tak nienaturalnie jak oświetlona reflektorami scena, gdzie nad specjalnymi efektami czuwają reżyserzy odbywający podorbitalny lot. Carewe zaciągnął pod brodę suwak tuniki.
— Nazwisko — dobiegł go męski głos przez otwarte drzwi zaparkowanej przyczepy.
— Carewe. Z Farmy — odparł i sięgnął po dokumenty.
— W porządku. Proszę iść dalej, czeka na pana pan Storch.
— Dziękuję.
— Znajdzie go pan mniej więcej kilometr stąd. — Mówiący wychylił na światło dzienne ocienioną zarostem twarz i obrzucił Carewe’a zaintrygowanym spojrzeniem. — A gdzie pański pojazd?
— Został tam… Miałem defekt. Mógłby mnie pan podwieźć?
— Niestety nie. Od tego miejsca zabronione jest poruszanie się pojazdami — odparł mężczyzna i natychmiast się schował.
Carewe wzruszył ramionami i poszedł dalej. Po niespełna minucie widoczność zmalała do pięćdziesięciu kroków i posuwał się otoczony kokonem suchości w deszczu, który rozpryskiwał się wokół niego, załamywany przez osłonę przeciwsłoneczny. Po pięciominutowym marszu przez grząski ceglasty muł zbliżył się do grupy około trzydziestu mężczyzn w jasnozielonym rynsztunku. Jeden z nich odłączył się od reszty i podszedł do Carewe’a. Był to krępy sprawny o lekko kpiącym wejrzeniu, opalony i — o dziwo — przystojny, mimo złamanego, przekrzywionego nosa i białej blizny przecinającej górną wargę.
— Dewey Storch — przedstawił się podając mu rękę. — Uprzedzono mnie o pańskim przyjeździe, ale gdzie pan ma sprzęt?
— Został w poduszkowcu — odparł Carewe, odwzajemniając uścisk.
— Musi pan po niego wrócić. Czy nikt panu nie powiedział, że…?
— To niemożliwe. Poduszkowiec leży na dnie rzeki, utonął na samym środku.
— Jak to utonął? — spytał Storch, przyglądając mu się uważnie piwnymi oczami.
— A tak to. Poszedł prosto na dno. — Carewe zniecierpliwił się. — Zgasł mi silnik i tylko cudem sam się uratowałem.
Storch potrząsnął głową z powątpiewaniem.
— Nadal nie rozumiem. Mówi pan, że silnik zgasł na rzece, a co z balonami pływowymi?
— Balonami pływowymi? — Carewe otworzył ze zdumienia usta. — Nic takiego nie widziałem, pojazd poszedł na dno jak kamień. — Umilkł, trawiąc świeżo uzyskaną informacje. Jeżeli awaryjny system ratunkowy zawiódł w momencie podejrzanego defektu silnika, liczba wyrażająca prawdopodobieństwo, że nie był to przypadek, wzrastała do całkiem nowego rzędu wielkości.
— Trzeba będzie to zbadać — orzekł Storch. — Widocznie dali panu pojazd częściowo rozmontowany do konserwacji. Do takiej awarii w ogóle nie powinno dojść.
— Też tak uważam — odparł Carewe, wzdychając ciężko. — Mało brakowało, a bym się stamtąd nie wydostał.
Storch popatrzył na niego z takim zatroskaniem, że podniosło go to na duchu.
— Nie będę dziś od pana wymagał wchodzenia z nami do wioski — powiedział. — Wróci pan do przyczepy, to dadzą panu…
— Wolę iść z wami — przerwał mu Carewe, bo chciał mieć już za sobą swój chrzest bojowy, a jeszcze bardziej zależało mu na tym — i to z jakiegoś bliżej nie określonego powodu — żeby zrobić na Storchu dobre wrażenie. Może była to żałosna chęć udowodnienia, że pod powierzchownością ostudzonego kryje się wciąż „prawdziwy” mężczyzna.
— Brakuje nam ludzi, panie Carewe, ale nie mogę pozwolić, żeby narażał się pan na takie niebezpieczeństwo.
— Biorę to na swoją wyłączną odpowiedzialność. Storch zawahał się.
— No dobrze, ale proszę się trzymać z tyłu i nie wychodzić naprzód, dopiero na mój znak. Zrozumiał pan?
— Tak.
Grupa pomaszerowała drogą. Z chaotycznej rozmowy Carewe dowiedział się, że osada Malawów nie jest właściwie wioską, lecz składa się ze skupisk liczących po kilkanaście chat, rozsianych na obszarze około czterech kilometrów kwadratowych. Położona bezpośrednio przed nimi część osady miała pójść na pierwszy ogień i nie sposób było przewidzieć, jakie ich czeka przyjęcie. Z przeprowadzonego wcześniej rozpoznania wynikało, że tubylcy nie mają broni palnej, ale nikt nie wiedział, na ile ta informacja jest wiarygodna.
Kiedy pierwsza kryta strzechą chata znalazła się w zasięgu ich wzroku, grupa rozsypała się w tyralierę i wtopiła w roślinność. Carewe miał wrażenie, że jego towarzysze, w przeciwieństwie do niego, to nie są amatorzy. Onieśmielony, schował się za drzewo; czuł się jak chłopak bawiący się w Indian i czekał, co będzie dalej. Panującą ciszę mącił tylko nieustanny szmer deszczu.
Wtem spostrzegł, że członkowie brygady Współnarodów puścili się pędem, a ich zielony rynsztunek połyskuje niczym segmenty tułowi olbrzymich owadów. Biegli przez kłębiące się pasma mgły, otaczając chaty coraz ciaśniejszym pierścieniem. Serce załomotało mu nieprzyjemnie, kiedy dobiegł go przytłumiony wrzask. Potem usłyszał ochrypłe okrzyki i nowe wrzaski, które szybko się nasiliły aż do wrzawy, by znów niemal zupełnie ścichnąć. Ukazała mu się zwalista postać Storcha, który skinął na niego ręką i na powrót znikł między chatami.
Carewe niechętnie pobiegł naprzód i dotarł do osady. Uzbrojeni członkowie ekipy otoczyli kilkunastu zgnębionych tubylców. Większość z nich klęczała w błocie, kilku jednak nie dając za wygraną wyrywało się i z trudem ich przytrzymywano. Przyglądały się temu stojące w progach chat kobiety i dzieci, które co jakiś czas zawodziły płaczliwie. Jeden z klęczących miał na głowie paskudne rozcięcie, z którego spływały mu na plecy rozmywane przez deszcz szkarłatne strumyki. Patrząc na krew Carewe poczuł, jak powoli, niepostrzeżenie kurczą mu się jądra. Ogarnęła go głęboka odraza do tego, co robiła ekipa Współnarodów.
— Przedstawiam panu naszego antropologa, doktora Willisa — odezwa się stojący obok Storch. — Niech pan idzie z nim i zrobi zastrzyki wszystkim mężczyznom, których wiek oceni na szesnaście lub więcej lat.
— Szesnaście! Czy to oficjalnie ustalona granica?
— Owszem. Pana to dziwi?
— To chyba trochę za wcześnie na…
— To są naturyści, panie Carewe. Na-tu-ry-ści! Niech pan sobie nie myśli że pozbawi pan kogoś wiosennego tchnienia pierwszej miłości lub czegoś w tym rodzaju. W wieku szesnastu lat niektórzy z nich powinni się znajdować u kresu sił.
— A jednak to chyba za wcześnie — obstawał przy swoim Carewe spoglądając z ukosa na Willisa, który był ostudzony i miał zupełnie siwe brwi wygięte jak skrzydła mewy.
— Wiem, o czym pan myśli — rzekł Willis. — Ale mamy do czynieni, z ludźmi, którzy odrzucili wszystkie wartości naszego społeczeństwa. Naturalnie, mają do tego prawo, wcale nam się nie uśmiecha narzucanie komukolwiek nieśmiertelności. Ale tym bardziej nie pozwolimy, żeby odbierali życie innym.
— Nie pora ani miejsce na agitację — wtrącił energicznie Storch. Radziłem panu, panie Carewe, żeby wrócił pan do obozu i odpoczął. Jeżeli nie czuje się pan na siłach sprostać zadaniu, to tylko marnuje pan swój i cudzy czas. No więc jak, robi pan te zastrzyki, żebym mógł przejść do następnej części wioski, czy mam zostać i zrobić to sam?
— Ja to zrobię — bąknął Carewe, otwierając sakwę. — Przepraszam, chyba jednak trochę mnie to wzięło.
— Nie szkodzi. — Storch dał znak ręką i podeszło do niego czterech mężczyzn. Utworzona w ten sposób grupka ruszyła szybko i zniknęła między chatami.
— Zaczniemy od tych trzech — powiedział Willis, wskazując skrępowanych tubylców.
Dwóch z nich natychmiast się uspokoiło, natomiast trzeci zaczął się wyrywać ze zdwojoną siłą. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat i silnie umięśnione ręce z lekko wypukłymi żyłami na bicepsach, świadczącymi o wielogodzinnej morderczej pracy. Dwaj przytrzymujący go ludzie omal nie upadli, ślizgając się w błocie w groteskowym tańcu. Carewe skoczył naprzód, trzymając w pogotowiu pistolet do zastrzyków. Tubylec, z twarzą ściągniętą strachem i nienawiścią, rzucił się w tył tak gwałtownie, że obaj obciążeni rynsztunkiem mężczyźni runęli razem z nim na ziemię.
— Na co pan czeka? — warknął jeden z nich, tracąc cierpliwość.
— Przepraszam.
Carewe obiegł ich zachodząc tubylca od tyłu i wstrzelił mu ładunek w żylastą szyję. Ofiara zwiotczała. W chwilę potem członkowie ekipy Współnarodów ostrożnie puścili go i podnieśli się z ziemi. Carewe obszedł pozostałych czując ulgę, kiedy z całą uległością wyciągali ręce nadstawiając przeguby do zastrzyków, a jednocześnie gardząc nimi za taką poddańczość. Nie spuszczając oka z pierwszego tubylca, któremu zaaplikował biostat, zobaczył, że idzie przygnębiony do drzwi chaty, gdzie bierze go w objęcia wysoka młoda kobieta. Strzepnęła mu, jak przesadnie troskliwa matka dziecku, część błota przylepionego do kaftana, poza którym nic nie miał na grzbiecie. Jej oczy, lśniące w półmroku pod okapem chaty, otwierały się powoli i zamykały niczym dwa identyczne heliografy przekazujące Carewe’owi wiadomości, których sensu mógł się tylko domyślać. Zbyt pochopnie porzuciłem Atenę, eksplodowała mu w głowie myśl. Powinienem do niej wrócić.
— No, to tych mamy z głowy — odezwał się jeden z ekipy, ocierając zarośniętą twarz mokrą od deszczu i potu. — Wynośmy się stąd.
Carewe myślał teraz tylko o Atenie.
— A co z kobietami?
— Nimi nie zawracamy sobie głowy, zgłaszają się zwykle dobrowolnie do któregoś z ośrodków medycznych Współnarodów. Decyzja należy do nich.
— Ach tak. — Carewe schował do sakwy pistolet. — A więc się nie liczą.
— Kto mówi, że się nie liczą. One po prostu na nikogo nie napadają.
— No proszę, jacy tu wszyscy honorowi — skomentował Carewe. Przyglądał się, jak pozostali szykują się do odejścia w tym samym kierunku, w którym udali się Storch i jego wypadowa grupa. — Jedną chwileczkę. Chciałbym zamienić parę słów z tym tubylcem, który pierwszy dostał zastrzyk.
— Nie radzę ci tego, nowy.
Carewe też czuł, że postępuje nierozsądnie, ale dla niego tubylec, który tak zaciekle stawiał opór broniąc się przed zastrzykiem, był jego własnym odbiciem. Z tą jednak różnicą, że czarnoskóremu Carewe’owi nie wstrzyknięto do krwiobiegu, tkanek i mięśni dawki E.80, a więc on, prawdziwy Carewe, miał nad nim pod każdym względem przewagę. Wymijając ostrożnie gapiących się mężczyzn i dzieci przeszedł przez placyk i zbliżył się do chaty gdzie z pochyloną głową stał ubłocony tubylec. Na jego widok kobieta cofnęła się do mrocznego wnętrza.
— Rozumiesz po angielsku? — spytał niepewnie.
Tubylec uniósł głowę i przeszył go spojrzeniem, oddzielony od niego muren milczącej wrogości, a potem obrócił się twarzą do ściany.
— Przepraszam — powiedział ni w pięć, ni w dziewięć Carewe. Zamierza właśnie wrócić do swoich, kiedy z chaty z zastraszającą szybkością wybiegła kobieta. Dopadła go z błyskiem stali w ręku, a potem odstąpiła. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jej triumfującą twarz, zanim przeniósł wzrok na tkwiący we własnych piersiach nóż.
Kiedy przybiegli po niego członkowie ekipy Współnarodów, klęczał w błocie, wciąż z niedowierzaniem potrząsając głową.