Rozdział trzynasty

— Wie pan, jak najłatwiej wprawić kogoś w zakłopotanie? — spyta z przedniego biedzenia Gwynne, obracając się do Carewe’a bokiem. Za jego głową przemykały, uciekając w tył jak nierówna seria z miotacza, przyćmieni plastikową szybą tunelu światła odludnego osiedla w Idaho.

— Nie — odparł Carewe. Wolałby wcale się nie odzywać i rozmyśla o Atenie, ale ponieważ wprawiała ich w ruch pneumatyczna perystaltyk; tunelu, Gwyime nie musiał nawet sterować i był bezczynny.

— Robi się to, co ja w tej chwili.

— To znaczy? — spytał Carewe, przyglądając się bacznie twarzy detektywa, który utkwił w nim wzrok.

— Nie widzi pan?

— Tego, że się pan na mnie gapi?

— Nie na pana — odparł Gwynne, przysuwając twarz nieco bliżej. — Gapię się na pańskie usta. Jeżeli chce pan wprawić kogoś w zakłopotani wystarczy wpatrywać się w jego usta, kiedy ten ktoś mówi.

— Dziękuję za te bezcenną radę — rzekł przygnębiony Carewe. — Jestem pewien, że bardzo mi się przyda w dalszym życiu.

— Drobiazg, mam głowę nabitą takimi informacjami. To jedna z korzyść jakie daje oczytanie.

Carewe zmarszczył brwi. Raz po raz ktoś napomykał mu o literaturze i, o ile sobie przypominał, byli to wyłącznie lub w większości ostudzeni. Czy w te właśnie sposób spędzali czas? Zagłębił się w siedzeniu chcąc się odprężyć, a niepewność tego, co przyniesie najbliższa przyszłość, napełniła go takim ni pokojem, że poczuł nieprzepartą chęć porozmawiania z Gwynnern.

— Naprawdę czyta pan książki? — spytał sceptycznie.

— Ależ oczywiście. A pan nie?

— Nie. Ale oglądam czasem Osmana w trójwizji — odparł obronnym tonem Carewe.

— Tego parweniusza! — wykrzyknął szyderczo Gwynne. — Czy to nie on powiedział kiedyś, że przewodzić innym to być ślepym na konieczność podążania za innymi?

— Nie wiem.

— Oczywiście, ze on — zapewnił go Gwynne. — W roli filozofa ten człowiek jest po prostu żałosny. Weźmy na przykład Bradleya…

— Mógłby mi pan wyjaśnić — wtrącił szybko Carewe — kto albo co to było Btau Geste?

Gwynne potrząsnął niepewnie głową.

— Niewiele czytam beletrystyki. Zdaje się, że był to angielski arystokrata, który został zamieszany w rodzinny skandal, a potem uciekł z kraju i wstąpił do jakiegoś garnizonu o żelaznej dyscyplinie, gdzieś na pustyni. Prawdopodobnie do dawnej francuskiej Legii Cudzoziemskiej.

Carewe pokiwał głową — wyjaśnienie to pasowało do słów Kendy’ego komentujących jego przyjazd do Afryki.

— Co w takim razie pan czyta?

— Prawie wszystko. Książki historyczne, naukowe, biografie…

W tym momencie Carewe’owi przypomniały się słowa starego Costelli.

— A ile pan z tego zapamiętuje?

— O! — wykrzyknął Gwynne. — Rzecz wcale nie w tym, żeby zapamiętać. Po przeczytaniu książki z dowolnej dziedziny, nawet jeżeli nie zapamięta się z niej ani słowa, jest się nadal ignorantem, ale odmienionym.

— Jak to?

Niełatwo to wytłumaczyć, można by powiedzieć, że człowiek uświadamia sobie wtedy ogrom swojej niewiedzy.

Carewe skwitował to milczeniem. Zastanawiał się, czy jest to wystarczające uzasadnienie nieśmiertelności — poszerzanie świadomości własnej ignorancji, tworzenie negatywu wiedzy. Czy można to utożsamić ze wzrostem mądrości? A może nowy rodzaj ignorancji Gwynne’a podlegał również wymazującemu działaniu czasu? Twarz Costelli wyrażała smutek i rozczarowanie człowieka, który wiele w życiu doświadczył, ale nic na tym nie skorzystał.

Łagodnie zwalniając, bolid przejechał przez szereg automatycznie otwierających się i zamykających śluz, po czym wsunął się do komory terminalu w Idaho Falls. Po króciutkiej przerwie w podróży, w czasie której automatyczna ładowarka umieściła bolid na podwoziu, natychmiast po uruchomieniu napędu Gwynne skierował się na południe. Ruch był niewielki, więc bez opóźnień dotarli na przedmieścia starego miasta, gdzie po obu stronach wyludnionych ulic ciągnęły się ponure zabudowania fabryczne. Niebieskozielone światło spływało po monotonnych ścianach i sączyło się ku gwiazdom tłumiąc ich blask. Carewe poczuł niemal przyjemny dreszcz podniecenia ten przedsmak niebezpieczeństwa był przeżyciem wciąż zbyt nowym i obcym, żeby w nim zagustował, wiedział jednak, że przynajmniej rozproszy narastające w nim od rana uczucie nudy. Poza tym spodziewał się, że lada chwila być może ujrzy Atenę. Odetchnął głęboko i raptem uderzyła go w nozdrza ostra, kwaśna woń potu. Rzucił okiem na Gwynne’a. Detektyw, który właśnie zatrzymał bolid w małej ślepej uliczce, miał czoło zroszone potem. Carewe’owi ten nieznany zapach kojarzył się jakoś z nerwowym napięciem, co go zarówno zaskoczyło, jak zaniepokoiło.

— Jak się pan czuje? — spytał od niechcenia.

Comme ci, comme ca, raczej comme ca — odparł Gwynne. — W moim fachu to rzecz na porządku dziennym. — Dotknął spoconego czoła. — Koniecznie trzeba zrobić porządek z tym grzejnikiem. Jest pan gotów?

Carewe skinął głową.

— Czy to już tu? — spytał.

— Niedaleko stąd. Resztę drogi najlepiej przejść pieszo.

Gwynne otworzył schowek i wyjął z niego małą latarkę. Carewe’owi wydało się, że wypełniająca pojazd woń jeszcze bardziej się nasiliła. Otworzył szybko drzwi bolidu i wysiadł, łapczywie wciągając do płuc chłodne wieczorne powietrze.

— Zdaje się, że ta fabryka jest tam — powiedział Gwynne, wskazując w głąb ślepego zaułka, gdzie światło lamp ulicznych ginęło w mroku.

Carewe, choć wytężył wzrok, nie dostrzegł nigdzie żadnych napisów ani tablic — wszystkie budynki wydawały mu się anonimowe.

— Zna pan tę dzielnicę? — spytał.

— Trafiłem tu według mapy — odparł Gwynne.

Przeszedł na drugą stronę ulicy i stąpając ostrożnie skierował się do czarnej trapezoidalnej bramy, a tuż za nim dziwnie nieswój i onieśmielony podążał Carewe. Nagle ogarnęła go całkowita pewność, że w budynku fabrycznym, z którego nie dobiegał żaden dźwięk, nie ma nikogo oraz że wciągnięto go podstępnie w jakąś idiotyczną grę. Już chciał wyrazić swoje wątpliwości, kiedy z bramy wyskoczył prosto na nich parskając i obnażając kły jakiś szary cień. Gwynne uskoczył w bok osłaniając się wycelowaną latarką, a potem zaklął brzydko, zorientowawszy się, że jest to tylko spłoszony kot. Carewe przyglądał się w zamyśleniu uciekającemu zwierzęciu. Ta część jego świadomości, która dzień i noc strzegła zazdrośnie jego bezpieczeństwa, podpowiadała mu teraz, że coś tu jest nie tak.

— Widział już pan kiedyś takie coś? — spytał Gwynne.

Otworzył sakwę i wyjął metalowy pręt, który okazał się spiczasto zakończonym kluczem do drzwi. W słabym świetle ulicznym Carewe dostrzegł ząbki klucza, poruszające się gorączkowo jak krótkie nóżki gąsienicy. Potrząsnął w roztargnieniu głową, próbując zgłębić przyczynę swojego podświadomego niepokoju. Gwynne wsunął przypominający klucz przyrząd do zamka w małych drzwiach, które stanowiły część bramy. Drzwi otworzyły się natychmiast i z panujących za nimi nieprzeniknionych ciemności zionęło stęchlizną. Gwynne dał znak Carewe’owi, żeby wszedł do środka.

Carewe nie ruszył z miejsca.

— Jak można przywozić kogoś, kogo się chce obserwować, w takie straszne miejsce — rzekł. — Na pewno ma pan dobre informacje?

— Bardzo dobre. Proszę pamiętać, że wchodzimy od zaplecza przez hale i magazyny. Biura od frontu z pewnością bardziej nadają się do zamieszkania.

— Wszystko tu zieje taką pustką.

— Boi się pan ciemności, chłopcze?

Gwynne ostrożnie zapalił latarkę, wetknął ją w otwarte drzwi i wszedł do środka. Carewe wszedł również, pilnie przypatrując się detektywowi, gdy padały na niego przypadkowe refleksy światła odbijającego się od metalowych ścian pojemników wyglądających na silosy do magazynowania towarów. Odkąd dotarli do fabryki, Gwynne stał się nerwowy do tego stopnia, że wystraszył się kota, którego spłoszyli przed bramą. Carewe zamarł w pół kroku. Przypomniał sobie, jak przerażony Gwynne skierował na kota latarkę odruchowo i tak obronnym gestem, jakby to była broń… I zapalał ją też ostrożnie… z szacunkiem należnym broni. A teraz poruszał się stąpając czujnie jak krab, w sposób, który byłby naturalny u człowieka z pistoletem w ręku, ale dziwny u kogoś trzymającego latarkę.

Carewe stał w miejscu czekając, aż jego towarzysz trochę się oddali. Czyżby ogarniała go chorobliwa podejrzliwość? W Afryce z pewnością ktoś chciał go zabić, lecz jeżeli Gwynne dołączył do tego spisku, oznaczać to mogło tylko jedno…

— Gdzie pan jest, Willy? — spytał Gwynne odwracając się i świecąc latarką do tyłu.

— Tutaj — odparł Carewe, boleśnie oślepiony. Latarka przestała mu świecić w twarz. Spuścił oczy i na swojej piersi zobaczył drżącą, jaskrawo białą plamkę. Głupiec ze mnie! — pomyślał, lecz na wszelki wypadek rzucił się w bok w tej samej chwili, kiedy z ręki Gwynne’a wytrysnęła rubinowa strzała energii.

Wstrząśnięty i oślepiony, pomknął przed siebie ile sił w nogach, rękami osłaniając twarz. Wpadł na jakiś słup, zwalił się na kolana i palcami dotknął metalowych stopni. Szukając po omacku poręczy, cicho wbiegł na schody, domyślając się, że dotrze na pomost, który zauważył wcześniej, przesuwając wzrokiem po silosach. Na pomoście padł plackiem i leżał zawzięcie mrugając w ciemnościach oczami, sprzed których powoli ustępowały wielobarwne powidoki. Wzrok wrócił mu do normy i Carewe spostrzegł, że w budynku znów jest ciemno i tylko gdzieś na parterze widać dziwny, żarzący się czerwono punkcik. Kiedy mu się przypatrywał, zmienił on barwę na wiśniową, a potem zgasł i wtedy Carewe zrozumiał, że to promieniowała maszyneria, w którą trafił strzał z lasera Gwynne’a. Na myśl o tym, co by go spotkało, gdyby w porę nie uskoczył w bok, czoło zapiekło go od potu.

W dole pojawił się punkcik białego światła, zatańczył chwilę po metalowych ścianach i zgasł. Carewe leżał bez ruchu, oceniając swoje szansę. W przeciwieństwie do niego Gwynne miał broń, i to ogromnie skuteczną — laser — ale żeby nim należycie wycelować, musiał wpierw oświetlić cel snopem rozproszonego światła. Robiąc to, zdradzał swoje położenie, lecz była to minimalna niedogodność. On sam, mając taki laser, czułby się stosunkowo bezpiecznie. Znowu rozbłysła latarka, świecąc w innym kierunku, wiec przywarł mocniej twarzą do metalowej kratki pomostu.

Wlokące się sekundy zmusiły go do wyciągnięcia nieuchronnego wniosku, że jeśli będzie tak leżał nieruchomo i czekał, aż zostanie odkryty, to nie przeżyje tej nocy. Kilka razy odrzucał myśl o zaatakowaniu Gwynne’a, lecz wciąż wracała z tępym uporem, niemalże groźniejszym niż sam laser. W końcu uniósł twarz znad metalowej podłogi i odkrył, że w górze widać nikły wzór świetlików dachowych. Dla sprawdzenia wzroku rozejrzał się wokoło. Przez szyby nad jego głową sączyła się zielonkawa poświata, którą zobaczył dopiero, kiedy oczy przywykły mu do otoczenia. Stopniowo wyłowi wzrokiem skomplikowane zarysy maszyn i silosów, połączone mgliście ze słabiej widocznymi konturami pomostów, poręczy, dźwigarów i powyginanych rur. Czy w silosach znalazłby coś, co nadawałoby się na broń?

Zaczekał na następny wysłany na próbę błysk światła z dołu. Błysnęło bliżej, ale wykorzystał jego rozszczepione refleksy, żeby zajrzeć do znajdujące go się w zasięgu ręki ziejącego pojemnika. Miał on chyba ze dwa metry głębokości i do połowy wypełniały go jakieś połyskliwe bańki wielkości pięści. Widział je, migoczące jak bledziutkie gwiazdy, nawet po zgaśnięciu światła latarki. Chwilowo zdezorientowany przyglądał się im, aż z pokładów pamięci wypłynął zwrot użyty przez Gwynne’a we wcześniejszej rozmowie: „przedsiębiorstwo o nazwie Idealnie Gładkie Łożyska” Łożyska! Bańki w dole były kulami z litego metalu!

Ogarnięty nagle przekorną nadzieją przysunął się bliżej krawędzi pojemnika. Z takiej kuli wielkości pomarańczy byłaby nie najgorsza broń. Lewą ręką uchwycił się prętu poręczy, a prawą sięgnął w dół do pojemnika, aż dotknął chłodnych kuł. Zacisnął palce na jednej z nich, ale natychmiast mu się wyśliznęła. Spróbował jeszcze raz, chwytając mocniej, ale kula wymknęła mu się jak poprzednio. Zderzyła się z innymi głośno, z wielokrotnym trzaskiem, i z dołu od razu wystrzeliło badawcze światło latarki, obrysowując poręcz nad nim zimną poświatą.

Carewe zdał sobie sprawę, że popełnił straszliwy błąd. Bańki, których chciał użyć jako broni, nie były zwykłymi metalowymi kulami. Tradycyjne łożyska zostały wyparte dziesiątki lat temu przez nowoczesną odmianę o powierzchni tak gładkiej, że aż całkowicie pozbawionej tarcia, zbudowanej ze spolaryzowanych poprzecznie cząsteczek. Jeśli nic nie przytrzymywało takiej kuli z boków, to przy naciśnięciu wypryskiwała z rąk jak pestka. Łożyska te znajdowały wiele zastosowań w technice, gdzie były niezastąpione, ale zupełnie nie nadawały się na miotane ręcznie pociski. A niczym innym nie dysponował.

Wstrzymując oddech, Carewe wsunął palce pod inną kulę, zakrzywił je w kształt koszyczka i uniósł w górę. Kiedy jego dłoń znalazła się na wysokości twarzy, musiał zmienić pozycję ciała, a wtedy ciężka kula odskoczyła jak żywa, spiesząc do swoich towarzyszek. Zaklekotała w silosie i wtedy poręcz przeciął rubinowy miecz lasera, obsypując plecy Carewe’a kropelkami rozżarzonego do białości metalu. Carewe zacisnął zęby i ponowił próbę. Tym razem udało mu się unieść kulę jednym nieprzerwanym ruchem w chwili, kiedy na szczycie schodów pojawił się Gwynne. Carewe przeniósł kulę w bok i jęknął z rozpaczy, bo wymknęła mu się z ręki na pomost i potoczyła lekko i sprężyście.

Zaskoczony Gwynne skierował światło na kulę, która mknęła w jego stronę wyraźnie nabierając szybkości. Carewe puścił się za nią. Przez mgnienie oślepiające światło latarki świeciło mu w twarz, a potem runął na Gwynne’a. Próbował go powalić, ale niski detektyw stawiał mu opór z desperacką siłą, wiec odbijali się od poręczy do poręczy na całej długości pomostu. Carewe kwilił ze strachu wiedząc, że Gwynne nie wypuścił lasera z ręki. Poczuł, że przeciwnik-stara się skierować broń na niego, i wszystkie mięśnie ciała naraz pobudziła mu ślepa energia.

Przelecieli obaj przez poręcz i runęli w dół do jednego z pojemników. Przez chwilę Carewe miał wrażenie, że zanurza się w zimnej wodzie, u potem zorientował się, że znajduje się w silosie wypełnionym drobniutkimi kulkami do łożysk. Nie uznające zjawiska tarcia malutkie metalowe kuleczki stawiały mniejszy opór niż woda, więc opadł od razu na dno. Kulki zaatakowały mu usta jak chmara rozjuszonych owadów. Czuł, jak ochoczo postukują mu o zęby i wlewają się strumieniem do żołądka — metalowe gryzonie dążące pod wpływem siły ciężkości do najniższego punktu w pojemniku, w którym się znalazły. Było im obojętne, że dostępnymi dla nich pojemnikami są w tej chwili jego żołądek i płuca.

Zamykając usta, wyprostował się z trudem i wynurzył głowę na powietrze. Wypluł kuleczki z ust, ale wargi miał tuż nad powierzchnią i nowa fala zalała mu brodę, wypełniając usta metalowym rojem. Każda próba wyplucia go musiała się skończyć kolejnym napływem kulek. Przełknął je spazmatycznie ze śliną i oddychając przez zaciśnięte zęby przedostał się do ściany silosu. Nie opodal biegła barierka. Chwycił ją, pokrzepiony, podciągnął się na pomost, i na leżąco zwymiotował. Dopiero po zwróceniu wszystkich co do jednej diabelskich kulek z żołądka, przypomniał sobie o Gwynnie. Detektyw, sięgający mu do ramienia, nie był w stanie wystawić głowy ponad powierzchnię kulek. Carewe zajrzał do silosu, ale nic się w nim nie poruszało.

Gwynne albo… — szukał właściwego słowa — utonął, albo leżał żywy na dnie zbiornika. Myśl, żeby umyślnie zanurzyć głowę w srebrzystym „płynie”, napełniła Carewe’a przerażeniem, niewykluczone jednak, że detektyw mógł żyć jeszcze dłuższy czas, oddychając powietrzem przesączającym się między kulkami, i pozostawienie go tam było nie do pomyślenia. Spuszczał właśnie nogi przez krawędź silosu, kiedy w środku zaszła zmiana. Równa połyskliwa powierzchnia rozjarzyła się od spodu pięknym purpurowym światłem. Wyglądało to tak, jakby miliony stalowych kulek przemieniły się w rubiny oświetlone przez chwilę blaskiem słońca.

Światło nagle zgasło i Carewe, który właśnie opuszczał się do silosu, zamarł w bezruchu. Gwynne nacisnął spust lasera, to pewne. Ale czy niechcący? Środek zbiornika rozjarzył się ponownie, ale tym razem w jednym punkcie, przybierając kolor rozżarzonego metalu. Carewe poczuł na twarzy żar, a potem w nozdrzach zapach przypalonej stali i czegoś jeszcze.

Dławiąc się i dusząc, podpełzł do wąskich schodów prowadzących na parter. Na dole uświadomił sobie, że w spodniach i butach ma pełno kulek uwierających go przy chodzeniu. Usiadł, zdjął buty i wysypał z nich stalowe kuleczki przysłuchując się z roztargnieniem, jak zmykają wyzwolone, tocząc się po niedostrzegalnych pochyłościach podłogi. Gwynne zginął!!! Z miliona nowych dni, które według Osmana stanowiły przyrodzone prawo każdego człowieka, nie zostało mu nic, nic! Przestał być człowiekiem, detektywem, wrogiem. Przestał istnieć. Smutek i zaskoczenie, jakie odczuwa nieśmiertelny w zetknięciu ze śmiercią, utrudniły Carewe’owi oddychanie. Potrząsnął głową, miotając gorzkie przekleństwa w obojętną ciemność, a potem otrzeźwiał i zabrał się stanowczo do usuwania reszty kulek. Musiał w tym celu zdjąć całe ubranie i wywrócić je na drugą stronę. Zajmując się tym, odkrył dalsze stalowe kulki pod językiem i w głębi nosa. Dmuchał i pluł, a potem poczuł coś dziwnego w oczach. Kiedy nacisnął dookoła powieki, z oczodołów wyskoczyły kulki i ześliznęły się po policzkach.

Upłynęło dziesięć minut, nim się ubrał i dotarł do drzwi, przez które z Gwynne’em weszli do fabryki. Poszedł do bolidu detektywa, a kiedy przypomniał sobie, że nie ma kluczyka do zapłonu, ruszył na piechotę przez sterylnie puste ulice, próbując w myślach odtworzyć trasę, którą tu przyjechali. Wypadki tej nocy sparaliżowały mu umysł, ale kilka wniosków nasuwało się nieodparcie.

Wiadomość, że Atenę wyśledzono w Idaho Falls, została sfabrykowana — był to starannie zaplanowany podstęp, żeby wywabić go z rejonu Three Springs i spowodować jego „zniknięcie”. Ponieważ Gwynne’a wynajął Baienboim, wypływał stąd wniosek, że prezes Farmy obdarzył Carewe’a nowym rodzajem nieśmiertelności, a potem zaaranżował serię zamachów na jego życie. Tylko dlaczego? Z jakiegoż to powodu…?

Przyszła mu do głowy nowa myśl, spychając analizę motywów postępowania Barenboima na dalszy plan. Jeżeli Barenboim chciał go zabić, to w takim razie cała historia ó machinacjach konkurencyjnej firmy farmaceutycznej też została wyssana z palca, a to oznaczało, że Atena równie dobrze może już nie żyć. A zarazem, że jeśli żyje, to tylko Barenboim wie, gdzie jej szukać.

Загрузка...