Rozdział czwarty

W nawiedzających go snach miał ciało ze szkła. Z jednego ciągu niebezpiecznych wydarzeń wpadał w drugi — raz odbywał służbę w brygadach antynaturystycznych w Afryce i Azji Południowej, to znów znosił trudy czwartej ekspedycji na Wenus albo brał udział w poszukiwaniu rud manganu na dnie Oceanu Spokojnego. Jego kruchym członkom i torsowi zagrażało unicestwienie na różne sposoby — od kuł, bomb, upadków, ślepej siły olbrzymich wałów korbowych, które mogły go w każdej chwili zetrzeć na roziskrzony pył…

Budził się wtedy z uczuciem zimna i osamotnienia, nie znajdując otuchy w bliskości żony. Pojmował sens tych snów, przez co jednak nie stawały się mniej okropne. Nauczyciel powiedział mu kiedyś, że zanim wynaleziono biostaty, populacja ludzi w porównaniu z populacją szklanych figurynek miała zupełnie odmienny wykres przeciętnej długości życia. W przypadku figurynek pewna niewielka ich liczba ulegała co rok rozbiciu, aż w końcu nie zostawała ani jedna; co do ludzi natomiast, to większość z nich dożywała sześćdziesiątki, po czym następował raptowny zanik populacji. Nadejście ery leków biostatycznych oznaczało, że mogą oni liczyć na przedłużanie życia w nieskończoność, ale nie na beztroską nieśmiertelność. Istota dysponująca możliwością przedłużania sobie życia w nieskończoność była „nieśmiertelna”, lecz wystarczyło rozbić ją o górskie zbocze z potrójną prędkością dźwięku, by je straciła. Osiągnęliśmy tylko to, zakonkludował nauczyciel, że dołączyliśmy do grona szklanych figurynek.

Ogrom osobistej odpowiedzialności za utrzymanie się przy życiu przeraził Carewe’a. Śmierć w wieku czterdziestu lat w katastrofie samolotowej lub samochodowej byłaby zdarzeniem fatalnym, gdyby oznaczała stratę trzydziestu lat życia, lecz gdy miało się widoki na przeżycie tysiąca lat, było to po prostu nie do pomyślenia. Stojąc i spoglądając przez okno na mroczne jezioro Carewe trochę lepiej zrozumiał to, co współczesny filozof Osman nazwał „babskim społeczeństwem”, określając tak ziemską społeczność, w której historyczne męskie cechy zanikły bezpowrotnie. Zlikwidowano wojny, jeśli nie liczyć niewielkich akcji prowadzonych przez brygady antynaturystyczne, ale po upływie z górą dwu stuleci od pierwszego lądowania na Księżycu planety Mars i Wenus pozostały właściwie nie zbadane. Nielicznym sprawnym gotowym podjąć się takich wypraw brakło poparcia sprawujących władzę ostudzonych i Carewe, choć nadal sprzężony z biologicznym kołem zamachowym męskości, pojął, dlaczego tak się dzieje. Przygniata nas przyszłość, pomyślał. Ot, i całe wyjaśnienie.

Najsilniej jednak domagały się rozwiązania problemy najbliższej przyszłości. Świt zaćmiewał już słabiej świecące gwiazdy, co znaczyło, że za parę godzin znajdą się w drodze powrotnej do Three Springs, a jemu nie udało się jeszcze powiedzieć Atenie prawdy o zastrzyku z E.80. Trzy dni spędzone nad jeziorem Orkney okazały się najwspanialszym okresem w ich dziesięcioletnim małżeństwie. On i Atena byli jak dwa dobrane i ustawione naprzeciw siebie lustra, tak więc składając pozorny dowód wiary w nią, Carewe stworzył promienny wizerunek samego siebie, którego blask odbijał się na przemian to w jednym, to w drugim z nich. („Miłość, jak powiedział Osman, to nic innego jak aprobata dobrego gustu partnera”). Teraz jednak miał przed sobą perspektywę odwrócenia lustra Ateny bokiem i skierowania bezcennego żaru w zimną pustkę, gdzie — zgodnie z prawami termodynamiki uczuć — przepadał bezpowrotnie.

Jego rozterka miała także czysto fizyczny wymiar. Przekonanie Ateny o tym, że zniszczył łączącą ich erotyczną więź, zdawało się wyjątkowo silnie ją podniecać. Jakby pragnąc wypalić do cna płonące w niej żądze, wciągnęła go w trwającą prawie bez ustanku przez trzy dni orgię seksualną, wzbraniając się nawet przed zaśnięciem, jeśli nie połączył się z nią, gdy leżeli przylegając do siebie — jej pośladki przy jego biodrach — jak dwie łyżki. Ale swoją męskość mógł demonstrować najwyżej trzy dni. Znano przypadki, kiedy właśnie przez taki okres po zażyciu biostatów organizm nadal wytwarzał androgeny, jednak w ciągu najbliższych godzin musiał albo udać, że stracił popęd płciowy, albo opowiedzieć Atenie o wszystkim.

Co gorsza wciąż się wahał, tracąc grunt pod nogami. Chwilami wydawało mu się to takie proste — Atena z pewnością nie posiadałaby się z radości na wieść, że są pierwszą na świecie parą małżeńską, której dane jest zarówno żyć bez końca, jak i bez końca uprawiać miłość. Kiedy indziej jednak godził się z realiami zamkniętego świata, jakim było jego małżeństwo. W tym zawiłym continuum branie czegoś bez odwzajemniania nie było niemożliwe; było jedynie po prostu niewybaczalne. Z rozmysłem utwierdził Atenę w przekonaniu, że wierzy w zasadniczy pozaerotyczny element ich miłości, okłamał ją i wykorzystał to bez skrupułów, sięgając do udostępnionych mu przez nią zasobów uczuć. A teraz nadeszła pora na wyznanie i ogarnął go lęk.

Stojąc w przesianym świetle wczesnego ranka, zmęczony i przygnębiony, postanowił ratować się w jedyny dostępny mu sposób. Po powrocie do pracy czekał go lot na Przełęcz Randala na kontrolę lekarską, żeby zbadać skuteczność E.80, i istniała niewielka możliwość, że środek zawiódł. Czuł się najzupełniej normalnie, ale — aż dziw, że myśl ta była mu niemal przyjemna — może naprawdę się utrwalił, może istotnie uległ ostudzeniu. Z tego właśnie względu logika nakazywała zachowanie milczenia do czasu, aż fizjolodzy z Farmy wydadzą jednoznaczne oświadczenie.

Drżąc nieznacznie z chłodu, a być może z ulgi, Carewe położył się z powrotem do łóżka.

Rano, choć ściśle biorąc nie było to konieczne, ustawił odpowiednio ostrza swojej magnetycznej brzytwy i zgolił pięciomilimetrowy zarost. Teraz, kiedy wsiadał do lecącego na południe pionowzlotu, miał wrażenie, że jego szczęka i górna warga świecą golizną. Kierowniczka systemów pokładowych, czyli, jak mówiono dawniej, pilotka, miała na sobie szyty na miarę mundur, którego złoty odcień wspaniale harmonizował z jej opalenizną. Zatrzymując się, żeby przyłożyć kredysk do teledetektora w przednim włazie, Carewe posłał jej nieśmiały uśmiech. Odpowiedziała mu bezosobowym uśmiechem i natychmiast przeniosła wzrok na stojących za nim pasażerów.

Usiadł niepocieszony i siedział dotykając palcami twarzy i wyglądając przez okno, dopóki po króciutkiej jeździe nie oderwali się od ziemi. Maszyna wznosiła się pionowo przez ponad tysiąc metrów, aż opuściła nieuchwytne dla oka ściany systemu dźwiękochłonnego i pomknęła na południe równolegle do poszarpanych białych szczytów Gór Skalistych. Daleko w dole migotały węzły dróg i linii transportu podziemnego poszczególnych równomiernie rozmie­szczonych okręgów administracyjnych stanów zachodnich, przywracając mu jakże potrzebną wiarę w siebie i poczucie przynależności.

Liczba ludności świata nie zmniejszyła się od końca dwudziestego wieku, ale i nie wzrosła, bo nieśmiertelni mężczyźni byli niepłodni, a poza tym ludzkość miała dwa stulecia na oswojenie się z nową sytuacją i znalezienie optymalnych rozwiązań istniejących problemów. Życie w społeczeństwie szklanych figurynek stało się i nudne, i bezpieczne, ale wobec przygniatającej każdego osobistej odpowiedzialności za własną nieśmiertelność w pierwszym rzędzie dbano o bezpieczeństwo. Nikt przy zdrowych zmysłach nie podejmował świadomie żadnego ryzyka. Wprawdzie Carewe podróżował do Przełęczy Randala maszyną wyposażoną w trzy całkowicie niezależne systemy utrzymujące go w powietrzu, to jednak drętwiał z przerażenia.

Co ja bym zrobił, zastanawiał się, gdyby doszło do jakiejś, choćby małej, kraksy i zobaczyłbym trupa?

Laboratorium na Przełęczy Randala leżało osiemdziesiąt kilometrów na południe od Pueblo, schowane dyskretnie u zbiegu dwóch górskich dolin. Prowadziła tam droga z topionej ziemi nadająca się wprawdzie dla zwykłych samochodów, ale nieodpowiednia dla bolidów z powodu ich wyżej umiejscowionych środków ciężkości. Osiemdziesięcioosobowy personel zamieszkiwał Pueblo i jego okolice, dolatując do pracy wahadłokopterem Farmy.

Na lotnisko w Pueblo Carewe dotarł przed południem i w wielkim salonie wahadłokoptera zastał zaledwie trzech podróżnych, samych ostudzonych. Pomny polecenia Barenboima, żeby stwarzał pozory normalności, podczas krótkiego lotu do Przełęczy Randala nie omieszkał z nimi porozmawiać. Dopytując się o położenie laboratorium biopoezy i budynku biurowego, poinformował ich mimochodem, że jest księgowym i leci do Przełęczy Randala na kontrolę spraw budżetowych. Jego rozmówcy wyglądali na niewiele ponad trzydziestkę, a w ich zachowaniu było coś, co wskazywało, że w rzeczywistości nie są wiele starsi. Brakowało im nieprzejednanej postawy cechującej Barenboima. Przyszło mu na myśl, że kiedy rozejdzie się nowina o E.80, starzy nieśmiertelni, a zwłaszcza utrwaleni niedawno, poczują się zapewne pokrzywdzeni. Z drugiej strony jak nigdy dotąd mogły znaleźć potwierdzenie niektóre aspekty filozofii ostudzonych. Nawet w epoce przed nastaniem biostatów pewien niewielki odsetek mężczyzn miał dość czasu, żeby ulec znużeniu sprawami płci — po jakich dziwnych manowcach wędrowaliby zatem ci ludzie po dwustu latach nie zmniejszonej potencji? Niepokojąca myśl, że bezpłciowa nieśmiertelność ma być może swoje dobre strony, ponownie przyszła Carewe’owi do głowy, kiedy wahadłokopter minął wierzchołek porośniętego sosnami wzgórza i zniżył lot, kierując się do srebrzystych kopuł laboratoriów Farmy.

Carewe pośpieszył do głównego wejścia, czując, że w Kolorado jest wyraźnie cieplej niż w bardziej na północ położonym rejonie Three Springs, i wszedł do jednej z kabin ustawionych szeregiem w poprzek portierni. Nastąpiła minimalna chwila zwłoki, podczas której oddalony o tysiąc kilometrów komputer przedsiębiorstwa sprawdził jego tożsamość, wyraził zgodę na jego obecność i za pośrednictwem mikrofalowego łącza otworzył wewnętrzne drzwi kabiny wpuszczając go do głównego korytarza.

— Pan Barenboim prosi, żeby zgłosił się pan w jego gabinecie na poziomie D, kiedy tylko złoży pan uszanowanie panu Abercrombie, kierownikowi księgowości — przekazała mu wiadomość maszyna.

— Zrozumiałem — odparł z pewnym zdziwieniem. Wiedział, że Barenboim bardzo rzadko odwiedza Przełęcz Randala, lecz przecież nigdy jeszcze ani Farma, ani żadna inna firma farmaceutyczna nie podjęła się równie ważnego przedsięwzięcia jak prace nad E.80. Carewe odszukał biuro kierownika księgowości i spędził tam blisko godzinę, omawiając sprawy zawodowe i ustalając, na czym konkretnie polegają trudności, które ma usunąć. Wkrótce wyszło na jaw, że problem dotyczy nie tyle sposobu prowadzenia rachunków, ile raczej stosunków między wydziałem a Barenboimem. Abercrombie, korpulentny ostudzony ze łzawiącymi oczami i o czujnym spojrzeniu, sprawiał wrażenie dobrze zorientowanego w sytuacji i odnosił się do Carewe’a z rezerwą, jakby podejrzewał, że ma do czynienia z prawą ręką Barenboima od brudnej roboty. Reakcja ta rozbawiła Carewe’a i odebrał ją jako przedsmak tego, co go czeka, kiedy obejmie wysokie kierownicze stanowisko i zdobędzie władze, lecz zarazem trochę zażenowała. Postarał się jak najszybciej wyjść od Abercrombiego i udał się na poziom D.

Biuro Barenboima była mniejsze i nie tak luksusowe jak w dyrekcji Farmy. Okrągłe czarne oko w wewnętrznych drzwiach zamrugało rozpoznając Carewe’a i gładka drewniana płyta odsunęła się w bok. Wszedł do środka i od razu poczuł znajomy aromat kawy, który zawsze otaczał Barenboima podczas pracy.

— Witam, witam, Willy! — Barenboim, którego zastał siedzącego przy niekonwencjonalnym czerwono-niebieskim biurku, przeszedł przez pokój i uścisnął Carewe’owi rękę. Oczy błysnęły mu w głębokich oczodołach. — Jak to miło, że jesteś.

— Ja też się cieszę, że pana widzę.

— To wspaniale — powiedział Barenboim, wracając na swoje miejsce i wskazując Carewe’owi wolne krzesło.

— A… owszem — przyznał Carewe, myśląc w duchu, że wcale nie tak wspaniale, bo miał wolne tylko kilka dni. Dopiero teraz przyszło mu do głowy, że Barenboim stara się usilnie zachowywać jak sprawny, a przynajmniej nie jak typowy ostudzony; przypomniało mu to, że łącząca ich więź jest całkowicie sztuczna i oparta wyłącznie na przypadku i względach praktycznych.

— No i jak tam było? Urlop się udał?

— Owszem, było bardzo przyjemnie, jezioro Orkney jest piękne o tej porze roku.

Po twarzy Barenboima przemknęło zniecierpliwienie.

— Nie pytam o widoki. Jak twoja chuć? Dopisuje jeszcze?

— A jakże! — odpowiedział Carewe ze śmiechem. — Aż w nadmiarze.

— To świetnie. Ogoliłeś się, jak widzę.

— Pomyślałem, że tak będzie najlepiej.

— Zapewne, ale powinieneś raczej używać depilatora. Twoja szczęka ma wyraźnie sinawy odcień i zupełnie nie wyglądasz jak ostudzony.

Carewe poczuł nagłą satysfakcję, ale ukrył ją starannie. To babsko w samolocie było chyba ślepe, pomyślał.

— Jeszcze dziś zaopatrzę się w depilator — zapewnił.

— O nie, mój drogi. Nie wolno zostawić najmniejszego śladu — nigdzie i nikomu — który wskazywałby, że nie użyłeś najzwyklejszego biostatu. Jakby to wyglądało, gdyby domniemany ostudzony kupował depilator?

— Przepraszam.

— Nie szkodzi, Willy, ale na takie właśnie drobiazgi musimy być wyczuleni. Dam ci coś, zanim stąd wyjdziesz. — Barenboim przyjrzał się swoim pulchnym, jakby omączonym dłoniom. — A teraz rozbierz się.

— Słucham?

Barenboim koniuszkiem palca delikatnie wygładził obie brwi.

— Potrzebne nam są próbki tkanek z różnych miejsc ciała — wyjaśnił — żeby sprawdzić, jak przebiega proces reprodukcji komórek, no i oczywiście trzeba będzie koniecznie zbadać liczbę plemników w spermie.

— Rozumiem, ale myślałem, że zrobi to wszystko któryś z waszych biochemików.

— Udostępniając w ten sposób wyniki całemu personelowi laboratoryjnemu? O nie, dziękuję. Co prawda Manny jest lepszym biochemikiem praktykiem ode mnie, ale interesy zatrzymały go na północy, więc sam się tobą zajmę. O nic się nie martw, Willy, drzwi są zamknięte na klucz, a ja mam te kilka ładnych lat doświadczenia.

— Naturalnie. Powiedziałem to bez zastanowienia.

Carewe wstał i z nieprzyjemnym uczuciem, że sprawy przybierają zupełnie fatalny obrót, zdjął ubranie.


Dopiero po ponad półgodzinnym oczekiwaniu na lotnisku w Three Springs przyszło mu na myśl, że Atena być może wcale po niego nie przyjedzie. O tej niezbyt późnej popołudniowej porze poczekalnia dla pasażerów świeciła pustkami. Carewe wszedł do budki wideofonicznej, podał numer domu i wlepił niecierpliwe spojrzenie w ekran, czekając na pojawienie się Ateny. Po raz pierwszy w ciągu dziesięciu lat ich małżeństwa zdarzyło się, że nie wyjechała mu na spotkanie, kiedy wracał z podróży. Pocieszał się w duchu, że jedynie przypadkiem również po raz pierwszy powracał jako ostudzony, tak przynajmniej sądziła. Wybrane z elektronicznej palety kolory na ekranie ułożyły się w dwuwymiarowy obraz przedstawiający twarz jego żony.

— Cześć, Ateno — powiedział, czekając, aż zareaguje na jego widok.

— A, to ty, Will — odparła apatycznie.

— Czekam na lotnisku już ponad pół godziny, myślałem, że po mnie przyjedziesz.

— Zapomniałam.

— O — zdziwił się. Być może sprawił to dwuwymiarowy obraz, ale twarz Ateny wydała mu się przez chwilę obca i wroga. — No, to ci teraz przypominam. Przyjedziesz po mnie czy nie?

— Jak chcesz — odpowiedziała, wzruszając ramionami.

— Jeżeli to dla ciebie zbyt wielki kłopot, wynajmę na lotnisku bolid — rzekł chłodno.

— Dobrze. Do zobaczenia.

Obraz rozpłynął się, przypominając rój barwnych świetlików, które pomknęły w głąb szarych nieskończoności. Carewe pomacał gładką skórę na szczęce i wezbrała w nim, przenikając go na wskroś, potężna fala uczucia. Dopiero po chwili udało mu się rozpoznać je jako… smutek. Atena była chyba jedyną znaną mu osobą, która zachowywała się zawsze wobec innych z absolutną szczerością i która bez żenady i skrupułów zaledwie po kilku minutach odwracała sens wypowiedzianych przez siebie słów, jeżeli odzwierciedlało to zmianę stanu jej ducha. Potrafiła kupić drogi wazon i tego samego dnia roztrzaskać go w drobny mak, potrafiła namówić go na wakacje w wybranym przez siebie kurorcie i zaraz po przyjeździe, jeżeli nie spełnił jej oczekiwań, zrezygnować z pobytu. A przenosząc to na inną płaszczyznę: czyżby całymi latami żerowała na jego uczuciach, przysięgając, że jej miłość do niego nic a nic się nie zmieni po jego ostudzeniu się, żeby potem, w niespełna tydzień po tym fakcie, potraktować go z nieukrywaną pogardą?

Wiedział, że odpowiedź na to pytanie brzmi: tak.

Jeżeli Atena odkryła, że Carewe minus seks równa się zero, nie spodziewał się z jej strony żadnego udawania. Natychmiast z okrutną zdawałoby się łatwością powiedziałaby mu to prosto w oczy i zabrała się do układania sobie życia na nowo. Ilekroć rozważał zamiar ostudzenia się, to przewidywał, że ich małżeństwo przetrzyma najwyżej rok, zawsze jednak dopuszczał możliwość, że potrwa ono miesiąc albo nawet tydzień. Muszę jej o tym powiedzieć, krzyczał w duchu. Muszę natychmiast jechać do domu i powiedzieć mojej żonie całą prawdę o E.80.

Otworzywszy ramieniem drzwi wyszedł z budki i pobiegł do wypożyczalni pojazdów. W drodze do domu, pędząc metrem pchany wielotonowym ciśnieniem sprężonego powietrza, przez cały czas powtarzał sobie, co jej powie. Próby przeprowadzone przez Barenboima wypadły pomyślnie dla E.80, a więc on, Carewe, jest i nieśmiertelnym, i mężczyzną. A zatem ich małżeństwo rozpocznie się jakby od nowa i utrzyma się nie sposób przewidzieć jak długo. Zamierzał wyjawić jej prawdę, zademonstrować ją całą mocą swoich lędźwi. Będziemy mieli dzieci, przemknęło mu przez głowę. Myśl ta uspokoiła jego drżące palce. Jak tylko ustanie działanie ostatniej pigułki antykoncepcyjnej, którą zażyłem, postaramy się o dziecko…

Okna kopułodomu wypełniała matowa czerń, kiedy Carewe parkował wynajęty bolid na otaczającym go podjeździe. Wszedł głównymi drzwiami i zobaczył, że w środku panują niemal zupełne ciemności, rozproszone jedynie blaskiem gwiezdnych kształtów wyświetlonych z rzutnika na dach. Wszystkie ścianki działowe zostały schowane i w pierwszej chwili pomyślał, że Atena gdzieś wyszła, ale zaraz potem spostrzegł, że leży na kanapie wpatrzona w wirujące w górze konstelacje. Podszedł do tablicy klimatyzacyjnej i skla­rował okna, napełniając kopułodom światłem słonecznym.

— Już jestem — oznajmił, choć było to zbędne. — Przyjechałem, jak mogłem najszybciej.

Atena nie poruszyła się.

— Zdumiewasz mnie, Will, fakt, że zrobiłeś z siebie eunucha, wcale cię nie spowolnił. To wspaniale — powiedziała z tak zimną zaciekłością, że aż się przeraził.

— Muszę z tobą porozmawiać, Ateno. Mam dla ciebie nowinę.

— A ja dla ciebie, kochaneczku. Łap! — zawołała, rzucając mu mały, błyszczący przedmiot, który złapał w powietrzu. Był to srebrny krążek; pośrodku jednej z jego stron widniała czerwona plamka.

— Nic nie rozumiem — rzekł powoli. — To wygląda jak wskaźnik ciążowy.

— Bo to właśnie jest wskaźnik ciążowy. Widzę, że neutralizacja nie zaszkodziła ci też na oczy.

— Ale ja wciąż nie rozumiem… Czyje to?

— Jak to czyje, oczywiście, że moje. — Atena usiadła i zwróciła się twarzą do niego, lewa powieka wyraźnie jej opadła. — Polizałam go dziś rano i właśnie tak się ładnie zaczerwienił.

— Ależ to niedorzeczne. Nie możesz być w ciąży, bo ostatni raz brałem pigułkę niecały miesiąc temu i… — Carewe zawiesił głos, na czoło wystąpił mu zimny pot.

— Wreszcie zrozumiałeś. — Lewe oko Ateny niemal zupełnie się zamknęło, a jej mina, zastygła jak u kapłanki, wyrażała niemą wściekłość. — Nie myliłeś się co do mnie ani trochę, Will. Okazuje się, że nie mogę żyć bez regularnego er-żet-en-i-ę-ce-i-a. Nie minęły dwa dni od twojego wyjazdu, a już miałam w twoim łóżku innego. A może powinnam powiedzieć, że to on miał mnie w twoim łóżku?

— Nie wierzę ci — powiedział słabym głosem. — Kłamiesz, Ateno.

— Tak myślisz? To popatrz. — Z podręcznego stolika wzięła drugi krążek i z miną magika robiącego sztuczkę położyła go sobie na języku. W jej oczach pojawiło się chłodne rozbawienie, kiedy wyjęła krążek z ust i pokazała mu go. Po stronie, która zetknęła się z językiem, pojawiła się na środku ciemnoczerwona plamka. — I co powiesz na to?

— Co powiem? Posłuchaj. — Otaczający go pokój oddalił się gdzieś w gwiezdne przestrzenie, a on sam słuchał, jak jego zmartwiałe usta wygarniają Atenie, co o niej myśli, wypowiadając wszystkie sprośne słowa, jakie sobie przypomniał, tak długo, aż straciły sens od nadmiaru powtórzeń.

Atena uśmiechnęła się szyderczo.

— Świetne przedstawienie, Will — powiedziała — ale słowny gwałt nie zastąpi prawdziwego.

Carewe popatrzył na swoje ręce. Każdy palec z osobna, niezależnie od pozostałych, wykonywał drobne, sztywne ruchy.

— Kto to był? — spytał.

— Czemu pytasz?

— Chcę wiedzieć. Kto jest ojcem?

— Co zamierzasz, zmusić go, żeby cofnął to, co zrobił?

— Powiedz mi to natychmiast. — Carewe przełknął głośno ślinę. — Powiedz natychmiast, radzę ci.

— Nudzisz mnie, Will — odparła Atena i zamknęła oczy. — Proszę cię, odejdź.

— Dobrze — powiedział po chwili, która ciągnęła się jak arktyczny eon. — Odejdę, bo gdybym nie odszedł, to chybabym cię zabił. — Nawet w jego uszach słowa te zabrzmiały czczo i bezsilnie.

Błogo uśmiechnięta Atena nadal leżała na kanapie, kiedy wyszedł, wrócił do swojego bolidu i odjechał.

Загрузка...