O umiejętnościach szoferskich pana Florczaka krążyły w mieście legendy. Pozwolenie na prowadzenie auta uzyskał jako jeden z pierwszych w Lublinie. Choć początkowo miało ono tylko kategorię II B i wolno mu było jeździć wyłącznie starym Fordem T, wkrótce rozszerzył je na inne pojazdy: od motocykla po autobus. Ponoć startował bez większego powodzenia w jakimś rajdzie we Lwowie, ale głównym powodem jego sławy była opinia niezawodnego taksówkarza, któremu nigdy nie zdarzyło spóźnić się na dworzec, oraz wymagającego instruktora i egzaminatora nauki jazdy.
Gdy kursant przystępował do egzaminu na zawodowego szofera, pan Florczak, ledwie zajął miejsce z przodu obok kierowcy, nalewał lampkę koniaku i stawiał ją na podłodze obok dźwigni hamulca ręcznego. Kandydat patrzył zdumiony na jego poczynania, on zaś spokojnie klinował kieliszek listewkami, tak by się nie przesuwał podczas jazdy. Później kazał jeździć od Czechówki po Bronowice, raz asfaltem, to znów po kocich łbach Starego Miasta lub niebrukowanymi ulicami przedmieść. Koniak w tym czasie podpływał ku górze naczynia, ściekał lekko oleistymi strużkami na dno i znów falował. Jeśli egzaminowanemu szło dobrze, pan Florczak mówił wreszcie: „A teraz prędko na dworzec!”. Kiedy auto stało już przed stacją, podnosił kieliszek i sprawdzał ręką, czy podłoga samochodu jest sucha. Gdy kandydat do fachu szoferskiego mimo szybkiej jazdy i kiepskich nawierzchni nie uronił ani kropli, wręczał mu lampkę ze słowami: „Na zdrowie, powinszować egzaminu”. Gdy nie – krzywiąc się, wylewał resztkę trunku za okno.
Pan Florczak gryzł się tylko, że jeśli któryś ze znanych sportowych mistrzów kierownicy otworzy w Lublinie szkołę nauki jazdy, jak to bywało w większych miastach, z pewnością odbierze mu uczniów. Aby zawczasu zabezpieczyć się przed stratami, zawarł nieformalną umowę z policją – lepszą niż polisa od odpowiedzialności cywilnej w Powszechnym Zakładzie Ubezpieczeń Wzajemnych. Ponieważ w komisariatach brakowało samochodów, a i większość mundurowych kierowców nie mogła się z nim równać, woził gliny swoim fiatem. W zamian nigdy nie dostawał mandatów, a w miarę możliwości podsyłano mu klientów.
– Dopóki któryś z pańskich uczniów nie wjedzie autem w szybę wystawową – zaznaczył tylko kiedyś podkomisarz.
– Oczywiście – zgodził się szofer.
A ponieważ witryny sklepów rozbijali co najwyżej chuligani, umowa obowiązywała już trzeci rok.
Kiedy odwieźli na pociąg profesora, pojechali na ulicę Przy Krzyżu. Taksówkarz zrozumiał z rozmowy tajniaków, że mieszkał tam jakiś znajomy Maciejewskiego. Na miejscu podkomisarz wysiadł z samochodu i dłuższą chwilę patrzył w ciemne okna na pierwszym piętrze. Potem zdecydował się zadzwonić do dozorcy. Czekał kilka minut, nim cieć doczłapał i uchylił bramę.
– Czego? – warknął na widok gęby Zygi. – Wynoś się pan, bo wezwę policję.
Dopiero kiedy zobaczył blachę Maciejewskiego, szerzej otworzył drzwi. Zapytany o coś pokręcił głową i rozłożył ręce. Podkomisarz wrócił do auta.
– Cholera, nie ma go! – warknął. Był pewny, że mecenas nie zniknie z miasta i równie dobrze mógłby go rozpytać jutro. A jednak chciał to mieć za sobą, przekonać się ostatecznie, jak bardzo umoczony jest jego przyjaciel.
– Może „Frascatti”, panie kierowniku? – podsunął Zielny.
– Nie, Lennert tam nie chadza, raczej jakaś kochanka. Poczekajmy.
Florczak zgasił światła. Noc była wprawdzie dość ciepła, ale nieprzyjemna – wilgotna i mglista, bo choć wiał wiatr, nie zdołał rozpędzić chmur. Światło latarń, tak jak wcześniej reflektorów, ledwo przebijało się przez gęstą jak wata zasłonę, księżyc zniknął – miał za mało watów.
Zyga kilka razy wychodził na trotuar. Palił oparty o krzyż wyznaczający podobno dawne rogatki miejskie i nasłuchiwał, czy nie zbliża się jakiś wóz. Jednak mgła pochłaniała nie tylko światło, również dźwięki. Cisza aż dzwoniła w uszach. Patrząc na trzech policjantów, pan Florczak uznał, że jest podejrzanie cicho.
Minuty czekania ciągnęły mu się niemiłosiernie. Taksówkarz chętnie by poczytał gazetę przy latarce, ale podkomisarz kazał ją zgasić. W końcu Maciejewski nie wytrzymał.
– Jedź pan, panie Florczak. Zrobimy rundkę po mieście.
Kierowca odetchnął z ulgą. Spojrzał na zegarek i zdziwił się – dochodziła dopiero trzecia. Był przekonany, że stali tu co najmniej od godziny, nie kwadransa. Wolno podjechał do skrzyżowania i skręcił w prawo, w stronę teatru. Nagle gdzieś z tyłu, chyba z Szopena, wyjrzało światło reflektorów, a za chwilę szofer zobaczył bordowego Peugeota 201 – prawdziwe cacko, choć przymałe na taksówkę. Jego kierowca chyba chciał skręcić w tę samą stronę co oni, ale raptownie przyhamował, jakby się zawahał.
Pan Florczak też zdjął nogę z gazu. Przez moment dwa samochody stały jak dwa obce sobie psy – niepewne, czy zacząć ujadać, czy merdać ogonem.
– Robi mi drogę czy jak? – mruknął zdziwiony taksówkarz. – Ma pierwszeństwo. A miejsca na pluton wojska…
Zaburczał silnik i peugeot ruszył.
– No to za nim, panie Florczak! – rozkazał głośno podkomisarz.
W omiecionym reflektorami taksówki bordowym aucie na pół sekundy pokazała się sylwetka kierowcy. Zyga mógłby przysiąc, że widzi Lennerta, jednak przeczyły temu sumiaste wąsy. Tablicy rejestracyjnej nie zdołał dojrzeć.
– No już! Za nim! – powtórzył Maciejewski.
– Jak w amerykańskim filmie! – zaśmiał się Zielny.
– Tak właśnie, amerykańskim – przytaknął z przekąsem Zyga. – Let’s go, mister Florczak!
Kierowca peugeota najpierw przemknął szerokimi i pustymi Alejami Zygmuntowskimi w stronę robotniczej dzielnicy Bronowice, minął niewielki park miejski i osiedle. Potem skręcił ostro we Wrońską przylegającą do lotniska obok fabryki samolotów Plagego i Laśkiewicza. Później zwolnił, telepiąc się na niebrukowanym Majdanie Tatarskim. Jadący za peugeotem pan Florczak drżał o resory swojego fiata.
– To na nic, zatrzymujemy go – stwierdził podkomisarz. – Da pan radę go wyprzedzić?
– Tu? No bez żartów! – prychnął Florczak, raz po raz to dodając gazu, to zdejmując nogę z pedału, bo koła zaczynały buksować na coraz bardziej błotnistej uliczce.
Wreszcie dojechali na jako tako utwardzony tłuczonym kamieniem odcinek drogi między wiejskimi domkami. Za płotami rozszczekały się kundle, obudził się nawet jakiś kogut. Bordowe auto przed nimi znów skręciło w prawo, w stronę miasta. Za ogrodzeniem wyłonił się oświetlony latarniami hangar i dwa stojące przy nim fokkery „siódemki” – jeden w zielonych barwach lotnictwa wojskowego, drugi najwyraźniej dopiero co złożony, jeszcze bez żadnych oznaczeń.
Pan Florczak dodał gazu. Wjechali między place budów Nowego Kośminka i spokojne skupiska podmiejskich domków z ogródkami. Peugeot kierował się do nowego mostu na ukrytej za sadami rzeczce Czerniejówce. Wreszcie gdy dotarli już do willowej dzielnicy Dziesiąta, auto wyrwało do przodu, pędząc szeroką ulicą Bychawską w stronę śródmieścia. Fiat Florczaka nie miał z nim szans. Obłok spalin peugeota ginął we mgle, opary tłumiły nawet warkot silnika oddalającego się samochodu.
– Szlag! – Zyga walnął się pięścią w udo. – Jedź pan na najbliższy komisariat.
– Dobra, to najlepiej kolejowy. – Florczak odetchnął z ulgą. Najwyraźniej ta nocna wyprawa miała się ku końcowi, a wóz był cały.
Mijali coraz wyższe kamienice wciśnięte między niewielkie fabryczki, krótkie przecznice urywające się po kilkunastu metrach i prowadzące wprost w kartoflisko. Wreszcie po lewej pokazała się szersza ulica Nowy Świat i bocznica kolejowa. Peugeot zostawił ich daleko w tyle, ale na komisariat przy dworcu było blisko.
Reflektory taksówki zajrzały już w głąb wiaduktu pod torowiskiem, omiotły potężne słupy wyłożone glazurą, gdy nagle po prawej zobaczyli kilka biegnących postaci. Z ciemnej ulicy Garbarskiej przy drożdżowni usłyszeli strzały, jeden z pocisków z gwizdem poszedł rykoszetem po bruku. Fiatem zarzuciło.
– Dostał pan? – Podkomisarz złapał taksówkarza za ramię.
– Kurwa, a bo ja wiem? – sapnął Florczak.
Jeszcze nim zahamował z piskiem opon, Zielny stanął na stopniu auta i wystrzelił w powietrze.
– Stój, policja! – Wymierzył w jeden z cieni przemykających w świetle reflektorów. – Stój, bo strzelam!
Zyga wyskoczył z samochodu, odbiegł parę metrów. Nacisnął spust, jednak za późno – pocisk z przenikliwym piskiem odbił się od parkanu drożdżowni. Bandyci byli już po drugiej stronie ogrodzenia.
– Tam, panie kierowniku! – wskazał ręką Fałniewicz.
Bychawską biegło ku nim dwóch policjantów. Starszy zdejmował z ramienia karabin, młodszy dmuchnął w gwizdek.
– Wydział Śledczy, podkomisarz Maciejewski! – zawołał do nich Zyga. – Wezwijcie posiłki. Auto, ludzi, pistolety maszynowe. Ścigamy podejrzanych o morderstwo.
– Ale my jesteśmy z Dwójki – wysapał starszy z mundurowych, kiedy dotarli do taksówki. – Leć, Janek! – polecił młodszemu. – To kawałek drogi, panie… panie komisarzu…
– Czyście zdurnieli?! Fałniewicz, zajmij się tym – warknął Zyga i ruszył wzdłuż parkanu.
– Do komisariatu kolejowego, już! – wrzasnął tajniak. – Drogi służbowej wam się zachciało!
Młodszy policjant zawrócił, zaczął wspinać się na nasyp. Przeskoczył niezgrabnie tory i zniknął w mroku.
– A wy za mną! – polecił Fałniewicz starszemu posterunkowemu, odbezpieczając rewolwer.
W tym momencie zobaczył, że Florczak wyciąga spod siedzenia solidną łyżkę do opon i też zmierza w stronę drożdżowni.
– A pan co? – wydusił zdziwiony tajniak.
– Mam tu tak sam stać jak głupi? – Oburzył się taksówkarz. – Karoserię mi podziurawili.
– Tak jest, stój pan jak głupi, panie Florczak. Bo kierownik mi nogi z dupy powyrywa.
Wywiadowca popędził w głąb Garbarskiej. Zza parkanu dobiegły go odgłosy dwóch strzałów, ale nikt nie krzyknął ani nie upadł. Jedna z desek ogrodzenia była odsunięta. Mundurowy właśnie przepychał się przez szczelinę. Tajniak, spojrzawszy najpierw w otwór, potem na swój brzuch, schował broń i złapał się dłońmi szczytu parkanu. Usłyszał przykry dźwięk dartej tkaniny i odpryskującego guzika.
– Cholera! – mruknął. Podciągnął się na rękach.
Maciejewski przykucnął kilka metrów od ogrodzenia przy stojącej na cegłach, pozbawionej kół przyczepie samochodowej. Zielny, lekko wychylony z drugiej strony przyczepy, obserwował teren. Posterunkowy właśnie wyłaził z dziury w płocie, podpierając się karabinem.
Fałniewicz zrobił parę głębokich oddechów i przeskoczył. Zanim wylądował na nierównym bruku pokrywającym plac fabryczny, kątem oka dostrzegł rozbłysk wystrzału zza rogu nowego budynku rektyfikacji. Zielny i podkomisarz odpowiedzieli ogniem. Bandyta zdążył się jednak schować.
– Znajdźcie telefon! – rozkazał Zyga mundurowemu, kiedy do nich dołączył. – Może tam, w administracji. – Wskazał budynek przylegający do Bychawskiej.
Policjant skinął głową i pobiegł.
– Niżej głowa! – wrzasnął za nim Zielny.
Jednak mundurowy, najwyraźniej zobaczywszy jakiś ruch po drugiej stronie fabryki, wyprostował się jak na strzelnicy i przyłożył karabin do ramienia.
– Schyl się! – krzyknął Maciejewski.
Za późno. Padł strzał, policjant wypuścił broń i skulony zwalił się na ziemię.
– Kurwa mać! – warknął podkomisarz. – Osłaniajcie mnie.
Po chwili we trzech byli już nad leżącym. Ten trzymał się za bok, poruszał nogami, jakby jechał na niewidzialnym rowerze i jęczał:
– Jezusie Nazareński, Jezusie NazareńskiL.
Światło odległej latarni odbiło się słabo na otwieranych drzwiach starej drożdżowni. Usłyszeli skowyt wyłamywanego zamka, zgrzyt zawiasów i kłapnięcie.
Zyga przycisnął rannego do ziemi. Obmacał mu ranę.
– Tylko draśnięty – stwierdził. – Idziemy. Ma któryś latarkę?
– Przecież szliśmy na bal… – bąknął Zielny.
– Trudno, zatańczymy po ciemku.
Pobiegli schyleni wzdłuż budynku, przystając przy każdym z trzech okien sutereny, które dzieliły ich od schodów przy głównym wejściu. Fałniewicz ominął platformę wiszącego pod dachem dźwigu załadunkowego, doskoczył do brzegu ganku ogrodzonego metalową poręczą i wycelował w górę, w kierunku drzwi. Zielny i Maciejewski śmignęli obok niego i wskoczyli na schody z drugiej strony. Podkomisarz pierwszy zajrzał do środka.
Na wprost zobaczył jakiś wielki i ciemny kształt. Od dwu innych, stojących nieco dalej na prawo, odbijało się światło latarń przy Bychawskiej. Rozpoznał stalowe kadzie, które zapewne służyły do namnażania drożdży. Ten jakże pożyteczny proces zgorszyłby każdego bimbrownika, polegał on bowiem na tak intensywnym karmieniu i napowietrzaniu tych niewidocznych gołym okiem grzybów, że zamiast produkować alkohol, zajmowały się wyłącznie własnymi potrzebami. Teraz, o świcie, kadzie stały jak martwe.
Zyga wsunął się głębiej do hali i przywarł do ściany. Zielny doskoczył do pierwszego zbiornika, wystawiając rękę z rewolwerem. Fałniewicz był już w drzwiach. Nasłuchiwali.
Nagle szczeknęły przełączane kontakty i policjantów oślepił niespodziewany blask. Światło rozlało się po całej hali, a kadzie odbijały je jak soczewki, raziły w oczy niczym lampa na biurku śledczego.
Podkomisarz klęknął i wymierzył na ślepo. Dobiegł go odgłos strzału, ale kula zagrała tylko na metalowej pokrywie którejś kadzi, brzęknęła rozbita rykoszetem szyba. Minęło kilka sekund, zanim Maciejewski odzyskał wzrok na tyle, aby rozpoznać ludzkie sylwetki. Przetoczył się po betonowej posadzce przesyconej lekkim odorem słodu, kwasu i etanolu.
Huknęło sześć wystrzałów z różnych kierunków, ale żaden bandyta nie trafił. Choć byli przygotowani, lampy oślepiły ich tak samo jak tajniaków.
„Któryś tu pracuje albo pracował” – uzmysłowił sobie Zyga. Dostrzegł wysoką postać ubraną w jasny płaszcz, która zniknęła w drzwiach na klatkę schodową.
– Tam jest! – zawołał. Podniósł się na kolana i strzelił.
Za późno, bo uciekający zdążył wybiec. Maciejewski wstał, ale wtedy z łoskotem otwarły się przesuwane wrota do sąsiedniego pomieszczenia. Zyga dojrzał trzy lufy.
– Padnij! – krzyknął do swoich wywiadowców, którzy już ruszali ku schodom.
Fałniewicz instynktownie odskoczył za kadź. Uderzył w nią barkiem, aż głucho zadźwięczała. Zielny był za daleko. Zawahał się, czy paść plackiem na brudną posadzkę – o pół sekundy za długo. Ktoś strzelił i wywiadowca, nie zważając na ubranie, z wysiłkiem zaczął się czołgać w stronę stalowego zbiornika.
– Panie kierowniku, Zielny dostał! – krzyczał Fałniewicz. – Zielny dostał!
Porozumieli się krótkim ruchem głowy. Kiedy ranny tajniak był już bezpiecznie ukryty za kadzią, Zyga skoczył na prawo, w stronę ściany frontowej, Fałniewicz ku tylnej. Podkomisarz w biegu raz po raz naciskał spust, aż opróżnił bębenek. Dopiero gdy ramię w ramię z tajniakiem siedzieli za kolejną metalową beką, nadstawił ucha. Nikt nie strzelał, zabrzęczało tylko rozbijane okno i ktoś zeskoczył na bruk, na dziedziniec fabryki. Maciejewski pospiesznie opróżnił magazynek z łusek i wepchnął po omacku trzy ostatnie naboje, jakie zostały mu w kieszeni. Przed nimi ktoś jęczał, pełznąc po posadzce.
Doskoczyli. Zyga przydeptał rannemu bandycie palce, aby nie mógł sięgnąć po leżący tuż obok rewolwer. Fałniewicz, trzymając swoją broń wyciągniętymi daleko w przód rękami, omiótł wzrokiem pomieszczenie, do którego wpadli.
Stała tu jedna, za to olbrzymia kadź, a jej szczyt niknął w otworze w suficie. Z brzucha tej ogromnej beki wychodziła plątanina mosiężnych rur, które biegły ku głównej hali.
– Wracaj do Zielnego, nic już nie zwojujemy – rozkazał Maciejewski. Nie zważając na jęki i przekleństwa, przykuł postrzelonego do jakiegoś sterczącego ze ściany uchwytu, po czym kucnął obok rozbitego okna. Na zewnątrz nie było nikogo.
Wtem coś go tknęło i błyskawicznie odwrócił się z bronią gotową do strzału.
Za wielką kadzią dostrzegł dużo mniejszy kocioł, a na nim – wciąż ściskając grubą na dwa palce rurę, półleżał jeszcze jeden bandyta. Zyga doskoczył do niego, jednak tamten nie wykonał żadnego ruchu. Popchnięty lufą rewolweru upadł na posadzkę. Z rany na piersi z cichym bulgotem wypłynęło nieco krwi.
Maciejewski podbiegł do Zielnego. Fałniewicz pomógł mu już usiąść i zatamował postrzał swoją chustką do nosa.
– Bladź jego stara mać, panie kierowniku… – wymamrotał Zielny. – Tu… Nowa marynarka… Prawie sto złotych dałem…
– Nie martw się, popielata. Do trumny na nic. Zresztą nas w mundurach chowają.
– Tajniaków też?
– Też. A pomyśl, jak ja będę wyglądał z koalicyjką i Krzyżem Zasługi!
– Jak… Jak strażak w Boże Ciało, panie kierowniku!
– No, będziesz żył, Zielny. Widziałeś, który to był?
– Tam, zza tego baniaka. – Wywiadowca wskazał ręką wielką kadź, za którą leżał teraz trup bandyty. – Kurwa, panie kierowniku, jak kula trafi, to zawsze się wie skąd.
– Dobra. Fałniewicz, mów do niego.
Maciejewski znów poszedł do drugiego pomieszczenia, stanął nad trupem i wyjął z kieszeni chustkę. Podniósł przez nią rewolwer martwego bandyty i zbliżył się do drugiego, przykutego do ściany. To był młody chłopak, może dwudziestoletni, ale już zdążył dorobić się na pysku szramy od noża. Podkomisarz opróżnił do koperty bębenek podniesionego rewolweru, potem włożył broń w rękę rannego.
– No to dostaniesz co najmniej za usiłowanie zabójstwa policjanta na służbie – powiedział. Mocno zacisnął mu dłoń na kolbie i spuście, po czym ostrożnie schował dowód rzeczowy do kieszeni płaszcza. – Nie powiem, co zrobią ci za to klawisze w areszcie, bo cię ominie niespodzianka. To co, sypiesz wspólników czy chcesz, żebym ci tam pogmerał paluchem? – zapytał z uśmiechem, dotykając postrzelonego ramienia bandyty.
– Zobaczysz, glino, mam dobrego papugę. On cię zeżre!
– Ta? A świadków też masz?
Zyga wcisnął palec nieco głębiej. Ranny przez pół minuty wył jak pies na łańcuchu, a potem zaczął mówić tak dużo i szybko, że nawet Fałniewicz nie nadążyłby z notowaniem.
Było tuż po piątej, kiedy niemal kompletny skład nocnej zmiany lubelskiej policji rozbiegł się po ulicach Kośminka, szukając bordowego peugeota. Nieliczni przechodnie, którzy dopiero co wstali do pracy, ledwie wychodzili z bramy, zaraz byli legitymowani i spisywani. Jeśli któryś miał pecha nosić wąsy, mundurowi stanowczo prowadzili go na róg Garbarskiej i Długiej, gdzie stała więźniarka, a przy niej ćmił papierosa za papierosem podkomisarz Maciejewski.
Zielnego i rannego posterunkowego zabrała karetka. Fałniewicz pobiegł telefonować, a postrzelonego bandytę pewnie zszywali bez znieczulenia w ambulatorium na Zamku. Zyga przechadzał się wściekły pod niewielkim sklepem Artykuły spoż. i różne, którego właściciel co chwila niepewnie wyglądał z okna na pierwszym piętrze.
Aresztowany, Maciej Grabik alias Graba, zdążył wyśpiewać całkiem sporo, zanim – już zgodnie z procedurami – przejęli go mundurowi. W jego zeznaniach też pojawił się tajemniczy wąsal w jasnym płaszczu, którego Maciejewski przez moment widział na własne oczy. Jak poprzednio, przy cenzorze, to on nadał robotę ferajnie z Kośminka – tym razem mieli na Bychawskiej załatwić jednego gościa jadącego taksówką z walizką pełną forsy z przedmieścia Dziesiąta. Facet jednak się nie pojawił, no a jedyna taksówka, którą dostrzegli, wiozła gliny…
– Dokładniej, jak wyglądał ten wąsal? – wypytywał Grabę podkomisarz.
– Niby jak frajer, ale kiedy dostał kosą po łapie, to walnął jak bokser. No dziany taki, panie władzo. Ja żem go nigdy tak całkiem z bliska nie widział.
„Kiedy dostał kosą po łapie, to walnął jak bokser” – powtórzył w myśli Zyga. Znów stanął mu przed oczami Lennert opowiadający o niedzielnym pogryzieniu przez pekińczyka Salwiczowej.
– Kiedy to było? No gadaj!
– W niedzielę w nocy. Puść pan! – zwinął się bandyta, próbując uwolnić ramię.
– Nie tak prędko. A ile żeście zgarnęli w poniedziałek? Odświeżę ci pamięć: frajer dźgnięty kosą na Żmigrodzie pod burdelem…
– Nie wiem, nie ja żem liczył. Ale w kieszeni za parkanem miał kilo forsy. Dwudziestki, nawet setki… Nie ja robiłem na mokro! Chciałem tylko skubnąć frajera. Zaiwaniał przez miasto taki dumny, jakby mu dała Kasztanka marszałka. Sam się prosił, panie władza.
Że Jeżyk wziął łapówkę – to było całkiem pewne. Tylko po co łaził po nocy z pieniędzmi za pazuchą? Widać woda sodowa całkiem mu poszła do głowy.
– A na Włościańskiej to co? – zagrał bluffem Maciejewski.
– Nie, no jak Boga kocham, że nie! Na Włościańskiej to ja żem tylko tycował w bramie. Na górę to on tam poszedł z innymi. Ja uczciwy złodziej jestem. Prawdę mówię, żebym zdechł!
– To też da się załatwić… A kto był z nim bliżej? No kto?! – Zyga wsadził mu pół palca w ranę.
– Bigaj Stanisław… Kusyyy!!! – zawył bandyta. Potem zemdlał, albo dobrze udawał, i Zyga zakończył przesłuchanie.
Teraz rzucił na bruk niedopałek sokoła. Papieros syknął, upadając na wilgotną ulicę, i zgasł. Nagle, właśnie gdy sięgał po następnego, usłyszał policyjny gwizdek, a na Długą wtoczył się bordowy peugeot. Patrząc wprost na tablicę rejestracyjną, Zyga miał już całkowitą pewność, że to wóz mecenasa. W środku było czterech mężczyzn. Kiedy auto się zbliżyło, zobaczył, że za kierownicą siedzi… Lennert z wąsami.
„Wąsal farbowany!” – pomyślał wściekle Maciejewski i wpadł do kabiny więźniarki.
– Ruszaj! – rozkazał kierowcy. – Zastaw drogę.
Szofer w ciągu kilku sekund oblał się zimnym potem, szarpiąc raz po raz rozrusznik. Jednak silnik tylko pojękiwał i nie chciał zaskoczyć.
– Szmelc, cholera, szmelc, panie komisarzu! – złościł się policjant, próbując uruchomić wóz.
Zyga wyskoczył z szoferki.
– Lennert, stój! – krzyknął, wybiegając na środek ulicy. Celował między elektryczne ślepia auta, ale lufa rewolweru drżała. Tymczasem ktokolwiek siedział za kierownicą bordowego peugeota, zmienił bieg i auto zawarczało głośniej, rzucając się wprost na podkomisarza.
Maciejewski dwukrotnie wystrzelił w powietrze.
– Lennert, stój! – znów wrzasnął, celując w maskownicę na pysku samochodu.
Sam nie wiedział, kiedy nieświadomie przyjął pozycję bokserską – zacisnął lewą pięść i wysunął ją do przodu, przed prawą uzbrojoną w rewolwer. Czuł, że rękawiczka lepi się do spotniałej dłoni.
– Lennert, stóóój!!!
I znalazł się na bruku, niemal wpadając nosem do cuchnącego rynsztoka. Auto przemknęło obok.
Zyga nie miał pojęcia, w jaki sposób zdołało go potrącić i odrzucić na bok. Zrozumiał wszystko, dopiero gdy przekręciwszy głowę, zobaczył leżącego za nim Fałniewicza. Kiedy ten potężny tajniak zdołał doskoczyć i zepchnąć go z drogi pojazdu, w emocjach nie zdążył zarejestrować.
– Nic panu nie jest, kierowniku? – spytał Fałniewicz, podnosząc podkomisarza.
– Nie wiem… Mam ci dziękować czy cię opieprzyć?
– Dziękować. Ściągnąłem wóz z wojewódzkiej. Tam. – Wskazał ręką róg Równej, z której wyjechał potężny czarny CWS Kareta.
– Brawo, Fałniewicz! – Maciejewski podniósł zabłocony kapelusz i wcisnął go na głowę. – Do auta!
Wskoczył na siedzenie obok szofera, Fałniewicz skinął na jednego z mundurowych z pistoletem maszynowym i obaj usiedli z tyłu. Kierowca, zażywny przodownik z pucołowatą twarzą, od razu wcisnął pedał gazu.
CWS z impetem skręcił w Garbarską. Maciejewski musiał obiema rękami uchwycić się siedzenia, Fałniewicz wpadł na mundurowego, który cicho zaklął. Peugeot zyskał spory kawałek – Zyga dojrzał go przy moście na Czerniejówce. Szofer przyhamował przed torami, potem znów dodał gazu.
– Kudrela – przedstawił się.
Tymczasem małe auto Lennerta gładko przeskoczyło most i na chwilę znikło za skrętem ulicy. Pojawiło się znowu, kiedy CWS wjechał na prosty odcinek drogi i kamienice przestały zasłaniać im widok.
– Szlag, nie przypomniałem, żeby zawiadomili posterunek na Dziesiątej! – warknął Fałniewicz.
– Nie skręci na Dziesiątą, to byłoby za proste… – Zyga podrapał się w głowę pod kapeluszem.
– Tak jest, panie komisarzu – poparł go Kudrela. – Jak nie jest głupi, będzie chciał nas wykiwać przed wiaduktem – dodał niezmienionym flegmatycznym tonem, podczas gdy jego ręce niczym automat wykonywały szybkie manewry kierownicą.
Koła zahuczały głośno na moście, potem szofer nieco przyspieszył. Byli jakieś pięćdziesiąt metrów za ściganym autem, pędząc równolegle do torów. Na nasypie zagwizdał głośno parowóz ciągnący kilka wagonów wyładowanych burakami cukrowymi, z ulicy uskoczył w bok robotnik kolejowy w spodniach czarnych od smaru. Kierowca włączył syrenę.
– I teraz uważaj pan, co będzie, panie tajniak – mrugnął do lusterka. – Dwadzieścia złotych, że wytnie nam numer. Stoi?
– Jak strzelec na warcie – zgodził się Fałniewicz.
Maciejewski zerknął na niego kątem oka. Wywiadowca musiał być bardzo zdenerwowany, skoro wpadł w ton żartów Zielnego. Potem Zyga skupił się na drodze przed sobą.
Peugeot zjechał nieco na prawo, jakby chciał sobie zapewnić większy promień skrętu w kierunku Dziesiątej. Nagle, gdy był tuż przed prawie prostopadłym do Garbarskiej tunelem pod torami, błyskawicznie odbił w lewo i zarzuciwszy tyłem, zniknął pod wiaduktem.
– O skurwysyn! – z uznaniem pokręcił głową Fałniewicz.
– Dupę mamy grubszą, ale też umiemy nią ruszać. – Kudrela raptownie przyhamował przed skrzyżowaniem i jednocześnie zaczął kręcić kółkiem. Wóz przechylił się, kawałek przejechał bokiem, pisk opon zagłuszył nawet policyjną syrenę. Po chwili auto stanęło przednim zderzakiem na wprost tunelu. Kierowca wrzucił pierwszy bieg i znów ruszył.
Mały peugeot próbował powtórzyć podobną sztuczkę za wiaduktem, wjeżdżając pod ostrym kątem najpierw na ciasny Plac Bychawski niedaleko kina „Venus”, a potem w szeroką Aleję Piłsudskiego. Tu uciekający mieli więcej szczęścia. Jakiś gazeciarz, robotnik spieszący do pracy i baba z bochenkiem chleba pod pachą zawczasu uskoczyli z drogi. Jednak spłoszony koń przeciągnął dorożkę niemal na środek jezdni, zanim woźnica zdołał go opanować. CWS musiał ostro hamować, ale i tak omal nie wjechał prosto na szkapę.
Kudrela wrzucił wsteczny i klnąc pod nosem, zakręcił mocno kierownicą.
– Wyłączcie syrenę! – krzyknął mu do ucha Zyga, spoglądając przez okno na oszalałe z przerażenia zwierzę.
Z ruchu warg dorożkarza dało się wyczytać całą litanię o matce, żonie i licznych dewiacjach obu szoferów, jednak w końcu zawrócił jakoś swojego konia do krawężnika.
– I ja cię, fajansiarzu, też – mruknął przodownik za kółkiem.
Kiedy z wyciem syreny wpadli na pustą jeszcze aleję ku czci marszałka, bordowe auto wchodziło już w kolejny zakręt.
Tu jednak CWS pokazał, co potrafi. Pojemniejszy silnik pracował na pełnych obrotach i dystans między samochodami malał z każdą chwilą. Fałniewicz pedantycznym ruchem zdjął kapelusz i położył go sobie na kolanach. Odkręcił w dół szybę, wychylił się z rewolwerem w garści.
– W opony – nakazał Maciejewski. – Chcę go żywego-
– Nie trzeba, niech pan patrzy, panie podkomisarzu! – ucieszył się kierowca, wskazując ręką w stronę rzeki.
Do wąskiego drewnianego mostu na Bystrzycy od śródmieścia zbliżał się ostrożnie ciężarowy berliet. Wiatr szarpał brezentowym daszkiem nad szoferką, a przytrzymujące go linki sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały się zerwać. Jadący ciężkim wozem starszy mężczyzna osłaniał oczy, najwyraźniej podmuchy zimnego jesiennego powietrza idące znad wody niemal go oślepiały.
Bandyci nie mieli dokąd uciekać. Z przodu most zaraz zablokuje im ciężarówka, z tyłu policja. A po bokach żadnej, choćby najmniejszej przecznicy, tylko rozmiękłe po deszczach łąki.
Zażywny przodownik za kółkiem CWS-a odprężył się, przyhamował. Już zamierzał ustawić auto w poprzek jezdni, gdy nagle stało się coś, czego nie przewidzieli.
– O kurwa! – jęknął Zyga.
Kierowcy peugeota nie zabrakło zimnej krwi. Widząc, że nie ma innej drogi, wcisnął wściekle klakson i wpadł na most. Choć wydawało się to murowanym samobójstwem, bandyci dobrze wykorzystali swą jedyną szansę. Przerażony szofer berlieta ocknął się i wrzucił wsteczny bieg. Mimo że stara ciężarówka nawet do przodu nie miała prawa jechać szybciej niż trzydzieści kilometrów na godzinę, zdążył ją nieco cofnąć. Małe bordowe auto przesmyknęło się tuż przed zderzakiem berlieta.
Chwilę później zrobił to samo policyjny CWS, musiał jednak wjechać na chodnik i wytracić prędkość.
– Przytomniak, psiakrew! – warknął Kudrela.
Zaraz przyspieszył, zmienił bieg i samochód zaczął się wspinać pod górę stromej ulicy. Mniej pojemny silnik peugeota radził sobie z tym gorzej. Dystans był coraz mniejszy.
Fałniewicz znowu wychylił się z rewolwerem, ale klnąc pod nosem, szybko schował głowę do środka. Z kamienic przy Dolnej Panny Marii i Strażackiej wychodzili już spieszący do pracy ludzie. Tajniak wolał nie ryzykować strzelaniny.
– Pojedzie na Nałęczów – powiedział z przekonaniem Maciejewski. – Będzie chciał nas tam wsadzić na któreś drzewo.
– Ja przynajmniej tak bym zrobił – kiwnął głową szofer.
Peugeot wjechał na prostą jak strzelił szosę kraśnicką. Swierżawin wściekle zakręcił kierownicą. Wiedział już, że policyjny szofer nie da się wziąć na byle numer. Ale był zadowolony, że wyciągnął wnioski z historii ze zburzoną cerkwią i w swoim pokoju w „Europejskim” spędził wiele godzin pochylony nad planem Lublina, aż nauczył się go na pamięć niczym taksówkarz. Inaczej nie zdołałby dotrzeć na rogatki miasta.
Teraz nieco odetchnął – mapę drogową i kolejową miał w głowie od dawna, w końcu to była część jego zawodu.
Skręcił raptownie na Nałęczów, licząc, że uda mu się wpakować gliny na drzewo albo zgubić na przejeździe kolejowym. Potem planował porzucić auto, przeczekać jakiś czas choćby w stogu słomy i wskoczyć do pierwszego pociągu towarowego jadącego w stronę Warszawy. Nieraz wychodził cało z podobnych opresji, licząc tylko na opiekę boską i łut szczęścia.
„Tylko co się właściwie stało?! – myślał, manewrując kierownicą, żeby nie zgubić resorów na wybojach. – Profesorek, job jego mać!”
Jeszcze dziesięć godzin temu wszystko szło zgodnie z planem. Żadnemu glinie nawet do łba nie wpadło, że w nocy z soboty na niedzielę Swierżawin odwiedził redaktora Bindera, a potem najspokojniej w świecie zameldował się w „Europejskim” pod nazwiskiem Zagorski. Zresztą gdyby zwietrzył coś podejrzanego, nie brakowało ani innych hoteli w Lublinie, ani innych fałszywych dokumentów w kieszeni Swierżawina.
Sprawy trochę skomplikowały się w środę. Zabezpieczenie transportu z wykopalisk na Zamku poszło sprawnie. Tuż po dziesiątej w nocy ciężarówki z napisem: W. Grelak – Przeprowadzki, obładowane żydowskim złotem wyjechały szosą warszawską. Wtedy Swierżawinowi niespodziewanie doszła kolejna robota na Włościańskiej. Zwykle niechętnie zawierał nowe znajomości, jednak gdy chciał, umiał niemal błyskawicznie pozyskać przyjaźń przygodnie poznanych ludzi, zwłaszcza niezbyt rozgarniętych jak ten Gajec. Mierzili go tylko ci knajacy, na których tak nalegał jego obecny szef. Ale zrobił swoje i zdążył jeszcze na przedstawienie do kabaretu na Szpitalnej. Pokazał się też w kilku nocnych knajpach, dał suty napiwek fordanserce „Pod Strzechą” i wrócił nad ranem do „Europejskiego”, udając nie mniej wstawionego niż reszta gustujących w życiu nocnym hotelowych gości.
Za to w czwartek wszystko szło jak po maśle. Co prawda Achajczyk nie dał się kupić, ale taki wariant został przewidziany. Podczas gdy profesor pracował w zamkowej kaplicy, Swierżawin zdążył odegrać rolę elektryka, a potem – w „Europie” – pijanego niezgułę. Idąc do pokoju, zobaczył gliny przed numerem Achajczyka, więc nawet się nie przebrał, tylko upchał po kieszeniach fałszywe paszporty i swoje notatki, po czym od razu ruszył na miasto na wszelki wypadek pogłębić swoje alibi.
W teatrze wieczorny spektakl dawała „plejada warszawskich komików i aktorów charakterystycznych” – jak można było wyczytać z afisza. Jednak Swierżawin przekonał się już nieraz, że mało co wypada tak pretensjonalnie i prowincjonalnie jak gościnne występy stołecznych artystów trzeciego sortu. Zresztą jeśli ktoś bywał w takich teatrach jak Maryjski, Stanisławskiego albo Bolszoj!… Dlatego właśnie wyszedł, nie czekając końca pierwszego aktu.
Za to kabaret „Frascatti” na Szpitalnej po raz wtóry pokazał klasę. Nie występowała wprawdzie ta zgrabna tancerka, którą przyuważył poprzednim razem. Za to siedząc tuż przy scenie z przodu sali – tak by wiele osób mogło go zapamiętać – mógł stwierdzić, że i pozostałym girlsom niczego nie brakuje. Wykonywały właśnie bardzo zabawny numer o ułanach, wysoko podnosząc nogi niczym rasowe klaczki, kiedy Swierżawin poczuł, że ktoś klepie go w ramię.
Odwrócił się i dostrzegł tego Polaczka, swojego utrapionego zleceniodawcę.
– Wreszcie pana znalazłem. Wyjdźmy do hallu – zażądał tamten.
Swierżawin zerknął na zegarek. Minęło pół do drugiej – przedstawienie dobiegało końca, a zbliżała się pora na mniej artystyczną, choć równie interesującą część nocy. Spojrzał jeszcze z pewnym żalem na tancerki kłusujące po scenie w kusych spódniczkach i mundurowych kurtkach pełnych fantazyjnych akselbantów. Upił ostatni łyk szampana i rzucił banknot na stół.
Kiedy znaleźli się przy oknie obok wyjścia, szef warknął mu do ucha, nie siląc się na pozory kindersztuby:
– Spierdoliłeś robotę! Achajczyk żyje, a w hotelu pełno policji.
– Nie pasali my razem gąsek, proszę szanownego pana – zauważył Swierżawin – więc grzeczniej. Nie jesteśmy zresztą w mordowni. Policję sam widziałem, ale to nie świadczy, że…
– Tym razem świadczy – przerwał mu rozmówca.
– Co zawiodło? – spytał rzeczowo Rosjanin.
– To w tej chwili równie mało ważne co pańskie nienaganne maniery! – prychnął zleceniodawca. – Musi pan dokończyć to, co zaczął. Sprowadziłem panu auto, stoi przed teatrem. – Wskazał ręką za szybę, gdzie bordowy peugeot zdawał się świecić jak burdelowa latarnia.
– To ma być auto do roboty?! – prychnął Swierżawin. – Pan zwariował! Równie dobrze możesz mnie pan obwiesić bombkami jak choinkę.
– Nie rozumie pan? – Rozmówca złapał go za klapy marynarki. – Skoro Achajczyk żyje, to policja wie o mojej roli w… naszym przedsięwzięciu. Pan ich odciągnie, a ja… ja coś wymyślę. Odciągnie pan! I dlatego taki samochód jest w sam raz.
– Nie podoba mi się ten plan. – Rosjanin jeszcze raz rzucił okiem na peugeota. Błyszczał się jak sobaczyj kutas, ale wyglądał na porządny, zrywny i szybki wóz. – Jeśli pan nie kła… nie myli się, powinienem znaleźć profesora.
– Jeśli ja wpadnę, możesz pan pogwizdać na swoje honorarium. I kryć nikogo też nie zamierzam. – Mężczyzna rozluźnił krawat. – A poza tym pana też mogą już szukać. Pojeździsz pan po mieście i jak będzie pan miał ogon, odciągnie go pan za opłotki. I… – Zleceniodawca uśmiechnął się półgębkiem. – I wróci pan Bychawską, koniecznie przejeżdżając obok rogu Garbarskiej. To ważne. Wie pan, gdzie to jest?
– Wiem. Co dalej?
– Tam ktoś się nimi zajmie. Myślę, że nie przestraszy się pan wystrzałów. Potem proszę skręcić w Garbarską i pomóc chłopakom. No a gówniarze będą pewni…
– …że to ich tajemniczy wąsaty szef – odgadł Swierżawin. – Tak, tak – dodał, widząc zdziwioną minę szefa. – Nie docenia mnie pan. Jestem już kilka dni w waszym zapyziałym mieście, a to dla mnie dość, by wiedzieć, o czym rozmawia przy wódce tutejsza granda. I przypuszczam również, że nie pokazywał się im pan za dnia ani przy dobrym świetle…
– Jak pan dalej będzie taki bystry, damy sobie radę. No rusz się pan, nie ma czasu!
– Poniatno. Daj pan kluczyki.
I teraz Swierżawin dociskał gaz do dechy, pędząc w stronę Nałęczowa. Wciąż nie rozumiał, w jaki sposób Achajczyk zdołał się wymknąć. Jego myśli krążyły własnymi drogami, nie podsuwając żadnych wniosków. Przypomniał sobie nawet, że przed trzydziestu laty matka sprała go, gdy zagadał się z chłopakami z sąsiedztwa i wpadł do cerkwi kilka minut po tym, jak pop zaczął odprawiać mszę. Tak, spóźnił się również w ostatnią niedzielę…
– Siedź na dupie, gówniarzu! – warknął Swierżawin do jednego z grandziarzy, który właśnie otworzył szybę i wystawił za okno rewolwer. Młodemu bandycie łapy aż drżały z podniecenia.
– Zdejmę szofera i się rozkraczą! – zarechotał chłopak. – A co? Założy się pan?
– Założę się, że jak auto podskoczy, to możesz władować kulę w nasze tylne koło. W najlepszym razie zmarnujesz nabój, a drugiego nie wysrasz. Zapamiętaj sobie, swołocz, strzela się wtedy, kiedy ma się szansę trafić.
Szosa nałęczowska biegła na zachód, to wspinając się pod górę, to opadając. Była pusta, tylko bezlistne drzewa wyłaniały się z porannej mgły tuż na poboczu, chwilami niebezpiecznie blisko omijającego wyboje samochodu. Kudrela klął pod nosem, kiedy ścigany peugeot znikał za zakrętem, dzięki małym rozmiarom sprawniej lawirując między dziurami w nawierzchni pamiętającej jeszcze cara. Jednak na prostych odcinkach CWS szybko dopędzał bordowe auto.
– Macie mapę drogową? – zapytał Maciejewski.
– W schowku – odparł kierowca, nie odrywając wzroku od szosy.
Trasa była oznaczona czerwonymi kreskami: „droga poboczna, w większości wypadków zdatna także dla automobilistów”, jednak okazała się taka tylko w teorii. Albo w „mniejszości wypadków”. Pod Tomaszowicami wpadli na całkiem rozjechany odcinek, żwir chrzęścił pod kołami, a wóz co chwila podskakiwał, osuwając się w koleiny. Kierowca znów włączył syrenę. Przemknęli przez wieś ponad czterdzieści na godzinę odprowadzani wściekłym ujadaniem kundli. Napatoczył się też miejscowy policjant na rowerze, ale nim odstawił swój wehikuł pod płot i ściągnął przewieszony przez plecy karabin, oba auta zdążyły go minąć.
Zyga studiował mapę, próbując przewidzieć, co zrobią uciekający.
– Wąwolnica, tam pewnie odbije w lewo na Niezabitów. Na szosę puławską nie będzie się chyba pchał. Cholera, warto by zawiadomić tamtejszy posterunek. Wrócić do wsi? – zapytał szofera.
– Lepiej zatelefonować ze stacji w Motyczu. Jak się uwiną, może zdążą zablokować szosę. No bo co? Zestawić dwie furmanki i będzie!
– Zdążą albo i nie. Dobra, dalej!
Za Tomaszowicami zaczęły się kolejne ostre zakręty omijające wysokie skarpy wąwozów. Nawierzchnia była jednak lepsza i przyspieszyli do prawie siedemdziesięciu na godzinę. Silnik CWS-a warczał na wysokich obrotach. Zyga siedział wciśnięty w oparcie, powstrzymując mdłości.
– Może teraz spróbować, panie kierowniku? – Fałniewicz wyjrzał przez okno i przymierzył się do strzału. Mundurowy z pistoletem maszynowym też opuścił szybę po swojej stronie. Do auta wtargnęło ciężkie, wilgotne powietrze i przejmujący chłód.
– Nie, nie chcę miazgi na szosie – powiedział Maciejewski.
Zza kolejnego zakrętu wyjechali na prosty odcinek drogi. Po lewej pokazał się nasyp z torami kolejowymi, gdzieś przed nimi była już blisko niedawno zbudowana stacja w Motyczu. Nagle przez warkot silnika przedarł się gwizd parowozu.
– Jasna cholera! – zawołał kierowca. – Widzi pan?
Nieco na prawo przed nimi, od Warszawy i Puław, mgła wyraźnie gęstniała. Nie, podkomisarz też dostrzegł, że to nie była mgła, ale kłęby dymu z lokomotywy. Peugeot rozpaczliwie wyrwał do przodu, widać jego kierowca również zauważył, że to ostatni moment, aby przeskoczyć tory, nim dróżnik opuści szlaban.
– Nawet jak on zdąży, my nie przelecimy – pokręcił głową szofer. – Bez szans, panie komisarzu.
– Fałniewicz! – Zyga wykręcił głowę do tyłu. – Jak przyhamujemy, wyskakuj i wołaj do dróżnika, żeby dzwonił do Wąwolnicy. Cholera! – przypomniał sobie. – Budka po drugiej stronie torów!
Już było widać biało-czerwony wolno opadający drąg. Pociąg zbliżał się do stacji…
Nagle peugeot podskoczył na wyboju i wytracił nieco prędkość. Niby niewiele, może pięć, może dziesięć kilometrów na godzinę, ale kierowca uciekającego samochodu musiał dostrzec, że nie zdoła przemknąć przed lokomotywą, nawet jeśli staranuje opuszczony szlaban. W dodatku coś źle zadziałało w mechanizmie rogatki. Zamiast iść równo w dół, drąg przeskoczył kilka trybów i zachwiał się niczym wędka podczas brania – tak zdążył o tym pomyśleć Maciejewski.
Bordowe auto zatrzymało się z piskiem opon i wyskoczył z niego mężczyzna w jasnym płaszczu. Pędem rzucił się w stronę jadącego pociągu.
– Z wozu! – wrzasnął Zyga, naciskając klamkę. – Stój, policja! Bo będę strzelał! Stój, Lennert!
CWS zablokował drogę. Kudrela zaciągnął ręczny i stanął z pistoletem w ręku na szerokim stopniu tuż za kołem zapasowym. Mundurowy puścił krótką serię w powietrze. Fałniewicz już biegł w kierunku peugeota, mierząc w tylne okno auta.
– Uwaga! – ostrzegł tajniaka Maciejewski. – Lennert ma broń!
Bandyci, którzy pozostali w wozie, jakby zgłupieli. Dopiero po chwili dotarło do nich, że szef ich wystawił, a sam chce wskoczyć do pociągu i uciec. Któryś otworzył drzwi…
Znów zagwizdała przenikliwie lokomotywa. Maciejewski dostrzegł schyloną sylwetkę człowieka, który już sięgał ręką do poręczy wagonu trzeciej klasy.
– Lennert, rzuć broń! – krzyknął podkomisarz.
Wąsal odwrócił się i oceniwszy, że zdąży jeszcze wskoczyć do pociągu, przyklęknął z pistoletem w wyciągniętej ręce. Strzelił dwa razy.
Kudrela pierwszy odpowiedział ogniem, osłaniając mundurowego z automatem, który biegł skulony wzdłuż torów. Fałniewicz stał w rozkroku na wysokości tylnych kół peugeota, celując w szybę od strony pasażera. Podkomisarz chciał ścigać uciekającego, ale musiał pomóc tajniakowi. Podbiegł do peugeota, zajął pozycję po skosie przy lewym kole z tyłu auta.
– Rzucić broń! Ręce do góry! – krzyknął.
Kątem oka zarejestrował, że kilkunastu pasażerów pociągu ciśnie się do okien. Jakaś idiotka nawet podsadzała dziecko. A ścigany, stojąc już na stopniu wagonu, znów strzelił.
– Szlag! – warknął Zyga. – Uważać na pociąg! Policjant z pistoletem maszynowym upadł w zeschnięte badyle obok torowiska.
„Dostał!” – pomyślał podkomisarz.
Jednak nie, po chwili mundurowy przyklęknął i puścił dwie krótkie serie. Wąsalowi w jasnym płaszczu pistolet wypadł z ręki, mężczyzna wyprostował się, potem wygiął do przodu, jakby chciał koniecznie obejrzeć ostatni wagon…
– Leeenneeert! – wrzasnął Zyga. Rzucił się w jego stronę, ale zawrócił. Musiał ubezpieczać Fałniewicza.
Wąsal spadł ze stopnia na torowisko, stoczył się z nasypu. W tej samej chwili drgnęła klamka peugeota. Otworzyły się wcięte ponad tylnym błotnikiem drzwi i z auta wyszło dwóch mężczyzn popędzanych krzykami Fałniewicza.
– Skąd macie wóz? – Zyga przyskoczył do nich.
– Ukradłem. – Wzruszył ramionami wyższy.
Ręka Maciejewskiego zadrżała. Miał chęć walnąć bandytę kolbą rewolweru.
– Na kolana! – warknął.
– Jestem, mogę przejąć! – Zyga usłyszał za plecami głos Kudreli.
Podkomisarz kiwnął mu z wdzięcznością głową i pobiegł w stronę torów. Mundurowy stał tam z opuszczonym automatem i ocierał pot z czoła.
– Chciałem tylko pociągnąć mu po nogach, panie komisarzu… – zaczął tłumaczyć policjant, ale Zyga go nie słuchał.
Powoli podszedł do ciała. Jasny płaszcz niby płachta płótna wyraźnie odznaczał się pośród szarych, wyschniętych badyli – ostów czy pokrzyw, cholera wie, co za zielsko obrasta wysypane tłuczonym kamieniem torowiska! Mężczyzna leżał na brzuchu, niecały metr od lewej ręki Maciejewski dostrzegł pistolet.
„Lewej!” – skojarzył. Znał Lennerta z ringu i lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, że nie był mańkutem.
Doskoczył do niego i dotknął ręką szyi. Denat! Przyklęknął, szarpnął trupa za kołnierz i obrócił.
Martwy miał zamknięte oczy, a całą twarz – która uderzyła przy upadku o kamienie – zalaną krwią. Nie sposób było rozpoznać rysów. Zwracały uwagę tylko sumiaste wąsy jak, nie przymierzając, u marszałka Piłsudskiego. Zyga wyciągnął rękę i szarpnął za nie raz, drugi…
– Co pan robi, panie komisarzu? – zapytał zdziwiony policjant z automatem.
– To nie on – wyszeptał zaskoczony Maciejewski. Pociągnął za wąsy po raz kolejny i znowu, jeszcze mocniej. – Prawdziwe! To nie Lennert.
– Nie bardzo rozumiem, panie komisarzu…
– Wołajcie wywiadowcę Fałniewicza.
Odwrócił się od ciała. Zobaczył, że z peronu niewielkiej stacyjki patrzy na niego kilka osób. Dróżnik, niepewny, czy w tej sytuacji może podnieść szlaban, wolno przekroczył jedną szynę, potem drugą…
– Jestem, panie kierowniku – sapnął Fałniewicz.
Maciejewski spojrzał na tajniaka.
– Ci z auta skuci? – zapytał.
– Tak jest, skuci. A ten… Zaraz…
– Poznajesz? – Zyga wstał.
– Zielny by wiedział lepiej, ale… – Fałniewicz zawahał się. – Tak, to chyba ten sam, który oblał Achajczykowi ubranie. Zaraz!
– Ano właśnie! – Maciejewski podrapał się w czoło. – Czy to nie ten gość z „Europejskiego”, który nas minął w korytarzu? Pamiętasz, tuż przed przyjściem profesora?
– On – kiwnął głową tajniak. – Wprawdzie morda jak rąbanka, ale to on, panie kierowniku.
Podkomisarz zaczął przeszukiwać kieszenie trupa i co chwilę wyciągał kolejny paszport albo dowód osobisty. Nawet nie otwierając ich, podał dokumenty Fałniewiczowi.
– Idę zatelefonować.
Z opuszczoną głową ruszył wzdłuż torów. Wszystkie podkłady były tak samo brudne, zaimpregnowane kurzem, smarem, nieczystościami z ustępów w wagonach pasażerskich. I wszystkie powtarzalne, tak że mijając je, mógłby zasnąć na stojąco. Ale Maciejewski nie potrafiłby w tej chwili usnąć nawet w świeżej pościeli, bo jego kryminalna układanka właśnie się rozsypała. Skoro to nie Lennert udawał wąsala, skoro istniał prawdziwy wąsal, to o co w tym wszystkim chodziło? Może zbyt lekkomyślnie zaufał Achajczykowi?…
Doszedł właśnie do przejazdu. Podniósł wzrok na dróżnika i odruchowo wyjął z kieszeni policyjną blachę, choć wcale nie było to potrzebne. Przecież kolejarz widział, że jest z nimi mundurowy.
– Jest tu telefon? – zapytał Zyga.
– Tylko wewnętrzny, kolejowy, panie władzo. Taki normalny u zawiadowcy, ale zepsuł się wczoraj.
– Kolejowym da się wywołać Lublin?
– I Lublin, i Puławy, co pan władza uważa – uśmiechnął się dróżnik.
– Weźcie wozy na pobocze, no i tych tam – polecił Zyga Fałniewiczowi, a sam zapalił papierosa i ruszył za kolejarzem.
Podczas gdy ten kręcił korbą aparatu, Maciejewski rozejrzał się po ciasnym wnętrzu budki. Oplątywały ją poskręcane ze sobą druty prowadzące do kryształkowego detefonu. Tanie radio słuchawkowe zostało jednak podłączone do wzmacniacza własnej roboty, a ten z kolei do starej, upstrzonej przez muchy tuby od gramofonu. Płynął z niej nieco zniekształcony głos:
…dzinach porannych miała miejsce strzelanina na przedmieściach Lublina, która zakończyła się brawurowym pościgiem samochodowym przez ulice miasta. Auto policyjne na sygnale opuściło rogatkę warszawską i ruszyło za uciekającymi bandytami szosą na Nałęczów i Kazimierz Dolny. Jak okazało się, przestępcy zbiegli Peugeotem 201, który został uprzednio skradziony znanemu w Lublinie prawnikowi, pełnomocnikowi Towarzystwa Przemysłowców, Stanisławowi Lennertowi. Tenże, zmierzając pieszo wczesnym rankiem na umówione spotkanie w biurze jednej z fabryk na przedmieściu Piaski, rozpoznał swoją własność ruszającą spod pobliskiej kamienicy. Próbując odzyskać skradzione auto, w efekcie śmiertelnie postrzelił z rewolweru jednego z bandytów, innego natomiast znokautował celnym ciosem bokserskim i oddał półprzytomnego w ręce władz. Policjanci szczerze gratulowali panu Lennertowi odwagi i niezłomnej postawy, a my dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, że pan mecenas w czasach młodości był pięściarskim wicemistrzem okręgu i ten jakże męski sport uprawia do dziś. Jak tego dowiódł…
– Mam Lublin, jak pan prosił – powiedział dróżnik, ale Zyga machnął niecierpliwie ręką, żeby nie przeszkadzał.
…Była to telefoniczna relacja naszego korespondenta wysłanego do Lublina, przypomnijmy, w związku z zagadkowym morderstwem tamtejszego dziennikarza. Tu mówi Polskie Radio Warszawa. Za chwilę muzyczny kwadrans z trio skrzypcowym z…
– Jezus Maria! – pokręcił głową kolejarz. – Co za gość!
Maciejewski nic nie powiedział. Papieros zgasł mu w ustach.
Zyga wszedł do gabinetu komendanta, jeszcze raz czytając raport Tomaszczyka. Nie miał wątpliwości, że jedną kopię już obracał w swych krótkich, pulchnych palcach starosta Salwicz, a inne redaktorzy gazet. Tak więc powstała oficjalna wykładnia wydarzeń z mijającego tygodnia. Ludzie zaś są tylko ludźmi – bardziej wierzą pierwszej wiadomości niż drugiej. Zwłaszcza że druga byłaby dużo bardziej skomplikowana…
Maciejewski wyrzucał sobie, że nie docenił tej szui z dawnej policji politycznej. Liczył że co? Huknie na Tomaszczyka i ten się wystraszy? Osiągnął tyle, że podczas gdy wystawiał się na kule i omal nie skończył w rowie, wszystko zdążyło się już rozegrać z błogosławieństwem urzędniczych pieczęci i Polskiego Radia. Lennert został bohaterem, a nieszczęsny idiota Gajec psychopatycznym zabójcą politycznym, prowincjonalnym Eligiuszem Niewiadomskim bez piątej klepki. Brzmiało to logicznie i wszystkim pasowało – dziennikarzom, bo nadawało powszednim brudom wręcz filmowego poloru, a starostwu, bo było słuszne politycznie.
– Jest pan – kiwnął głową nadkomisarz Sobociński.
– Przepraszam, panie komendancie. Chciałem jak najszybciej wysłać do Warszawy odciski tego zabitego szefa bandy. W naszej kolekcji takich nie ma. No i jego liczne nazwiska. U nas nie był notowany – dodał Maciejewski.
– Proszę siadać.
Nie patrząc na Tomaszczyka, Zyga zajął miejsce naprzeciwko niego. Śledczy polityczny odchrząknął i pedantycznym gestem wyrównał plik papierów przed sobą.
– Jak już mówiłem panu komendantowi, czuję się w obowiązku zgłosić zastrzeżenia dotyczące ostatnich zajść. Nie wiem, czy podkomisarz Maciejewski… – nerwowo poprawił okulary – powinien być obecny podczas…
– Pan podkomisarz Maciejewski powinien być obecny. Zwłaszcza pan podkomisarz Maciejewski – powiedział z naciskiem Sobociński. – Zabrakło mu czasu na napisanie formalnego raportu, więc tym bardziej musi zabrać głos.
Tomaszczyk znów odchrząknął. Zyga miał chęć spytać, czy boli go gardło, ale się opanował. Splótł ramiona na piersi i słuchał.
– Panie komendancie – znów zaczął Tomaszczyk – ja, oczywiście, zdaję sobie sprawę, że według podkomisarza Maciejewskiego, a może i pana, spadłem tu z księżyca. Ale też posiadam pewne doświadczenie w służbie policyjnej i to, co się tutaj dzieje, jest dla mnie nie do pojęcia. Jak to możliwe, że w akcji są ranni i zabici, że zabity zostaje główny podejrzany, bez zeznań którego nie mamy szans, aby dojść do prawdy? No i ten skradziony peugeot! Właściciel sam wyręcza policję, dając w mordę złodziejowi, ale przynajmniej jest skuteczny. O podobnej skuteczności zapewne marzą i niektórzy z nas… – zawiesił głos i posłał znaczące spojrzenie w stronę Maciejewskiego. – Niestety efektem ich działań jest jedynie tanie efekciarstwo. A właściwie drogie efekciarstwo, bo cała lubelska policja musi świecić przez to oczami. No i cud prawdziwy, że podczas pościgu nie było cywilnych ofiar, bo sam pan komendant rozumie…
– Wystarczy – przerwał mu nadkomisarz. – Wszyscy rozumiemy wymowę faktów, a na pańskie komentarze przyjdzie czas potem. Co pan na to, podkomisarzu Maciejewski?
Zyga podniósł głowę i rozejrzał się po gabinecie. Piłsudski groźnie marszczył brwi na portrecie obok godła, Sobociński nerwowo postukiwał skuwką pióra w blat biurka, Tomaszczyk triumfował.
– Obawiam się, że nic. – Zyga znów spojrzał na marsową minę marszałka na ścianie, a potem w oczy Sobocińskiego. – Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz przyjdzie mi się poddać ocenie pana komendanta. Niezwłocznie spiszę raport i dostarczę go na pańskie biurko. Na pańskie, bo jeśli chodzi o to, co myśli o mojej pracy pan Tomaszczyk, to sądzę, że… – znów zerknął na portret – że parafrazując Piłsudskiego, on może kury szczać prowadzać, a nie śledztwa mnie uczyć!
– Won! – wrzasnął nadkomisarz. – Obaj poszli won! Panie Maciejewski, raport za godzinę! A pan, Tomaszczyk… też lepiej nie pokazuj mi się na oczy.
Paląc papierosa na korytarzu, Zyga widział, jak Lennert chodzi po dziedzińcu komisariatu, oglądając swoje auto ze wszystkich stron. Kiedy wracali do Lublina w trzy wozy – CWS, peugeot i karetka więzienna – Maciejewskiemu przypadło prowadzić samochód mecenasa, bo prócz przodownika Kudreli on jeden miał papiery kierowcy. Tyle było po drodze drzew, w które mógł przygrzmocić i chociaż zdefasonować karoserię…
Lennert jeszcze raz obszedł swoje bordowe cacko. Wyraźnie zadowolony nawet podał rękę mundurowemu, podpisał kwity i tyłem wyjechał za bramę.
Maciejewski zmasakrował niedopałek w spluwaczce. Gdy zwłoki w jasnym płaszczu okazały się jedynie rzekomym trupem Lennerta, Zyga zaczął przemyśliwać, czy czasem prawnik – choć z pewnością jakoś zamieszany w aferę z wykopaliskami na Zamku, nie jest w niej tylko pionkiem. W dodatku pionkiem wystawionym do zbicia. Ale to mu nie pasowało, znał przecież swojego przyjaciela i wiedział, że do takiej roli się nie nadaje. Kiedy jednak Maciejewski usłyszał o nim w radio, a zwłaszcza gdy zobaczył, jak promienieje, odbierając swój samochód, pozbył się wątpliwości. Sam kiedyś chodził z podobnie zadowoloną gębą – kiedy to on, a nie Lennert, został mistrzem okręgu. Teraz i mecenas miał powody do satysfakcji – nie co dzień nadarza się okazja wykiwać całą policję. A przynajmniej prawie całą…
– Panie komisarzu… – usłyszał za plecami głos Grzewicza. Odwrócił się i zobaczył, że tajniak najwyraźniej zamierza go obciążyć jakimiś kwitami.
– Nie teraz.
Wszedł do gabinetu. Przez chwilę Zygę kusiło, żeby zamknąć drzwi na klucz.
– Jeśli mogę coś dla ciebie zrobić… – Kraft odsunął papiery.
– Dziękuję, Gienek, ale po co ten tragiczny ton? – uśmiechnął się podkomisarz. – Jeszcze nikt mnie nie wyrzucił z roboty. Gdzie jest Fałniewicz?
– Czeka. – Kraft wskazał ścianę, za którą urzędowali wywiadowcy kryminalni. – Co z raportem?
– Nic, przekazałem staremu. Jutro z rana odprawa całego kierownictwa z miasta. Ty też czuj się zaproszony. A jeśli naprawdę chcesz mi pomóc… – Maciejewski zawiesił głos.
– Tak?
– Wyciągnij gdzieś Tomaszczyka. Obojętnie pod jakim pozorem, ale ma zniknąć zza swojego biurka na jakiś kwadrans. A potem bądź tak dobry…
– …i zaraz o tym zapomnij? – zapytał zastępca.
– Ano właśnie – zatarł ręce Zyga.
– W porządku. – Kraft wstał. – Fałniewicz da ci znać, jak będzie czysto. Choć jest jeszcze jedna sprawa! – przypomniał sobie. – Wiesz, kto będzie kończył sprawę Bindera?
– Nie wojewódzka? – zdziwił się Maciejewski.
– Wojewódzka, ale nie z naszą prokuraturą. Jutro przyjeżdża z Warszawy delegowany sędzia śledczy. Hryczuk?… Hryński?…
Zyga zacisnął pięści. Słyszał tylko o jednym sędzim śledczym o podobnym nazwisku i była to ostatnia osoba, którą miał ochotę spotkać. Lub raczej od 1920 roku stale myślał, że bardzo chciałby go spotkać, tyle że nie w robocie, a raczej w ciemnej uliczce.
– Może Hryniewicz? – zapytał.
– Tak właśnie! – Gienek uderzył dłonią o biurko. – Hryniewicz. Może to jakaś szansa?
– Na to nie licz – bąknął Maciejewski.
Gdy został sam, ze złością kopnął stolik ze starą maszyną do pisania. Zachrzęściły metalowe czcionki, odskoczył w bok wałek. Zyga zaczął krążyć po pustym gabinecie. Odruchowo pomacał się po prawej wewnętrznej kieszeni marynarki. Miał tam ostatniego asa – szarą kopertę z „banku” Gajca. Po raz kolejny prześledził w myślach sposób, w jaki postanowił rozegrać to ostatnie rozdanie.
– Czysto – szepnął Fałniewicz, otwierając drzwi.
– Wóz albo przewóz – mruknął pod nosem Maciejewski.
Było po czwartej, kiedy Zyga i Fałniewicz wyszli razem z komisariatu. Tajniak postawił kołnierz, ale to nic nie pomogło. Przenikliwy ziąb brał się nie tyle z wiatru, co z wilgoci i niewyspania.
– Może wstąpimy gdzieś do knajpy? – zapytał Fałniewicz.
– Nie, chcę z tobą poważnie pogadać. Możemy jechać do mnie, tylko mam burdel.
– Ja mieszkam niedaleko, na Konopnickiej – zaproponował tajniak.
Przeszli obok banku Goldera w stronę teatru. Patrząc na starą wieżę ciśnień na placu obok, Maciejewski przez chwilę pożałował, że nie postarał się o pracę w takiej na przykład Warszawie, o co nieraz suszyła mu głowę Zofia. Fakt, miałby większe szanse spotkać Hryniewicza, ale jak widać, i Lublin nie był wolny od takich niebezpieczeństw. W dodatku tu, gdzie by się nie ruszył, też natrafiał na miejsca, które nie kojarzyły mu się najlepiej. A niby ponadstutysięczne miasto na wzgórzach, można powiedzieć: mały Rzym…
W milczeniu skręcili w Okopową, tam od jednego z ulicznych sprzedawców wystających pod szpitalem wojskowym Zyga kupił papierosy i zapałki. Przeszli Orlą zabudowaną niewielkimi kamieniczkami z fantazyjnie powyginanymi na secesyjną modłę balustradami balkonów. Maciejewski odnotował z zadowoleniem, że przynajmniej ta uliczka z niczym mu się nie kojarzyła. Nie przypominał sobie nawet żadnego poważnego przestępstwa, które miałoby tu miejsce.
– O, jesteśmy. – Fałniewicz wskazał bramę i weszli po drewnianych schodach na drugie piętro.
Kiedy Zyga znalazł się w mieszkaniu tajniaka, nagle zapomniał o swoich niewesołych myślach i całkiem zdębiał. Zdawało mu się, że zna na wylot nie tylko miasto, ale przede wszystkim swoich wywiadowców. A już na pewno by się nie spodziewał, że zaskoczy go czymkolwiek ten mrukliwy, skrupulatny Fałniewicz.
Tymczasem większą część ściany w jego niedużym mieszkaniu zajmowało wielkie akwarium. Miało niemal rozmiary wanny i pływało w nim kilka spasionych kolorowych ryb. Najokazalsza z nich była nawet podobna do swojego właściciela – czerwona na pysku, z takimi samymi grubymi wargami.
– Niech pan usiądzie, panie kierowniku. – Tajniak wskazał krzesło. – Kawy?
– Poproszę – powiedział Zyga, nie odrywając oczu od akwarium. – Cholera, Fałniewicz, na tę dużą w pięć minut można by złapać niezłego szczupaka!
– To karaś chiński, rasowy welon, panie kierowniku – obruszył się tajniak. – Przywiozłem go aż z Królewskiej Huty.
Maciejewski spróbował wyobrazić sobie Fałniewicza, jak telepie się ze Śląska w wagonie osobowym, a w rękach cały czas ściska słój z karasiem. Pewnie wyskakiwał na co którejś stacji, żeby zmienić mu wodę. Nie, tego faceta w roli rybiej niańki Zyga w żaden sposób nie potrafił sobie wyobrazić.
Welon podpłynął bliżej szyby. Wtedy dopiero podkomisarz dostrzegł długi, rozdwojony ogon, który bardziej przeszkadzał, niż pomagał w pływaniu. Jako wędkarz Maciejewski był przyzwyczajony do ryb o zupełnie innych kształtach – bardziej podobnych do całej dłoni niż zwiniętej w pięść. Ale w tej, choć wyglądała pokracznie, było coś sympatycznego. Poruszała się tak, jakby chciała dać komuś w mordę. I cały czas marniała pyskiem, być może powtarzając bezgłośnie: „szlag, szlag, szlag” lub „cham, cham, cham”. Co chwilę srała albo próbowała wyrwać jakąś roślinę.
Po kilku minutach Fałniewicz wrócił z kawą.
– Mnożą się? – spytał Zyga, sądząc, że może tajniak dorabia rasowymi welonami do skromnej policyjnej pensji.
– Ikrę składają, tylko że nie mam czasu zajmować się narybkiem. Zjadają. Ale tak popatrzeć sobie można… Uspokaja.
– Ja łowię, to też uspokaja. Jednak ja z czym innym. Słuchaj, Fałniewicz… Papierosa?
– Co się stało, panie kierowniku? – zapytał wreszcie tajniak.
– Jeszcze nic takiego, ale się stanie. Miałem powiedzieć wam obu, tyle że Zielny w szpitalu… Nie musi nic wiedzieć. Słuchaj, Fałniewicz, jutro ktoś wyleci z wielkim hukiem: Tomaszczyk albo ja. Jeśli Tomaszczyk, to w ogóle nie ma o czym gadać. A jak ja, to dla pełnej jasności: żadnych głupot! Mnie nie pomożecie, sobie możecie zaszkodzić. I to nie byłby dla mnie żaden interes. W końcu, jeśli wylecę, zawsze dobrze mieć znajomości na policji.
Parząc sobie palce od szklanki, wypił potężny łyk kawy. Fałniewicz podał paskudną, ale za to mocną.
– Nie zapytasz, co możesz dla mnie zrobić? – mruknął Zyga. – Komisarz Kraft zapytał.
– To jasne, że jeśli coś mogę, kierowniku… No to zrobię, jasne.
– Nic specjalnie trudnego, za to bardzo ważne. Jutro musisz być w komisariacie najpóźniej wpół do dziewiątej, godzinę przed odprawą kierownictwa. Tomaszczyk pewnie zjawi się koło dziewiątej. Nie może mieć czasu, żeby przejrzeć papiery przed odprawą. Choćbyś miał naszczać na dywan, nie daj mu przejrzeć tych cholernych akt.
– Załatwione. – Fałniewicz potężnym łykiem opróżnił prawie pół szklanki.
Maciejewski nachylił się ku niemu.
– Gdyby jednak nie wyszło, od razu z tym do mnie, sam nic nie kombinuj. A potem zniknij wszystkim z oczu, jasne?
– Panie kierowniku, obrażać mnie pan może w robocie, ale nie u mnie w domu. Skoro powiedziałem, że załatwione, to załatwione. Kielicha?
– Ale tylko jednego. Chcę jeszcze sprawdzić, jak się miewa Zielny.
Pod wieczór w szpitalu św. Wincentego było pusto i spokojnie. Maciejewski wolno szedł po schodach, obracając w dłoniach niezapalonego papierosa. Z westchnieniem schował go z powrotem do paczki. Szpital powitał podkomisarza bielą kafelków, smrodem spirytusu, chemikaliów i trudną do określenia wonią bólu. Jej najbardziej nienawidził.
Przyspieszył kroku, mijając piętro oddziału chorób płuc, na którym umierała Zofia. Tu szpitalne upiory straszyły go najdotkliwiej. Widział ją wówczas tylko raz, z daleka, gdy kazał mu przyjść sam sławny doktor Arnsztajn wezwany na konsultację.
– Kwestia godzin – powiedział. – Mógłbym przenieść pacjentkę do siebie, do szpitala żydowskiego. Mamy nowocześniejszą aparaturę. To da się zrobić, ale nie warto, nie w tym stanie. Niech pan idzie do niej.
– Ja?! – warknął wtedy Zyga. – Niech tamten idzie.
– Tamtego jutro będą chować. W życiu nie widziałem równie rozległych zmian gruźliczych. – Doktor zakaszlał w zwiniętą dłoń.
Maciejewski nie zrozumiał, co Arnsztajn chce mu przez to powiedzieć. Dopiero po chwili do niego dotarło, że to nie było znaczące chrząkanie. Doktor na moment stracił oddech.
– To nic, to nic… – wydusił w końcu lekarz. – Niech pan do niej idzie, bo będzie pan tego żałował całe życie. Wiem, co mówię.
– A co pan, doktorze, taki moralista?! – wybuchnął Maciejewski. – Czy to nie prawo mojżeszowe każe kamienować nierządnice?
Arnsztajn wbił w niego zmęczone, przekrwione oczy.
– Niech pan nie udaje większego Żyda ode mnie! Nie mówię teraz jako jej lekarz, ale… pański.
– Przepraszam, nie chciałem urazić pana doktora – zreflektował się Zyga, ściszając głos. – To… nerwy. Dziękuję za wszystko, ale… nie, tak postanowiłem.
– Jak pan sobie chce! – burknął rozdrażniony lekarz, podając rękę na pożegnanie. – Proszę zatelefonować z rana.
Maciejewski przez szybę w drzwiach rzucił wtedy okiem na wynędzniałą żonę. Kiedyś ładna, owalna twarz przypominała mu trupią czaszkę obciągniętą cienką skórą. Wargi szeptały coś bezgłośnie, włosy lepiły się do czoła.
Wyszedł, ale wrócił jeszcze w nocy. Okno szpitalnej sali było już ciemne, a on stał i w nie patrzył. Czy gdyby wszystko ułożyło się na odwrót, gdyby to on uciekł z inną, ona by mu wybaczyła? Nie, na pewno nie! Zofia – wzór cnót chrześcijańskich, bezdzietna Matka Polka, która co niedzielę ciągała go do kościoła?! I która, uznawszy chyba, że Maciejewski jest nie do odratowania, odeszła ze znanym lowelasem, oficerem tutejszego baonu pancernego. Bardziej nie mogła zrobić mu na złość, wiedziała, jak nie cierpiał wojskowych! Ale póty dzban wodę nosi… Doktor Arnsztajn też niedawno zmarł na gruźlicę…
Myśli podkomisarza przerwało głuche stukanie w posadzkę. W końcu korytarza kuśtykał nieporadnie o kulach jakiś człowiek w piżamie. Podkomisarz zerknął za okno. Światła latarń nieco rozpraszały jesienny mrok. Zobaczył oficynę, gdzie niegdyś mieścił się szpital choleryczny dla chrześcijańskich kobiet i niewielki ogród – dawny cmentarz przykościelny.
Pchnął drzwi chirurgii.
– Proszę pana, to nie pora odwiedzin.
Odwrócił głowę. Z dyżurki wyszła zakonnica w białym habicie i czepku. Była chuda i wysoka jak gotycka katedra i tak samo surowa, jeśli sądzić po jej minie.
– Przepraszam, siostro – uchylił kapelusza – tu leży mój kolega, policjant. Jestem podkomisarzem, to ja dowodziłem akcją, kiedy postrzelili go bandyci. Nie mogłem przyjść wcześniej, a koniecznie muszę go zobaczyć. Bardzo proszę.
Pokiwała głową. Brzegi jej czepka zakołysały się jak skrzydła.
– Nie jest pan pierwszy – oznajmiła.
Maciejewski posłał jej zdumione spojrzenie.
– Pana też nie powinnam wpuścić, ale skoro już pan tu jest… Pięć minut, naprawdę, i to tylko dlatego, że nie ma siostry oddziałowej. Sala numer pięć.
– Rozumiem. I dziękuję siostrze.
Idąc wielkimi krokami do wskazanych drzwi, żałował, że nie kupił czekoladek. Po nieprzespanej nocy, szaleńczym pościgu i draństwach tego dnia czułby się dużo lepiej, gdyby miał teraz bombonierkę pod pachą. Pal sześć Zielnego! On i tak wolałby wódkę, jednak mogąc je wcisnąć siostrze, poczułby się jakby lżejszy.
„Miękniesz” – wyrzucił sobie i nacisnął klamkę.
Zielny w białej szpitalnej koszuli i opatrunkach znów wyglądał jak Valentino w „Synu Szejka”. Brakowało mu tylko kufii na głowie, jednak o brylantynie nie zapomniał. Siedział uśmiechnięty i rozmawiał o czymś z młodą, zgrabną dziewczyną, której spod kapelusza wyglądały gęste, kasztanowe włosy. Kiedy odwróciła się i odruchowo poprawiła okulary, Zyga ze zdziwieniem rozpoznał pannę Jadwigę, maszynistkę z komisariatu.
– Dobry wieczór – mruknął.
– Dobry wieczór, panie komisarzu – odpowiedziała równie zaskoczona.
– Dobry wieczór, panie kierowniku. Już wszystko wiem – zaczął paplać Zielny. – Panna Jadzia przyniosła więcej nowin niż Polska Agencja Telegraficzna. Że też mnie tam nie było!
– Taki jesteś radosny, jakbyś to umyślnie wykombinował!
– A jak! – roześmiał się tajniak. – Nie zabili, karmią, myją, medal przypną. Nie ma to jak dać się postrzelić. – Nagle spoważniał i spytał szeptem: – A czy coś nie tak, panie kierowniku?
– Skąd, Zielny?! Wszystko doskonale. Złapaliśmy zabójców Gajca, a ten cały wąsal zastrzelony. Trochę szkoda, no ale najważniejsze, że sprawa zamknięta.
– Proszę panów, nie wolno tak głośno mówić, tu są chorzy. – W drzwiach pokazała się zakonnica. – I miało być pięć minut – przypomniała, zerkając na zegarek.
– Tak, tak, przepraszam. – Dopiero teraz Maciejewski zwrócił uwagę, że po przeciwnej stronie sali, za parawanem ktoś poruszył się na łóżku. – Już idziemy. Powiedz jeszcze, potrzebujesz może czegoś?
– Panna Jadzia wszystko mi przyniosła: owoce, kompot, gazety… Tylko palić, cholera, doktór nie pozwala.
– No i dobrze. Musisz oszczędzać na krawca. Trzymaj się, Zielny.
– Do widzenia, panie kierowniku.
Maszynistka wstała i podała rannemu dłoń. Zyga nie miał już wątpliwości, kto oprócz owoców i kompotu przyniósł kwiaty, które stały na szafce nocnej obok łóżka tajniaka.
– Przyjdę jutro, panie Tadziu – obiecała szeptem.
– Będę czekał, niecierpliwie czekał, panno Jadziu. – Pochylił się, na ile pozwalały opatrunki, i cmoknął ją w rękę.
Milcząc, zeszli na dół. Dopiero gdy stanęli pod bramą szpitala, Maciejewski dał upust swojemu zdziwieniu:
– Co pani w nim widzi, panno Jadwigo? Może to i ranny bohater, ale w sumie prosty chłopak.
– Za to przystojny, panie komisarzu – odparła.
Maciejewski bezwiednie dotknął swojego połamanego nosa.
– Fakt, istny Valentino – mruknął.
A potem pomyślał, że skoro nie miał czekoladek którymi mógłby obdarować wyrozumiałą zakonnicę, pozwoli sobie na równie kosztowny gest.
– Wezmę dziś dorożkę, panno Jadwigo. I chętnie odwiozę panią do domu, bardzo proszę.