Kiedy Maciejewski otworzył oczy, zobaczył, że jest przykryty całkiem czystą kołdrą, zaś po jego prawej – a nie jak zwykle lewej ręce – znajduje się okno. W dodatku przysłonięte białą, delikatną firanką i z pelargonią na parapecie. Obok Zygi leżała jakaś dziewczyna o ciemnobrązowych, lekko falujących włosach i kształtnym, choć ciut za długim nosie. Dopiero zauważywszy okulary na nocnym stoliku po jej stronie, rozpoznał w niej pannę Jadwigę.
Pościel była świeża i gładka, zbyt świeża i gładka! Zyga nieznacznie odkrył kołdrę, zsuwając się z łóżka. Panna Jadwiga drgnęła przez sen. Długa koszula nocna z ciepłej flaneli odkryła pół łydki i nieco zjechała z ramienia. Maciejewski musiał przyznać, że dziewczyna miała naprawdę ładną skórę pokrytą jasnymi, rzadkimi piegami, ale nie wzbudzała żadnej ekscytacji. Zupełnie inaczej niż Róża, która rano, zmęczona miłością, z lekko podkrążonymi oczami, wydawała się jeszcze bardziej ponętna niż wieczorem umalowana, świeżo wyperfumowana. Bo jakie uczucia wzbudzała w nim Zofia, starał się to wyrzucić z pamięci. Okrył ostrożnie dziewczynę i wstał.
Był w spodniach bez paska, w rozpiętej pod szyją koszuli i w skarpetach, w których na szczęście nie zdążyła przetrzeć się dziura na pięcie.
Wyjrzał przez okno.
„Chmielna!” – Rozpoznał budynek szkoły dla gospodyń po przeciwnej stronie ulicy, wyschnięte badyle zarośli nad płynącą leniwie Czechówką i mały staw, przy którym siedział z wędką jakiś stary Żyd. Spojrzał na zegarek – dochodziła siódma.
– To miał być tylko miły gest – mruknął do siebie z dezaprobatą.
Nie zamierzał bawić się w donżuana. Mniej już nawet chodziło o Zielnego – kto jak kto, ale on najlepiej powinien rozumieć, że kobiety tak jak bilety Narodowego Banku Polskiego z samej swej natury przechodzą z rąk do rąk. Zwłaszcza że romans tajniaka z panną Jadwigą był najwyraźniej w początkowej, niezobowiązującej fazie. Bardziej martwiło podkomisarza, jak ten incydent może wpłynąć na pracę Wydziału Śledczego, czy maszynistka nie zechce wykorzystywać sytuacji, do której… Właśnie, jak do niej doszło?! Nie pamiętał.
Brak snu i zmęczenie, przy którym człowiekowi urywa się film, podziałały na Zygę lepiej niż flaszka na czczo. Długo zbierał myśli, a mimo to przypomniał sobie tylko ten moment, gdy panna Jadwiga, wysiadając z dorożki, powiedziała, że Maciejewski źle wygląda i czy nie wstąpiłby na filiżankę kawy…
„Opium dodała?!” – zaśmiał się w duchu.
Jego marynarka wisiała na oparciu krzesła przy owalnym, przykrytym wyszywanym obrusem stole. Obok pustego wazonu leżała kabura z rewolwerem i przypięte do niej skórzane szelki.
Zyga ubrał się, wtedy na desce do prasowania zobaczył swój krawat – pedantycznie złożony. Poniżej, na dywanie, stały buty. Kapelusz dostrzegł na haku wbitym w ścianę obok parawanu dzielącego małą wynajętą klitkę panny Jadwigi na część łazienkową i tę gościnną. Rozejrzał się za swoim okryciem. Zauważył je na wieszaku zaczepionym o niedomknięte skrzydło drzwi szafy. Po płaszczu najwyraźniej ktoś kilkakrotnie przejechał szczotką, usuwając co większe plamy błota.
Maciejewski wiązał właśnie krawat, kiedy spod łóżka dobiegł go dźwięk budzika. Był jeszcze gorszy niż jego – niepodobny do telefonu, raczej do dzwonka w szkole. Czytał w dzieciństwie „Wspomnienia niebieskiego mundurka”, gdzie Gomulicki rozwodził się nad melodią szkolnych dzwonków. Sam nie pamiętał żadnej związanej z nimi metafizyki. No może poza ich wyjątkowo złośliwym brzmieniem, gdy pierwszą lekcją miała być łacina.
– Dzień dobry… – powiedział do przecierającej oczy dziewczyny – panno Jadwigo… – dodał niepewnie. Cholera, może już byli po imieniu!
– Dzień dobry, panie komisarzu – odparła, sięgając po okulary. Po chwili okryła się szczelniej kołdrą. – Proszę się odwrócić.
Zaszeleściła pościel. Zyga zobaczył w lustrze stojącym przy toaletce pod oknem, jak ręka dziewczyny sięga po coś leżącego po lewej stronie łóżka.
– Przepraszam panią, ale przez ostatni tydzień prawie nie spałem – zaczął. – Czy może mi pani przypomnieć, co ja tu robię?
– Zasnął pan w dorożce, więc pomyślałam, że jak napije się pan kawy… Sądziłam, że jeśli dam jeszcze koniak, to poczuje się pan lepiej. Tymczasem… Boże, jak pan chrapał! – zachichotała całkiem wdzięcznie. – A tu jak pan widzi, jest tylko jedno łóżko… Może już pan patrzeć.
Stała przed nim młoda kobieta w przydeptanych kapciach, w grubym szlafroku i z włosami wołającymi o grzebień. Zydze nie wiedzieć dlaczego, przypomniały się prostytutki, które wraz z Zielnym zerwali we wtorek z łóżek wcześnie rano, a więc o jakże nieprzyzwoitej dla tych pań porze. Panna Jadwiga była wyraźnie zmieszana całą tą dwuznaczną sytuacją.
„Typowe! – pomyślał ze złością. – Zaprasza obcego faceta, a rano się rumieni! Zofia też się pewnie na początku wstydziła, kiedy tamten… – znów przypomniał sobie zmarłą żonę. – Dobrze przynajmniej, że między nami naprawdę nic nie było”.
– Zje pan coś? – zapytała panna Jadwiga.
Nie padło ani słowo o leżącym w szpitalu Zielnym, a podkomisarz miał coraz większą ochotę na jajka na miękko. I to było bardzo niebezpieczne. Groziło udomowieniem, przyzwyczajeniem, kolacją i niepotrzebnymi komplikacjami.
– Dziękuję za wszystko, ale muszę iść – postanowił, uprzedzając jeszcze głupsze myśli, jakie mogłyby mu przyjść do głowy. – Jest pani aniołem, panno Jadwigo. Do zobaczenia. – Szarmancko ucałował ją w rękę i wyszedł.
Już na ulicy Maciejewski kopnął ze złością w drzwi szkoły gospodarstwa domowego. Był piekielnie głodny. Tymczasem z powodu własnych skrupułów zrezygnował ze śniadania u panny Jadwigi, a szkolną jadłodajnię – podobno karmiącą naprawdę smacznie i tanio – otwierano dopiero o ósmej. A nie zamierzał tu stać i czekać ponad pół godziny. Sąsiedzi maszynistki na pewno mieliby wtedy temat do ciekawych plotek.
Na śniadanie zapalił więc papierosa i poszedł w stronę komisariatu. Minął szpital weneryczny świętego Józefa, przed którym mimo tak wczesnej pory kręcił się niespokojnie jakiś student. Zajrzał na postój taksówek, licząc, że może pogada z panem Florczakiem, ale stało tam tylko jedno auto, a szofera nie znał. W końcu w małym sklepiku na Cichej kupił dwie bułki i mleko. Właśnie wyszło słońce, więc usiadł z tym wszystkim na ławce na Placu Litewskim. Zaraz z dachu poczty wypatrzyły go gołębie. Sfrunęły całym stadem, lecz kiepsko trafiły. Zyga ani myślał się z nimi dzielić.
Dzień był chłodny, ale robił się coraz bardziej słoneczny. Maciejewski stał w otwartym oknie gabinetu i popijał dym papierosowy obrzydliwą herbatą. Zwykle nie palił przy Krafcie, który rzucił papierosy rok temu, gdy urodziło mu się czwarte dziecko, zresztą znowu córka. Gienek więc oszczędzał.
Jednak tego ranka Zyga musiał czymś zająć ręce i przytłumić nerwy. Niestety ledwo uspokoiła go trochę nikotyna, na Krakowskim Przedmieściu rozwrzeszczeli się gazeciarze:
– „Eeexpress Lubeeelskiii”! Prawnik pobił bandytę! „Eeexpress Lubeee…”
– „Kuuurier”! Wyjaśniona zagadka morderstwa redaktora Bindera! Nagroda policji dla mecenasa Lenneee…
– „Głoooos”! Osiem stron za dwadzieścia groszy! Zwolnienia w cegielni na Czechówce. Osiem stron „Głosu”!
Na biurku Zygi wszystkie te gazety leżały już od godziny przyniesione wraz z poranną pocztą. Jednak nie miał najmniejszej chęci ich czytać. Pocieszające było jedno – limit sensacji aż do końca roku został wyczerpany. I jeśli go nie zwolnią ze służby, do najbliższego święta narodowego daleko, więc będzie mógł odpocząć, zajmując się zwyczajnymi napadami bandyckimi, kradzieżami w sklepach i fabrykach, porachunkami nożowników urozmaiconymi co najwyżej trupem płynącym Bystrzycą.
Spojrzał na pierwsze strony miejscowych gazet. Z liczących się brakowało jedynie żydowskiego „Lubliner Tugblat”, z którym gazeciarze biegali tylko po Starym Mieście i Lubartowskiej.
– Denat miesiąca – mruknął podkomisarz. – Albo i roku.
Już chciał odsunąć pachnące farbą płachty jak najdalej od siebie, ale nawyk zwyciężył i Zyga zaczął je przeglądać. Trąbicz pierwszy łyknął wygodną dla starostwa wersję śmierci Bindera i „Kurier” zamieścił nawet jego zdjęcie. Maciejewski był pewien, że je zobaczy jeszcze nieraz ekshumowane przy okazji co większych politycznych awantur między zarządem komisarycznym miasta a prawicową opozycją. Tyle że raczej w „Głosie”, gdy nowy redaktor naczelny okrzepnie i przestanie się trząść, że zamkną mu pismo.
Kraft popatrzył na Zygę krzywo, jednak nic nie powiedział.
Podkomisarz przebiegł wzrokiem nagłówki „Expressu”. Tak, bez wątpienia Lennert samotnie stawiający czoła rosnącej przestępczości był lepszym tematem niż jakiś tam martwy od tygodnia sympatyk Dmowskiego. Artykuł o bohaterskich wyczynach mecenasa zaczynał się na pierwszej stronie i kończył na trzeciej. Dalej całą czwartą zajmowała wielka reklama Kasy Kredytowej Towarzystwa Przemysłowców Lubelskich. Napis wielkimi literami zachęcał:
…Przyjmuje wkłady w złotych
i dolarach, załatwia akredytywę, inkaso
i wszelkie czynności w zakres
bankowości wchodzące…
Maciejewski, czytając między wierszami, mógł sobie jednak dośpiewać znacznie więcej:
…a w czas kryzysu ratuje
przed bezrobociem dziennikarzy,
jak również tych funkcjonariuszy
oraz urzędników publicznych,
którzy w swojej służbie kierują
się świadomością, że nie każda
prawda nas interesuje.
Nie miał pojęcia, ile może kosztować wykupienie całej strony. Domyślał się tylko, że dla przyjaciół Lennerta całkiem niedużo, a gazecie pozwalało to przeżyć co najmniej kilka numerów dłużej.
Podkomisarz zgasił papierosa i wygładził odstający kołnierzyk pomiętej koszuli. Czekała go jeszcze bitwa z Tomaszczykiem.
– Czego mi w kółko głowę zawracacie?! – usłyszał Zyga, idąc na odprawę. To Tomaszczyk darł się na Fałniewicza.
– Ale panie komisarzu, rękę bym sobie dał uciąć! Mówili o nielegalnym strajku – upierał się tajniak.
Tomaszczyk ścisnął pod pachą swoją teczkę i ruszył w stronę gabinetu komendanta. Fałniewicz odprowadził go wzrokiem, po czym mrugnął do Maciejewskiego.
Ten kiwnął głową. Dochodziło wpół do dziesiątej.
Odprawa trwała już prawie godzinę. Tym razem Sobociński chciał zająć się wszystkimi sprawami, które zeszły na boczny tor kosztem Bindera, a potem Jeżyka. Wreszcie postanowił definitywnie zamknąć samobójstwo Gajca. Tomaszczyk sięgnął po teczkę.
Ledwie jednak ją otworzył, na podłogę wypadła szara koperta, a z niej posypały się banknoty. Kierownicy komisariatów zamilkli, nawet Sobociński odłożył zdziwiony pióro.
– A tego chyba nie było w wykazie dowodów rzeczowych – pierwszy odezwał się Zyga.
Tomaszczyk zupełnie zdębiał. I zrobił najgłupszą rzecz, jaką tylko mógł zrobić – zaczął zbierać pieniądze, zostawiając na nich ślady własnych linii papilarnych.
– Panie komendancie – znów wtrącił Maciejewski. – Proszę o zgodę na zabezpieczenie tej koperty jako dowodu. Mam powody przypuszczać, że znajdują się na niej odciski tego samobójcy, Adama Gajca. Na banknotach również.
Tomaszczyk wyprostował się. Nadal milczał, ale jego twarz była coraz bardziej purpurowa. Aspirant Szewczyk z III Komisariatu pierwszy zrozumiał, co się święci. Wstał i stuknął obcasami.
– A tak – mruknął Sobociński w stronę mundurowych. – Panowie są wolni.
Dopiero gdy zamknęły się za nimi drzwi, Tomaszczyk odzyskał głos.
– To prowokacja, panie nadkomisarzu! – wykrzyknął. – Wystawianie na szwank powagi i funkcjonowania Urzędu Śledczego!
– Mów pan po ludzku, a nie jak z gazety – warknął komendant.
– Przecież u Gajca znaleziono mniej niż pięćdziesiąt złotych.
– A kto podpisał raport z przeszukania? – spytał Zyga. – Chwileczkę… – Sięgnął po jego papiery. – „A. Tomaszczyk”. Sprytnie! Drobne na stół, gruba forsa do kieszeni. Chyba skądś to znamy, prawda, panie komendancie?
Nadkomisarz nie zareagował. Cały czas patrzył wściekłym wzrokiem na szarą kopertę.
– Panie komendancie, przysięgam… – zaczął Tomaszczyk.
– A na co mi pańskie przysięgi! – wybuchnął Sobociński. – Całe kierownictwo miejskiej policji widziało, jak z teczki sypie się pańska półroczna pensja. Jak chcesz pan to wytłumaczyć?
– To prowokacja…
– Czyja, do ciężkiej cholery?! – Nadkomisarz walnął otwartą ręką w stół. – Może ja oszczędzałem tylko po to, żeby pana skompromitować, co?
– Panie komendancie – znów wtrącił się Zyga. – Z dodatkowych zeznań znajomych Gajca wynikało jasno, że miał oszczędności. A podczas zabezpieczenia miejsca zdarzenia podkomisarz Tomaszczyk nie znalazł ani pieniędzy, ani książeczki PKO. Więc gdzie są pieniądze? No chyba oczywiste, że widzimy je przed sobą.
– Milcz pan! – warknął komendant. – Nie życzę sobie w tym miesiącu ani jednego skandalu więcej! Panie Tomaszczyk, tam jest maszyna do pisania. – Komendant wskazał przeciwległą ścianę. – Siadaj pan i pisz oświadczenie. Jeden egzemplarz zostanie u mnie, drugi zabezpieczy podkomisarz Maciejewski…
– Ale jakie oświadczenie? – spytał Tomaszczyk. Kropla potu spłynęła mu po nosie, ale nawet jej nie poczuł, tylko tkwił skamieniały za stołem.
– Co pan?! Zwyczajne. Że przywłaszczył pan sobie dowód rzeczowy niewykazany w raporcie, że dobrowolnie się pan przyznaje, żałuje i tak dalej. Bardzo mnie ucieszy, kiedy pan wreszcie zniknie z mojego komisariatu. Kiedy tu pana nie było, wszystko szło jak należy.
– I dla jasności, Tomaszczyk – Zyga wymierzył w niego palec niczym lufę rewolweru – ja tę moją kopię porządnie zabezpieczę. Ale ani w biurze, ani u siebie w domu. Niech ci nic sprytnego po głowie nie chodzi, ja nie jestem Gajec.
– Proszę mi nie przerywać! – huknął komendant. – Trzeci egzemplarz oświadczenia otrzyma drogą nieoficjalną pański przełożony. Co z nim zrobi, nie moja sprawa. Może go pan błagać albo co innego, wszystko mi jedno.
– Odmawiam! Kategorycznie odmawiam! – Tomaszczyk zerwał się z krzesła. Kolejna kropla potu spłynęła spod oprawek okularów na policzek.
– Woli pan, żebym nadał tej sprawie bieg oficjalny? Nawet jeśli się pan wybroni, robotę pan straci, to pewne.
Słuchając tych słów wypowiadanych rzeczowym głosem Sobocińskiego, Tomaszczyk wyglądał coraz bardziej żałośnie. Jak uznał Zyga, nigdy jeszcze aż tak bardzo nie przypominał wrednego nauczyciela łaciny przyłapanego – dajmy na to – na składaniu nieprzyzwoitych propozycji uczennicom. Maciejewski wolałby go co prawda widzieć na ławie oskarżonych, ale jako doświadczony policjant wiedział, że to był rozsądny kompromis.
Nagle Tomaszczyk spojrzał uważnie na Zygę, jakby go zobaczył pierwszy raz w życiu.
– Podrzuciłeś! – warknął.
– Jak śmiesz?! – Podkomisarz wstrzymał oddech. Udało się, natychmiast poczerwieniał i nikt nie mógłby mu zarzucić, że nie z oburzenia.
– Właśnie! – ryknął komendant. – Jak pan w swojej sytuacji śmie jeszcze oskarżać oficera policji o nieskazitelnym przebiegu służby?! Oficera, któremu ja sam, rozumiesz pan… – walnął pięścią w biurko, aż z drżących ust wystrzeliły mu na blat i papiery kropelki śliny -…któremu ufam jak samemu sobie. Wbij pan to sobie do głowy i pisz, do cholery, pókim dobry, kurwa-je-mać! – wypluł przekleństwo, poderwał się i takim gestem, jakby chciał dodać: „paszoł won!”, ponownie wskazał Tomaszczykowi mniejsze biurko z maszyną do pisania w kącie pokoju. – Papier i kalka w szufladzie – objaśnił Zyga.
– A teraz wynoś się pan! – warknął Sobociński. – Na dobre.
Tomaszczyk bez słowa opuścił gabinet. Maciejewski zabrał ze stołu swoją kopię oświadczenia i wstał.
– To jeszcze nie koniec pańskich kłopotów – zatrzymał go komendant. – Niech pan siada.
Zyga spojrzał zdziwiony na Sobocińskiego. Komendant zagryzł wargi i pokiwał głową.
– Idą ciężkie czasy – mruknął.
– Ma pan komendant na myśli kryzys gospodarczy?
– Mam na myśli ciężkie czasy dla pana, podkomisarzu Maciejewski. Tolerowałem pańskie… nazwijmy to: ekstrawagancje. W teatrze wybacza się je primadonnom, a na komisariacie dobrym śledczym. O ile zwierzchnik też jest prawdziwym policjantem, a nie tylko urzędnikiem.
– Bardzo to w panu cenię – bąknął coraz bardziej zaskoczony Zyga. – Chyba nie ma pan większych zastrzeżeń…
– Wyłącznie mniejsze – przerwał mu komendant. – Jednak nie to jest przyczyną pańskich kłopotów. Krótko mówiąc, żegnamy się. Za dwa tygodnie muszę się stawić w Rzeszowie. Krzywdy niby nie zrobili, panie Maciejewski, też będę komendantem powiatu. Tam Ukraińcy, agenci bolszewiccy, więc co się ma dobry oficer nudzić w spokojnym Lublinie, nie uważa pan? Tak mi powiedzieli.
– A kto na pana miejsce? – spytał z niepokojem Zyga. Na chwilę w jego głowie pojawiła się absurdalna myśl, że może on. Choć nie, to byłoby nieprawdopodobne.
– Nadkomisarz Makowiecki, komendant z Białej Podlaskiej.
– Nie znam, panie komendancie – pokręcił głową śledczy.
– To pan pozna, i to dobrze. Inspektorzy piszą, że wzorowy oficer, ale między nami: sukinsyn.
– Bardzo mi przykro, panie nadkomisarzu.
– Już niedługo będzie panu jeszcze bardziej przykro. Niech się pan, na miłość boską, przestanie spóźniać na służbę i zacznie przyzwoicie ubierać. Boks jakoś ujdzie.
– Tak jest.
– A jakby było źle, niech pan pisze. Spróbuję pana przenieść do Rzeszowa.
Podkomisarz długo patrzył na telefon, zanim podniósł słuchawkę i wykręcił 5-15.
– Dzień dobry, ambulatorium? – zapytał, choć nie było to konieczne. Odebrała ta sama kobieta o wiecznie opryskliwym głosie, z którą miał przykrość nieraz rozmawiać. – Proszę poprosić do aparatu siostrę Różę Marczyńską.
Dziś go jednak zaskoczyła, bo zmieniła ton i powiedziała prawie słodko:
– Już idę, proszę poczekać.
Nie minęło pół minuty, kiedy doleciał go gdzieś w tle śmiech Róży.
– Halo? Róża Marczyńska przy aparacie.
– Dzień dobry, tu Munio.
Kraft, który właśnie jadł kanapkę, omal się nią nie zadławił.
Podkomisarz stanął tyłem, żeby na niego nie patrzeć, i kontynuował:
– Nie masz pojęcia, co to był za koszmarny tydzień, za to dziś zapraszam cię na kolację. Co ty na to?
W ambulatorium Kasy Chorych na Hipotecznej najwyraźniej coś musiało się stać. Róża dłuższą chwilę nie odpowiadała, za to słyszał jej stłumiony głos gdzieś obok słuchawki.
– Halo? – Odchrząknął. – Źle słyszę.
– Muniu, nie gniewaj się, ale nie dzisiaj. Bo ja wiem, może po niedzieli… Teraz chłody i jest tylu pacjentów, a ja tak łatwo się męczę! – powiedziała to ot tak, lekko, jakby się cieszyła z nawału pracy. – Zadzwonię na pewno. – I odłożyła słuchawkę.
– Fatalnie – odezwał się Gienek, przełykając kęs. – Źle rozegrane. Zamiast przeprosić, że nie dzwoniłeś, ty jeszcze łaskawie wyznaczasz jej audiencję.
– A co ty możesz o tym wiedzieć? – skrzywił się Zyga.
– Więcej niż myślisz. Jestem w małżeństwie prawie dziesięć lat i nigdy się z żoną nawet nie pokłóciłem. Zresztą jak nie wierzysz, to zapytaj Zielnego.
– Bardzo dowcipne – mruknął Maciejewski i zabrał się do pracy.
Przez resztę dnia telefon milczał. Podkomisarza tak to drażniło, że sprawdzał kilkakrotnie, czy jest sygnał centrali. Przemknęło mu też przez głowę, żeby spotkać się z Trąbiczem i wypytać go, czy może coś wie o związkach starostwa ze sprawą Bindera i tymi żydowskimi skarbami. Redaktor wciąż musiał mieć znajomych w magistracie. Zyga uznał jednak, że jeśli nawet, to na zbyt niskich stanowiskach. Poza tym obiecał Trąbiczowi, że nie będzie robił z niego informatora. Przez moment zastanawiał się także, jak by wyreklamować od wojska Zakrzewskiego, lecz prędzej znalazłby jakieś dojście na uniwersytecie niż w Powiatowej Komendzie Uzupełnień. Cóż, wojsko go nie lubiło i z wzajemnością.
Aparat zaterkotał dopiero po czwartej – tuż po tym, jak Kraft poszedł do domu i Zyga zastanawiał się, czy nie postąpić tak samo.
– Inspectoratul de poliţie… Lublin? – usłyszał. – Comisar… Macziejewski?
– Da, Maciejewski. Eee… nu românâ, pardon. Sprechen Sie deutsch?
– Nu… Polonia, Lublin?… Poştă Bucureşti…
Po chwili rumuński urzędnik pocztowy przekazał komuś słuchawkę i śledczy poznał głos profesora:
– Halo, tu Achajczyk. Jestem w Bukareszcie. Dzwonię, jak pan prosił.
– Wszystko w porządku?
– W jak najlepszym. Zważywszy na okoliczności, oczywiście. W każdym razie pana człowiek wsiadł już do powrotnego pociągu. Mało rozmowny, ale sympatyczny.
– Cieszę się. – Zyga poznał po głosie, że Achajczyk jest wyraźnie rozluźniony, nerwy mu opadły. Sam nie mógł sobie jeszcze pozwolić na podobny luksus. Przełożył słuchawkę do drugiej ręki i odruchowo zerknął na drzwi. Były zamknięte, mimo to ściszył głos. – Jeśli jednak wolno mi coś panu doradzić, panie profesorze…
– Tak? Słucham.
– Niech pan uda się gdzieś na egzotyczne wykopaliska. Do Egiptu albo lepiej Meksyku.
– To raczej pewne – powiedział Achajczyk. – Ale… – zawiesił głos – właściwie panu nie podziękowałem. Chciałem rzec: czym mógłbym się zrewanżować?
– Istotnie, jest coś takiego… – Teraz to Zyga urwał na moment. Przed niespełna dwoma dniami nie sądził, że będzie musiał o to prosić.
– Tak, słucham. Halo, jest pan tam?
– Jestem. Panie profesorze, skoro wyjechał pan dość daleko od naszej praworządnej ojczyzny, czy mógłbym dostać pańskie zeznania na piśmie? Tym razem jako moją polisę ubezpieczeniową. I wyłącznie w tym celu. Halo?
– Zaskoczył mnie pan – odparł po chwili Achajczyk. – Cóż, niechętnie, jednak jestem panu to winien. Tylko jeśli pan myśli o polisie ubezpieczeniowej, to chyba nie na adres komisariatu ani nie na domowy? Czy w ogóle może pan mówić swobodnie z tego aparatu?
– Podejrzewam, że jeszcze mogę. Co do adresu… – Maciejewski zastanawiał się przez kilkanaście sekund. – Ma pan czym pisać? Tak? Stefania Kapranowa, Lublin, ulica Rury Jezuickie…
Gdy już odłożył słuchawkę, zaklął pod nosem, że przyjdzie mu zapłacić babie co najmniej pięć złotych za przysługę. Ale wiedział, że w takiej sprawie mógł jej zaufać. Przestrzegała kodeksu przedmieścia – plotkować można, kapować nigdy w życiu. A poza tym nie umiała czytać.
Maciejewski nie miał pomysłu, co zrobić z resztą soboty. Cały ten długi tydzień odzwyczaił go od tego, że można wyjść z komisariatu o wpół do piątej po południu i nie mieć potrzeby nigdzie gonić. No bo skoro flaszka w piwnicy chłodziła się od przeszło siedmiu dni, to jeszcze kilka godzin wytrzyma. Postanowił zachować się jak wielu innych – wstąpić gdzieś na kawę i ciastko. „Europa” budziła zbyt świeże skojarzenia, więc zajrzał do cukierni Semadeniego.
W środku pachniało dobrą mokką, jednak w rogu sali jakiś przejęty pryszczaty gimnazjalista z zapałem deklamował swoim kolegom:
Pani widzi w drobnostkach zaraz ton psychodramy…
Chwile życia są kruche i słodkie, jak chrust.
Czy dlatego, że my się, par exemple, nie kochamy,
Nie możemy całować swoich oczu i ust?
A ja chcę dzisiaj pieścić Pani piersi bez bluzki,
Chcę być dziko bezczelny i mocny jak tur.
Pani dużo ma w sobie z rozpalonej Zuluski,
Pani usta się śmieją i mówią: toujours!
Nieliczni jeszcze goście cukierni, prawie sami mężczyźni, uśmiechali się, słysząc dowcipne erotyczne strofy. Maciejewskiemu ta scena również wydała się zabawna. Tyle że – jak sądził – w przeciwieństwie do reszty obecnych poznał wiersz, który jego samego olśnił prawie dziesięć lat wcześniej. Choć tekst nie został skonfiskowany przez cenzurę, z powodu autora za samo jego publiczne czytanie należało się co najmniej ostrzegawcze zaproszenie na komisariat. Bruno Jasieński przed rokiem zrezygnował bowiem z polskiego obywatelstwa i robił karierę literacką w Sowietach.
Zyga znów włożył kapelusz, choć ledwie przed chwilą umieścił go na wieszaku. Wyszedł na ulicę.
Krakowskie Przedmieście wypełniało się ludźmi wracającymi z pracy. Przy kiosku u wylotu Krótkiej podkomisarz wygrzebał z kieszeni trzydzieści groszy i kupił dopiero co przywieziony ze stacji „Przegląd Sportowy”. Zaczął pospiesznie przeglądać gazetę, ale ktoś zredagował mu ją jakby na złość. Przed dwoma tygodniami ponad pół numeru było o piłce, w tym piękny artykuł wstępny o meczu Polska-Czechosłowacja. Resztę niemal wyłącznie zajmował boks, a tenis sprawiedliwie upchnięto na ostatnią stronę. Tym razem zwyciężyła kawaleryjska tradycja i na pierwszy ogień poszły konie, dalej lekka atletyka, narciarstwo… Maciejewski przebiegał wzrokiem nagłówki, aż znów wrócił na drugą stronę i przeczytał notkę maleńkim druczkiem:
19 sekund trwała walka świetnego boksera europejskiego Rene Devos z Argentyńczykiem Ceville na wyspie Kubie. Po przypadkowym pierwszym ciosie Belgijczyk padł na ziemię i dopiero po półgodzinie odzyskał przytomność. Publiczność była naturalnie mocno niezadowolona.
Uśmiechnął się ironicznie. On przez miniony tydzień walczył nawet po ostatnim dzwonku. A publiczność miała to gdzieś!
Schował „Przegląd” do kieszeni płaszcza i za rogiem skręcił w Lipową. Stracił chęć na wódkę, wolał poboksować z przeciwnikiem równie niezniszczalnym jak starostwo, Towarzystwo Przemysłowców i opinia publiczna – workiem treningowym. Poszedł do klubu.
W sali gimnastycznej WKS-u kilkunastu studentów ćwiczyło dwutakty jeszcze mało popularnego basketballu. Jednak głośniej niż uderzanie piłek o parkiet słychać było głuche walenie w bokserski worek. W drugim końcu pomieszczenia podkomisarz Maciejewski dawał upust wściekłości nagromadzonej w ciągu ostatnich dni.
Trener Szymański próbował z nim pogadać, ale nic nie wskórał. Zerknął znów na studentów – tym też niewiele potrafił pomóc, o basketballu prawie nie miał pojęcia. Ruszył więc na zaplecze na papierosa.
Nikt nie zwrócił większej uwagi na trzech mężczyzn, którzy przecięli salę i zatrzymali się obok Maciejewskiego-
– Serwus, Zyga – powiedział jeden.
Podkomisarz odwrócił się. Przed nim stał Lennert – w swetrze, pumpach i sportowych trzewikach. Déja vu! Wyglądał identycznie jak przed tygodniem. Jednak był to dla nich obu tydzień długi jak rok i niepodobny do innych – o ile cokolwiek w życiu Zyga uważał za pewne i stałe, teraz chwiało się, jakby zaraz miało upaść na deski. Raz, dwa, trzy… dziesięć, nokaut!
Maciejewski otarł pot z czoła. Wtedy dostrzegł także dwóch mężczyzn, którzy przyszli z Lennertem. Jeden, średniego wzrostu okularnik chyba niedawno po studiach, ściskał pod pachą aktówkę. Drugi, wysoki, dobrze zbudowany blondyn w płaszczu niedbale zarzuconym na ramiona, był w wieku Zygi, może nieco starszy. Podkomisarz poznał go od razu. W ciągu dziesięciu lat lekko przerzedziły mu się włosy na skroniach, ale wciąż emanowała z niego siła energicznego, pewnego siebie młodego człowieka. Teraz z pobłażliwym uśmiechem lustrował salę.
– Pozwól, to pan sędzia śledczy Hryniewicz – przedstawił go Lennert.
– Znamy się z panem sędzią – sapnął Maciejewski. – Dzień dobry, panie poruczniku.
– Prawda, jaki ten świat mały? – Hryniewicz kordialnie rozłożył ramiona, na ile mu pozwalał płaszcz.
– A w przewodnikach piszą: „Wielkie Miasto Lublin”… – lodowato odparł podkomisarz. – Pan sędzia do mnie służbowo?
– Skądże znowu! W sobotę wieczorem?! Pan mecenas wspomniał, że można tu dziś będzie zobaczyć walkę. Wprawdzie tylko treningową, ale zawsze policja kontra prawnicy. A tu pan! Co za spotkanie! Więc jednak będą emocje. Proszą potrzymać płaszcz – zwrócił się do okularnika jak do lokaja, a sam usiadł na skórzanym koźle pod ścianą z dziesięć metrów od ringu. – To co? Rozumiem, że byli panowie umówieni. I mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
– Cóż, umówieni byliśmy. – Zyga uderzył rękawicą o rękawicę.- Choć nie spodziewałem się, że będziesz o tym pamiętał, Lennert. Tyle miałeś wrażeń!
– O walce z tobą jak mógłbym zapomnieć? – Prawnik zaczął ściągać sweter.
Maciejewski zmierzył niechętnym wzrokiem uśmiechniętego ironicznie Hryniewicza, głównego widza szykującego się pojedynku. Przed oczami stanęła mu notka z „Przeglądu Sportowego” o przegranej Belga. W podkomisarzu wciąż gotowało się tyle złości, że walka z Lennertem mogłaby trwać jeszcze krócej niż dziewiętnaście sekund. Ale Zyga postanowił, że nie dopuści, aby jego publiczność była niezadowolona jak tamta na wyspie Kubie…
Wskoczył na ring, zrobił krótki bieg w miejscu i parę wymachów ramionami. Za chwilę Lennert przeszedł pod liną i bez rozgrzewki stanął na linii startowej.
Podkomisarz zaatakował pierwszy, zasypując przeciwnika lawiną szybkich, nerwowych ciosów, jakimi młócił wcześniej worek treningowy. Przystopował jednak, gdy stwierdził, że za bardzo zaczyna mu się to podobać. Wtedy dostał kilka celnych uderzeń na korpus, aż się zachwiał.
– Coś ci dzisiaj nie idzie – wycedził przez zęby Lennert.
Zyga ruszył do kolejnego ataku. Mecenas zmienił pracę nóg i umknął z linii ciosów, tak że lewy prosty Maciejewskiego trafił w powietrze. Wybity z rytmu podkomisarz spróbował uderzyć z półdystansu, ale kontra przeciwnika posłała go na liny.
– To było całkiem sprytne, Lennert – warknął Zyga.
– Zwykły prawy prosty. Dziwię się, że tego nie przewidziałeś.
– Nie strugaj wariata! – sapnął ciężko Maciejewski, ale oddech zaraz mu się wyrównał. – To było sprytne wynająć zamiejscowego mordercę, żeby wykończył Bindera, a na cenzora poszczuć grandziarzy z Kośminka. Żadnej mistyfikacji. Złapani wyśpiewają, że szło o portfel, że jeden wąsal nadał im robotę, a więcej żaden farby nie puści, bo sam gówno wie, co?
– No, kontynuuj. – Mecenas doskoczył. Zaczął od lekkich ciosów kontrolnych, szukając okazji do kolejnego natarcia.
– Poza tym jaki glina będzie się roztkliwiał, dlaczego napadli na Jeżyka – Zyga zbił lewy sierp Lennerta – kiedy ma na głowie morderstwo, o którym huczy w prasie i w radio? I jaki śledczy je połączy?
– Ciekawa teoria… Punkt, drugi, trzeci! – Prawnik wyprowadził serię z półdystansu i cofnął się dwa kroki. – Coś gardę słabo trzymasz.
– …Jeżyk musiał zginąć, bo wiedział prawie tyle, co Binder. Jednak biała plama cenzury czasem więcej powie niż całe szpalty druku. Schrzanił robotę ten Jeżyk. Nie powinien był zostawiać zdjęcia Achajczyka. Ale część łapówki i tak żeście sobie odebrali.
– Detalista z ciebie, Zyga. Sklepikarz – powiedział zjadliwie Lennert nieco rozczarowany brakiem kontrataku podkomisarza i znów wszedł w dystans.
– Może jeszcze dodasz: Żyd? Właśnie, słowa uznania z powodu Żydów. Coście im dali? „Wolisz pan, panie Golder, dostać sto tysięcy do ręki czy bić się o milion?” Polak by się bił, a pan Lipowski wybrał dobry interes. Skoro tamtą forsę z czasów sienkiewiczowskich powieści gmina i tak uważała za straconą, to odzyskanie choćby części zawsze jest zyskiem. A tu koszty, może kredyty, w końcu szkoła talmudyczna nie w kij dmuch…
Maciejewski dostał w szczękę, aż go zamroczyło. Oparty o napięte liny zobaczył, jak z mgły przed jego oczami wyłaniają się sylwetki dwóch Lennertów. Niby zwykła rzecz na ringu, ale uznał, że tym razem jakże symboliczna. W ustach poczuł smak krwi i to go całkiem otrzeźwiło. Zaczął krążyć wokół przeciwnika, zbijając ciosy kontrolne.
– Wąsal to też było niezłe posunięcie. Ciekawi mnie, czy wynająłeś właśnie tego bandziora, bo był do ciebie podobny, czy spostrzegłeś to dopiero później? I pomogło ci to obmyślić chytry plan: wszystkim kieruje tajemniczy wąsal, a nie pan mecenas z gębą gładką jak pupa niemowlaka.
Lennert nie odpowiedział. Zaatakował znowu. Maciejewski wymknął się w stronę narożnika, ale zdążył otrzymać kilka trafień.
– Najciekawszy był jednak Tomaszczyk. Cały czas sądziłem, że ta menda donosi komendantowi wojewódzkiemu albo staroście. Zdradził go dopiero ten Gajec… Tak, tak, bo tylko on mógł wynieść tę informację. I cholera, Lennert, przekombinowaliście z Gajcem! Wariat zabija działacza prawicy? Taka powtórka z zamachu na Narutowicza, tyle że na odwyrtkę i na mniejszą skalę?! Chyba idiota by uwierzył, że taki łajza został mordercą politycznym!
– A jednak wszyscy wierzą. Poczytaj gazety. A jak masz dowody, to mnie aresztuj. Sędzia śledczy jest na miejscu.
Dla obserwujących walkę musiała ona wyglądać żałośnie. To już nie był boks, a egzekucja. Zamroczony podkomisarz z rozbitą krwawiącą wargą lada moment mógł upaść na ring.
– Dowody? Do tego jeszcze nie doszedłem… – powiedział jednak całkiem składnie. – Posłuchaj dalszego ciągu, choćby w skrócie. Achajczyk wam się wymknął, mimo że zastawiliście aż dwie pułapki: nasz wąsal tę elektryczną, ty… No cóż, ty prostacką, bandycką. I znów przydało się, że jesteście podobni z wyglądu. Cały czas byłem przekonany, że ścigam ciebie. Miałeś czas, żeby zlikwidować szefa ferajny i sprzedać swoją wersję dziennikarzom. Gratuluję, mecenasie!
– Dziękuję. Ale… skoro tak sprytnie ci idzie wymyślanie takich kawałków, to może powinieneś pisać powieści kryminalne?
– O, powieści kryminalne potrafią być pouczające, Lennert! W nich przestępców zdradzają zwykle drobiazgi. A potem od rzemyczka do trzewiczka. Tak jak u ciebie. Niepotrzebnie skłamałeś z tym psem, który miał cię rzekomo pogryźć. Swoją drogą niezła, pikantna historyjka. Tyle że w niedzielę pudelka pani starościny była już zakopana w ogródku. No i wszystko się zgadza, bo za to ty w niedzielę byłeś na Kośminku. Jeden taki zeznał, że wąsal dostał wtedy kosą w łapę, zanim żeście się dogadali. A potem powiedział mi co nieco Achajczyk i wreszcie ten wynajęty zabójca. Powtórzyć ci jego ostatnie słowa?
Szczęka mecenasa zacisnęła się tak mocno, że gdyby teraz dostał w podbródek, straciłby połowę zębów. Maciejewski posłał mu szeroki uśmiech, aż krew z rozciętej wargi pociekła żywszą strużką na brodę. Lennert zdradził się i wcale nie pomogło, że zaraz zarechotał z przymusem.
– Słowo jakiegoś bandyty przeciw mojemu?! Co ty mi możesz zrobić, Zyga? Dać w gębę? Nawet na to masz dziś za krótkie ręce. Za duża sprawa na ciebie. Przykro mi to mówić przyjacielowi, ale daj sobie spokój. Wrzodów się nabawisz albo i gorzej…
– Zwłaszcza z tym „gorzej” nie radzę – warknął Zyga. – Mam dobrą polisę na wypadek śmier…
Lewy prosty na odsłoniętą szczękę rzucił Maciejewskiego na deski. Lennert przyskoczył do leżącego, jakby chciał go kopnąć, jednak uderzył tylko rękawicą o rękawicę i wrócił do narożnika.
– Dość! – zawołał.
– Daj rękę. – Zyga uklęknął z wysiłkiem.
Lennert zbliżył się niechętnie i pomógł mu wstać.
– A co do ostatnich słów tego bandziora – szepnął Maciejewski – to nie było żadnych. Nie wiem nawet, jak się nazywa. Trup na miejscu.
Mecenas odepchnął Zygę i zeskoczył z ringu. Zaczął zębami rozsznurowywać rękawice.
– A rewanż? – Maciejewski przyjął pozycję.
– To może ze mną, panie podchorą… przepraszam, panie pod-komisarzu? – odezwał się nagle Hryniewicz, dobitnie akcentując „pod”. Zeskoczył z kozła i podszedł do ringu.
– Nie odmówię panu sędziemu śledczemu. – Zyga otarł przedramieniem kroplę krwi, która płynęła mu po brodzie. – Na serio czy dla zabawy?
– Z panem wyłącznie na serio. Pan przecież zawsze jest bardzo na serio, czyż nie?
Pomógł Lennertowi zdjąć rękawice. Maciejewski ciężko dyszał wsparty o słupek narożnika, aż mecenas obwiązał sędziemu dłonie kawałkiem bandaża.
– Jeszcze krawat – poprosił Hryniewicz i po chwili w rozpiętej koszuli z podwiniętymi rękawami przecisnął się pod liną. – Zaczynamy?
– Kiedy tylko pan sędzia będzie gotowy – warknął Zyga, podchodząc do linii startowej.
Uderzyli się rękawicami i odskoczyli o pół kroku. Maciejewski schylił głowę, ukrywając twarz za gardą. Hryniewicz spokojnymi testowymi ciosami wypróbowywał jego obronę.
– Czegoś się jednak pan nauczył od naszego ostatniego spotkania – powiedział kpiąco.
– Pan sędzia bardzo dziś łaskaw. No bij! Co tak skaczesz jak panienka?!
Hryniewicz rzucił się do przodu. Przyjął dwa proste na odsłonięty tors, ale zatrzymało go to jedynie na moment. Z wściekle zaciśniętymi zębami przełamał obronę Maciejewskiego i znów uderzył. Kolejne dwa celne ciosy poszły na szczękę, trzeci prześliznął się po policzku. Zyga odskoczył, potrząsnął głową. Ten trzeci ból był najgorszy, bo się na niego nie przygotował. Twarz piekła ogniem, miał wrażenie, że rękawica Hryniewicza zdarła mu skórę do żywego, wraz ze szczeciną zarostu.
– To wszystko? – zapytał podkomisarz, podnosząc gardę. – W dwudziestym roku byłeś mocniejszy.
– A ty nic się nie zmieniłeś. Jest takie zboczenie, że facet lubi brać po mordzie, wiesz?
– No to spraw mi tę przyjemność, misiu słodki – wychrypiał Maciejewski.
Sędzia zasypał go gradem ciosów, jednak większość Zyga zdołał zbić. Te, które go dosięgły, były słabe – Hryniewicz poszedł w ilość, nie w jakość. Podkomisarz przesunął się ćwierć kroku w jego stronę i osłonięty lewym ramieniem wymierzył prawy prosty w splot słoneczny przeciwnika. Sędzia oklapł, stracił oddech. Maciejewski poprawił podbródkowym. I wtedy dopiero, prawie nie czując zmęczenia, zaczął bić naprawdę, jakby chodziło nie o towarzyskie spotkanie, a o mistrzostwo świata. Nie widział już nic poza swoim przeciwnikiem, zapomniał o obserwujących ich ludziach.
Tymczasem sekretarz sędziego przypadł do Lennerta.
– Niech pan coś zrobi! – krzyknął.
Do mecenasa nie od razu dotarło, co tamten mówił. Patrzył zdziwiony na dopiero co pokonanego przeciwnika, który nagle zmienił się nie do poznania. A właściwie nie zmienił się, raczej coś odzyskał. Znów był tym Maciejewskim, który w 1924 został amatorskim mistrzem okręgu. Robił na ringu, co chciał. Rzucał Hryniewiczem od lin do lin i tłukł go niemiłosiernie. Gdy sędzia tracił świadomość, podkomisarz klepał go lekko rękawicą dla otrzeźwienia, po czym odskakiwał na moment. A kiedy przeciwnik przejrzał na oczy, walił znowu.
– Co? – zapytał wreszcie Lennert, jakby się obudził.
– Niech pan go powstrzyma! – powiedział sekretarz.
– Tak – kiwnął głową prawnik i doskoczył do ringu. Jednak gdy chwytał się dolnej liny, kątem oka wychwycił jakiś ruch za sobą. Odskoczył, a ciężka piłka lekarska wylądowała tuż przy jego nogach.
Studenci już dawno przerwali swoje ćwiczenia skupieni na obserwowaniu walki. Ale to nie żaden z nich rzucił. Pomiędzy rosłymi chłopakami przepchnął się krępy, żylasty trener Szymański.
– O co panom chodzi? – zapytał ostro, chwytając Lennerta za ramię. – Tu jest ring bokserski, a nie mordownia. Tylko oni dwaj, Bóg lub sędzia i nikt więcej. Pan to chyba rozumie, panie mecenasie? – spytał uprzejmym głosem, ale po nabrzmiałych muskułach starego sportsmena i jego wściekle przymrużonych oczach widać było, że nie żartuje.
– Rozumiem. – Lennert cofnął się i delikatnie odciągnął od ringu przerażonego okularnika. Tamten już wiedział, że niedługo pozostanie sekretarzem Hryniewicza, skoro miał okazję obserwować jego porażkę.
Zyga właśnie odsunął się od przeciwnika i pierwszy raz spojrzał poza liny. Zobaczył zdziwiony całkiem sporą publiczność, a wśród niej trenera i mecenasa. W oczach Lennerta dostrzegł coś jakby uznanie. Przemknęło mu przez głowę, że widać każdy lubi mieć jakieś miejsce, jakieś wspomnienie, które każe mu myśleć o sobie jako o uczciwym człowieku. A tamten miał nawet trzy – ring, tę salę i zdjęcie w korytarzu z podpisem: Stanisław Lennert – prawnik, 2-gie miejsce, 1924. Obtarł ramieniem spocone czoło, po czym znów natarł na Hryniewicza.
Szymański wskoczył na ring i przecisnął się pod górnym sznurem.
– Stop! Maciejewski, na linię startu – powiedział ostro.
– Tak jest. – Zyga odbiegł od zalanego krwią przeciwnika. – Przepraszam, panie Szymański.
– Szymański to ja mogę być w knajpie, na deskach jestem pan sędzia! – upomniał go trener. – No to koniec przerwy. Ring wolny, drugie starcie. Boks!