Rozdział 5

13 listopada 1930 r., czwartek

Nawet boks nie sprawiał Maciejewskiemu przyjemności. Zwłaszcza taki boks! Rozumiał jednak, że ze skaleczoną ręką Lennertowi trudno lepiej walczyć. Gdy ten skrzywił się kilka razy, trafiając prawą rękawicą w gardę Zygi, podkomisarz przestał blokować i zbijać ciosy, robił tylko uniki. Żebyż to był choć pojedynek techniczny, ale nie jakaś szkółka pięściarska dla młodzieży gimnazjalnej! Dobrze, że trener Szymański poszedł na zaplecze sali i tego nie widział.

A podkomisarz miał wielką chęć komuś na serio przywalić!

– I co? Dotarło coś do ciebie po naszej rozmowie? – spytał naraz Lennert. Zmienił rytm, wszedł w dystans i zaatakował lewym sierpem. – Mówię ci, przyhamuj, bo za parę lat nie będzie z ciebie co zbierać. A tu kryzys idzie… Uch! – znów się cofnął. – Ostatni dzwonek, żeby złapać parę złotych. Za rok nawet glinom mogą poobcinać dodatki. Wiem, co mówię.

Zyga zacisnął zęby i wszedł w zwarcie. Poruszając tułowiem, walił raz za razem po żebrach. Czuł bijące z Lennerta gorąco, pot i wodę kolońską. Był wściekły jak drapieżnik, któremu dano powąchać krwi.

Trwało to tylko chwilę. Zaraz mecenas doprowadził do klinczu i musieli się rozdzielić. Skrzywiony prawnik potrząsnął parę razy prawą pięścią.

– Co ty taki narwany dziś jesteś? – warknął.

Maciejewski miał chęć zapytać z kolei, dlaczego przyjaciel nic mu nie wspomniał o Achajczyku. Choć z drugiej strony – czy musiał? Skoro brał udział w finansowaniu prac na Zamku, to oczywiste, że łączyły go jakieś sprawy z profesorem. I nie jest Duchem Świętym, by wiedzieć, że Zyga interesuje się Achajczykiem!

– Przepraszam – mruknął Zyga.

– Co przepraszasz?! – krzyknął Lennert. – Boksuj, jeszcze nie pora na herbatkę!

Teraz już Maciejewski pilnował się, żeby oddzielić walkę od własnych myśli. A łaziły mu po głowie jak białe robaki podtuczone przed wędkowaniem! Cały ten tydzień, to śledztwo… niech to szlag! Nawet do Róży nie zadzwonił… Wszystko przestało się układać, gdy trafił na Goldera.

„Bardzo to polskie – zreflektował się – zwalić wszystko na Żyda. Cholera, z każdym innym byłbym ostrożniejszy, a do niego poszedłem całkiem jak idiota. Czego się spodziewałem? Aj, waj, zlituj się pan, panie władza?!”

Krótkimi ciosami badał obronę Lennerta. W końcu ten dał się zmylić i opuścił gardę. Zyga natarł. Prawnik mógł zbić uderzenie, ale wolał się cofnąć o krok. Wyraźnie oszczędzał rękę.

– Stasiek, a ty znasz dobrze tego… – zaczął Zyga, ale nie zdążył dodać „Achajczyka”, bo nagle dostał prawą fangą w żebra.

– Szlag! – Lennert odskoczył i przez chwilę strząsał ból ze zranionej dłoni. – Może dokończymy następnym razem? Co powiesz na sobotę?

– Pewnie! Niech będzie sobota – mruknął Maciejewski.


* * *

Kiedy tylko podkomisarz – spóźniony ledwie pięć minut – wszedł do gabinetu, czekał już tam na niego Wilczek.

– Co tak wcześnie na odprawę? – zapytał Zyga.

Tajniak spojrzał niepewnie na Krafta, potem znów na Maciejewskiego.

– No mów, co tam. Gajec przyuważył, że za nim chodzisz?

– Gorzej, panie kierowniku – westchnął Wilczek. – Ten Gajec się powiesił. Sam pan kazał, żeby dyskretnie, dlatego wczoraj tak naprawdę nie ustaliłem nic, prócz adresu i kilku znajomych. Zresztą nie było tego dużo, odludek. Dzisiaj miałem do tego wrócić, tylko że rano nie zjawił się w pracy i…

– Skąd wiesz?

– Był meldunek z Dwójki. Powiedzieli mi, jak przyszedłem na służbę.

– Kto tam pojechał?

Kraft zajrzał do papierów, które odebrał przy wejściu od dyżurnego przodownika. Jeszcze nie zdążył ich przerzucić.

– Nie zgadłbyś! – Pokręcił głową. – Tomaszczyk. Dwie godziny temu.

Maciejewski usiadł. To mu zupełnie nie pasowało – Tomaszczyk choćby z czystej złośliwości raczej poleciłby wyciągnąć Zygę z łóżka, niż samemu wziąć się za typowo kryminalną, rutynową robotę. A jeśli nawet nie Zygę, to któregoś z jego wywiadowców.

– Dlaczego on? – zapytał Krafta Maciejewski.

– Miał dyżur domowy – powiedział zastępca. – Zgodnie z grafikiem. Do dyspozycji od szóstej rano był też Grzewicz. Fakt, mógł go kazać posłać, ale pojechał sam.

– Ano właśnie… – zastanowił się Zyga. – Z Grzewicza żaden Sherlock Holmes, ale Tomaszczyk jeszcze tego nie wie. No i wcale nie trzeba rozumu, żeby spisać prosty raport.

– Może komisarz Tomaszczyk lubi samobójców – zażartował Wilczek, drapiąc się po swoim ospowatym nosie.

„Lubi samobójców” – powtórzył w myślach Maciejewski i nagle walnął pięścią w stół. Niebywałe, musiał chyba zarobić w głowę od Lennerta, że dopiero ta uwaga Wilczka pomogła mu zobaczyć sens nowej układanki! A była przecież bardzo prosta! Tomaszczyk zgarnia Zakrzewskiego, Zakrzewski sypie, co widział Gajec. Słysząc to, Tomaszczyk pewnie poci się cały, bo wie o kimś, kto będzie bardzo niezadowolony z nieoczekiwanego świadka. Łapie za telefon i kilka godzin później Gajec ginie.

– Kto jeszcze wiedział, że go obserwujesz? – zwrócił się do Wilczka podkomisarz. Tymczasem w głowie jak trybiki jakiegoś mechanizmu przeskakiwały mu fakty i nazwiska: Binder, Achajczyk, Jeżyk, Golder, teraz Tomaszczyk… Tu maszyna się zatrzymała, w jej trybach wyraźnie brakowało paru zębów. Klozetowa pornografia z „Wykwintnej” nie wyjaśniała, kogo uprzedził śledczy polityczny. Achajczyka, Goldera?! Tomaszczyk najbardziej by pasował Maciejewskiemu do Jeżyka – to bez wątpienia byli ludzie z podobnej gliny, no ale z cenzorem nie dało się już pogadać inaczej, niż urządzając seans spirytystyczny.

– Kto wiedział?… – zastanowił się tajniak. – No pan, komisarz Kraft, ja… Więcej nikt, chyba nikt.

– Nikt?! – warknął Zyga. – Już ja przycisnę tego komunistę! – Złapał z wieszaka płaszcz i kapelusz.

– Ale o co chodzi? – zdążył tylko spytać zastępca.

– Jeszcze nie wiem. Będę za godzinę!


* * *

– Serwus, Józek. – Maciejewski rozpiął swoje okrycie i zsunął kapelusz na tył głowy. Drzwi celi zamknęły się za jego plecami.

Zakrzewski siedział na stołku przy starym stole, który zapewne służył więźniom jeszcze za cara. Pisał coś kopiowym ołówkiem na arkuszu papieru kancelaryjnego.

– Serwus – kiwnął głową. – Miałeś dość zdziwioną minę, gdyśmy się minęli w komisariacie.

– Skrzydło wprawdzie północne, za to osobna cela… – Podkomisarz rozglądał się po ścianach jak gość oceniający dopiero co wynajęty pokój w hotelu. Wyjrzał przez kraty. – O, z widokiem na synagogę! Dali ci nawet papier i ołówek. Sam widzisz, jacy jesteśmy humanitarni. W Sowietach jako polityczny już byś zbierał zęby z podłogi.

– Burżuazyjna propaganda! – warknął poeta. – Poczytaj sobie lepiej relacje George’a Bernarda Shawa.

– Stara rosyjska szkoła – skrzywił się Zyga. – Pokazali mu, co sami chcieli. Słyszałeś pewnie o wsiach potiomkinowskich? Ale ja nie na pogaduszki… – Podszedł do stołu. – Co tam smarujesz?

– Nie chciałem gadać z Tomaszczykiem, więc kazał mi samemu spisać zeznanie. No to mu podaruję moje manifesty poetyckie.

– Pokaż.

Wśród skreśleń, nabazgranych szybką kreską nagich kobiet i iście dadaistycznych mazajów Maciejewski odczytał kilka gotowych strof:


jesteś pan dobrym polakiem

żona troje dzieci urząd

jakież dla ciebie dalekie

me słowa ta cisza przed burzą


lecz kiedy z sercem ściśniętym

zadrżysz pod lufą browninga

zrozumiesz o czym skamlały

moje wierszydła.


I dalej, napisane w rogu kartki, zapewne na użytek innego wiersza:


z piasków z kośminka z bronowic

zobaczysz ruszymy razem

policja cię nie obroni

drżyj burżuazjo!


– Do Pen Clubu to cię nigdy nie przyjmą – mruknął Zyga.

– A ty się tam dużo znasz! – machnął ręką Zakrzewski.

– „Browninga-wierszydła”? Albo ta „policja cię nie obroni”?! Nisko upadłeś, Józiu. Komuna mózg ci wyssała.

– Recenzować przyszedłeś? – spytał urażony poeta. Rzucił papiery i przeniósł się na pryczę.

– Dwie sprawy. – Podkomisarz przysiadł obok Zakrzewskiego. – Po pierwsze, przepraszam, że nie dałem rady cię stąd wyciągnąć. Ale jakim sposobem Tomaszczyk zdołał cię capnąć?

– Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina – walnął się w piersi aresztant. – Jak w warszawskim szlagierze o Felku Zdankiewiczu. – I zanucił, nieco przekręcając słowa:


Połóż się, Józiu, boś ty jest pijany,

Połóż się Józiu, boś ty niewyspany.

Kładzie się Józek do snu kamiennego,

A kochanka jego do biura śledczego.

Bajrum, tarira bajrum…


– Coś ci nazbyt wesoło, jak na areszt! – przerwał ostro Zyga.

Zakrzewski umilkł i patrzył przez chwilę wilkiem na podkomisarza, w końcu zapytał:

– O co ci chodzi? Kobieta na mnie nakapowała, nie twoja wina. A jeśli masz jakiś interes, to mowy nie ma. Jesteśmy kwita.

– Nie całkiem!

Maciejewski nagłym skokiem powalił poetę na pryczę i przycisnął go do ściany. Zakrzewski próbował bić na oślep, ale z twarzą wciśniętą w zakurzony koc nie mógł się ruszyć, tracił oddech.

– Ciekawi mnie twoje jakże celne skojarzenie, Józiu – ciągnął powoli wrednym tonem podkomisarz. – Nakapowała i szczęśliwa. A co ty nakapowałeś, że ci się tak gęba śmieje, co?!

– Ku…wa, Zy…a… – dyszał aresztant – co ty?

– Ja pytam: „Co ty?”! Co ty, królu złoty, nakapowałeś Tomaszczykowi? Wynosić się w cholerę, przesłuchuję osadzonego! – wrzasnął, słysząc, że klawisz gmera przy drzwiach.

– Tak jest, panie komisarzu! – Pokrywa judasza spadła z cichym zgrzytem.

– Nic…sięgam – wydusił Zakrzewski.

– Nic? Jak sportsmen sportsmenowi?

– …ak, ku…wa, udusi…

Maciejewski rozluźnił nieco uchwyt.

– Gajec nie żyje – powiedział. – Załatwili go dzień po naszym spotkaniu. Jeśli to ty chlapnąłeś o nim Tomaszczykowi…

– Zyga, weź się w łeb puknij! Najlepiej pałką… Ja bym sypnął Tomaszczykowi?! – Poeta był nie tylko wściekły, ale i autentycznie urażony.

– Dobra. – Podkomisarz puścił go i wstał. – A jesteś pewien, że nie wypsnęło ci się jego nazwisko, cokolwiek? Przypadkiem.

– Jestem doświadczony konspirator, wiesz przecież – powiedział z nutką dumy Zakrzewski.

Maciejewski pominął milczeniem, co sądzi o umiejętnościach konspiratorskich lubelskich komunistów. Zbyt wiele słyszał od ojca i stryja o starym PPS-ie, aby zapewnienia redaktora „naszego sztandaru” mogły wywrzeć na nim wrażenie. No i wziął udział w jego zabawie w spiskowca na Krawieckiej.

– Może tak cię przemaglował, że całkiem zdurniałeś? – upewniał się Zyga.

– Sam żeś zdurniał! – zaperzył się aresztant. – Choć mnie przesłuchiwał kilka godzin, cały czas powtarzałem to samo. Sam słyszałeś. On: „Jak się nazywasz?”, a ja: „Dzierżyński”. I w tę mańkę, aż mu się znudziło. Wiem lepiej od ciebie, że albo ma się obmyślony kit i w niego się leci, albo cały czas w zaparte. A żeby o Gajcu? W życiu! Wtedy musiałbym się wyśpiewać, że byłeś ze mną, bo i tak by doszli.

– Lepiej nawet o tym nie myśl, Józiu. Niech cię Matka Boska broni! – poradził słodkim głosem Zyga. – Więc konkludując naukowo, nie ty?

– Nie ja. Pod hajrem.

Podkomisarz uśmiechnął się lekko. W ustach Zakrzewskiego ta knajacka przysięga brzmiała prawdziwiej, niż gdyby ją wypowiedział Zielny. Mimo że to poeta, a nie ulizany tajniak, studiował na lubelskim uniwersytecie i przez jakiś czas obracał się w wysnobowanych kręgach artystycznych, miał pod skórą, w bebechach, autentycznego łobuza. I jeśli zarzekał się, że „pod hajrem”, musiała to być szczera prawda.

– Szlag! – warknął Maciejewski. „Więc wyciekło od nas” – dodał w myślach.

– Ale co ty, Zyga? – Poeta był tak zdziwiony, że na chwilę zapomniał o wcześniejszej urazie. – No chyba nie Tomaszczyk załatwił naszego Gajca?

– A to już, Józiu, nie twój interes. Najlepiej całkiem zapomnij o spotkaniu z Gajcem. Nie, żeby mnie kryć, to przyjacielska rada. Dla twojego bezpieczeństwa. Ręka? Wyjdziesz z pudła, dam ci rewanż na ringu.

– Ręka. – Zakrzewski wyciągnął dłoń. – Gdybyś jednak mógł coś zrobić w mojej sprawie… Fakt, cela pierwszorzędna, ale strasznie tu nudno.

– Pojęcia nie mam co, ale pomyślę. Tyle że znowu będziesz miał dług – dodał i załomotał w drzwi. – Strażnik!

Na więziennym korytarzu rozbrzmiały kroki klawisza. Szczęknęła otwierana zasuwa.


* * *

Jeszcze z Zamku Maciejewski telefonicznie polecił Kraftowi ściągnąć na komisariat Fałniewicza i Zielnego, mimo że zgodnie z grafikiem służbę zaczynali dopiero w południe. Kiedy dotarli, zamknął od wewnątrz drzwi gabinetu.

– Coś się stało, panie kierowniku? – spytał zaniepokojony Fałniewicz.

– Tu się ciągle coś dzieje – burknął Zyga. – Tu nie kaplica, tylko Wydział Śledczy. Wilczek, przypomnij sobie cały wczorajszy dzień. Godzina po godzinie. Z kim gadałeś, kto cię widział? Wreszcie jakim sposobem podkomisarz Tomaszczyk dowiedział się, że obserwujemy Gajca?

Tajniak wyliczył kierownika biura w cukrowni, dozorcę, a posiłkując się zapiskami w notesie, odtworzył nawet całą drogę na Piaski i z powrotem.

– Z nikim nie rozmawiałem o tej sprawie, panie kierowniku, jak Boga kocham! – walnął się w piersi. – Wróciłem, napisałem raport i zaraz go oddałem komisarzowi Kraftowi.

– Panie kierowniku, może z Fałniewiczem przyciśniemy Dudarza? – zaproponował Zielny.

– A może ja wystosuję oficjalne zapytanie do Tomaszczyka? – popukał się w czoło Zyga. – Wy dwaj pojedziecie ze mną na miejsce. Wilczek, do ciężkiej cholery, przecież was o nic nie oskarżam, ale musieliście popełnić jakiś błąd, nieostrożność… Jak zwał, tak zwał. No więc?

– Panie komisarzu… – wtrącił się niepewnym głosem Kraft, zerkając nerwowo na tajniaków. – Pamięta pan, jak wczoraj do pana telefonowałem? Na Dwójkę – przypomniał. – Wtedy na chwilę zajrzał Tomaszczyk. Mógł usłyszeć.

Maciejewski przypomniał sobie tamte słowa. Ledwie kilka zdań, jednak padły w nich aż trzy nazwiska: Gajec, Binder i Jeżyk. Jeśli ktoś wie, czego szukać, aż nadto informacji…

Zyga już miał na końcu języka soczystą wiązankę, ale powstrzymał się przed obsobaczaniem zastępcy przy podwładnych.

– Wilczek, jesteś wolny. Zielny i Fałniewicz, czekajcie tu na mnie. Pan, panie Kraft… Pan niech lepiej na razie do mnie nie dzwoni.

Wybiegł i pognał korytarzem do pokoju, w którym ulokował się Tomaszczyk. Ten siedział przy biurku i pracowicie zapełniał arkusz papieru kancelaryjnego równym kaligraficznym pismem. Maciejewski zawsze uważał, że ludzie, którzy zbyt ładnie piszą, są podejrzani. Teraz był tego pewien.

– Od kiedy to, Tomaszczyk, znasz się na robocie kryminalnej? – natarł na śledczego. – Dlaczego jedziesz na miejsce zbrodni, a ja dowiaduję się o tym po fakcie?

– Piszę właśnie raport… – zaczął ten, poprawiając nerwowo okulary.

– I bardzo dobrze, że piszesz, bo za pół godziny chcę go widzieć na biurku. Skoro masz za mało roboty ze swoimi politycznymi i mieszasz się do naszej, to znaczy, że jednak mi podlegasz. Nie tylko operacyjnie! – krzyknął Zyga.

– Ale o co ci chodzi? Wytelefonowali mnie, to pojechałem. I jakie miejsce zbrodni? Facet się powiesił.

– I ty to stwierdziłeś dzięki swym kancelaryjnym kompetencjom?! – warknął podkomisarz.

Dwaj tajniacy polityczni, którzy byli w sąsiednim pomieszczeniu, powoli wycofali się na korytarz. Tomaszczyk odchrząknął i zdecydowanym ruchem nałożył skuwkę na wieczne pióro.

– Nie ja, lekarz. Wszystko będzie w raporcie. – Na skroniach wywiadowcy pokazały się sine żyły, ale zaraz na jego twarz wypełzł śliski uśmiech. – Im dłużej będziesz mi przeszkadzać, tym później skończę.

– Pół godziny! – powtórzył Zyga i trzasnął drzwiami, aż zatrzęsły się futryny.


* * *

Gajec mieszkał przy Włościańskiej, tuż obok cukrowni. Służbowa kamienica z zewnątrz przypominała pałac jakiegoś łódzkiego fabrykanta, ale pomniejszony, zgodnie zresztą ze skalą lubelskiego przemysłu. W środku budynek nie miał już w sobie nic z rezydencji opisanych przez Reymonta. Zyga, Fałniewicz i Zielny weszli po betonowych schodach na pierwsze piętro. Było tam czworo drzwi, te należące do denata od razu poznali po pieczęciach Wydziału Śledczego. Podkomisarz wyjął z kieszeni scyzoryk i zaczął go otwierać, gdy z sąsiedniego mieszkania wyjrzała kobieta koło pięćdziesiątki.

– A panowie co? – zapytała opryskliwie.

Fałniewicz zajrzał do notesu.

– Pani Godrzycka? Jesteśmy z policji, Wydział Śledczy.

– Przecież był już i jeden śledczy, i przodownik z komisariatu…

– Podkomisarz Maciejewski. – Zyga uchylił kapelusza. – W toku śledztwa zrodziły się pewne wątpliwości. Pozwoli pani zadać sobie kilka pytań?

– A co mnie tam szkodzi! – Wzruszyła ramionami. – Sam komisarz… Tyle że pranie robię! – zastrzegła.

– O, to ja panią rozumiem – zagadał z filmowym uśmiechem Zielny. – U nas w domu, jak matka brała się za wielkie pranie, to wszyscy chodziliśmy na paluszkach, nawet ojciec. Dużo pracy, no i jakie zamieszanie. Możemy, pani Godrzycka?

Jak zahipnotyzowana zrobiła dwa kroki w tył, gestem zapraszając ich do środka. Zielny z nadzwyczajną determinacją wytarł buty, na co kobieta uśmiechnęła się już całkiem miło. Maciejewski i Fałniewicz wymienili spojrzenia i przez ciemną sień pachnącą mydlinami weszli do zagraconego pokoju. Ze wszystkich mebli zwisały pióropusze paproci. W klatce na oknie zaćwierkał kanarek.

– Mąż pani jest starszym kancelistą? – Fałniewicz znów zajrzał do notesu.

– Nie dba ta cukrownia o doświadczonych pracowników – westchnął natychmiast Zielny, nim gospodyni zdążyła przytaknąć. – Nie za małe przydzielono państwu mieszkanie?

– A mówiłam! Mówiłam mężowi to nieraz. Pan władza też od razu zauważył! – ucieszyła się Godrzycka. – Siadajcie, panowie, bardzo proszę. – Pospiesznie sprzątnęła z krzeseł firanki czekające na swoją kolej do prania.

– Uprzejmie dziękujemy – skłonił się szarmancko Maciejewski, jednak kobieta patrzyła tylko na Zielnego.

– Kiedyś mieliśmy większe, a pewnie! Tyle że cukru robią coraz więcej, a nowych mieszkań nie ma. Pięć lat, jak zabrali nam służbówkę przy kuchni… O tam, w korytarzu były drzwi, za makatką! Zrobili nowe mieszkanie. Pan Gajec je zajmował i… – urwała.

– My właśnie w tej sprawie – wtrącił podkomisarz.

– A pewnie, pewnie – mruknęła, wracając do rzeczywistości, choć nie tak już twardej jak poprzednio. Najwyraźniej gadki Zielnego nastroiły ją życzliwiej do świata. – Tyle że ja wszystko powiedziałam jak na spowiedzi.

– Tak, oczywiście, ale jest jedna rzecz, bardzo ważna. Czy na pewno pan Gajec został sam, zanim targnął się na własne życie.

– No jak mówiłam temu panu… No po cywilnemu, co tu był… – Usiadła i odruchowo wygładziła serwetę. – Pan nie powala atramentem – zwróciła uwagę Fałniewiczowi, mimo że ten jak zwykle pisał w notesie ołówkiem. – Pan Gajec był pijany i hałasował na schodach. Zresztą wszyscy tupali jak jakieś stado koni. Znaczy te pijaki, co go odprowadzili. A tu beton, proszę pana, niesie. Już miałam wyjrzeć i powiedzieć, żeby się uspokoili, bo to porządny dom. Urzędników, nie jakiegoś chamstwa, co przyjechało za robotą! No ale oni weszli i wyszli, a potem aż do rana była cisza.

– A skąd pani wnosi, że wyszli? – zapytał Fałniewicz. – Bo pani nie wyglądała na korytarz, czy tak?

– Tyle co przez judasza – wyjaśniła Godrzycka. – Nie zapalili światła na schodach, no ale słyszałam drugi raz kroki kilku ludzi.

– Zaś pan Gajec… – Maciejewski poprawił się na krześle. – On, pani zdaniem, miał powód do samobójstwa?

– Czy ja wiem? – Wzruszyła ramionami. – Ale ostatnio wypić lubił, nie powiem.

– No tak, dziękujemy pani. – Zyga wstał. – Choć nie, jeszcze jedno: gdzie dokładnie pani była, kiedy usłyszała tych mężczyzn schodzących po schodach?

– No tu, w pokoju – odparła.

– W takim razie pozwoli nam pani na krótki eksperyment…

– Mamy teraz takie nowoczesne metody – wyjaśnił z poważną miną Zielny.

Podkomisarz dokończył:

– Zechce pani tu zostać i powie nam, ilu ludzi słyszała pani na schodach. Za chwilę wrócimy.

Kobieta kiwnęła głową.

Na korytarzu Maciejewski, nic nie mówiąc, popchnął swoich tajniaków w dół. Zielny stukał lakierkami, a Fałniewicz walił rozchodzonymi półbutami jak słoń. Podkomisarz zaraz przywołał ich ręką.

– I jak, pani Godrzycka? – zapytał, uchylając drzwi. – Ilu nas schodziło?

Wyszła do sieni i spojrzała po twarzach policjantów.

– Jak to ilu? Panowie wszyscy.


* * *

– Po co to było, panie kierowniku? – zapytał Zielny, kiedy już Maciejewski zdarł pieczęcie i znaleźli się w mieszkaniu Gajca.

– Masz talent do gadania, to wgryź się w gramatykę, Zielny. – Zyga poklepał go po ramieniu. – Jest liczba pojedyncza i mnoga, tak? Jeden i dwa to różnica. Ale dwa i sto już żadna. Podobnie dla Godrzyckiej istnieje tylko jeden pijak na schodach i tłum pijaków na schodach. Tyle że trzeba było to sprawdzić.

Weszli do typowo kawalerskiego pokoju z zasłanym po wojskowemu łóżkiem, stołem, szafą, kredensem i regałem z kilkunastoma książkami na półkach. Kodeks karny Tagancewa stał upchnięty obok Dmowskiego i paru starych podręczników. W niewielkiej kuchni też panował porządek, ale świadczący raczej o jej nieużywaniu niż przesadnej dbałości. Żadnych paprotek ani makatek, na ścianie wisiał jedynie krzyż.

– Już rozumiem, dlaczego Godrzycką szlag trafia, że zabrali jej tę izbę – mruknął podkomisarz. – Wyginęła roślinność.

Zielny miał wielką ochotę napomknąć coś o domu Maciejewskiego, jednak taktycznie się powstrzymał.

Kawałek sznura wciąż zwisał z haka na żyrandol, który teraz stał w kącie. Zyga wyjrzał przez okno – dzikie wino pięło się aż pod dach po kratownicy z wąskich deszczułek, mógłby po nich zejść najwyżej kot, i to z tych chudszych. Za to na wprost parapetu wznosiła się pokaźna pryzma piachu, zapewne pozostała po budowie nowych komórek dla lokatorów postawionych na tyłach kamienicy. Dozorca właśnie ładował piach na taczki.

– Cholera! – odezwał się podkomisarz.

– Co, panie kierowniku? – zapytał Fałniewicz.

– Sprawa jest jasna. Gajec nie popełnił samobójstwa. Przyprowadzili go w kilku, ale został jeden. No sam powiedz, czy gdybyś był tak pijany, żeby do domu samemu nie trafić, dałbyś radę zdjąć żyrandol, i to cicho, bez jednego brzęknięcia? A potem powiesić się na haku? Może na klamce! Morderca wlewa w Gajca jeszcze szklankę wódki, ten zasypia. Cóż za trudność dla wysokiego i trzeźwego chłopa zdjąć żyrandol, a potem wywindować człowieka?!

– No ale jak wyszedł? Ta sąsiadka by słyszała.

– Czytałeś przecież protokół, Fałniewicz! – zniecierpliwił się Zyga. – Okno było uchylone. Facet skoczył na tę kupę piachu i zniknął. Idźcie spytać dozorcy, czy nie widział jakichś śladów rano.

Maciejewski został sam w pustym kawalerskim mieszkaniu, jednak stale czuł czyjąś obecność. I bynajmniej nie był to duch Gajca. Podkomisarz nie mógł przestać myśleć o Tomaszczyku i jego raporcie:


…W mieszkaniu denata prócz rzeczy osobistych znaleziono, co następuje:

a – 6 /słownie: sześć/ blankietów czekowych in blanco z podpisem: R. Binder /w załączeniu wraz z wyszczególnionymi nrami/;

b – 38 zł 12 gr /słownie: trzydzieści osiem zł dwanaście gr/ w gotówce;

c – opróżnioną w 3/4 butelkę wódki „Luksusowa” z odciskami papilarnymi denata;

d – liczne wydania gazety „Głos Lubelski” /legalnej, związanej ideowo z prawicową opozycją/.

Wobec powyższego oraz opinii lekarskiej potwierdzającej samobójczą śmierć przez powieszenie wydaje się prawdopodobnym, iż:

I. W nocy 9 na 10 bm. A. Gajec, człowiek niezrównoważony oraz sympatyk skrajnej prawicy /zeznania sąsiadki denata, F. Godrzyckiej, w załączeniu/ udał się do mieszkania red. „Głosu Lub.” R. Bindera, po czym zamordował go najprawdopodobniej z przyczyn różnic politycznych.

II. Dla odwrócenia podejrzeń sprofanował zwłoki przez m.in. pozostawienie okultystycznych cyfr na ciele ofiary.

III. Z mieszkania zamordowanego skradł podpisane czeki.

IV. W nocy z 12 na 13 bm. po wypiciu w nieustalonym towarzystwie /zeznania F. Godrzyckiej/ znacznej ilości alkoholu /raport lekarski/ powodowany wyrzutami sumienia targnął się na życie, nie pozostawiwszy listu pożegnalnego…


Widać było, że sztukę prowokacji i inscenizowania faktów Tomaszczyk opanował perfekcyjnie. Na tym w dużej mierze polegała zresztą robota policji politycznej, gdy jeszcze istniała jako osobna służba. W jego raporcie prawie nic nie było prawdą, a jednak wszystko do siebie pasowało. Jeśli zaś cokolwiek dałoby się podważyć, na przykład to zdanie Godrzyckiej o „nieustalonym towarzystwie”, to tylko na korzyść tezy Tomaszczyka. Wyszłoby, że zataczający się Gajec wrócił do domu sam.

„A ja myślałem, że przysłali go mnie na złość!” – Zyga przypomniał sobie pojawienie się Tomaszczyka w jego wydziale tuż po morderstwie Bindera. Tak, miał patrzeć Maciejewskiemu na ręce, ale nie po to, żeby nabruździć mu w papierach. Gra toczyła się o bardziej konkretną stawkę – o niedopuszczenie do wykrycia prawdziwego zabójcy, aby wielki szwindel na Zamku nie wyszedł na jaw. Dlatego Jeżyk – kiedy już przestał być potrzebny – nie nacieszył się długo forsą z łapówki, dlatego musiał zamilknąć Gajec… Jednak tym razem nie chodziło jedynie o prostackie zacieranie śladów! Zyga nie docenił tej wszy Tomaszczyka, a może raczej tych, którzy się nim posłużyli…

Choć i Maciejewski trzymał asa w rękawie – tylko on wiedział, że Gajec „miał swój własny bank w domu”, jak zdradził się po pijaku. A skoro „bank”, to musiało być w nim więcej niż 38 złotych 12 groszy.

Zyga rozejrzał się po mieszkaniu. Kryjówką nie mogła być półka z bielizną ani puszka po kawie zbożowej – to były raczej kobiece miejsca, a Gajec mówił o swoim schowku z charakterystycznym błyskiem w oku: „patrzcie, jakim cwany!”. Podkomisarz zaczął zaglądać pod meble, sprawdzać, czy krzesła nie mają obluzowanych nóg – robić to wszystko, co z pewnością nie wpadło do głowy Tomaszczykowi z jego brakiem kryminalnego przygotowania.

– Były ślady na piasku – oznajmił Zielny od progu. – Co pan, kierowniku? – zdziwił się, widząc podkomisarza rolującego dywan.

– Zamknijcie drzwi – powiedział Zyga, opukując podłogę.

Fałniewicz zdjął płaszcz i obaj tajniacy przyłączyli się do poszukiwań.

– Głębokie ślady – ciągnął Zielny. – Ktoś ciężki z dużymi stopami. Na tej pryzmie piachu, co pan mówił. Ale cieć lubi porządek, cholera. No i nie mamy żadnych dowodów.

– Trudno. Za to jesteśmy mądrzejsi. Cicho! – Maciejewski zastygł tuż obok nogi stołu. Zastukał jeszcze raz w podłogę. Klepka odpowiedziała echem. – Przesuwamy.

Trzy deszczułki trzymały się tylko na wcisk. Wystarczyło postawić na nich obcas, a potem wyjąć klepki palcami. Pod spodem na gołym betonie leżała wypchana szara koperta.

– Włóżcie rękawiczki – polecił Zyga. Dopiero potem sięgnął do skrytki.

Koperta była wypchana pieniędzmi. Rozłożyli na podłodze banknoty po dwadzieścia, pięćdziesiąt i sto złotych. W sumie nazbierało się tego ponad tysiąc.

– Oszczędny był – pokiwał głową Zielny. – Ale co to właściwie nam daje, panie kierowniku?

– Wam premie za mordy w kubeł – uśmiechnął się podkomisarz, odliczając po dwieście złotych dla każdego tajniaka. – A reszta to będzie hak… Najdalej za kilka dni sami zobaczycie. Ja biorę komisyjnie piętnaście złotych na fryzjera i drobne sprawunki. Idziemy na bal, muszę się wreszcie ogolić.


* * *

Maciejewski kazał dorożkarzowi stanąć przy wieży ciśnień niedaleko teatru i zanurzył się w Bernardyńską. Ten odcinek ulicy, wciśnięty między masywny pałac Parysów i wysoką kamienicę po drugiej stronie, tworzył coś na kształt kanionu albo rowu tektonicznego. Ale właśnie tutaj mieścił się niewielki męski zakład fryzjerski. Był istotnie męski, nie tylko ze względu na płeć klienteli. Jak u wszystkich fryzjerów unosił się tam zapach wody kolońskiej, ale ta część atmosfery zakładu, którą tworzą pracujący w nim ludzie, nie miała nic z mieszaniny lokajstwa, żigolactwa i pederastii, której Zyga nie cierpiał. Tu raczej czuło się ring, co zauważył jeszcze na studiach, gdy przed jakimiś zawodami wraz z Lennertem przyszli się ostrzyc i ogolić.

Kiedy usiedli obok siebie na fotelach, Maciejewski trafił pod rękę samego właściciela, a Lennert pomocnika. Naraz przyszły mecenas syknął głośno, bo brzytwa drasnęła go w ucho. Zaraz zerwał z siebie ręcznik i urażony wstał z fotela. A fryzjer obejrzał ranę z daleka, jak jakiś dawny cyrulik, i powiedział tylko:

– Eee, flaki panu szanownemu nie wypływają!

Zyga przypominał sobie tę historię za każdym razem, gdy mijał zakład. Już miał pchnąć drzwi, gdy pomyślał, że powinien porozmawiać z Sobocińskim o najnowszych odkryciach, a było już dwadzieścia po trzeciej i komendant wkrótce mógł wyjść. Maciejewski cofnął się od progu.

Do komisariatu dotarł w pięć minut. Komendant był jeszcze u siebie, świadczyła o tym jakaś rozmowa, której odgłosy dobiegały zza drzwi gabinetu.

– Niech pan nie wchodzi – ostrzegła Zygę panna Jula, sekretarka. – Pan nadkomisarz ma… gościa.

Maciejewski spojrzał na nią zdziwiony, ale dziewczyna mówiła całkiem serio. Zaciskała usta, jakby w obawie, że niechcący wyrwie się z nich na wolność jakaś bardzo służbowa tajemnica.

– Gościa? – wzruszył ramionami Zyga. Oparł się o biurko panny Juli, z przyjemnością patrząc z góry na jej kształtny karczek. Z wysoko upiętej fryzury spadało na niego tylko kilka lekko kręcących się kosmyków. – Pan komendant nie miewa gości, co najwyżej interesantów.

– A jednak niech pan poczeka. – Dziewczyna wskazała krzesło. – O, zaczyna krzyczeć! – zauważyła wyraźnie podekscytowana. – To nie potrwa długo.

– Ja mam zrozumieć?! – z wnętrza gabinetu zapiszczała altem oburzona kobieta. – Ja nie mogę zrozumieć! Powtarzam panu, że jakiś pirat drogowy przejechał w piątek po południu moją suczkę. Od razu zawołałam policjanta i co? I nic! Od prawie tygodnia słyszę, że a to morderstwo, a to inny napad. Wiem, że to poważne sprawy, proszę pana! Ale czy to znaczy, że jak jest poważna sprawa, to wszystkie inne odkłada się na bok? Już się zwykłych złodziei nie łapie? Jeśli nie obchodzą was moje straty moralne, to proszę przynajmniej przyjąć do wiadomości, że to była rasowa pekinka, medalistka! Jakiś wariat przejechał mi trzysta złotych! A to chyba jest poważna sprawa?

Podkomisarz z miejsca przypomniał sobie słowa Lennerta, że w niedzielę ugryzł go pekińczyk pani starościny. Uśmiechnął się pod nosem.

„Temat jak z Poego, pewnie i Grabiński nie miałby nic przeciw takiemu pomysłowi: pana mecenasa pies kąsa zza grobu! – pomyślał ironicznie. – Tak, Lennert zawsze miewał swoje małe tajemnice, jeśli chodzi o kobiety, ale nigdy nie kłamał. Nie w tak oczywisty sposób”.

Zyga wstał i zrobił nerwowe kółko po kancelarii. Sekretarka spojrzała na niego krzywo, bo przeszkadzał w podsłuchiwaniu.

– Skoro nie chce mi pan pomóc, trudno. Poproszę o interwencję męża…

Drzwi otworzyły się i wypadła z nich kobieta w modnym kapeluszu stylizowanym na czako i w beżowym, wywatowanym w ramionach płaszczu z wielkim futrzanym kołnierzem. Wyglądała w nim bardzo szykownie. Maciejewski musiał przyznać – co jak co, ale kochanki Lennert zawsze dobierał starannie. Bo ta wyglądała ponętnie nawet teraz – mocno wzburzona i z zaciśniętymi ustami. Duże brązowe oczy, kształtny nos, brzoskwiniowa cera – można by pomyśleć, że dopiero co wróciła z wczasów w Juracie.

„Śliczna, bestyjka!” – pomyślał Zyga i zaczął się zastanawiać, dlaczego przyjaciel kłamał. Czy miało to jakiś związek z Achajczykiem? Czy w niedzielę doszło do czegoś, co Lennert chciał ukryć? Podkomisarz całkiem stracił chęć na zwierzenia przed Sobocińskim, zanim na nowo nie poustawia sobie wszystkiego w głowie.

– Przepraszam! – warknęła żona starosty, niemal taranując Maciejewskiego. Zyga zrobił dwa kroki w tył, pod ścianę, ale i tak nie uniknął uderzenia torebką. Po chwili trzasnęły drzwi kancelarii.

– Kto to był? – spytał dla pewności podkomisarz.

– Nie wie pan? – zdziwiła się sekretarka. – Salwiczowa, żona starosty. Gdzie pan idzie? Chciał pan mówić z komendantem!

– Po takim gościu lepiej nie – uśmiechnął się konspiracyjnie Maciejewski i wyszedł.

Panna Jula pokiwała ze zrozumieniem głową. Nie dziwiła się, że wolał odłożyć rozmowę z Sobocińskim na mniej nerwową chwilę.


* * *

Zielny oddał szatniarzowi płaszcz i kapelusz, przygładził włosy przed lustrem w hallu. Fałniewicz obrzucił go z pozoru nieuważnym spojrzeniem. Siedział przy wielkiej popielnicy w jednym z foteli na wprost portierni. Rozwiązywał krzyżówkę, od czasu do czasu niby od niechcenia zapisując coś w notesie. Kiwnął głową na znak, że wszystko jest w porządku – podkomisarz zajął już stanowisko w korytarzu na pierwszym piętrze, w pobliżu pokoju Achajczyka. W restauracji „Europa” orkiestra grała miłosne szlagiery, ale na parkiecie kręciły się tylko trzy pary.

Wywiadowca wszedł i rozejrzał się po sali. Lennert siedział przy niedużym stoliku na cztery osoby na niższej galerii tuż przy parkiecie. Obok popijał koniak wyraźnie wzburzony profesor Achajczyk. Coś tłumaczył, gestykulując, ale mecenas zbywał go krótkimi zdaniami i życzliwym, wytrenowanym uśmiechem.

– Szanowny pan życzy sobie miejsce dla jednej osoby? – Jak spod ziemi przy tajniaku wyrósł kelner.

– Czy tamten jest wolny? – zapytał Zielny, wskazując stolik naprzeciw Lennerta i profesora po drugiej stronie parkietu.

– Jak pan rozkaże.

Wywiadowca zerknął do menu i z trudem ukrył przerażenie. Gdyby chciał spędzić tu wieczór prywatnie, musiałby się raczyć wyłącznie wodą sodową. Teraz niby miał w portfelu dwadzieścia złotych z funduszu operacyjnego, ale kiedy Maciejewski mu je dawał, skrzywił się przy tym niemiłosiernie, jakby liczył, że jakaś reszta do niego wróci. No bo wiedzieli obaj – koleżeństwo koleżeństwem, jednak Zielny ani myślał tracić na robotę śledczą „spadku” po Gajcu. No chyba żeby Fałniewicz wyłożył połowę!

– Czy szanowny pan zechciał już coś wybrać? – Znów przypłynął kelner, widząc menu odłożone na brzeg stolika.

– Czarną kawę i pliskę – powiedział Zielny. Choć wszystkie ceny były astronomiczne, rumuński erzatz francuskiego koniaku aż tak bardzo nie straszył. – Popierajmy sojuszników – uśmiechnął się do kelnera.

– Pan życzy sobie kawę brazylijską, egipską, turecką…

– Turecką. – Tajniak przypomniał sobie, że widział jej reklamę w którejś gazecie. – Czarną jak smoła.

– A może raczy pan ciastko do kawy? Jeśli wolno zarekomendować…

– Nie, nie – stanowczo pokręcił głową Zielny. – Potem jeszcze zobaczymy.

Kiedy został sam, dokładniej przyjrzał się sali. Zajęta była dopiero połowa stolików, ale goście z hotelu i z miasta wciąż się schodzili. Lennert coś tłumaczył profesorowi, lekko gestykulując dłonią. Achajczyk gładził, a może mierzwił brodę. Chyba przytakiwał, jednak odchylił się daleko na krześle, jakby dawał do zrozumienia, że nie chce mieć z mecenasem nic wspólnego. Prawą dłoń oparł na barierce oddzielającej galeryjkę od parkietu tanecznego.

Przyszedł kelner z zamówieniem. Zielny od razu zapłacił i wyciągnął z kieszeni papierosy. Pudełko miało markę Gauloises i nikt nie musiał wiedzieć, że tajniak trzyma w nim znacznie tańsze polskie nile. Zapalił i zaczął sączyć kawę.

Do restauracji napływało coraz więcej gości. Choć był to zwykły wieczór w środku tygodnia, tu przemysłowcy i bankierzy z całego województwa jak co dzień opijali pomyślne negocjacje i uzgadniali kontrakty. Zielny zauważył też kilku dziennikarzy z „Expressu” i „Głosu”, którzy zajęli stolik w głębi, za orkiestrą, i zapewne sprzedawali sobie najnowsze plotki. Spojrzał na zegarek – za chwilę kończył się ostatni seans w pobliskim kinie „Corso”. Zgodnie z jego przewidywaniem nie minął kwadrans, jak weszło jeszcze ze dwadzieścia osób – głównie zamożnych studentów, którzy po filmie zaprosili dziewczyny do „Europy”, żeby im zaimponować.

Orkiestra łagodnie przechodziła z utworu na utwór od spokojnych wariacji pod kotlet do cygańskich romansów i tang. Na parkiecie krążyło już kilkanaście par, a rozmowa Lennerta i Achajczyka robiła się coraz bardziej nerwowa. Zielny zaczął szukać pomysłu, jak nie budząc podejrzeń, podejść bliżej. Wtedy wyłowił wzrokiem samotną pannę siedzącą nieopodal. Sądząc po kieliszkach, była tu z innymi osobami, ale jej towarzystwo gdzieś się ulotniło.

Zapiął marynarkę i podszedł do dziewczyny.

– Dobry wieczór. Proszę wybaczyć, nie jesteśmy sobie przedstawieni…

– O mój Boże! – zachichotała. Zielny poczuł od niej powiew perfum i szampana. Była najwyraźniej gotowa na mniej wersalskie maniery.

– Dokładnie to samo pomyślałem, kiedy zobaczyłem, że chwilowo siedzi panienka sama: „O mój Boże, muszę z nią zatańczyć! – Tajniak uśmiechnął się promiennie. – A zatem mogę prosić?

Objął ją i poprowadził w tańcu w kierunku Lennerta i Achajczyka.

– Ojejku, pana znosi w tamtą stronę! – zawołała wesoło. – Wypił pan tylko na jedną nóżkę?

– Nic podobnego – odparł poważnie wywiadowca. – Zakręcam specjalnie, bo jestem… detektywem.

– Kim?!

– Detektywem. Muszę podsłuchać, o czym mówią przy tamtym stoliku. Bardzo proszę, możemy teraz nie rozmawiać?

Dziewczynę zamurowało. Patrząc niedowierzająco na Zielnego, bez słowa dała się prowadzić. O to mu chodziło. Założył, że panna najpewniej mu nie uwierzy, a tym, co będzie dalej, nie zaprzątał sobie głowy. Miał talent do chwilowego okręcania sobie ludzi wokół palca, daleko większy niż taki Maciejewski, choć brakowało mu cierpliwości do roztkliwiania się nad późniejszymi skutkami. Jak słusznie powtarzał kierownik, gdyby Zielny nie został policjantem, nadawałby się świetnie na oszusta matrymonialnego.

– Niech pan to jeszcze rozważy – mówił Lennert. – Panie profesorze, karty już rozdane. I pan, i ja, choćbyśmy chcieli… można wygrać albo przegrać… składam korzystną ofertę… w przeciwnym razie…

Tajniak znów zakręcił w tańcu bliżej stolika, niestety nie dosłyszał, co się stanie w przeciwnym razie, bo panna odzyskała mowę.

– Ojej, nie boi się pan? – szepnęła mu do ucha.

– Ja nie, ale panienka powinna – odparł rozdrażniony. – To… handlarze żywym towarem. – Nie był z siebie dumny, że powtarza już użyty dowcip, ale przynajmniej nie w tym samym towarzystwie. – Sprzedają piękne dziewczyny do Brazylii. Pisali o tym w gazetach.

– Pan jest straszny kłamca!

– A panienka tak ga… ślicznie się uśmiecha. Dziękuję za taniec – powiedział, bo orkiestra akurat skończyła grać.

Zielny odprowadził rozchichotaną dziewczynę do stolika. Jej towarzystwo – trzech dwudziestoparoletnich chłopaków i koleżanka – już czekało.

„Ich trzech na dwie. Niedobrze!” – pomyślał tajniak. Skoro jeden był bez partnerki, to z daleka pachniało nerwową atmosferą. I tak studenciaki muszą się prześcigać, kto przystojniejszy i bardziej męski, a tu im jeszcze wchodzi między wódkę a zakąskę obcy facet.

„W dodatku całkiem przystojny facet” – z pełnym przekonaniem uznał Zielny.

Ukłonił się sztywno i wrócił do swojego kieliszka z resztką pliski. Zaczął właśnie rozważać, czy zbliżyć się do Lennerta w kolejnym tańcu i podsłuchać więcej, czy od razu przekazać informacje Fałniewiczowi. Tylko co właściwie miał?! Żadnych konkretów.

– Pan wybaczy – usłyszał nagle. Stał nad nim jeden z chłopaków od stolika, do którego przed chwilą odprowadził dziewczynę.

– Słucham?

– Pan wybaczy – student przysiadł się bezceremonialnie – ale tańczył pan z moją narzeczoną.

– Być może. Nie wspomniała nic na pański temat. Nie zapraszałem pana, więc proszę…

– Jeśli nie jest pan tchórzem, da mi pan jutro satysfakcję. – Chłopak nachylił się i wręczył Zielnemu wizytówkę. Jechało od niego nie tylko szampanem, w żyłach studenta musiało krążyć kilka kolejek wódki. Pewnie dlatego zniknął od stolika, bo przy barze trunki były nieco tańsze. – O szóstej rano przed bramą do Ogrodu Saskiego.

– Nie będzie pan niewyspany? – uśmiechnął się tajniak, oglądając bilecik:

„Tomasz Koniecpolski, członek rzeczywisty Korporacji Akademickiej»Concordia«, ulica…”.

– Mogę nie spać dwie noce, a i tak nakłaść panu po twarzy. Pańska wizytówka?

Zielny miał wielką chęć podetknąć mu pod nos rewolwer: „To moja wizytówka”. Chyba widział coś takiego na filmie.

– Żałuję, ale nie spodziewałem się dzisiaj żadnych pojedynków. Nie dysponuję. Jestem… Andrzej Nowakowski, dziennikarz. Do zobaczenia rano.

– Tylko pamiętaj pan! – zagroził Koniecpolski, wstając.

– Jak mógłbym zapomnieć!

Ledwie pozbył się natręta, spojrzał ponad głowami tańczących na mecenasa i profesora. Potem znów zaczął szukać wzrokiem jakiejś dziewczyny, którą mógłby poprosić do tanga. Poprzednia była spalona, bo nie mógł brnąć w awanturę z jej amantem. Gdyby siedział nie w „Europie”, ale na przykład „Pod Strzechą”, na sali roiłoby się od fordanserek. Tutaj tajniakowi pozostało tylko jedno – przespacerować się brzegiem parkietu do baru i nadstawić ucha, kiedy zbliży się do Lennerta i profesora.

– Gdybym wiedział, że posuniecie się do… – mówił Achajczyk.

– Każdy się zabezpiecza… na miłość boską, proszę nie… pan jest tak samo odpowiedzialny. I nie tak głośno, bo… to pan pociągnął za ten sznurek… wie pan, co może się stać, kiedy…

Dalszego ciągu wywiadowca nie zdołał usłyszeć, bo z impetem wpadła na niego jakaś para.

– Potrącił mnie pan! – warknął młody człowiek, którego wcześniej widział obficie raczącego się winem przy stoliku w głębi.

– W takim razie bardzo przepraszam. – Zielny zrobił parę kroków, chcąc odejść, zanim obserwowani mężczyźni zwrócą na nich uwagę.

– Nie wystarczy mi pańskie: „przepraszam”! – Pijany zastąpił mu drogę, zostawiając swoją partnerkę na parkiecie. Stała teraz jak niepyszna, sama jedna pośród tańczących par.

– Dobrze. – Wściekły tajniak sięgnął do kieszeni po wizytówkę Koniecpolskiego, członka rzeczywistego „Concordii”, i wcisnął ją natrętowi. – Jutro o szóstej rano przed bramą Ogrodu Saskiego. A teraz idźże pan sobie, bo nie mam czasu!

Zerknął ku stolikowi na galeryjce. Achajczyk właśnie rzucił banknot na stół, po czym wstał. Zielny zaklął pod nosem i ruszył w stronę hallu.

Na środku parkietu pozostali chłopak i dziewczyna. Ona coś mówiła, a on patrzył z rozdziawioną gębą na bilecik wizytowy. Wywiadowca uśmiechnął się na myśl, co będzie nazajutrz o szóstej rano przed parkiem, kiedy tych dwóch przyjdzie na umówione męskie spotkanie.

Nagle uwagę Zielnego zwrócił podniesiony głos profesora. Obok niego kiwał się jakiś pijany wąsal.

– Och, przepraszam pana szanownego najuprzejmiej…

Wciąż trzymając w dłoni syfon tryskający wodą sodową, rękawem próbował wycierać ubranie Achajczyka. W efekcie oblał go jeszcze bardziej po spodniach i po butach.


* * *

– Groził mu – wysapał Fałniewicz, który w kilka sekund znalazł się na pierwszym piętrze.

– Kto? – spytał Maciejewski.

– Lennert.

– Lennert?! – powtórzył z niedowierzaniem Zyga. Dopiero teraz uświadomił sobie, że przyszedł tu raczej, by rozwiać swoje podejrzenia. Tymczasem zaczynały się potwierdzać.

– Tak przekazał Zielny, panie kierowniku.

– Zielny chyba coś popiep… – Podkomisarz urwał.

Przez chwilę miał wrażenie, że właśnie Lennert idzie korytarzem w ich stronę. Jednak nie, był to jakiś gość hotelowy: podobny z postury wysoki mężczyzna, ale starszy – pod czterdziestkę, i z sumiastym wąsem. Maciejewskiemu wydawało się, że już go gdzieś widział, tylko w jakich okolicznościach i kiedy – nie mógł sobie przypomnieć. Gość zajrzał na moment do swojego numeru, zabrał płaszcz i kapelusz, po czym znów ruszył ku schodom.

– A gdzie jest Zielny? – spytał Zyga.

– Poszedł za Lennertem.

Podkomisarz zerknął na drzwi pokoju profesora. Zdążył je dokładnie obejrzeć, w czasie gdy Zielny bawił się na sali, a Fałniewicz rozwiązywał krzyżówkę w hallu. Nawet przejechał kartką z notesu między drzwiami a futryną. Pokój był zamknięty na klucz, w środku nikogo. Zwyczajne drzwi, zwyczajna klamka, kałuża na wykładzinie przed progiem…

– A gdzie Achajczyk?

– Chyba w łazience. – Fałniewicz wzruszył ramionami. – Ktoś oblał mu całe spodnie.

– Kto?

– Nie wiem, panie kierowniku. Jakiś pijany. O, idzie! – syknął tajniak.

Zyga myślał, że Fałniewicz mówi o pijaku, ale wywiadowcy chodziło o profesora, który szybkim, wściekłym krokiem szedł korytarzem. Jego spodnie wyglądały tak, jakby wrócił z ulewnego deszczu. Maciejewski skierował wzrok w stronę okna na podwórze hotelu, gdy przez jego głowę przebiegło dziwne skojarzenie:

„Kałuża na podłodze i mokre spodnie…”

Coś było nie tak. Ale co i dlaczego? Nie miał pojęcia.

Spojrzał na plecy oddalającego się Achajczyka, potem spuścił oczy niżej.

„Kałuża! – zrozumiał nagle. – Od rana nie padało!”

– Panie profesorze! – zawołał.

– Powiedziałem, nie będę z wami rozmawiał! – warknął tamten ze złością, nawet się nie odwracając. Od pokoju dzieliło go już kilkanaście kroków.

– Stać, policja! – krzyknął Maciejewski, kładąc wszystko na jedną kartę. To mógł być błąd poważniejszy nawet niż próba przyciśnięcia Lipowskiego. Ale ta kałuża i te spodnie… Mogły nic nie znaczyć… Jeśli się pomylił, skończy jako krawężnik patrolujący ulice i co dzień będzie się przeklinać za to, że zaufał intuicji zamiast procedurom.

Achajczyk ruszył jeszcze szybciej, ale Zyga dopadł go, zanim tamten włożył klucz do zamka. Złapał profesora i rzucił go na ścianę.

– Jak pan śmie! Pan wie, kto ja jestem?!

Podkomisarz odebrał mu klucz i obejrzał. Był stalowy, z mosiężnym kółkiem i wygrawerowanym numerem 121.

– Proszę wybaczyć. – Maciejewski uspokajającym gestem położył Achajczykowi dłoń na ramieniu. – Policja kryminalna. Podejrzewam, że grozi panu…

– Wyście w tym mieście chyba wszyscy powariowali!

Zyga postąpił krok w stronę pokoju, ale wciąż nie wiedział, co zrobić. Nagle wpadła mu w oczy lampa stojąca na okrągłym stoliku przy schodach.

– Oby miał pan rację – powiedział cicho. – Fałniewicz, pilnuj. Nie wolno zbliżać się do drzwi.

Podbiegł do lampy, wyszarpnął sznur z gniazdka, a drugim gwałtownym ruchem wyrwał go z obudowy. Zerknął za siebie. Wściekły profesor rzucał gniewne spojrzenia na boki, a milczący Fałniewicz przyciskał go swoim masywnym cielskiem do ściany.

Maciejewski odetchnął głęboko i wrócił pod drzwi. Kabel trzymał w obu dłoniach.

– Cholera! – warknął pod nosem.

W domu wyłączał korki, kiedy przyszło mu zmienić żarówkę, w komisariacie wołał Wilczka, który miał pojęcie o elektryce.

Dwukrotnie obmacał dokładnie cały przewód, sprawdzając, czy pleciona izolacja nie jest nigdzie uszkodzona. Nie była, hotel dbał o swoje sprzęty. Maciejewski założył rękawiczki, opuścił wtyczkę w mokrą kałużę pod drzwiami, a drugi koniec zbliżył do zamka…

Jeszcze nim go dotknął, na podłogę posypał się snop iskier niemal jak ze spawarki. Światła w całym hotelu nagle przygasły, potem migotały niespokojnie przez dłuższą chwilę.

Podkomisarz spojrzał na profesora, zsuwając kapelusz na tył głowy. Obaj w tej jednej sekundzie spocili się od stóp do głów. Achajczyk otarł czoło chusteczką z butonierki, Zyga rękawem płaszcza.

– Dziękuję. – Profesor lekko skłonił głowę.

– Fałniewicz – odezwał się Maciejewski nieswoim głosem – sprowadź tu najpierw jakiegoś elektryka, a potem Zielnego. Niech znajdzie tego pijaka, który oblał profesora. Później leć na róg Kościuszki, Florczak miał tam czekać. A pan, profesorze, zechce mi odpowiedzieć na kilka pytań. Bo przyzna pan, że nie wygląda to na nieszczęśliwy przypadek. – Podkomisarz doszedł już do siebie i dorzucił: – Bo co prawda mamy dziś trzynastego, ale nie piątek.


* * *

– Wąsal… – mruknął Maciejewski.

– Tak, on mieszka w hotelu – dodał profesor, wycierając spodnie ręcznikiem. – Był całkiem pijany. Myśli pan?…

Zyga powoli pokiwał głową. To się zaczynało układać w całość: zeznania tego Kisły z Kośminka, próba zabójstwa Achajczyka, no i ten facet, który minął ich na korytarzu. Wcale nie wyglądał na pijanego.

Maciejewski podszedł do telefonu, kazał połączyć się z komisariatem i zarządził poszukiwanie wysokiego, mocno zbudowanego mężczyzny z wąsami, lat około czterdziestu. Z pełną świadomością, że podany rysopis pasował do wielu bywalców nocnych lokali.

„Jeśli się przyłożą, nad ranem w wydziale będzie tłok jak w przychodni wenerycznej” – uzmysłowił sobie.

– Ostatnio widziany w jasnym płaszczu – dodał. – I ekipę z Urzędu Śledczego do Hotelu „Europejski”. Tak, wiem, że jest noc. Wykonać! – Odłożył słuchawkę. – A my mamy przynajmniej pół godziny na spokojną rozmowę – powiedział do profesora.

– Lubi pan wykłady historyczne, panie komisarzu? – Achajczyk usiadł wygodniej w fotelu. Podkomisarzowi nie podobało się jego opanowanie. Choć z drugiej strony profesor raczej miał interes w tym, aby być szczerym. I, dziwna rzecz, mimo wszystko sprawiał wrażenie uczciwego człowieka.

– Wykłady nieszczególnie. – Maciejewski zapalił papierosa.

– Ale Sienkiewicza pan czytał?

– Owszem, z dziesięć razy, jak chyba każdy w tym kraju.

– Więc łatwiej będzie panu zrozumieć przyczyny. Pamięta pan zapewne, że w 1656 roku Szwedzi przyszli do Lublina i Zamościa od północy, a potem wojska kozackie ze wschodu.

– Tak, tak, a Zamoyski z Zagłobą podarowali Karolowi Gustawowi Niderlandy. Proszę przejść do rzeczy!

– 11 października dotarły do Lublina wieści o podjazdach kozackich w pobliżu Zamościa – ciągnął Achajczyk, ignorując kpinę. – Tutejsi mieszczanie, w szczególności Żydzi, mieli świeżą pamięć o rabunkach szwedzkich. Dlatego gmina żydowska zawarła z kasztelanem na lubelskim Zamku pewną umowę. Jak byśmy powiedzieli językiem dzisiejszej ekonomii, założyli bank depozytowy…

Zyga słuchał początkowo obojętnie, potem z coraz większą ciekawością. Bo profesor tak rozwijał intrygę, że sam Sienkiewicz odpaliłby mu za nią ze trzydzieści procent swojego Nobla. Od pierwszych wiadomości o Kozakach do ich pojawienia się pod murami miasta minęły niespełna cztery dni, podczas których w tajemnicy zwożono na Zamek majątek synagog, rabinów i co zamożniejszych starozakonnych kupców oraz lekarzy. Kasztelan wiedział oczywiście, że Lublin to nie twierdza zamojska, ale znał dobrze zamkowe podziemia, które jak wszystkie lochy pod miastem sięgały w głąb na więcej kondygnacji, niż liczyły sobie budynki. Tam właśnie zostały ukryte skarby.

– Kozacy bawili w Lublinie niecały tydzień i choć zagrabili w sumie dobra warte kilkaset tysięcy ówczesnych złotych, ich dowódcy musieli mieć świadomość, że to dziwnie mało jak na miasto targowe i trybunalskie – kontynuował Achajczyk. – 16 października podpalili synagogę, następnego dnia Zamek i gdy wreszcie odjechali, a Żydzi zwrócili się do kasztelana o zwrot powierzonego majątku, ten zapewne pokazał im tylko ruiny i przywalone tonami gruzu wejścia do lochów. Dóbr nie odzyskali. Czy sam kasztelan wycisnął umówiony procent, tego nie wiadomo. Natomiast Zamku nie odbudowano i popadał w coraz większą ruinę. Może pan o tym poczytać choćby u Krasickiego.

– Pamiętam, pamiętam! – przerwał Zyga. – „Ruina”, „szpetoty ohyda” i tak dalej… Więc chce pan powiedzieć, że ktoś znalazł wejście do tych lochów?

– Nie tak od razu. Wydaje się, że na sto pięćdziesiąt lat cała sprawa poszła w zapomnienie, zwłaszcza po pożarze w 1719 roku, kiedy Zamek spłonął doszczętnie. Stał się ruderą grożącą zawaleniem i niczym więcej, a jednak starostowie Zamoyski, a potem Potocki inwestowali pewne kwoty, coś tam niby remontowali, coś kopali. Można powiedzieć: dla kaprysu, poszukiwania starożytności, ale czy rzeczywiście? Stanisław Staszic miał protegowanego: wynalazcę, lubelskiego Żyda nazwiskiem Stern. Być może uzyskał od niego jakieś informacje, bo gdy tylko powstał projekt, aby całe wzgórze zamkowe oczyścić, a kamienia użyć do szosowania dróg, on zainicjował szereg robót, aż w końcu sprowadził carską komisję, która zdecydowała, aby, wykorzystując resztki Zamku, zbudować tam więzienie. Czyż można wymyślić lepszy pretekst do poszukiwania skarbów ukrytych w fundamentach niż nowa budowa?

– Owszem, wykopaliska archeologiczne – stwierdził Maciejewski.

– Do tego też dojdziemy – kiwnął głową Achajczyk. – Więzienie postawiono, z dawnego Zamku zachowując tylko donżon i kaplicę, i najprawdopodobniej niczego nie znaleziono. Nie będę zajmował panu czasu opowieściami o polichromiach w kaplicy, pod pretekstem których i mnie tu ściągnięto, ale jedna rzecz jest ważna. Otóż w maju 1907 roku grupa więźniów uciekła z więzienia na Zamku przez kanał ściekowy. To była dość głośna sprawa, może nawet obiła się panu o uszy.

– Tak – przypomniał sobie Zyga. – Czytałem coś o tym. Bojowcy PPS-u i kryminalni. Chyba ze dwudziestu ludzi.

– Ponad czterdziestu – sprostował profesor. – Dwudziestu jeden kryminalnych i dwudziestu politycznych. Wśród nich byli ci bojowcy, którzy napadali na kasy kolejowe.

– Pamiętam, w Uhrusku i Dorohusku. Tylko co mają do tego carskie ruble?

– Pozornie niewiele, panie komisarzu, ale kto obrabia kasy, zwykle zna się na pieniądzach. W tej historii istotni są zwłaszcza dwaj z nich: pewien szesnastoletni wówczas chłopak i uciekający z nim Wacław Kostek-Biernacki.

– Komendant twierdzy brzeskiej? – zdziwił się Maciejewski.

– A jakże, piszą też o nim: „brzeski hycel”, „kat Centrolewu”, „wierny pies marszałka” i tak dalej. W wolnych chwilach pisarz. Wtedy byli w drugiej grupie uciekinierów. Weszli do kanału ostatni i tak jak pozostali dotarli na dno studni zamkowej, a potem stało się coś dziwnego. Czy pomylili drogę, czy zmienili zamiar, dość że zamiast iść w stronę rzeki, skręcili w boczną odnogę ścieku, odwalili nieco gruzu i odkryli jedną z kawern pod wzgórzem, niemal pod kaplicą. Zachowali się jednak przytomnie. Zamiast udawać poszukiwaczy skarbów, zabrali w kieszenie nieco monet i wkrótce dołączyli do reszty zbiegów. Dotarli do Nałęczowa, gdzie ukrywał ich Żeromski, a dzisiaj… No cóż, pułkownik Biernacki jest komendantem twierdzy brzeskiej, a tamten chłopak, Radosław Sierokrzewski, dyrektorem departamentu w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Ministerstwie właściwym w sprawach dziedzictwa narodowego! – dodał z przekąsem Achajczyk, po profesorsku unosząc palec. – Dlatego nie dziwiłem się, póki chodziło tylko o nadzór nad restauracją fresków, jestem wszak historykiem sztuki. Gdy jednak przyszło do wykopalisk, w dodatku realizowanych w najściślejszej tajemnicy i finansowanych przez przedsiębiorców-filantropów…

– …spotkał się pan z Binderem – przerwał Zyga. – Dlaczego właśnie z nim? Nie było w Lublinie rzetelniejszych dziennikarzy? Zresztą taka sprawa! Po co szukał pan kontaktu z prasą w Lublinie, nie w Warszawie?

– Są dwie przyczyny. Pierwsza to prezes Lipowski, który zapewnił nas obu, że artykuł nie zostanie skonfiskowany. Że wyłoży na to środki. Nie jestem jednak człowiekiem interesu…

– Tak, i ja gdzieś to już słyszałem – skrzywił się Maciejewski. – Przepraszam, proszę kontynuować.

– Nie jestem człowiekiem interesu, więc nie dostrzegłem tej subtelnej różnicy, jaka jest między negocjacjami a właściwą umową. Lipowski jako nieoficjalny przedstawiciel finansowy gminy żydowskiej, która, sam pan wie, ma obecnie duże potrzeby w związku ze swoją uczelnią, mógł albo walczyć o odzyskanie dóbr, albo wynegocjować satysfakcjonujące… nazwijmy to: odszkodowanie. Okazało się ono tak bardzo satysfakcjonujące, że zmienił zdanie. A druga przyczyna jest taka, że Binder, panie komisarzu, był na swój sposób uczciwy. Uznałem, że może być dla mnie dobrą polisą, choć nie przewidziałem bezwzględności tych ludzi. Choć powinienem… Może mi pan wierzyć lub nie, ale szczerze boleję nad tym, że ten człowiek zginął przez moje informacje. Powinienem wyjechać za granicę, gdy tylko to się stało. Czy pan się domyśla, jakimi sumami mnie nęcono? Nie wiem, ile zarabiają oficerowie policji, ale przypuszczam, że gdyby zebrać pańskie zarobki aż do emerytury…

– Proszę nie kończyć, profesorze! – warknął Maciejewski. – Wyobrażam sobie, w czym rzecz. I tym bardziej nie rozumiem, dlaczego pan nie wziął. Tak byłoby prościej i bezpieczniej.

– Cóż, nie oburza się pan… Też jest pan uczciwy. Proszę wybaczyć, nie porównuję pana w żadnym razie do Bindera! – dodał szybko Achajczyk. – Chcę tylko zauważyć, że pewnie każdy na pana miejscu tak właśnie by pomyślał, ale by tego nie powiedział. Oczywiście, przeszło mi przez głowę, że mogę wziąć pieniądze, zapewnić sobie spokój i środki do końca życia. Jednak poznałem nieco tych ludzi i dobrze wiem, że na tym by nie poprzestali. Mieliby mnie jak na widelcu i wynaleźliby sposób, żeby pogrążyć, a siebie postawić poza podejrzeniem. Proszę pana, tu chodzi o kwoty, którymi każdy się udławi. Jeśli Żydzi w 1656 roku pozwolili sobie zrabować kilkaset tysięcy, to ile musieli ukryć? Dziesięć, dwadzieścia, a może i sto razy tyle! A przecież nie o wartość czystego złota tu idzie, te przedmioty mają dziś wartość muzealną! – Profesor podniósł głos. – Tu chodzi o setki milionów!

– Pan widział te kosztowności? Są tam nadal? – ożywił się Zyga.

– Widziałem część w kawernie obok fundamentów kaplicy. Wczoraj zostały wywiezione.

– Kto?! Mów pan!

– Skrzynie zapieczętowali sam pan starosta i prawnik Towarzystwa Przemysłowców.

– Mecenas Lennert?! – Maciejewski zacisnął pięści, aż zbielały mu knykcie.

– Mecenas Lennert – kiwnął głową profesor.

– Oczywiście oficjalnie nic pan nie zezna?…

– Po co miałbym robić panu taki kłopot? Dowodów nie ma, a my dwaj w najlepszym razie trafilibyśmy do Tworek.

– A o czym rozmawialiście dzisiaj?

– Cóż, Lennert namawiał mnie na przyjęcie… stosowniejszego honorarium. Chciał, abym z nim pojechał do domu, który kończy budować w tej nowej dzielnicy pod miastem…


* * *

Zyga omiótł latarką filary kaplicy zamkowej. Dziesiątki wydrapanych imion i dat: 1863, 1905, 1926… Dał znak Fałniewiczowi i Zielnemu, wyszli razem z niezadowolonym klawiszem. Niechętnie wpuszczono ich na teren więzienia – strażnicy żądali rozkazów na piśmie. Otwarli drzwi, dopiero rozpoznawszy profesora.

– Tu. – Achajczyk oświetlił swoją latarką otwór w posadzce kilka kroków od ołtarza.

Maciejewski rozejrzał się raz jeszcze. W nikłych smugach elektrycznego światła wymalowane na ścianach draperie zdawały się marszczyć od wiatru, zewsząd patrzyły chude bizantyjskie twarze świętych – smutne i jakby zastraszone. Brodaty Achajczyk z odległości paru metrów wyglądał jak jeden z nich – tak samo wszystko wiedział, jednak ani myślał oficjalnie zeznawać.

Przebrani w wymięte fartuchy i w gumowych butach zeszli po drabinie do wąskiego, wilgotnego korytarza. Początkowo wiódł w bok, o ile Zyga dobrze rozpoznał kierunek – pod dziedziniec. Potem tunel zakręcił i coraz bardziej pochyły prowadził ich w stronę zbocza wzgórza.

– Ostrożnie! – ostrzegł Achajczyk.

Podkomisarz poświecił pod nogi i przed siebie. Dwa metry dalej korytarz przecinało szerokie na niecały metr pęknięcie.

– Kto tu schodził?

– Ja i Lennert. Proszę potrzymać.

Achajczyk podał śledczemu zwój sznurowej drabiny, a koniec przyczepił do haka sterczącego w ścianie.

– Pan pierwszy, profesorze.

– Oczywiście – pokiwał głową Achajczyk. – Rozumiem pańską ostrożność.

Kawerna miała około trzech metrów wysokości. U dołu rozszerzała się nieco, tak że we dwóch mogli stanąć w niej całkiem swobodnie. Zyga zaczął przyglądać się ścianom, myśląc o niewidocznych odciskach palców, jakie by z nich zdjął, gdyby tę wycieczkę przewidział i przygotował się do niej. Choć z drugiej strony czego mogłyby dowieść? Towarzystwo Przemysłowców współfinansowało badania, więc jego hojni członkowie-dobroczyńcy musieli mieć prawo do oglądania wyników prac.

– Wzgórze zamkowe osiada – powiedział uczony – i bywa, że samo odsłania fragmenty lochów. Tak właśnie stało się tutaj. Gdyby spróbować zrobić tunel o tam, wzdłuż zbocza, zapewne znaleźlibyśmy coś więcej, ale to już prace górnicze, nie archeologiczne. Tutaj było siedem skrzyń częściowo przysypanych gruzem.

Maciejewski wodził latarką w ślad za światłem profesora. W końcu opuścił ją zrezygnowany. Nagle coś błysnęło mu na ziemi. Schylił się i podniósł przez chusteczkę srebrną monetę.

– Szóstak Wazy – machnął ręką Achajczyk. – Śmieć, choć w dobrym stanie. Kolekcjoner zapłaciłby jakieś pięćdziesiąt, góra sto złotych, jeśli byłby narwany.

Zyga obrócił monetę w dłoniach, rozważając chwilę, czy nie włożyć jej do kieszeni. Zwyciężył rozsądek – rzucił pod nogi.

– Skoro już zeszliśmy razem do piekła… – uśmiechnął się Maciejewski – to mam dla pana propozycję, profesorze. Zeznanie i tak musi pan złożyć, bez tego się nie obejdzie. Proszę się jednak nie obawiać, nie wszystko co padło między nami, musi też zostać na papierze. A przynajmniej w tej sytuacji…


* * *

Przodownik Wilczek mieszkał przy Kąpielowej. W lecie to było całkiem miłe miejsce, po pracy mógł popływać w Bystrzycy albo pobliskim stawie. Za to jesienią – choć urwij się z nudów, nic do roboty, jedynie mała podrzędna knajpa na Przemysłowej. Nie znajdowała się jednak w wykazie lokali, które mogliby odwiedzać prywatnie policjanci. No i „Gospoda Chrześcijańska” spory kawałek dalej, na Placu Bernardyńskim – tam wolno mu było chodzić, tylko nie miał po co.

Kiedy Wilczek wrócił ze służby, jak co dzień przebrał się w stare ubranie, przyniósł żonie węgla z piwnicy, zagonił dwójkę urwisów do odrabiania lekcji, po kolacji pograł ze starszym synem w szachy i tak zeszło do późnego wieczora. Zapalił jeszcze ostatniego papierosa i włączył cicho radio. W końcu położył się spać.

Było pewnie po drugiej w nocy, kiedy domowników obudziło głośne pukanie do drzwi.

– Co za cholera, Wójcik znowu pomylił drzwi czy co? – mruknął rozbudzony Wilczek i powlókł się do przedpokoju.

Na progu stał kierownik Maciejewski.

– Przejedziesz się do Lwowa – powiedział bez żadnych wstępów. – Policja stawia.

– Ale dlaczego do Lwowa, panie komisarzu?

– Bo do Paryża, Wilczek, już nie było biletów.

Tajniak zdziwił się, że podkomisarz szasta służbowymi funduszami. Jeszcze kilka dni temu objechał Grzewicza za skorzystanie z dorożki!

Nagle usłyszeli skrzypnięcie drzwi sypialni. Wyjrzała z niej żona Wilczka w papilotach na głowie i niechętnym spojrzeniem obrzuciła Zygę.

– Dobry wieczór pani. – Ten uchylił kapelusza. – I przepraszam, że panią obudziłem.

– Alu, to pan komisarz Maciejewski – przedstawił nocnego gościa Wilczek.

– Pan komisarz? – zdziwiła się kobieta. Przysłoniła dłonią papiloty. – Coś się stało?

– Nic takiego – uspokoił ją Zyga. – Ale pani mąż musi natychmiast wyjechać służbowo w nagłej sprawie. Niech się państwo naradzą, czy nie trzeba czegoś kupić we Lwowie. Czekam w aucie.

Niecały kwadrans później Wilczek zbiegał z pierwszego piętra z małą walizką w jednej ręce i listą sprawunków w drugiej. Pod pachą uwierała go pospiesznie przypięta kabura z rewolwerem. Zatrzymał się na chwilę, żeby poluźnić paski. Zobaczył stojącą przed bramą taksówkę.

Samochód ruszył, jeszcze nim Wilczek zdążył zamknąć drzwi. Wcisnął się z trudem na tylną kanapę, na której stłoczeni jak śledzie siedzieli Zielny, jakiś brodaty facet w okularach, Fałniewicz, no i teraz on.

– To pan profesor Achajczyk. – Maciejewski wychylił się przez oparcie przedniego fotela i wskazał brodacza. – Wilczek, odwieziecie pana do Lwowa i będziecie uważać, żeby mu włos z głowy nie spadł, jasne?

– Tak jest.

– Dziś ktoś próbował zamordować pana profesora. Właśnie złożył zeznanie na komisariacie. To ważny świadek, rozumiecie? Nikt nie wie, gdzie jedziemy, ale strzeżonego… Sami rozumiecie, Wilczek.

– Tak jest, a czy…

– Więcej nie musicie wiedzieć – przerwał mu podkomisarz. – Unikać tłumu, nie odstępować na krok profesora, broń pod ręką. Jak u was z amunicją?

– Pełny bębenek i dziesięć zapasu.

– Powinno wystarczyć, ale macie jeszcze dziesięć. – Zyga sięgnął do kieszeni i podał tajniakowi garść naboi.

Auto przejechało tymczasem most i skręciło w Foksal.

– A tu, Wilczek – podkomisarz wcisnął śledczemu kilka banknotów – macie sto… dwieście złotych na wszelki wypadek. Nie musicie kwitować, tylko twarz na kłódkę, jasne?

– Tak jest, panie komisarzu – wyjąkał tajniak, miętosząc w dłoniach prawie miesięczne pobory, i to z dodatkiem służbowym.

Pan Florczak zahamował przed dworcem. Fałniewicz został w aucie, reszta wbiegła po schodach do budynku. Warszawa – Rawa Ruska – Lwów już sapał na pierwszym torze.

– Nie ma czasu, bilet kupicie u konduktora. – Zyga dał Wilczkowi jeszcze jeden banknot.

Rozejrzał się. Dworzec żył, choć prawie całe miasto już spało. W zaparowanym oknie ciepłej poczekalni podkomisarz dostrzegł przysypiającą babę, do której ukradkiem przysuwał się jakiś wyrostek. Odskoczył jednak, udając wyrwanego z drzemki, kiedy na ławce obok przysiedli dwaj rozmawiający o czymś żołnierze. Baba też otworzyła oczy. Skrzywiła się niezadowolona, że przeszkadzają jej spać – a zarazem zupełnie nieświadoma, że zawdzięcza im nienaruszone zawiniątko z pieniędzmi.

Na peronie nic się jednak nie działo. Do niemal jeszcze pustego osobowego do Chełma wsiadało jakieś starsze małżeństwo. Zasnuty parą z lokomotywy robotnik kolejowy opukiwał młotkiem koła wagonu pulmanowskiego pociągu pospiesznego do Lwowa. Jakiś zmęczony maszynista w rozpiętym szynelu wolnym krokiem szedł ku poczekalni.

– Niech pan pamięta o telefonie. – Maciejewski podał Achajczykowi rękę.

Gentlemen’s agreement – kiwnął głową profesor. – Do widzenia.

Zyga i Zielny poczekali, aż przebrzmi gwizdek zawiadowcy i wołanie konduktora: „Proszę wsiadać! Drzwi zamykać!”. Koła parowozu obróciły się kilkakrotnie w miejscu i z wysiłkiem szarpnęły skład. Zgrzytnęły zderzaki, pociąg ruszył, pozostawiając na peronie rzedniejący obłok dymu i pary.

– O jaką szło forsę? – zapytał Zielny i zaraz zastrzegł się zapobiegawczo: – Jeśli oczywiście można wiedzieć, panie kierowniku…

– Wolałem nie pytać, pewnie ze sto, może dwieście tysięcy…

– Do podziału? – zdziwił się tajniak.

– Nie, no skąd! Dla profesora.

– Dwieście tysięcy, panie kierowniku! – westchnął tęsknie Zielny. – Jakby co, od razu mówię, ja bym wziął.

– Pomarzyć można! Ale o tym, co słyszałeś, morda w kubeł, poniał?

– No pod hajrem, panie kierowniku! – Zielny zrobił urażoną minę.

Zyga zaśmiał się, przypominając sobie rozmowę z Zakrzewskim w celi i to, co wtedy pomyślał o swoim najlepszym śledczym.

– Idziemy! – rzucił Maciejewski. – Pan Florczak czeka.

– Jeszcze jedno, panie kierowniku – zatrzymał go tajniak. – Niech pan powie, kiedy pan wydobył z komendy fundusze dla Wilczka? I jakim cudem?!

– Jak to jakim? – uśmiechnął się podkomisarz. – Achajczyk dał. Tylko po co Wilczkowi o tym wiedzieć?

Загрузка...