Maciejewski otworzył oczy, zanim jeszcze zadzwonił budzik. Gardło miał wysuszone i nieruchawe jak szewskie kopyto, we łbie lekko łupało. Obrócił się w stronę biblioteczki z rozrzuconymi w nieładzie książkami, sprawdził, czy jest w stanie czytać tytuły na ich grzbietach, nawet gdy stoją wspak. Nie było zagrożenia, kontrolował kaca.
Czekając na dźwięk budzika – równie namolnego jak telefon na jego biurku w komisariacie – wodził wzrokiem po mieszkaniu. Zofia nienawidziła tej nory, nic dziwnego, że skorzystała z pierwszej okazji, aby odejść. Choć i tak wytrzymała z nim prawie dwa lata, próbując ucywilizować męża. „Niedługo dostaniesz awans, Zygu, a my żyjemy jak bankruci” – powtarzała do znudzenia. Potem zaczęli kłócić się o wszystko i o nic, wreszcie całkiem przestali rozmawiać. Przełożeni Maciejewskiego krzywo patrzyli na rozwody, ale on miał szczęście w nieszczęściu, bo pół roku po tym, jak uciekła z kochankiem, dopadła ją gruźlica. Tym sposobem Zyga nie musiał sprzedawać ohydnego domu po ciotce i zamiast niemoralnym rozwodnikiem, został doświadczonym przez los wdowcem. A kilka miesięcy później podkomisarzem i kierownikiem wydziału.
Myśli przerwało mu wściekłe dzwonienie. Przycisnął budzik ręką, a gdy ten zamilkł, podkomisarz spuścił nogi i zaczął szukać nimi kapci. Dopiero po chwili spostrzegł, że leżały daleko, aż pod oknem. Przenikliwy chłód z miejsca przeszył mu stopy. Zabrał się więc do rozpalenia w piecu.
Lubił kaca o poranku. Mógł wtedy wyłączyć nie tylko budzik, ale też tkwiącego w nim policjanta. Wrzucając drewniane szczapy w ogień, myślał o przyjemnych rzeczach – że w kuchni powinno być jeszcze kilka jajek, ćwiartka średnio czerstwego chleba, a już na pewno kawa i cukier. Jeśli zaś nie omylił się w rachubach – może nawet nieco mleka. Ale gdy zerwał kartkę z kalendarza, by nią ożywić przygasający płomień, przyszło niemiłe otrzeźwienie – była środa, a w środy przychodziła Kapranowa, żeby jako tako ogarnąć mu mieszkanie. Gdyby ją zawiadomił wcześniej, baba by pojędoliła, ale zjawiłaby się w czwartek. Tyle że wcześniej zupełnie nie miał do tego głowy.
Kapranowa mieszkała dwa domy dalej z mężem inwalidą, który rozpowiadał, że stracił nogę na wojnie bolszewickiej. Zyga jednak dobrze wiedział, że stało się to w pobliskiej cegielni na Glinianej. Chłop popijał zdrowo przez całą noc, a rano poszedł do pracy, ledwie wiedząc, jak się nazywa. Gdy wył z bólu, leżąc pod stosem ciężkich, wilgotnych, jeszcze niewypalonych cegieł, podobno jechało od niego jak z gorzelni. Dlatego nie dostał żadnego odszkodowania i wyrzucili go z roboty bez odprawy. Teraz pił mniej, bo nie miał za co, i jak zmiłowania czekał na każdą środę, gdy jego żona przynosiła parę złotych od „kochanego pana komisarza”.
Nie tylko zresztą parę złotych. Maciejewski nieraz umyślnie zostawiał na widoku pół paczki papierosów – bo całej by nie wzięła, byłoby to szyte zbyt grubymi nićmi, a ona miała swój spryt drobnego złodziejaszka. Podobnie znikała czasem część zawartości niedopitych flaszek albo jakieś groszaki, jeśli potoczyły się na podłogę. Ale w zamian pojawiało się mleko, masło czy jajka. Jednak tej środy Zyga miał ochotę na odrobinę spokoju.
Ledwie zdążył się umyć, ubrać, doczyścić jako tako buty i cokolwiek przekąsić, usłyszał skrzypnięcie furtki i kroki Kapranowej. Po chwili zapukała i weszła. Była malutka, gruba, ale niezniszczalna i hałaśliwa niczym tankietka. Od razu zaczęła gadać jak nakręcona:
– A dzień dobry, dzień dobry, kochany panie komisarzu! Ale tu bajzel u pana! Niech się pan nie nerwuje, zdrowia szkoda, a tego mordercy to musi nie złapiecie. Bo to ludzie gadają, że to wampir. Jajka pan tak smażył, że kto to widział, cała kuchenka zachlapana! Mój w kółko tylko, że będzie musowo wojna z Sowietami, no bo Piłsudski stary, a przecie taki Piłsudski to nie zemrze spokojnie, nim nie pogoni bolszewika, co?
Pracowicie rozmazywała brud szmatą, a jej małe sprytne oczka myszkowały, szukając czegoś, co mogłaby zwędzić.
Maciejewski zapalił papierosa i łyknął kawy.
– Piłsudski Piłsudskim, a mleka Kapranowa nie przyniosła? – zapytał.
– A co? Głowa boli? – Skrzywiła tłuste wargi w złośliwym uśmiechu. – Nie było jeszcze tej baby ze wsi. Pewno dlatego, że po święcie. Wszystkie psy jazgotały, jak pan komisarz nad ranem do domu się wracał. Podobnież ktoś strzelał.
– Strzelał?! – mruknął Zyga. Ciągle nie miał pomysłu, jak wytłumaczy użycie broni służbowej. – Też coś!
– Ja tam nie taka wyrywna, coby ozorem mleć na prawo i lewo. Jakby kto się pytał, to ja nic nie słyszała. I mój stary mógł nic nie słyszeć, choć był trzeźwy. – Przysunęła się niby przetrzeć stół, ale kilka razy spojrzała na podkomisarza znacząco, że od razu sięgnął do kieszeni.
– Tu ma Kapranowa pięć pięćdzie… Niech będzie sześć… Dobra, dziesięć złotych! Posprząta Kapranowa, ze sklepu przyniesie, co tam Kapranowa uważa, i tak dalej. I koniec tej rozmowy, bo mnie głowa boli.
Blisko godzinę później, gdy Maciejewski szedł już szybkim krokiem skrajem Placu Litewskiego, niczym deja vu zastąpiła mu drogę monstrualna butelka.
– Pan szanowny raczy na mleko dla ubogich dzieci… – odezwał się pijacki bas. W otworze błysnęły przekrwione oczy, zabrzęczała puszka z drobniakami.
– Idź pan sobie, sam bym się mleka napił po wczorajszym.
– A ja to niby nie?! – prychnął urażony kwestarz. – Nie pan jeden żeś patriota.
Młody dyżurny na komisariacie nerwowo obracał w palcach ołówek, patrząc na wściekłą twarz podkomisarza Maciejewskiego.
– Ja nic nie wiem – sięgnął wreszcie po ostateczny argument. – To Nowak kazał mi wysłać pakiet do kontrwywiadu, kiedy zdawał służbę. Mówił, że pan podkomisarz dzwonił w nocy i przypominał.
– Mówiłem, że sam się tym zajmę! – Zyga zacisnął pięści.
– Tak jest, to właśnie przekazał mi Nowak. No i ja chciałem… – urwał, szukając słowa – wykazać się inicjatywą w służbie, panie komisarzu. No bo przecież nie powiedział pan, żeby nie wysyłać, tylko że się pan tym zajmie. Więc ja chciałem…
– …oszczędzić mi pracy? – podpowiedział zjadliwie Maciejewski.
– Tak jest, panie komisarzu.
– Niech was szlag! Guzik macie rozpięty – rzucił Zyga i wbiegł na schody.
Niczym burza wpadł do swojego gabinetu. Był pierwszy, nawet przed Kraftem. Sprawdził, czy w elektrycznym czajniku stojącym na parapecie jest woda, i włączył go do prądu. Potem wyjął z szuflady biurka książkę telefoniczną. Wykręcił numer.
– Dom Bankowy Golder? – zapytał. – Dzień dobry, podkomisarz Maciejewski, wydział śledczy. Chciałbym mówić z panem prezesem Lipowskim.
– Obawiam się, że pan prezes jest jeszcze nieobecny – usłyszał wytrenowany, bezosobowy głos urzędnika. – Zechce pan zatelefonować później.
Wiele go kosztowało, żeby powiedzieć po prostu: „Do widzenia”. Pierwszy dzień po święcie zaczął się fatalnie i choć była to środa, miała wszelkie cechy szewskiego poniedziałku. Niewiele pomogło także przyjście Krafta.
– Ale po co się tym zajmować? – zapytał naiwnie zastępca, kiedy Maciejewski zrelacjonował mu okupione kacem informacje. – Zyga, jest tylko jakiś pijak, który może coś widział, a może nie widział. Każdy adwokat to podważy. A poza tym nie ma już przecież sprawy Bindera.
– Jest za to sprawa cenzora – przypomniał podkomisarz.
– Ale jedynie twój złamany nos mówi, że coś je łączy. Jak w ogóle to skojarzyłeś?
Maciejewski nie wspomniał Gienkowi o klozetowym rysunku w knajpie na Krochmalnej. Rzeczowy, poukładany umysł Krafta nie byłby w stanie przyjąć takiego dowodu. Podobnie zresztą jak sąd.
Zyga westchnął i spojrzał na zegarek. Do odprawy wywiadowców zostało jeszcze trochę czasu, więc podkomisarz zajął się wczorajszymi raportami.
Tak jak przypuszczał, wdowa po zamordowanym cenzorze nic nie wiedziała, jakoby Paweł Jeżyk miał jakichkolwiek wrogów. Spisujący jej zeznania Grzewicz dodał w notatce służbowej, że szlochając, mówiła głównie o niskiej rencie, jaką dostanie po mężu, i złotej szwajcarskiej omedze z grawerunkiem na rocznicę ślubu. Tak, podkomisarz pamiętał otarcie na nadgarstku trupa. Już miał sięgnąć po kolejny raport, kiedy coś go tknęło.
– Grzewicz już jest? – zapytał Gienka.
– Tak, przyszedł równo ze mną.
Maciejewski złapał papier pokryty kanciastymi kulfonami Grzewicza i zajrzał do pokoju wywiadowców kryminalnych.
– Co to? – Podetknął kartkę pod nos nieco przestraszonemu tajniakowi.
– Coś tu nie tak, panie kierowniku? – zdziwił się tamten. – Poprawię, tylko proszę powiedzieć…
– Jak mam rozumieć, że mówiła o zegarku? Że ładny, że złoty, że drogi czy co? Co konkretnie? – zdenerwował się podkomisarz.
– Aaa, no tak! Ale to nic ważnego, naprawdę – pospiesznie usprawiedliwił się wywiadowca. – Ten zegarek to on oddał do naprawy kilka dni wcześniej, tylko nie zostawił żonie kwitu. No i kobieta martwi się, że nie będzie mogła go spieniężyć.
– A gdzie to jest napisane?! – Zyga pacnął dłonią w notatkę Grzewicza, aż papier mało się nie rozdarł. – Wy chyba chcecie wrócić na komisariat! – warknął i wybiegł.
Podczas gdy młody tajniak próbował zrozumieć, czego znów nie dopatrzył, Maciejewski czytał już kolejny raport z rozpytania radcy Powsinowskiego, przełożonego komórki cenzorskiej w starostwie. Jego z kolei poruszyło nie tyle samo morderstwo, co miejsce, w którym odkryto ciało. Urzędnik państwowy zasztyletowany w ciemnej uliczce obok burdelu?!…
Ten pikantny szczegół nie mógł oczywiście umknąć „Głosowi”. Jedno Zyga musiał przyznać tej gazecie – dział miejski miała nader sprawny. Kiedy podniósł z biurka pachnący jeszcze farbą najnowszy numer, od razu rzucił mu się w oczy krótki tekst na pierwszej stronie:
TRUP NA ŻMIGRODZIE!
Drugie morderstwo polityczne w ostatnich dniach?
Wczoraj, 11 bm., we wczesnych godzinach porannych na tyłach domów schadzek zostały odnalezione zwłoki mężczyzny. Celnie ugodzony nożem, zapewne zmarł wkrótce po napaści i rabunku. Ofiarą był urzędnik cenzury lubelskiego Starostwa, Paweł Jeżyk. Śledczy zajmujący się sprawą nie wykluczają bandyckiego motywu. Wydaje się jednak tak samo prawdopodobne, że mogło to być morderstwo polityczne dokonane przez zakonspirowaną bojówkę żydo-komunistyczną. Pytamy w imieniu lublinian: ileż jeszcze trzeba ohydnych zbrodni, by władze położyły temu kres? (gj)
Maciejewski odnotował z nutką satysfakcji, że nie on jeden łączył śmierci Bindera i Jeżyka. Choć wolałby się znaleźć w lepszym towarzystwie niż tajemniczy „gj” z „Głosu”.
Odkładając gazetę, znów przypomniał sobie to otarcie na nadgarstku Jeżyka. Raczej wyglądało mu na świeże. Zadzwonił nawet do lekarza sądowego, ale jego telefon nie odpowiadał.
Parę minut po dziewiątej gabinet wypełnili tajniacy. Zyga pozwolił najpierw Kraftowi zagonić do pisania tych, którzy zalegali z raportami. Resztę podzielił na trzy grupy. Większość wysłał na miasto, żeby posłuchali świeżych plotek. Potem kazał Wilczkowi udać się na Piaski i dyskretnie zebrać informacje o Adamie Gajcu, urzędniku Cukrowni „Lublin”.
– Po cichu, nieoficjalnie – powiedział. – Jak wrócisz, przekażesz mi wszystko, a gdyby mnie nie było, podkomisarzowi Kraftowi. Panie Kraft, proszę mnie znaleźć telefonicznie i przekazać. – Urwał na chwilę, znów zastanawiając się nad zegarkiem cenzora i nad tym, czy zaufać zeznaniom, czy raczej swemu instynktowi. – Ty, Fałniewicz, jak skończysz raport, pojedziesz na Dwójkę i uczulisz dzielnicowych. Dwie sprawy: czy ktoś z ferajny nie szasta forsą i czy ktoś na urodziny nie dostał złotego sikora. A ty, Zielny, jakimś cudem zdążyłeś z raportem? Idź do redakcji „Głosu”. Potrzebuję jeszcze raz poniedziałkowego numeru.
Kiedy Maciejewski został sam z zastępcą, znów nastawił wodę na herbatę i zasiadł nad czystą kartką papieru. Gdyby Kraft wstał i zajrzał mu przez ramię, zdziwiłby się niezmiernie, choć był przyzwyczajony do dziwacznych pomysłów kierownika wydziału. Zobaczyłby bowiem, że podkomisarz szkicuje obsceniczny rysunek z babą, jej fagasem i obrabiającym mu tyłek pederastą. A potem, że Zyga gapi się na swoje bazgroły niczym jakiś historyk sztuki na tajemniczy uśmiech Mony Lisy.
Pierwsza herbata tego ranka była obrzydliwa, druga ohydna, trzecia smakowała jak cykuta Sokratesowi. Ale na przekór sobie Zyga pił ją, wdychał opar. Pozwolił swoim myślom ulecieć w bok, poza magiczny trójkąt Binder-Jeżyk-Achajczyk. Na jego rysunku – także trójkąt obsceniczny. Jak zwykle na kacu Maciejewski sięgał w wyższe rejony. Teraz zastanawiał się, czy skojarzenie pornograficznego bazgrołu z morderstwami nie było tylko figlem jego umysłu. Co powiedzieliby na to pierwsi śledczy Europy – Domini canes, psy Pańskie wprawione w pokrętnej analizie zeznań heretyków? Rozszerzanie kręgu podejrzanych i łączenie różnych spraw w jeden logiczny węzeł było przecież ich specjalnością! Niestety Maciejewski, klozetowy Torquemada, nie miał kogo o to zapytać, bo ostatni dominikanie zniknęli z Lublina po carskiej kasacie zakonu. No i przeczucie podpowiadało śledczemu, że bardziej spodobałby im się podkomisarz Tomaszczyk.
Już zamierzał żartem spytać o to Krafta, ale pewnie odparłby mu tylko policyjnym żargonem, że jako ewangelik nie ma wiedzy.
Po pół godzinie wrócił Zielny, a z nim weszło do gabinetu dwóch mundurowych. Wszyscy trzej mieli pod pachami tyle „Głosów”, że spokojnie można byłoby nimi obdzielić kilku gazeciarzy.
– Nie chcieli dać – powiedział tajniak, kładąc swoją zdobycz na biurku Maciejewskiego. – Narzekali, że policja wszystko gubi. I że o tym napiszą.
– Co to ma być? Potrzebowałem jednej.
– No chyba nie chciałby pan kierownik, żeby kto skapował, o który numer chodzi, co nie? – uśmiechnął się Zielny.
– Tak, tak… – Zyga odłożył kartkę rysunkiem do dołu i odnalazł wśród przyniesionej makulatury właściwy numer. Obejrzał uważnie pierwszą stronę, po czym schował gazetę do teczki.
Po chwili jeszcze raz sięgnął po telefon.
– Bank Golder? Podkomisarz Maciejewski. Czy pan prezes Lipowski jest już w biurze?
– Bardzo mi przykro, panie komisarzu. Pan prezes wyszedł w interesach i dziś nie będzie przyjmował.
– Skoro nie ma pana Henryka Lipowskiego, to może jest pan Chaim Golder? – syknął pod nosem Zyga.
– Przepraszam, nie dosłyszałem – odezwał się uprzejmy głos w słuchawce.
– Do widzenia.
Zielny spojrzał znacząco na szefa.
– Panie kierowniku – zaczął nieco zdziwiony. – Możemy tam pójść, machnąć legitymacją, wpakować się prezesowi do gabinetu i co nam kto zrobi?
– Faktycznie nie rozumiesz, Zielny. Przecież nie mamy już sprawy Bindera.
– A co ma piernik do wiatraka? Przepraszam, Binder do Domu Bankowego Golder.
Zyga przez chwilę zastanawiał się, czy nie powtórzyć Zielnemu tego wszystkiego, z czym zapoznał wcześniej Gienka, ale zrezygnował.
– Czekaj na komisariacie, możesz być potrzebny – powiedział tylko tajniakowi. – Cokolwiek łączy Bindera z Golderem, biorę to na siebie. Panie Kraft, ma pan gdzieś na wierzchu numer do cenzury?
Biuro kontroli druków przypominało Maciejewskiemu redakcję „Kuriera”, którą odwiedził dwa dni wcześniej. Też było chłodne, pachniało farbą drukarską i specyficzną wonią bibliotecznego kurzu. Na czterech biurkach piętrzył się stos gazet, papierów i książek. Sądząc po ich tytułach oraz objętości, było tam wszystko – od przewodników i rozpraw naukowych do powieści sensacyjnych i tomików poetyckich. Pod oknem przy piątym, najmniejszym biurku siedział młody blondyn w okularach i czarnym garniturze, jakby po pracy wybierał się na pogrzeb. Tyle że Jeżyka, o ile policjant pamiętał, mieli chować dopiero za dwa dni.
– Podkomisarz Maciejewski – przedstawił się Zyga. – Zapowiadałem się telefonicznie.
– Proszę. – Urzędnik wstał i rozsunął nieco papiery na sąsiednim biurku. – Niestety nie znalazłem jeszcze numeru, o który pan prosił. Przepraszam, ale jestem tu od niedawna, a kolega Jeżyk… Pan rozumie.
– Rozumiem. – Podkomisarz usiadł i odłożył kapelusz na stos książek obok parapetu. Zajrzał do notesu. – Pan referent Jan Stolczyk?
– Młodszy referent – sprecyzował urzędnik.
Zyga przyjrzał się jego uśmiechniętej, poczciwej twarzy. Co prawda nie widział do tej pory żadnego żywego cenzora, jednak ten pasowałby mu raczej na nauczyciela, a nie na „knebel wolności słowa”, jak napisał kiedyś Zakrzewski w swoim komunistycznym piśmidle. Choć z punktu widzenia starostwa pokrywanie białymi plamami szpalt gazetowych i konfiskowanie nieprawomyślnych książek zapewne nie różniło się wiele od poprawiania byków w rodzaju „żułw” czy „Piłsódski” czerwonym profesorskim atramentem.
– Niech pan spokojnie szuka, poczekam – kiwnął głową Maciejewski. – A chwileczkę! Przy którym biurku siedział pan Jeżyk?
– Przy tym. – Cenzor przeszedł w róg pomieszczenia. Na jego twarzy pojawił się wsiowy, zabobonny lęk, jakby w tamtym kącie straszyło.
– Mogę je obejrzeć?
– Proszę, panie komisarzu, ale nic pan nie znajdzie. Nie wolno nam przynosić niczego z domu. Ani wynosić, oczywiście.
– Oczywiście. – Maciejewski zaczął otwierać szuflady i oglądać druki. – A nie ma pan jakichś podejrzeń? – zapytał młodego cenzora schylonego nad dolną półką masywnego regału obok wejścia.
– No przecież to wiadome! – Stolczyk wyprostował się. – Komunistyczna bojówka! – wybuchnął.
Zyga miał już na końcu języka pytanie, czy urzędnik wyczytał to w niezbyt prawomyślnym „Głosie”, ale odparł z poważną miną:
– Śledztwo trwa i jak pan widzi, wzmogliśmy czujność. A tak między nami, czy któryś z pana kolegów nie był w konflikcie z zamordowanym?… – znacząco zawiesił głos.
– Tak pan myśli? – Cenzor przetarł okulary.
– Nigdy nie wiadomo, gdzie mogą mieć agentów – szepnął Maciejewski.
– Słusznie – przytaknął Stolczyk. – Z moskiewskimi agentami… Proszę. – Podał podkomisarzowi zwiniętą w rulon płachtę nierozciętej jeszcze gazety.
– Dziękuję. – Zyga zerknął na pierwszą stronę. Zobaczył znajome zdjęcie Achajczyka, tym razem już okolone tekstem na całą rozkładówkę. – A wie pan, jest jeszcze jeden drobiazg – zaczął lekkim tonem. – Przypomina pan sobie, czy w dniu śmierci pan Jeżyk miał na ręce zegarek?
– Zegarek? – Młody urzędnik podrapał się po głowie zupełnie jak sztubak niespodziewanie wyrwany do odpowiedzi. – Aaa, z zegarkiem kolegi Jeżyka to była taka mała biurowa afera! W zeszły wtorek… nie, w środę twierdził, że ktoś mu ukradł, i posądzał nawet naszego stróża, że znalazł może na umywalce w łazience i nie oddał. A w poniedziałek, to znaczy w dniu śmierci – poprawił się Stolczyk – faktycznie miał zegarek…
– Ukradli – zamyślił się Maciejewski. – Bo żonie mówił, że oddał do zegarmistrza.
– Może zapomniał – wzruszył ramionami urzędnik.
– A pan by zapomniał? – spytał śledczy.
– Ja nie – zastrzegł się zaraz Stolczyk i odruchowo zerknął na boki, choć byli sami – ale… Może nie powinienem tak mówić o zmarłym, jednak ostatnio pan Jeżyk był nieswój, taki podenerwowany jakiś… Myślę, że miał kłopoty finansowe.
– A z czego pan to wnosi? – Podkomisarz spojrzał na niego uważniej.
– Bo słyszałem od kolegów o jego żonie. Podobno niezbyt liczy się z pieniędzmi i ja tak sobie myślę, choć tylko tak zupełnie prywatnie sobie myślę! – znów się zastrzegł. Gdy Maciejewski łagodnie pokiwał głową, odetchnął i dokończył: – Ja myślę, że on ten zegarek zastawił w lombardzie, ale nie chciał się przyznać.
Zyga spojrzał badawczo na młodszego referenta.
– Jednym słowem, pan Jeżyk miał kłopoty i skłonność do małych biurowych afer?
– Ale był doskonałym cenzorem i wiele się od niego nauczyłem – oznajmił z kamienną twarzą Stolczyk.
– Oczywiście, dlatego osobiście prowadzę śledztwo – równie poważnie odparł Maciejewski. – Przepraszam, że oderwałem pana od pracy. Zresztą i ja mam jej jeszcze sporo.
Wskazał trzymaną w ręku gazetę, po czym usiadł za biurkiem Jeżyka. Nie był medium, aby poczuć, co myślał pracujący tu do niedawna człowiek. Jednak dobrze znał ten typ drobnego bydlaczka, który boi się żony, wstydzi kolegów, a stróża wyzywa od najgorszych. Podkomisarz nie wątpił, że cenzor zeszmacił się z miłym uśmiechem, wziął łapówkę z miną „całuję rączki”, a potem pognał do burdelu udawać mężczyznę.
Maciejewski wyjął notes i zaczął czytać skonfiskowany artykuł:
KOLONIALNA DOBROCZYNNOŚĆ
Lublinowi paciorki, złoto do kieszeni!
Czytelnikom literatury podróżniczo-przygodowej znany jest sposób, w jaki handluje się z dzikiemi. Iluż to bohaterów ulubionych naszych książek w zamian za garść paciorków lub kilka łokci perkalu zostało obdarowanych cenną kością słoniową lub innymi drogimi towarami? Okazuje się jednak, że podobny proceder prowadzić można nie tylko w Afryce, Ameryce Południowej, na Madagaskarze czy w wioskach naszych Kresów. Co prawda Lublin nie jest osadą dzikusów, ale i tu przy pewnej dozie przewrotności można prowadzić podobne „interesa”.
Z radością i satysfakcją donosiliśmy nieraz o postępach w pracach restauracyjnych kaplicy na Zamku – bezcennym zabytku z czasów Średniowiecza. A jakże, chwaliliśmy za to nasze Starostwo, co tern bardziej znamienne, że nieczęsto się to zdarza na naszych łamach. Lecz oto wyszło na jaw, że wszyscy zostaliśmy oszukani…
Zyga nie miał najmniejszych wątpliwości, że tekst podpisany „Redakcja” wyszedł spod ręki Bindera. Poznawał ten prymitywny, kąśliwy styl, niepozbawiony jednak oryginalnych porównań. Przebiegł szybko wzrokiem dwa kolejne, niezbyt odkrywcze akapity i doszedł do sedna:
Jak dowiedzieliśmy się z dobrze poinformowanych źródeł, nawet kierujący pracami prof. Achajczyk nie miał pełnej wiedzy o skarbach, które kryje – a może należy powiedzieć: kryło – Zamkowe Wzgórze. Tak doniosły fakt zarówno dla nauki polskiej, jak i dla społeczeństwa naszego miasta został starannie ukryty. Przyczyna tego stanu rzeczy może być tylko jedna – otóż sprawujący nadzór Pan Starosta i „hojny darczyńca”, Towarzystwo Przemysłowców, postanowili wszelkie znaleziska zachować dla siebie. Zabytkowych fresków zerwać ze ścian się nie dało i pewnie tylko z tej przyczyny zostaną one na historycznym miejscu!
Binder pluł jeszcze trochę jadem i na koniec obiecał „wiernym Czytelnikom gazety”, że tej sprawy tak nie zostawi i będzie „niezwłocznie” informował o nowych faktach.
Poniżej skonfiskowanego artykułu znajdował się odręczny dopisek czerwonym atramentem:
Godzi w powagę i autorytet władz państwowych i więziennych; wywrotowa propaganda – ref. P. Jeżyk
Zyga jeszcze raz prześledził treść artykułu i zgrzytnąwszy zębami, zaczął go przepisywać do notesu. P.o chwili zdenerwowanie mu przeszło, a ogłupiająca czynność wyciszyła umysł niczym buddyjskiemu mnichowi, który przez cały dzień obraca młynkiem modlitewnym.
Uwaga cenzora wydawała się Maciejewskiemu coraz bardziej podejrzana. Skoro zdaniem Jeżyka Binder nadepnął na odcisk władzom wojewódzkim, to dlaczego nie zostały wycięte tylko akapity wyraźnie atakujące starostwo? Jaki interes miała cenzura w osłanianiu nawet rzekomych machlojek Towarzystwa Przemysłowców? Od tego jest sąd cywilny, a nie starostwo. Skoro więc urzędnik wykazał się tak daleko idącą gorliwością, zaryzykowal odwołaniami do sądu, było jasne, że zrobił tak z czyjegoś polecenia.
No i dlaczego sam Binder uderzył z tak grubej rury? Przecież znał najważniejszy, wymyślony przez samych dziennikarzy artykuł 107 rozporządzenia o prawie prasowym: „Cenzor jest wrażliwy na shocking. Do nieprzyjemnych informacji należy go przyzwyczajać stopniowo”. Redaktor „Głosu” powinien był zacząć od aluzji i insynuacji, a nie od razu pisać tekst, o którym musiał wiedzieć, że nie ukaże się w gazecie. Zatem ktoś upewnił go, że pomimo wszystko się ukaże. Kto mógł być taki dowcipny?
Dalej w artykule pojawił się (jakże niewinnie!) profesor Achajczyk, natomiast nie było słowa o banku Goldera. Skoro obaj stanowili „dobrze poinformowane źródła”, to dlaczego jeden pozostał w cieniu, a drugi się wychylił? Gdyby chodziło o innego dziennikarza, można by to uznać za przejaw nieudolności, ale nie w przypadku starego wygi Bindera!
Maciejewski już miał pewność, że obsceniczny fresk w klozecie był znakiem równie nieomylnym jak krzew gorejący – Achajczyk grał Binderem i Jeżykiem. Tylko o co?
– Przepraszam pana – wyrwał go z rozmyślań głos urzędnika. – Gdyby pan czegoś potrzebował, będę za chwilę.
– Tak! – Zyga niemal wykrzyknął. – Jedna rzecz. Mogę zadzwonić na komisariat?
– Bardzo proszę. Wyjście na miasto przez zero-jeden.
Gdy za młodym cenzorem zamknęły się drzwi, Maciejewski kazał Kraftowi, żeby posłał kogoś do lombardów w okolicy Krakowskiego Przedmieścia.
– Tak, chodzi o tę złotą omegę Jeżyka. Czy nie została zastawiona w zeszłym tygodniu, a odebrana najpóźniej w poniedziałek.
Nacisnął widełki aparatu, po czym od razu wykręcił kolejny numer. Przysłonił usta niezbyt czystą chustką i czekał, aż ktoś odbierze.
– Golder Bank in Lublin? – zaszczekał basem. – Guten Tag, Franz Muller aus Deutsche Bank in Frankfurt am Main hier.
Tak jak śledczy przewidział, uprzejmy urzędnik po drugiej stronie linii stał się tym razem również pomocny.
– Guten Tag, Herr Muller – odparł niezłą niemczyzną. – Czym mogę służyć?
– Chciałbym rozmawiać z panem prezesem Lipowskim.
– Natürlich, Herr Muller. Ein Moment, bitte.
W słuchawce coś zatrzeszczało i po chwili podkomisarz usłyszał inny głos, również tchnący wytrenowaną uprzejmością:
– Guten Tag. Henryk Lipowski hier.
– Dzień dobry, panie prezesie – powiedział Zyga po polsku. – Tu podkomisarz Maciejewski, kierownik Wydziału Śledczego. Proszę mi wybaczyć ten niewinny podstęp, obawiam się jednak, że koniecznie powinniśmy pomówić. W pańskim biurze za kwadrans?
Prezes Golder-Lipowski był energicznym, przystojnym mężczyzną koło czterdziestki. Zyga pożałował, że nie zabrał ze sobą Zielnego – dobrze by mu zrobiło zobaczyć, jak powinien leżeć nienagannie skrojony garnitur. Nawet gdy bankier siedział – z wyrazem twarzy równie nienagannym jak jego ubranie – nie robił mu się garb ani inne zbędne fałdy. Tylko w oczach prezesa widniała gotowość do odparcia ataku, choć przez telefon Maciejewski wyczuł, że podstęp z Herr Mullerem bardziej go rozbawił, niż zdenerwował.
– Do rzeczy, w czym mogę pomóc policji? Czyżby pojawiły się fałszywe marki? – zapytał Lipowski, wskazując fotel naprzeciw masywnego dębowego biurka. Nie znać było po nim żydowskiego pochodzenia. Zachowywał się i mówił jak Polak.
– A jak sukcesy pływackie pana prezesa?
– Sukcesy pływackie… – Bankier już nie ukrywał rozbawienia. – Teraz i ja sobie przypominam. Zygmunt Maciejewski, pierwsze miejsce w okręgu w wadze półciężkiej w 1925?
– W 1924. I jak pan prezes widzi, teraz raczej waga ciężka. – Zyga poklepał się niedbale po brzuchu. – Pan zechce wybaczyć moje najście, ale po pierwsze, to nieoficjalna wizyta, a po drugie, w pańskim interesie.
– Czyżby mi coś groziło?
Maciejewski zagryzł wargę. To pytanie Lipowski wypowiedział takim samym przezroczystym tonem, jaki utrzymywał od początku rozmowy, a jednak coś w nim zabrzmiało fałszywie. Może zbyt mało, aby uznać to za sukces, niemniej gdyby jakieś medium wejrzało do umysłu prezesa, z pewnością dostrzegłoby tam zmącenie spokoju, jaki prezentował na zewnątrz.
– To właśnie chciałbym ustalić. – Zyga wyjął notes. Potrzebował pretekstu do trzymania czegoś w rękach, skoro nie mógł zapalić papierosa. W gabinecie nie było czuć nikotyny, nigdzie też nie stała popielniczka. – Ale zacznę od suchych faktów. Po pierwsze, niedługo przed śmiercią redaktora Bindera spotkał się pan z nim poufnie tu, pod pańskim bankiem, w pańskim samochodzie. Był pan widziany. Po drugie, w spotkaniu oprócz zamordowanego i pana brał udział jeszcze jeden mężczyzna. Po trzecie, nie zgłosił się pan do nas, kiedy prasa doniosła o morderstwie i rozpoczęciu śledztwa. Po czwarte, kiedy telefonowałem do pana, nie chciał pan rozmawiać. Jak pan prezes mi to wyjaśni?
– Panie komisarzu, ja tu pracuję i naprawdę nie mogę…
– Ale dla jakiegoś Mullera z Deutsche Bank pan mógł. Czy pan Muller był mniej nieumówiony? – uśmiechnął się sarkastycznie Maciejewski. – Dobrze, powiedzmy, że ustosunkował się pan do mojego „po czwarte”. Co z wcześniejszymi punktami?
– Dobry z pana bokser – odwzajemnił się uśmiechem Lipowski. – Cztery krótkie i odskok. Ale co mam powiedzieć?! Nie znokautował mnie pan. Napije się pan czegoś?
– Dziękuję, jestem na służbie. A więc?
– A mówił pan, że przyszedł nieoficjalnie! – złapał go za słowo prezes.
Zyga zrozumiał, że faktycznie do nokautu było dużo dalej, niż się spodziewał, przekraczając drzwi domu bankowego.
– Małą kawę poproszę. – Odczekał, aż Lipowski przekaże to sekretarce, i kontynuował już bardziej lisim tonem: – Panie prezesie, bezwzględnie powinien pan zgłosić się na policję, bo to pańskie spotkanie z Binderem może być istotne dla śledztwa. Jest jednak coś jeszcze: mam powody przypuszczać, że to może nie być ostatnie morderstwo. Pan ma żonę, dzieci, taki piękny bank…
– Grozi mi pan?
– Przeciwnie. Dodam, że na razie tylko ja wiem, że widział się pan z Binderem.
– Ile? – spytał rzeczowo Lipowski.
– Wszystko. – Zyga nachylił się nad biurkiem. – Czyli całą prawdę.
– Chyba nie dojdziemy do porozumienia – pokręcił głową prezes. – Pan zupełnie nie jest człowiekiem interesu.
To zabrzmiało Maciejewskiemu bardzo żydowsko, a w każdym razie tak, jak pojmowali żydowskość ludzie o durnopatriotycznym umyśle typu Gajec. Zyga jednak wiedział, że w pewnych sprawach narodowość nie ma żadnego znaczenia. Dobitnie wskazywały na to doświadczenia policji amerykańskiej – tam gangi włoskie, irlandzkie, żydowskie, a także polskie podzieliły miasta i całe stany na własne strefy wpływów, działając dokładnie tak samo i posługując się takimi samymi argumentami. A do podstawowych należały takie słowa jak „interes”, „geszeft” czy „business”.
– Pan wybaczy, panie podkomisarzu, ale nie będę mógł napić się z panem kawy. – Lipowski wstał i zapiął górny guzik swojej szarej marynarki.
– Mówię jak sportsmen sportsmenowi – bez większej wiary Zyga uciekł się do ostatniej sztuczki, jaka mu przyszła do głowy. – Czy pan naprawdę wie, co robi?
– No więc odpowiem jak sportsmen sportsmenowi: mam żonę, dzieci i piękny bank, sam pan tak to ujął. Dlatego właśnie robię, co robię. Cenię pana dokonania bokserskie, ale jeśli pan przyjdzie oficjalnie, przepraszam, w ogóle nie będę z panem rozmawiał. Od tego mam adwokata.
Wychodząc, Maciejewski spotkał się w drzwiach z sekretarką. Zauważył, że i osobiste asystentki prezes Lipowski wybierał ze znawstwem – figurę miała jeszcze lepszą niż jego wesoła pielęgniarka Róża, choć sukienka z obniżonym stanem – nieco demode, wyraźnie ją spłaszczała. Sekretarka niosła tacę z dwiema filiżankami parującej, aromatycznej kawy. Zyga nie wytrzymał, wziął jedno z naczynek i upił łyk.
– Nawet bez cukru doskonała, panie prezesie – pochwalił.
– Cieszę się z opinii smakosza – odparł ze sztywnym ukłonem Lipowski i zdjął słuchawkę telefonu z widełek na znak definitywnego zakończenia audiencji. – Niemniej żegnam.
Kiedy Zyga przekraczał próg Domu Bankowego Golder, świeciło słońce. Teraz, gdy wyszedł, musiał szczelnie zapiąć płaszcz. Na ulicy panował przenikliwy chłód, a z wcześniej niepozornych chmur sypnęło rzadkim śniegiem. Jakiś podobnie opatulony mężczyzna w zaparowanych rogowych okularach potrącił go, goniąc „ósemkę” sunącą wolno do przystanku za rogiem. Uchylił kapelusza, wymamrotał coś i pobiegł dalej.
Maciejewski odwrócił się, sięgnął do kieszeni. Tyle dobrego, że mógł wreszcie zapalić. Pierwszą zapałkę zdmuchnął jednak wiatr, drugą zgasił płatek śniegu, a pozostałe były już dawno spalone, tylko bezmyślnie włożone z powrotem do pudełka. Zyga nie cierpiał tego swojego nawyku, jednak nie potrafił się odzwyczaić.
Nałóg wołał o kolejną porcję nikotyny, a zdenerwowanie czyniło go jeszcze silniejszym. Podkomisarz fatalnie rozegrał sprawę z Lipowskim, co gorsza, dobrze wiedział, że nic nie da się poprawić. Z prezesem należało zagrać z grubej rury i oficjalnie. Tylko jak, cholera, to zrobić, skoro nie miał sprawy Bindera?! A może powinien od razu z cenzury zadzwonić albo zajść do komendy wojewódzkiej? Pal sześć, że Tomaszczyk świnia! Z kolei taki na przykład Borowik zawsze wyglądał mu na porządnego glinę…
Wściekły na siebie, na swój zapałczany nawyk i syndrom psa ogrodnika już postawił nogę na podeście sąsiadującego z bankiem hotelu „Victoria”. Portier jednak, otaksowawszy wzrokiem jego zniszczone ubranie, nie raczył otworzyć drzwi. To przypomniało Maciejewskiemu, że zapałki w hotelu będą co najmniej dwa razy droższe niż w kiosku. Poszedł dalej, jednak wszystkie jego myśli krążyły wokół papierosa wetkniętego z powrotem do paczki.
Był na rogu Kapucyńskiej i Krakowskiego Przedmieścia, kiedy znów ktoś na niego wpadł. Zdziwiony podkomisarz rozpoznał Lennerta.
– Serwus, Zyga! Co za spotkanie! – uścisnął mu rękę mecenas.
– Masz zapałki? – spytał kwaśno Maciejewski.
Zaciągnął się głęboko, gdy przyjaciel podał mu ogień. Śnieg już nie padał, nawet wiatr jakby osłabł, tylko chmury – gęste i kotłujące się jak papierosowy dym w pijackiej mordowni – na dobre zasłaniały niebo.
– Dziękuję – skinął głową podkomisarz. – A co tu robisz na mrozie?
– Będziemy gadać na ulicy? Chodź na kielicha. – Lennert wskazał ręką szyld „Europy”.
– Jestem na służbie.
– No to zjemy obiad. Towarzystwo Przemysłowców stawia.
– Pan mecenas bardzo dziś łaskaw. – Maciejewskiemu zaburczało w brzuchu na samą myśl o jedzeniu. – Przez grzeczność nie odmówię.
W „Europie” było tłoczno, salę wypełniali goście hotelowi – głównie przedsiębiorcy załatwiający swoje interesy w stolicy województwa, także co lepiej opłacani biuraliści z firm i urzędów mieszczących się w śródmieściu. Większość twarzy Zyga znał z widzenia.
– No chyba nie ma miejsc – wzruszył ramionami podkomisarz i zawrócił ku wyjściu, ale Lennert zatrzymał go i skinął na pana Tośka, który akurat miał dzienną zmianę.
Kelner zaraz wyszukał niewielki stolik w rogu. Przecisnęli się obok łapczywie połykającego obiad prowincjusza z sumiastym wąsem. Ten obrzucił ich uważnym spojrzeniem, po czym zajął się swoim posiłkiem.
– Może dwa jarzębiaczki na dobry apetyt? – zapytał z uśmiechem pan Tosiek, kiedy usiedli.
– Nie daj się prosić, Zyga – poparł kelnera mecenas. – Na służbie lekarstwa można przyjmować.
Podkomisarz kiwnął głową. Zamówił biały barszcz i sznycel, ale jego myśli krążyły zupełnie gdzie indziej.
– Słuchaj, Stachu – zaczął, kiedy już zostali sami. – Ty znasz dobrze Goldera?
– Goldera? – powtórzył Lennert. – Znaczy Lipowskiego! Tyle co i ty. A co? Jeździ jak wariat i mandatów nie płaci?
Ten dzień rzeczywiście był paskudny. Może Zyga tylko sobie wmawiał, że kaca ma pod kontrolą? Wyraźnie zawodził go instynkt. Bo nie wiedział na przykład, dlaczego odniósł wrażenie, że przyjaciel wcale nie był zdziwiony pytaniem o bankiera.
– Nieważne – burknął. – Więc bijemy się jutro?
– A jakże! O, dziękujemy, panie Tośku! – Prawnik uśmiechnął się do kelnera, który właśnie przyniósł dwa oszronione kieliszki, i sięgnął po trunek.
Teraz dopiero Maciejewski zauważył, że Lennert ma całą prawą dłoń w bandażach.
– Tak chcesz boksować?! Chyba zwariowałeś! – powiedział. – Co ci się stało?
– Eee, nic! – machnął ręką przyjaciel. – Pies mnie ugryzł.
– Pies? – Zyga wzdrygnął się, przypomniawszy sobie wczorajszy powrót do domu. – Jaki pies?
– A wyobraź sobie, pekińczyk. – Lennert nachylił się nad stolikiem i szepnął przyjacielowi do ucha: – Bronił sukinsyn cnoty żony pana starosty. Mocno przechodzonej, ale zawsze to magistrackiej.
Maciejewski parsknął śmiechem. Znał miłosne podboje przyjaciela, a już ten romans z panią starościną znał chyba cały Lublin z wyjątkiem najbardziej zainteresowanego. I Zyga nader plastycznie wyobrażał sobie tę zapewne filmową, romantyczną scenę: bordowy peugeot pędzi zasnutą jesienną mgłą szosą, dajmy na to, na Snopków. Zjeżdża na polną drogę między malowniczymi wierzbami w dolinie Ciemięgi (brak tylko chochołów z Wyspiańskiego, ale polne opary à la Chełmoński są – jak najbardziej). Lennert odwraca głowę, łagodnie kładzie dłoń na ramieniu swej towarzyszki, a wtedy nagle z tylnego siedzenia podrywa się żywa kupka kłaków i chaps!
– Z taką ręką chcesz jutro boksować? – powtórzył czerwony na twarzy podkomisarz.
– Podgoiło się od niedzieli. A co, tchórzysz? – Lennert też się śmiał, ale potem nagle spoważniał. – Dobrze, że cię spotkałem, Zyga, bo i tak muszę z tobą na serio pogadać. Zajeździsz się.
– Słucham? – Śledczy opróżnił kieliszek jednym haustem.
– A słuchaj! Widziałeś się w lustrze? Wyglądasz nie lepiej od tych, których łapiesz. Forsa żadna, a jeszcze nożem można oberwać. Teraz chcesz dostać Goldera! Nie pytam, w czym rzecz, i wyobraź sobie, wcale mnie to nie interesuje. Radzę jak przyjaciel: idź na dziewiątą do roboty, wracaj po fajerancie do domu i tyle, chwatitl A zresztą rzuć to w cholerę i znajdź sobie jakąś prawdziwą posadę. Nie zrobiłeś dyplomu, ale przecież prawie skończyłeś studia. Głupsi od ciebie są dzisiaj dyrektorami. Skorzystaj z tego, że masz przyjaciela, który gotów ci pomóc.
– Naprawdę? – Maciejewski zapalił papierosa. – To wymyśl mi haka na Goldera.
– A niech cię szlag! – zdenerwował się jego uporem Lennert.
Mecenas próbował jeszcze coś perswadować Zydze, ale kiedy ten zaatakował obiad niczym wilki konny zaprzęg na obrazie Fałata, niewiele do niego docierało. Odłożył łyżkę, dopiero gdy przyjaciel wspomniał o wolnym etacie w biurze Towarzystwa Przemysłowców.
– Słyszałem, że wspieracie finansowo prace archeologiczne na Zamku.
– Jakie tam archeologiczne! – Lennert otarł usta serwetą. Przy okazji odruchowo przejechał dłonią po policzku, sprawdzając, czy broda nie odrasta. – Konserwatorskie, w kaplicy. Powinieneś ją zobaczyć, jak będzie gotowa. Takiej nie ma chyba nigdzie na świecie. Jakbyś wszedł do cerkwi i gotyckiej katedry jednocześnie.
– Hm, jeśli archeologiczne, to pomyślałem, że konserwatorzy biorą więźniów z Zamku do ciężkich robót. Opłaca się, bo za darmo, ale z drugiej strony musieliby im ciągle patrzeć na ręce. Zwłaszcza gdyby się tam dokopali do jakichś skarbów.
– Skarbów! Skąd ty bierzesz takie rewelacje, Zyga? Chyba z „Głosu” – usztywnił się prawnik.
– A pisali o tym w „Głosie”? – spytał znad sznycla Maciejewski.
– Nie wiem, bo nie czytam, ale to ten poziom rozmowy – warknął Lennert. – I wcale mnie nie obchodzi, co tam odnowią, a czego nie odnowią. Amerykanie nazywają takie coś sponsoring. Jak masz za dużo pieniędzy, to wyrzucasz trochę na jakiś głupi, za to szczytny cel. Im głupszy, tym lepszy. Wszyscy od razu przestają ci patrzeć na ręce. My ratujemy średniowieczne zabytki, a Rodzina Policyjna organizuje obiady dla biednych dzieci. Żeby miały siłę bazgrać węglem po zabytkowych murach. – Nabił nieco ziemniaka na widelec i umoczył w sałatce. – Wiele potrzeb ma kochana ojczyzna, Zyga. I każdy orze jak może.
– Ją orze czy dla niej orze, Stasiu?
– A z tym to różnie bywa. Nie gniewaj się, muszę już iść. Kelner, płacić! Wychodzisz? – zwrócił się do Zygi.
– Wypiję jeszcze kawę – powiedział Maciejewski i wstał, żeby się pożegnać.
Ściskając dłoń przyjaciela, podkomisarz widział, że choć Lennert udaje spokojnego, w środku aż się w nim gotuje. Maciejewski tak naprawdę czuł to samo. Pokpił rozmowę z Lipowskim vel Golderem i może przez to niepotrzebnie naciskał na Stacha, który przecież nie powiedział nic złego – Zyga wiedział najlepiej, że trudno o wredniejszą pracę niż jego. Główna Szkoła Policyjna, potem Zamość i Lublin… Siódmy rok. A od co najmniej czterech wolał nie zadawać sobie pytania, dlaczego to właściwie robi. Czuł tylko, że mimo wszystko powinien – tak jak wtedy w 1920 w lesie nad zbezczeszczonym trupem…
Maciejewski sięgnął do portfela, aby zapłacić od razu za kawę. Ale już prawie nic w nim nie zostało, bo jak zwykle niemal całą pensję wpłacił po pierwszym do PKO.
– Jednak innym razem, panie Tośku. – Uśmiechnął się przepraszająco do kelnera. Ten odpowiedział mu niskim ukłonem i Zyga wyszedł.
Ledwie jednak pchnął przeszklone drzwi oddzielające restaurację od hallu, znów usłyszał głos przyjaciela. Lennert stał tyłem do niego, a przy nim znany podkomisarzowi z gazety brodaty profesor Achajczyk.
– Porozmawiamy jutro, jak było umówione. – Mecenas próbował się wyrwać.
– A jeśli nie zechcę z tym czekać do jutra? – Achajczyk złapał go za ramię.
– Panie profesorze, współpracujemy dobre kilka miesięcy…
– Współpracujemy?!
– Pan jest zdenerwowany, rozumiem – przemówił prawnik łagodzącym tonem. – Ale dziś naprawdę nie mogę nic zrobić. Bardzo się spieszę. To tylko dzień różnicy, panie profesorze. Do zobaczenia jutro. – I szybko wyszedł, a obrotowe drzwi hotelu długo kręciły się niczym śmigło.
Maciejewski przepuścił wchodzącego na salę restauracyjną Achajczyka. Ten, nawet nie spojrzawszy na Zygę, podziękował mu skinieniem głowy. Podkomisarz wyszukał wzrokiem pana Tośka i kiwnął na niego dłonią.
– Zna pan tego pana? – zapytał.
– Oczywiście, to profesor Achajczyk. Mieszka w hotelu, pierwsze piętro, numer 121. – Kelner wyrzucił dane jak z automatu zadowolony, że nikt w mieście nie jest lepiej poinformowany od niego.
– A czy na jutro wieczór ten profesor i mecenas Lennert mają może zarezerwowany stolik?
– Przepraszam, panie komisarzu, zaraz sprawdzę. Zyga nie czekał długo. Pan Tosiek zamienił tylko kilka słów z szefem sali i po chwili wrócił.
– Tak, istotnie – powiedział. – Jutro o ósmej. A jak pan komisarz to odgadł?
– Gdzie się pan podziewał? – warknął komendant Sobociński. – Proszę – wskazał krzesło po drugiej stronie biurka.
– Przepraszam, nie wiedziałem, że pan nadkomisarz będzie mnie potrzebował. – Zyga usiadł. – Prowadziłem rozpoznanie operacyjne.
– A co pan, krawężnik jesteś, żeby osobiście biegać po mieście? I skoro rozpoznanie, to dlaczego jedzie od pana jarzębiakiem? I co pan robił dziś w cenzurze, jeśli wolno?
Maciejewski westchnął. Dawno nie widział komendanta tak wściekłego. Sobociński był aż pąsowy na twarzy, niezdrowy rumieniec przebijał nawet spod jego przerzedzonych włosów.
– I do cholery ciężkiej, mył się pan chyba na Wielkanoc! – Nadkomisarz walnął pięścią w stół.
Widząc narastające zdenerwowanie komendanta, Zyga domyślał się, że dojdzie i do tego argumentu. Poznał Sobocińskiego, zanim się jeszcze spotkali, bo jako aspirant w Zamościu czytał jego rozporządzenia z czasów, gdy nadkomisarz tuż po wojnie w 1918 dowodził tamtejszą milicją. Zasłynął jako nieprzejednany wróg brudnych wychodków i krzewiciel higieny – nie tylko wśród ludności, ale i samych funkcjonariuszy. Maciejewski wciąż miał przed oczyma jego rozkaz dzienny: „Włosy na głowie należy przystrzygać krótko, a ją samą myć ciepłą wodą i szarym mydłem przynajmniej raz na tydzień. Ręce mają być umyte przed każdym wyjściem na służbę jak również po zejściu ze służby. Brud pod paznokciami starannie usuwać. Nogi myć co dzień przed udaniem się na spoczynek ciepłą i zimną wodą. Zimna woda uodparnia nogi od zaziębienia. Kalesony obowiązkowo zmieniać przynajmniej raz w tygodniu. Przestrzegania rozkazu dopilnuje wyznaczony przodownik techniczny”.
Fakt, w Zamościu Maciejewski jeszcze sam z siebie stosował się do tych wytycznych. Ale teraz z pewnością Sobocińskiemu nie chodziło tylko o brudny kołnierzyk. Ktoś całkiem niedawno musiał zadzwonić do niego z pretensjami. Lipowski? Nie, ktoś ważniejszy, bankierem nadkomisarz by się tak nie przejął.
– Przepraszam, panie komendancie – powiedział Zyga. – Kolejną noc prawie nie spałem. Pojawił się ślad w sprawie Bindera. Sprawdzałem go.
– Dlaczego pan traci nasz czas zamiast zawiadomić Urząd Śledczy? – zmarszczył brwi Sobociński. – To już jest ich sprawa.
– Panie komendancie, jestem w kropce – mruknął Maciejewski zgnębionym głosem. – Tak naprawdę mam tylko nieoficjalne zeznania pijanego świadka i parę własnych podejrzeń. Jeśli wojewódzka pójdzie tym tropem i coś znajdzie, zgarnie premie kosztem naszego wydziału. Jeśli nic nie znajdzie, to my wyjdziemy na idiotów.
– Tu nie liga powiatowa, panie podkomisarzu. To jest gra w reprezentacji.
– Jest jeszcze coś, panie komendancie… – zaczął ostrożnie Zyga. Nie był całkiem pewny, czy w tej sprawie może zaufać Sobocińskiemu. Choć do tej pory nigdy się na nim nie przejechał…
– No słucham!
Maciejewski opowiedział o spotkaniu z Zakrzewskim i Gajcem, o wyciętym przez cenzurę artykule w „Głosie”, prezesie Lipowskim oraz profesorze Achajczyku. Całą prawdę, pominął jedynie wątek Trąbicza.
– I sądzi pan, że ktoś w komendzie wojewódzkiej jest w zmowie? – Sobociński uniósł brwi.
– A po co by nam przysyłali takiego Tomaszczyka? Nie wątpię, że to on stoi za odsunięciem nas od sprawy Bindera. Nic nie robi, tylko węszy.
Komendant wstał i przeszedł się po gabinecie.
– No dobrze – zdecydował po minucie namysłu. – Rób pan swoje. Do tej pory nigdy mnie pan nie zawiódł, komisarzu. Jak będziecie coś mieli, chcę wiedzieć pierwszy. A, i jeszcze jedno! Na miłość boską, zrób pan coś ze sobą, bo sam pan wyglądasz jak bandyta.
Ledwie Maciejewski zamknął za sobą drzwi gabinetu Sobocińskiego, zobaczył uśmiechniętego od ucha do ucha Tomaszczyka. Szedł korytarzem, a za nim prowadzono skutego kajdankami Zakrzewskiego. Poeta miał mętny wzrok – najwyraźniej po wczorajszym pijaństwie rano przesadził z klinem. Na widok Zygi zatrzymał się na chwilę i pokiwał głową.
– Idziemy – pchnął lekko aresztanta pilnujący go tajniak.
Maciejewski kiepsko znał swoich wywiadowców politycznych. Było ich tylko sześciu, cztery razy mniej niż kryminalnych. A on, gdy został kierownikiem Wydziału Śledczego, z miejsca przekazał tych tajniaków Kraftowi. Uznał, że dość ma na głowie prawdziwych przestępców, by jeszcze tropić wydumane spiski żydokomuny. Nie zamierzał osobiście dozorować inwigilowania syjonistów albo naiwnych studentów, którzy zamiast kochać marszałka, roili o republice ludowej czy Polsce od morza do morza. Co innego białostockie lub Kresy, gdzie faktycznie sowieccy agenci mogli trafić na podatny grunt, jednak Lublin…
Teraz, kiedy w ciągu czterech dni Tomaszczyk rozpanoszył się w komisariacie jak u siebie, Zyga żałował, że odpuścił sobie te sprawy. Kompletnie nie wiedział, jak grać politycznymi. Na szczęście na jednego z nich, Dudarza, miał haka. I tamten dobrze o tym pamiętał.
Podkomisarz wszedł do pokoju wywiadowców kryminalnych. Był prawie pusty, tylko Zielny udawał, że pracuje nad jakimś raportem. W istocie zabawiał rozmową pannę Jadwigę, która przysiadła na brzegu stołu. Słysząc skrzypnięcie drzwi, oboje podnieśli głowy. Na twarzy tajniaka wciąż błąkał się uśmieszek amanta z przedmieścia.
– Nie mają państwo nic do roboty? – syknął Maciejewski.
– Przepraszam. – Maszynistka wyszła spłoszona.
Zielny niby zerkał do swojego raportu, ale widać było, że czeka na polecenia.
– Wiesz coś o tym, kto chodził za Zakrzewskim? – zapytał Zyga.
– Nie, nic, panie kierowniku. A powinienem?
– Pójdziesz teraz do politycznych i wywołasz Dudarza. Niech idzie z tobą do klozetu.
– Że niby co, panie kierowniku? Konfesjonał? – domyślił się tajniak. – Proszę zejść za pięć minut. – Wstał i odłożył niedokończony raport na swoją półkę. – A nawet za trzy, panie kierowniku.
Maciejewski podszedł do okna. Starą, porysowaną szybę na ukos znaczyło gołębie gówno. Kraft kazałby natychmiast wołać stróża, aby je starł, ale Zyga tylko zasunął firankę i przysiadł na sąsiednim parapecie. Na dziedzińcu wiatr zaczął właśnie rozdmuchiwać kupę liści, które dozorca już któryś dzień z rzędu starannie zagrabiał, ale nie wyrzucał. Ostatnio sporo się mówiło o zwalnianiu pracowników cywilnych, więc oszczędzał robotę, żeby było widać, jak się krząta.
Zyga spojrzał na zegarek. Minęło trzy i pół minuty od rozmowy z tajniakiem. Przyspieszając kroku, zszedł na parter do toalety. Zielny przeglądał się w niemal matowym ze starości lustrze i przygładzał włosy. Dudarz stał w kącie i niespokojnie palił papierosa.
– O co chodzi, panie komisarzu? – zapytał, podchodząc dwa kroki.
– O Zakrzewskiego, Dudarz. – Maciejewski łagodnym ruchem wyjął mu papierosa z dłoni, przełamał i utopił w kałuży, która zebrała się nad przytkaną kratką odpływową. – Kto go zdjął i jakim cudem? Tylko ja nie jestem Tomaszczyk, mnie się mówi prawdę.
Tajniak odetchnął z ulgą. Jego chudą twarz rozszerzył uśmiech, szczurze wąsiki uniosły się do góry.
– Tu nie ma żadnej tajemnicy, panie komisarzu, przysięgam. Wszystko było jak w raporcie. Dostaliśmy cynk z Dwójki, że jest w mieszkaniu na Towarowej. I rzeczywiście był. Zgarnęliśmy klienta prosto z pościeli, w samych kalesonach. A wódą na kilometr od niego jechało, panie komisarzu.
– Do rzeczy: kto go wystawił? – warknął Zyga.
– Baba, Żydówka. Jakaś Szajman czy Szyjman, nie pamiętam, ale wszystko jest w raporcie.
– A czego w nim nie ma? – Maciejewski zaczął powoli iść w stronę pisuarów, spychając wywiadowcę coraz bliżej kałuży przy kratce odpływowej. – Bo przypomnę sobie, kto rok temu sprzedał pismakom…
– Panie podkomisarzu, to całkiem jasna sprawa – zapewnił pospiesznie wywiadowca. – Ja wiem, że pan podkomisarz zabronił go za bardzo szukać. I nikt nie szukał, przysięgam! Ta kobita go wydała z zazdrości. Pokłócili się, a jak zasnął, pognała na komisariat.
Obcasy Dudarza na pół centymetra zanurzyły się już w brudnej wodzie. Maciejewski ponad jego ramieniem spojrzał na Zielnego. Ten pokręcił głową. „Nie łże” – powiedział samym ruchem warg.
– Prawdę mówię, panu podkomisarzowi Tomaszczykowi trafiło się jak ślepej kurze…
– Dobra – przerwał tajniakowi Zyga. – Skorzystaliście z klozetu, to do roboty. I gęba na kłódkę, tak?
Dudarz skinął głową i stuknął obcasami, aż chlupnęła woda na posadzce.
– Imię, nazwisko, imię ojca! – wrzasnął Tomaszczyk.
– Władimir Uljanow, Iljicz – odparł spokojnie Zakrzewski.
– Imię, nazwisko, imię ojca!
– Złamał mnie pan, panie władzo. Lew Bronstein, Dawidowicz…
– Tomaszczyk, pozwolisz na chwilę? – Maciejewski uchylił szerzej drzwi.
– Nie widzisz, Zyga, że jestem zajęty?! – warknął tamten. – Jak ktoś wypuszcza komunistów, ktoś inny musi ich łapać.
– Panie komisarzu, to ważne – przynaglił służbowym tonem Zyga.
Tomaszczyk niechętnie wstał zza biurka i szerokim łukiem omijając siedzącego przed nim na krześle wywrotowego redaktora, podszedł do Maciejewskiego.
– Nie wołaj konwojenta, Zielny go popilnuje.
– Bez wątpienia – skrzywił się Tomaszczyk, obrzucając wystrojonego tajniaka ostrym spojrzeniem.
Stanęli na korytarzu obok pokaźnej spluwaczki używanej przez cały wydział jako popielniczka.
– Zapalisz? – ugodowo zapytał Maciejewski, wyciągając swoje sokoły.
– Szybciej, Zyga, szkoda czasu!
– Dobrze… – Podkomisarz schował papierosy. – Słuchaj, puść Zakrzewskiego.
– A niby dlaczego?! – burknął Tomaszczyk, poprawiając okulary. Zyga zauważył, że same zsuwały mu się po spoconym nosie.
– Bo to mój informator. Jest mi potrzebny na mieście, nie na dołku.
– W takim razie żaden problem – wzruszył ramionami Tomaszczyk. – Pokaż mi jego nazwisko na wykazie współpracowników i zaraz będzie wolny.
Maciejewski miał ochotę złapać tego łowcę komunistów za klapy marynarki i mocno nim grzmotnąć o ścianę.
– Dobrze wiesz, że nie znajdziesz go na żadnej liście – powiedział, siląc się na spokój. – I wiesz jeszcze lepiej, ile jest pożytku z takich oficjalnych informatorów.
– To nie moja sprawa, czy wasz wydział potrafi korzystać z kapusiów czy nie. Są jednak przepisy, wytyczne…
– Tomaszczyk, zostałeś tu oddelegowany i podlegasz mi służbowo – przypomniał lodowato Zyga.
– Nie służbowo, tylko operacyjnie – sprecyzował z uśmieszkiem tamten.
– Cholera jasna, o czym ty mówisz?! Masz cokolwiek, za co mógłbyś go wsadzić? Zrobisz z siebie idiotę prywatnie, twoja sprawa. Ale to pójdzie też na konto mojego wydziału.
– Aaa, chodzi ci o wydział! – odetchnął teatralnie Tomaszczyk. – No to się nie martw. Nie zapuszkuję Zakrzewskiego.
– No więc? – Zyga zapalił. Musiał czymś zająć ręce, zanim zdrowy rozsądek nie pokona bokserskiego odruchu.
– No więc Zakrzewski oficjalnie studiuje na uniwersytecie, tak? A dopóki studiuje, jest zwolniony ze służby wojskowej. Kiedy jednak ksiądz rektor Kruszyński odebrał mój telefon i wysłuchał, co mam do powiedzenia, postanowił skreślić go z listy studentów. Natychmiast powiadomiłem o tym Powiatową Komendę Uzupełnień. W karnych kompaniach piechoty zawsze znajdzie się wolne miejsce. Kto wie, może tam nauczą go rozumu szybciej niż na Zamku.
– Adolf, ty to robisz z głupoty czy z przekonania?
– A ty, Zyga, osłaniasz go po starej znajomości – Tomaszczyk poprawił okulary – czy może sam jesteś czerwony?
Poczekał chwilę, sycąc się widokiem zgrzytającego zębami Maciejewskiego. Ponieważ jednak ten nic nie odpowiedział, wrócił do pokoju. Nie pytał już Zakrzewskiego o imię, nazwisko i imię ojca. Zyga usłyszał tylko jego złośliwy śmiech, a potem Tomaszczyk zaczął podśpiewywać:
A gdy cię rzuci luba dziewczyna,
to ty się, bracie, z tego śmiej,
w miłej kompanii napij się wina
i bolszewika w mordę lej!
Bo przyjdę czasy, że te kutasy
będą przed nami na baczność stać.
Ręka nie zadrży jak liść osiki,
gdy będziem ruskie mordy prać!
– Szwoleżer, kurwa jego mać! – warknął do rymu Maciejewski.
Telefon terkotał jak wściekły. Zyga i Kraft spojrzeli po sobie, czy odbierać. W końcu Maciejewski sięgnął po słuchawkę.
– Co?! – krzyknął po chwili. – Nie, nie bierz go do nas! Już tam jadę.
– Stało się coś? – zapytał zastępca.
– Telefonował Fałniewicz z Dwójki. Mają chłopaka z Kośminka. Z zegarkiem Jeżyka. A ja nie mam życzenia, żeby mi go Tomaszczyk obwąchiwał.
– Jechać z tobą?
– Dzięki, lepiej wezmę Zielnego. To może nie być zgodne z literą prawa.
– Ale z duchem tak? – skrzywił się w wątłym uśmiechu Kraft.
– Z duchem jak najbardziej.
Zielny był u przodownik Anińskiej z obyczajówki. Maglowali wspólnie jedną z prostytutek ze Żmigrodu. Tajniak zmieniał twarz jak kameleon – dopiero co kiwał głową ze zrozumieniem, że ciężko w dzisiejszych czasach zarobić parę groszy, to groził odebraniem książeczki sanitarno-obyczajowej. Słychać było go aż na korytarzu.
Maciejewski zatrzymał się na chwilę przed drzwiami. Nie chciał przerywać, zwłaszcza że przesłuchanie wchodziło w decydującą fazę.
– Ja nic nie wiem, panie władza – powtarzała prostytutka. – Ja nic…
– A wiesz, ile lat dostaniesz za pomocnictwo w zbrodni?! – ryknął Zielny.
– A żesz ty, kurwo głupia! – poparła go tubalnym głosem przodownik Anińska. – To my cię chcemy puścić do domu, a ty się sama pchasz na dołek…
– Jak wyjdziesz z kryminału, może wezmą cię gdzieś za praczkę – słodkim tonem prorokował tajniak. – Bo kroju i szycia to pewnie nie potrafisz.
Zyga nie musiał długo czekać. Nacisnął klamkę, słysząc, że dziewczyna zaczyna sobie przypominać, o której godzinie wyszedł od niej cenzor.
– Dzień dobry, pani przodownik. – Maciejewski skinął głową policjantce.
Tęga Anińska, podrywając się z krzesła, omal nie przewróciła biurka. Zyga znał kilka takich kobiet o męskich gabarytach i usposobieniu – nieznających się na słownych niuansach, walących kawę na ławę. W większości z powodzeniem prowadziły knajpy, jak choćby jedna z sióstr – właścicielek restauracji na Kościuszki, obok redakcji „Expressu” i „Głosu”. Co spokojniejsi goście zwali ten lokal „Pod Trzynastoma Cyckami”, ale ci, którzy mieli nieprzyjemność być z niego wyrzucani siłą, mówili raczej „Pod Piąchą Krychy”.
Widząc cień nadziei w oczach prostytutki, podkomisarz zrozumiał, że wkroczył odrobinę za wcześnie. Ale Zielny błyskawicznie odnalazł się w sytuacji.
– Przepraszam, panie komisarzu, wiem, że karetka aresztancka z Zamku już musi jechać. – Zerknął na zegarek. – Trudno, niech pani przodownik pisze kwit i pakujemy tę zdzirę!
Dziwka jakby zwiędła. Niby miała mgliste pojęcie, że to nie tak szast-prast wprost z komisariatu wpakować kogoś do aresztu kryminalnego. Niby wiedziała, że jest cztery-osiem, obowiązek meldowania i różne mniejsze gliniarskie upierdliwości, ale teraz poznała tych dwóch. Alfons i bandzior, tajniaki, które przyszły na Żmigród zaraz po znalezieniu trupa. Może coś wiedzieli?
– No, nie tak, żebym nic nie pamiętała… – zaczęła, zaciskając palce na swojej wytartej torebce. – No był chyba u mnie… Tak, ten, co na zdjęciu. Ale panie władza – spojrzała powłóczyście na Zielnego – pana tobym pamiętała, a tamten taki jakiś… nijaki. Przyszedł, spuścił się i tyle.
– Więc wszystko od początku! – Anińska umoczyła pióro w kałamarzu. – Mówił ci coś?
Maciejewski kiwnął na tajniaka, wyszli. Na korytarzu Zyga poklepał Zielnego po ramieniu.
– Marnujesz się w policji. Jest cynk od Fałniewicza – przystąpił do rzeczy. – Jedziemy na Dwójkę. A sądzisz, że ta dziwka coś wie?
– Eee, one wszystkie nic nie wiedzą, panie kierowniku – machnął ręką tajniak. – Klient jak klient. Na mój nos nie miały z tym nic wspólnego. Ale Natalka przyciśnie, to może coś wyciśnie.
Podkomisarz uśmiechnął się pod nosem. Przodownik Anińska nie wyglądała na kogoś, kto w ogóle ma imię. A zwłaszcza nie Natalka! Podczas nalotów na nielegalne burdele nie bała się wchodzić do żadnej nory. Podobno w czasie jednej takiej akcji sama obezwładniła faceta, który ruszył na nią z nożem.
– Jest coś jeszcze… – zaczął Zyga, kiedy wyszli na mały dziedziniec przed frontowymi drzwiami.
Osłonięty od tyłu głównym budynkiem komisariatu, a z boków jego skrzydłami, z trawnikiem i klombem, byłby całkiem miłym zakątkiem, aby tu usiąść i poczytać gazetę. Byłby, gdyby nie to, że w tym miejscu nawet farba drukarska pachniała kryminałem. I człowiek otwierał „Głos”, szukając recenzji kinowych, a niechcący trafiał na choćby takie rewelacje: „…Żydzi są rozsadnikami zepsucia. Handel żywym towarem, utrzymywanie tajnych lupanarów i stręczycielstwo nierządu itp. bolączki uprawiane są w ogromnem stopniu przez Żydów. A przy tern i przede wszystkiem owe praktyki stanowiące specjalność Żydów znacznie deprawują otoczenie, w którem mają miejsce…”.
– Tak na marginesie: widziałeś kiedyś Żyda w burdelu? – spytał Zyga, którego myśli podążyły za nieoczekiwanym skojarzeniem. Może już miał haka, którego szukał…
– Burdel jest jak raj na ziemi, panie kierowniku. Polak i Żyd, komunista i narodowiec, czasem zdarzy się ksiądz… A chodzi panu o kogoś konkretnego?
Przeszli przez ulicę i skręcili w prawo w stronę Placu Litewskiego.
– A takiego na przykład… prezesa Goldera?
– Prezesa Lipowskiego? Nie da rady, panie kierowniku. Żona, dzieci, dom, dobroczynność i ruch na świeżym powietrzu… W dodatku ochrzczony, można więc powiedzieć: Polak-katolik. A ten cynk? – przypomniał tajniak.
– Po kolei. Najpierw jutrzejszy wieczór i nie mów mi nawet, że się umówiłeś z jakąś panną do kina. Idziemy do „Europy”.
– Czy to może pana imieniny? – zarechotał Zielny.
– Nie licz na libację. Skromny poczęstunek na koszt firmy. Będziesz obserwował profesora Achajczyka i mecenasa Lennerta.
– To zdaje się… pański przyjaciel? – Zdziwiony tajniak odchylił nieco kapelusz i zaraz na wszelki wypadek poprawił fryzurę.
– Policjant nie ma przyjaciół… – zaczął Zyga, a w myślach dokończył: „…tylko znajomych i podejrzanych”. – Chcę wiedzieć, o czym będą mówili. Ty jesteś ładny chłopak, więc posiedzisz na sali. Fałniewicza poślę do hallu, a sam poczekam na piętrze. No! – ucieszył się, dostrzegając na postoju taksówkę. – Jest i pan Florczak! Wreszcie coś idzie jak trzeba. On też może się nam przydać.
Florczak rzadko kiedy utrzymywał dozwoloną czterdziestkę na godzinę, ale podczas szybkiej jazdy na Foksal – jak jeszcze wielu lublinian nazywało ulicę 1 Maja – zdążyli się umówić z Maciejewskim na następny wieczór. Taksówkarz miał czekać na rogu Krakowskiego i Kościuszki, żeby nie rzucać się w oczy klientom restauracji i gościom hotelowym.
– Rozliczymy się jak zwykle, tak, panie Florczak? – spytał Zyga, wysiadając.
– A czy ja się skarżę, panie komisarzu? – Szofer zwolnił hamulec i odjechał w kierunku dworca.
Dwaj śledczy weszli do komisariatu. Przy biurku za balustradą siedział młody posterunkowy i spisywał coś piórem z potwornie skrzypiącą stalówką. Przed nim kołysała się jak Żyd w bożnicy tłusta kobieta pod pięćdziesiątkę i powtarzała w kółko:
– Matko Boska, Matko Boska…
Mundurowy podniósł wzrok na wchodzących, pobieżnie otaksował ich wzrokiem, po czym wskazał ławkę pod oknem.
– Tam zaczekać. Zara skończę.
Zyga uznał, że komendant Sobociński miał jednak trochę racji co do jego wyglądu. Westchnął i wyciągnął z kieszeni swoją policyjną blachę.
– Ale my jesteśmy umówieni – mruknął z przekąsem.
– Przepraszam. – Posterunkowy odłożył pióro. Baba spojrzała zdziwiona na stojącego obok niej mężczyznę z kanciastą, nieogoloną gębą i złamanym nosem. Bezgłośnie powtórzywszy raz jeszcze: „Matko Boska”, zamilkła.
Policjant otworzył bramkę i wskazał przybyłym drzwi. Ciasny korytarz prowadził do kolejnych, które zastawiał wysoki, postawny mundurowy. Zyga podszedł do niego, nie chowając swojej blachy.
– Pan komisarz Maciejewski? – upewnił się policjant.
– A nie wyglądam? – burknął Zyga.
W niewielkim gabinecie rozparty na krześle siedział za biurkiem mundurowy z naszywkami aspiranta, kierownik komisariatu Szewczyk. Na środku pokoju Fałniewicz podnosił właśnie przewrócone krzesło. Obok gramolił się na czworaki chłopak w kraciastej marynarce i nadprutym swetrze w jodełkę. Jego rozchełstana apaszka zamiatała pomalowane na brązowo deski podłogi.
– Co mu jest? – zapytał Maciejewski.
– Nic, panie kierowniku – wzruszył ramionami Fałniewicz. – Bardzo nieszczęśliwie potknął się i…
– Łamaga! – mruknął z dezaprobatą Zyga, przydeptując apaszkę wstającego chłopaka. Grandziarz znów prawie zarył nosem w podłogę. – I cóż tam wykapował?
– Niestety jeszcze nic – skrzywił się tajniak. – Ale godzina młoda…
Bandyta podniósł wzrok znad zniszczonego buta podkomisarza. Zobaczył osiłka z nieświeżą gębą i przetrąconym nosem. Już pomyślał, że ten to ostro się za niego zabierze, ale glina zaraz stracił nim zainteresowanie. Podał rękę aspirantowi i przysiadł na podsuniętym mu krześle. Zapalił.
– Znaleźliśmy przy nim to. – Szewczyk nadział na ołówek sprzączkę paska złotego zegarka. – „Na dziesiątą rocznicę ślubu – kochająca Helena” – przeczytał wygrawerowany napis. – Żonaty jesteś? – zagadnął chłopaka, którego Fałniewicz posadził właśnie na rozchybotanym stołku. – I to dziesięć lat?! Nawet Cygan nie żeni się tak wcześnie!
– Nazywa się jakoś? – spytał Zyga.
– Ignacy Kisło alias Mały, lat szesnaście, trzy klasy szkoły powszechnej, bezrobotny.
– Bezrobotny – powtórzył podkomisarz. – A zegarek z zasiłku?
– Nie mój kosior – stęknął niechętnie Mały. – Znalazłem, szłem oddać…
– I przed dzielnicowym uciekał, żeby mu go nie ukradł. – Fałniewicz poprawił płaszcz, niby przypadkiem trafiając chłopaka łokciem w ucho.
– Szłeś oddać – ni to stwierdził, ni zapytał Maciejewski. – To tera ciekaw jesteś, kto go zgubił, co? Masz pecha, bo pewien gość, który dostał kosę w nerę. A gdzie znalazłeś? Na dzielnicy?
Kisło pokiwał kilka razy głową.
– To też niezwykle ciekawe, bo faceta zabili zupełnie gdzie indziej. Miał coś jeszcze? – zwrócił się do aspiranta.
Szewczyk wskazał leżące na biurku dwa banknoty po dziesięć złotych, trochę drobnych i nóż sprężynowy. Zyga skinął na aspiranta i razem odeszli pod okno. Przez okratowaną szybę widać było brudne podwórko z chuderlawym drzewkiem i przepełnionym pojemnikiem na śmieci.
– Na pańskie oko on? – zapytał podkomisarz.
– Nie, kolesie – stwierdził stanowczo Szewczyk. – Ale on dobrze wie kto. Dzielnica zawsze wie wszystko. Jak było włamanie do Monopolu Tytoniowego, kilka tygodni cały Kośminek palił egipskie przednie zamiast machorkowych. „Znalazłem”, „w sklepie się pomylili”… to ich śpiewka. Człowiek…
Aspirant chciał jeszcze coś dodać, ale przerwał mu dzwonek telefonu.
– Do pana. – Podał słuchawkę Maciejewskiemu.
– Tak? – spytał Zyga.
– Serwus, Zyga, dwie sprawy – usłyszał głos Krafta. – Posłałem Grzewicza do lombardów i potwierdziło się. Jeżyk zastawił zegarek na Karmelickiej w środę, odebrał w poniedziałek. Lichwiarz zwrócił uwagę na jego portfel, forsa ledwie się w nim mieściła.
– No, no, wyrabia się – zauważył Maciejewski.
– Grzewicz? A tak. Poza tym wrócił Wilczek. Sprawdził ci tego świadka… – Gienek zaszeleścił papierami – Adama Gajca. Wypytywał o związki z Binderem i z Jeżykiem, ale na razie nic konkretnego. Chcesz szczegóły?
– Jak nic konkretnego, to nie. Coś jeszcze? Bo jestem zajęty.
– Nie, do jutra.
Maciejewski odłożył słuchawkę i znów przyjrzał się zatrzymanemu. Fałniewicz i Zielny przechadzali się za jego krzesłem, tak żeby bez obracania głowy naraz widział tylko jednego. Łobuzerskie spojrzenie chłopaka kontrastowało z jego po dziecinnemu pucołowatymi policzkami. Zyga dostrzegł, że z coraz większym trudem udaje dorosłego bandytę. Jedno celne zagranie i pęknie.
Podkomisarz obrócił krzesło i usiadł na nim okrakiem.
– Możesz dalej strugać kretyna – powiedział. – Zaraz nam się znudzi i razem z jakimś mundurowym odwieziemy cię na dzielnicę. I podamy rączkę na do widzenia. Nie jesteś zbyt wymowny, więc trochę potrwa, zanim przekonasz kumpli, że nikogo nie wsypałeś.
– Na kolanach wrócisz na komisariat, jakby to była jakaś Jasna Góra – dodał aspirant. – Jeśli dasz radę…
Mały na początek bąknął, że zegarek wygrał w karty od kolegi sąsiada, a potem stopniowo wyciągnęli z niego, że jakiś wąsal nadał ferajnie mokrą robotę na Żmigrodzie, że brał w niej udział Kusy, czyli Staszek Bigaj. Jednak o morderstwie Bindera na Krakowskim Przedmieściu grandziarz nie miał pojęcia, reszta Kośminka też nie – tyle co z plotek. Mały sypał na całego – gadał o włamaniach do magazynów na bocznicy kolejowej, o pobiciach i kradzieżach, ale nie były to sprawy, które by Zygę obchodziły. Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie już naprawdę nic nie wiedział.
– No to na dołek szczeniaka! – Maciejewski wstał i podał rękę Szewczykowi. Ruszył do drzwi.
– Aha, bym zapomniał! – Zielny odwrócił się nagle do Małego. – Masz prawo złożyć skargę, jeśli ci nie pasował przebieg przesłuchania.
– A niby… na kogo? – zapytał ogłupiały grandziarz. Tajniak nachylił mu się do ucha i wskazał palcem Maciejewskiego.
– To don Juan Pedro de Gonzaga – oznajmił scenicznym szeptem – handlarz żywym towarem.
Wychodząc z gabinetu kierownika komisariatu, Zyga ledwo zdusił w sobie śmiech. Zielny naprawdę marnował się w policji.
Swierżawin podniósł wzrok znad strony kieszonkowego notesu pokrytego pospiesznym pismem pełnym zrozumiałych tylko dla niego skrótów. Na podłodze leżał rozłożony plan Lublina, na którym zostały naniesione atramentem uaktualnienia i dziesiątki liczb oraz dziwnych symboli.
Pukanie powtórzyło się.
– Pomyłka, ja nie zamawiałem nic do numeru! – zawołał Swierżawin, sięgając pod poduszkę, gdzie trzymał pistolet.
– To swój! – usłyszał z korytarza znajomy głos. Podszedł do drzwi, uchylił je, potem niechętnie otworzył na całą szerokość.
– Nie byliśmy umówieni.
– Nie byliśmy umówieni?! – parsknął niezapowiedziany gość w jasnym płaszczu, pakując się do środka. Starannie zamknął za sobą drzwi. – Przychodzi krach giełdowy do prezydenta Hoovera, a prezydent mu na to: „Nie byliśmy umówieni”! Powstały nieprzewidziane okoliczności, panie Swierżawin.
Przybyły rozejrzał się po pokoju, przekroczył plan miasta, podniósł z krzesła mapę drogową i usiadł. Wyciągnął papierośnicę, zapalił, po czym zamarł na chwilę z zapałką w palcach, szukając wzrokiem popielniczki.
– Tam. – Swierżawin wskazał niewielkie mosiężne naczynie w kształcie starożytnego trójnogu. – Znów będzie mnie pan kusił większymi pieniędzmi kosztem większego ryzyka?
– A niby po co pan tu jest?! – warknął mężczyzna w jasnym płaszczu.
– Nie tym tonem! – Swierżawin zacisnął pięści.
– Pan wyraźnie zapomina, że tylko dzięki moim przyjaciołom nie siedzi pan na Montelupich. I że pańskie… honorarium zależy od powodzenia całości przedsięwzięcia. A jest ktoś, kto może je utrudnić.
– Dziennikarz?
– Nie, tym razem był przeciek z policji. Słuchaj pan! Jest pewien człowiek, który jeszcze dzisiejszej nocy zamierza się powiesić. Jednak trzeba mu trochę pomóc…
Maniek zapalił szluga na winklu Żelaznej i Krętej. Ledwie z kilku okien robotniczych kamienic lampy kopsały nieco żaru, reszta mieszkańców albo oszczędzała na nafcie, albo już spała, coby następnego dnia nie spóźnić się do roboty. Matka Mańka też nieraz darła gębę, żeby poszedł gdzie na kolej czy do cegielni, inaczej jak bandyci go nie zabiją, to sam skończy w kryminale. Ale on miał robotę – lekką, dobrze płatną i… przygodową. Do tego nie musiał się martwić, że zaśpi, bo nigdy nie trza było wstawać wcześniej niż koło południa.
Niespiesznie ruszył w głąb Krętej. Zaraz ogarnął go mrok, ale pośród okolicznych składów i parkanów poruszał się na pamięć. Żałował, że tylko wśród tutejszych. Gdy kilka dni wcześniej Kusy pokazał im to przejście na Żmigrodzie („Tu kirasz w bramę, przez podwórek, w piwnicę, po schodach w dół, dwa razy w lewo, na górę i lądujesz, kurwa, na Zamojskiej”), Mańka aż zatkało, że Bigaj jest tak oblatany nawet w śródmieściu.
Teraz chłopak minął magazyn, przy którym szarpnął się na łańcuchu stary kundel. Stróż zaraz dokuśtykał, uciszył psa laską i wpędził do budy.
– Dobry wieczór, panie Nowik – ukłonił się Maniek.
Inwalida zaburczał coś pod nosem, podnosząc rękę do znoszonej maciejówki.
Grandziarz doszedł do niskiej, zapadniętej prawie do okien kamieniczki, która po powodzi sprzed kilku lat wciąż jeszcze lekko cuchnęła stęchlizną. Brama do sieni jak zawsze była uchylona. Nikt jednak przed nią nie stał. Dopiero zajrzawszy do środka, chłopak dostrzegł ognik papierosa.
– Co, Graba, mrozu się boisz? – spytał Maniek, kiedy żar kolejnego macha oświetlił twarz siedzącego na schodach krępego oprycha ze szramą na policzku.
– A co? Śnieg padał, nie chcę gruźlicy złapać.
Podali sobie ręce.
– Prawie wszyscy już są – dodał Graba.
– A ty co na schodach? Cieć jesteś? – zakpił Maniek.
– Cieć nie cieć. – Krępy wzruszył ramionami. – Kusy Celkę maca, a mnie kurwica bierze.
Maniek poważnie kiwnął głową. Każdego nieraz szlag trafiał, że Bigaj brał sobie, co chciał. Tyle że tak było zawsze i szło przywyknąć. Zwłaszcza że kolesiom uczciwie odpalał dolę, a jak miał fantazję, to i co dorzucił. Jednak miłość jest miłość! Niby racja, że Celka i Graba pożarli się już przeszło miesiąc wcześniej, ale jak ci ktoś obrabia twoją byłą, zawsze cię kurwica bierze.
Przez wąską kuchnię zastawioną butelkami weszli do większej izby, w której stały dwa łóżka, stół, szafa, parę krzeseł i taboretów – każdy z innej parafii. Bigaj siedział na wyrku i drapał się chwilę po włochatej piersi. Potem klepnął Celkę w tyłek i zarechotał:
– No, dobranoc panience!
Zabrała palto i wyszła, unikając wzroku Graby. Maniek zauważył, że dziewczyna ma nową sukienkę w modną kontrafałdę. I pończochy… chyba jedwabne, jak lepsza kurwa.
– A gdzie Mały? – Kusy sięgnął po papierosa.
– Cholera go wie. Zapił gdzieś albo co – wzruszył ramionami Maniek. – Nie widziałem go dzisiaj. Co to za nowa robota? – spytał, siląc się na obojętny ton.
– Amerykańska. – Bigaj puścił oko do koleżków. Wskazał litrową flaszkę na stole. – Niech który rozleje. A Mały – charknął na podłogę – i tak zdatny kury macać.
Usiedli przy stole w sześciu: Kusy, Maniek, Graba, dwaj bracia Borkowie i Zdun.
– Rano żeśmy se pogwarzyli z Wąsalem… – zaczął Bigaj i w paru słowach opowiedział, na czym miała polegać jutrzejsza robota.
Maniek aż się zakrztusił wódką, kiedy usłyszał, że napadną na jakiegoś gościa z taksówki, która nadjedzie od strony nowej dzielnicy Dziesiąta, gdzie różni frajerzy z miasta stawiali sobie wille. Plan był, jak to u Wąsala, dobrze wykombinowany. Najpierw on minie ich bordowym autem (Maniek zaraz pomyślał: „Kurwa, jak wygląda bordowy kolor?!”, ale Kusy mówił to tak, jakby wiedział), dopiero potem zjawi się taksówka z klientem.
Na koniec Kusy sięgnął pod wyrko i wyciągnął starą walizę, a z niej owinięte w szmaty rewolwery.
– Spluwy?! – Zdun, który już od dłuższej chwili kręcił się niespokojnie na koślawym taborecie, omal nie połknął szluga. Stołek zaskrzypiał, jakby się miał rozlecieć. – Kurwa, Kusy, nie mój fach! Ja uczciwy złodziej jestem.
– A kto przedwczoraj chodził ze mną na mokrą robotę? – przypomniał mu Bigaj.
– Chodził, nie chodził, nie ja żem go dziabnął! – poderwał się Zdun, po czym dodał spokojniej: – Postraszyć frajera można kosą, nawet armatą, ale nie żeby… Ale, kurwa, Kusy, to jakiś niezły cwaniak. On nas umoczy.
– Za darmochę nie robisz – mruknął Maniek.
– A on sam co? Taki mocny i mojra złapał?!
Zamknęli się, kiedy Bigaj odstawił szklankę i też wstał.
– Nie podoba ci się, to spierdalaj! – warknął. – I módl się, koleżko, bo jakby co, będę wiedział, kto nas mendom sprzedał! Żebyś nie żałował… – Zakręcił bębenkiem rewolweru i odciągnął kciukiem kurek.
– No co ty, Kusy? Ja tak tylko… – Zdun usiadł i wypił. Jednak nie pamiętał, kiedy ostatnio wódka mu aż tak nie smakowała.
– Dobra. – Bigaj otarł usta. – Tera kończcie chlanie. A Wąsal mojra nie złapał, dziś sam idzie na mokrą. My mamy zrobić mu tłok.
– Nic żeś wcześniej nie gadał… – mruknął zdziwiony Graba.
– A bo i jest po co mleć ozorem? Wąsal mówił, że jeden frajer powiesi się dziś w nocy – zarechotał Kusy. – Mus tylko mu z deka pomóc…