Rozdział XIV

Siedziba Uzdrowicieli, Warownia Ruatha, Weyr Fort, Warownia Ista, Przejście bieżące, 3. 20. 43

— Spróbuj potraktować to jako ambitne zadanie — zaproponował Capiam Mistrzowi Tirone.

Harfiarz trzasnął za sobą drzwiami, co było tak niepodobne do niego, że Desdra przestraszyła się, a Mistrz Fortine dostał ataku nerwowego kaszlu.

— Jako ambitne zadanie? Jeszcze ci ich było mało przez te ostatnie dziesięć dni? — zapytał Tirone z oburzeniem. — Pół kontynentu chore na zarazę, druga połowa chora z przerażenia, każdy najmniejszy kaszel czy kichnięcie budzi podejrzenia, jeźdźcy smoków z trudem stawiają czoło atakom Nici. We wszystkich Cechach poumierali niezastąpieni Mistrzowie i obiecujący czeladnicy. A ty mi radzisz, żebym to potraktował jako ambitne zadanie? — Tirone wepchnął pięści za pas i piorunował wzrokiem Mistrza Uzdrowiciela. Przybrał pozę, którą Capiam trochę lekceważąco nazywał „harfiarską manierą”. Nie był to odpowiedni moment na żarty, więc Capiam nie ośmielił się zerknąć na Desdrę, której wcześniej zwierzył się ze swojego spostrzeżenia. — Czy to nie ty sam powiedziałeś mi dziś rano — ciągnął dalej Tirone, a jego bas dźwięcznie wibrował ze złości — że nie ma żadnych doniesień o nowych przypadkach zarazy?

— Powiedziałem. Jednak cieszyć się będę dopiero wtedy, kiedy taki stan potrwa ze cztery dni. Na razie oznacza to tylko, że mija pierwsza fala wirusowej influency. Ta „grypa” — tak ją przezwali Starożytni — może mieć nawroty. Martwię się przeokropnie następną jej falą.

— Następną? — Tirone wpatrywał się tępo w harfiarza, jak gdyby w nadziei, że się przesłyszał.

Capiam westchnął. Wcale nie był zadowolony z tej rozmowy. Miał nadzieję, że uda mu się ją odłożyć do czasu, aż będzie miał gotowy jakiś plan. Ludzie mniej byli skłonni do popadania w panikę, jeżeli przedstawiło im się plan działania. Niemalże zakończył już obliczenia, ile muszą mieć szczepionki, ilu potrzeba jeźdźców, żeby tę szczepionkę rozwieźć (a musiał przyjąć, że będą chcieli uniknąć powtórnego wybuchu zarazy tak samo jak on), ile jest warowni i cechów, gdzie należy ją podać. Tę rozmowę z Tironem poprzedziły plotki uczniów i spekulacje, z jakiego to właściwie powodu uzdrowiciele proszą, żeby znowu oddawać krew na surowicę, skoro jest coraz mniej doniesień o przypadkach tej „grypy”, i dlaczego nie zlikwidowano obozu dla internowanych.

— Następną? — W głosie Tirone’a dało się wyczuć niedowierzanie.

— Niestety, tak — odparł Mistrz Fortine ze swojego kąta, uważając że jego kolega potrzebuje wsparcia. — Jak dotąd znaleźliśmy cztery wyraźne wzmianki na temat wirusowej influency tego typu. Wygląda na to, że ten wirus podlega mutacji. Surowica, która działa na jedną jego odmianę, nie zawsze ma wpływ na drugą.

— Obawiam się, że szczegóły mogą znudzić Mistrza Tirone’a — powiedział Capiam. Nie należy wszczynać paniki. Capiam uczepił się tej jednej jedynej nadziei, że jeżeli zaszczepią wszystkich ludzi na Północnym Kontynencie i wyłowią przy tym wszystkich nosicieli tej odmiany wirusa, to zmniejszy się ryzyko następnych wybuchów grypy, a jej objawy rozpoznają z łatwością i szybko sobie z nimi poradzą.

— Szczegóły interesują mnie bardziej, niż ci się zdaje — powiedział Tirone. Wielkimi krokami podszedł do biurka Capiama i usadowił się na krześle, krzyżując na piersiach ręce. — Zapoznaj mnie z nimi.

Capiam podrapał się po karku. Weszło mu to ostatnio w nawyk i sam nad tym ubolewał.

— Wiesz, że przeglądaliśmy stare kroniki, żeby znaleźć wzmianki o tej wirusowej influency…

— Wiem. Co to za głupia nazwa.

— Znaleźliśmy cztery oddzielne wzmianki dotyczące „grypy”, plagi, która okresowo trapiła ludzi przed Przeprawą. Nawet przed Pierwszą Przeprawą.

— Nie wdawajmy się w politykę.

Capiam otwarł szeroko oczy i popatrzył na harfiarza z łagodnym wyrzutem.

— Nie wdaję się. Jednak zawsze uważałem, że należysz do dwuprzeprawowej szkoły myślenia. Wystarczy powiedzieć — dodała pospiesznie, kiedy brwi Tirone’a zaczęły drgać nerwowo — że nasi przodkowie również byli nosicielami rozmaitych bakterii i wirusów, niemożliwych do wytępienia.

— Nie ma co do tego wątpliwości, ale są one konieczne, żeby we właściwy sposób funkcjonowały zarówno nasze ciała, jaki organizmy zwierząt, sprowadzonych w czasie obydwu Przepraw — powiedział Mistrz Fortine, z przejęciem popierając swojego kolegę.

— Jak mówi Fortine, niektórych infekcji nie uda nam się uniknąć. Musimy jednak zapobiec drugiej infekcji wirusowej. Ta choroba może mieć nawroty. Takie nawroty muszą też niewątpliwie zdarzać się okresowo na Południowym Kontynencie. Na własnej skórze przekonaliśmy się, że wystarczy jeden nosiciel. Nie możemy pozwolić, żeby to się powtórzyło, Tirone. Nie mamy ani lekarstw, ani personelu, żeby poradzić sobie z drugą epidemią.

— Wiem o tym równie dobrze, jak ty — powiedział Tirone głosem ochrypłym ze zdenerwowania. — Czy te twoje drogocenne kroniki mówią, jak sobie radzili z tym Starożytni? — Z pogardą wskazał na grube kroniki na biurku Capiama.

— Masowe szczepienia!

Dopiero o dłuższej chwili Tirone zorientował się, że Capiam odpowiedział na jego pytanie.

— Masowe szczepienia? Całego kontynentu? Ale ja zostałem już zaszczepiony.

— Taka surowica, jaką jesteśmy w stanie wyprodukować, daje odporność zaledwie na jakieś czternaście dni. Tak więc sam widzisz, że mamy bardzo mało czasu… a w Igenie i Keroonie to może już ostatnia chwila, chyba że zdążymy zaszczepić absolutnie wszystkich. To jest to ambitne zadanie. Moja Siedziba dostarczy surowicy i personelu do szczepień; twoja zapobiegnie panice w cechach, warowniach i Weyrach!

— Panika? Tutaj muszę się z tobą zgodzić! — Tirone ostrym gestem wskazał na Warownię Fort, gdzie Lord Tolocamp wciąż jeszcze odmawiał opuszczenia swojego apartamentu. — Paniki powinieneś się bardziej bać niż zarazy.

— Wiem. — Capiam wszystko zawarł w tym jednym słowie. Desdra przysunęła się do niego. Nie był pewien, czy miała zamiar popierać go czy chronić, ale bardzo sobie cenił jej bliskość. Musimy działać szybko i przyłożyć się do pracy. Jeżeli w Igenie, Keroonie czy Ruacie zostanie choć jeden nosiciel…

Gniewne spojrzenie Tirone’a przypominało mu jego własną reakcję, kiedy musiał przyznać, że z czterech wzmianek, które z ociąganiem pokazali mu Fortine, a potem Desdra, nieuchronnie wypływają takie, a nie inne wnioski.

— Żeby zapobiec drugiej epidemii, musimy przeprowadzić szczepienia teraz, w przeciągu najbliższych kilku dni. — Capiam zwrócił się energicznie w stronę map, nad którymi wcześniej pracował. — Niektóre części Lemosu, Bitry, Cromu, Nabolu i górnego Telgaru, Dalekich Rubieży i Tilleku nie miały kontaktu z nikim, odkąd rozpoczęła się zimna pora. Ich możemy zaszczepić później, kiedy stopnieją śniegi, ale zanim zaczną się wiosenne deszcze, bo wtedy ludzie zaczną się bardziej swobodnie poruszać. Musimy więc zatroszczyć się o tę część kontynentu. — Capiam przesunął ręką po południowej połowie mapy. — Struktura społeczna Pernu, zwłaszcza w okresie Przejścia, pozwala prześledzić, gdzie kto jest. Wiemy również w przybliżeniu, ilu ludzi przeżyło pierwszą falę grypy i kto został zaszczepiony. Wszystko więc sprowadza się do przeprowadzenia szczepień w wyznaczony dzień. Ponieważ jeźdźcy smoków są podatni na tę chorobę, mam wrażenie, że możemy liczyć na ich współpracę przy dostarczaniu szczepionki do punktów rozdziału, które zaznaczyłem na całym kontynencie.

Tirone parsknął gniewnie.

— Nie licz na żadną współpracę M’taniego z Telgaru. L’bol z Igenu też nie przyda się do niczego. Weyrem kieruje Wimmia i mamy szczęście, że do Opadu wylatują połączone Weyry. Może nam pomóc F’gal…

Zniecierpliwiony Capiam potrząsnął głową.

— Całą potrzebną mi pomoc mogę otrzymać od Morety, S’ligara i K’drena. Musimy to jednak zrobić teraz, żeby pohamować rozprzestrzenianie się grypy. Można ją zatrzymać, unicestwić, jeżeli nie będzie nowych ofiar, dzięki którym mogłaby się szerzyć.

— Jak Nici?

— Jest tu pewna analogia — przyznał ze znużeniem Capiam. Ostatnio tak wiele czasu spędzał na przekonywaniu Fortine’a, Desdry, innych Mistrzów, a nawet siebie samego. Im częściej o tym mówił, tym wyraźniej czuł że działać trzeba bezzwłocznie. Wystarczy jedna Nić, żeby zdewastować pole czy kontynent. Wystarczy jeden nosiciel, żeby zaraza się rozniosła.

— Albo jeden mistrz marynarski, który będzie usiłował zabezpieczyć swoje przedwczesne roszczenia do ziemi na Południowym Kontynencie…

— Co takiego?

Tirone wyjął spod tuniki poplamiony wodą plik pergaminów.

— Właśnie się do ciebie w tej sprawie wybierałem, Mistrzu Capiamie. Mistrz Burdion, uzdrowiciel w Morskiej Warowni Igenu, powierzył te papiery mojemu czeladnikowi. Potrzebne mi były do sporządzenia dokładnego sprawozdania z tego okresu.

— Tak, tak, zadręczałeś mnie tym w czasie choroby. — Capiam chciał wziąć księgę od Tirone’a, ale on zgromił go spojrzeniem.

— Nie istniało żadne pływające po morzu zwierzę i wcale nie trafili na nie przypadkiem, Capiamie. Oni wylądowali na Południowym Kontynencie. Burdion, jak wiesz, dosyć ciężko przechodził tę grypę i w czasie rekonwalescencji, z braku innej lektury, przeczytał dziennik pokładowy starego „Szkwała”. Przebywał już wystarczająco długo w nadmorskiej warowni, żeby rozeznać się w adnotacjach marynarzy. Mówił, że Mistrz Varney był uczciwym człowiekiem. Zapisał w dzienniku pokładowym zgodnie z prawdą, że dopadł ich huragan i zboczyli z kursu. Jednakże nie powinni byli lądować. Nie należało podejmować badań Południowego Kontynentu przed zakończeniem tego Przejścia. Miał to być połączony wysiłek Siedzib, Warowni i Weyrów. Stali tam na kotwicy przez trzy dni! — Tirone podkreślał swoje słowa waląc ręką w dziennik i Capiam w żaden sposób nie mógł nic odczytać. Kiedy Tirone puścił dziennik, Capiam natychmiast go chwycił. Desdra przysunęła się bokiem, żeby też rzucić nań okiem.

— Ojej, jakże Mistrz Varney mógł sobie pozwolić na coś takiego — powiedział Mistrz Fortine. — Wynika z tego, Capiamie, że nie jest to choroba przenoszona ze zwierząt na ludzi, tylko bezpośrednie zarażenie.

— Tylko wtedy, gdyby na Południowym Kontynencie byli jacyś ludzie — powiedział z nadzieją Capiam.

— Sądząc po wpisach w dzienniku, nie wygląda mi na to? — utrącił tę możliwość Tirone.

— Kroniki dotyczące Drugiego Przejścia nie pozostawiają żadnych wątpliwości.

— Czy mamy pewność — zapytała Desdra — że oni faktycznie znaleźli się na południowych wodach?

— O tak — powiedział Tirone. — Czeladnik harfiarz, który dzieciństwo spędził na morzu, potwierdził, że zapisy położenia odpowiadają Południowemu Kontynentowi. Powiedział, że poza kontynentem nie ma tam takiej płycizny, gdzie można by zarzucić kotwicę. Oni tam byli przez trzy dni!

— Według zapisu w dzienniku musieli jakoś naprawić szalupę, uszkodzoną przez burzę.

— Niewątpliwie dokonywali jakichś napraw, ale mam tu notatkę Burdiona. — Tirone teatralnym gestem wyciągnął jakiś pergamin i przeczytał: — „W nieopróżnionym wiadrze kuchennym znalazłem niezwykłych rozmiarów pestki i zgniłe łupiny, zupełnie mi nieznane, chociaż jestem w tej Warowni już od wielu Obrotów.” — Tirone pochylił w stronę Capiama, oczy mu lśniły. A więc, moi przyjaciele, „Szkwał” dokonał przedwczesnego lądowania. I popatrzcie tylko, gdzie my przez to wylądowaliśmy! Tirone rozłożył ręce jednym ze swoich imponujących gestów.

Capiam opadł ze znużeniem na oparcie krzesła, wbił oczy w mapy i postukiwał palcami po swoich starannie wykonanych Ustach.

— Dziennik może naświetlić pewne aspekty tej sprawy, mój zacny przyjacielu, ale stanowi również ostrzeżenie przed projektowanym powrotem na Południowy Kontynent.

— Zgadzam się z całego serca!

— Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że szczepienia są konieczne, jeżeli mamy zapobiec rozprzestrzenianiu się zarazy. Trzeba również zaszczepić biegusy. Naprawdę nie liczyłem się z tą komplikacją.

— Potraktuj ją może jak ambitne zadanie? — powiedziała sucho Desdra, która masowała napięte mięśnie na barkach Capiama.

— Obawiam się, że nasz nieoficjalny Mistrz Hodowca nie poradzi sobie z tego rodzaju ambitnym zadaniem — rzekł Capiam.

— Czy przyda nam się tu Moreta? Wychowała się w warowni, gdzie hodowano biegusy, jej rodzina miała wspaniałe stajnie rozpłodowe w Keroonie… — Tutaj nawet bezwzględny zwykle Mistrz Harfiarz zająknął się, bo wiedział o tragedii, jaka spotkała tę warownię. — To ona zajęła się tym średniodystansowym biegusem na Zgromadzeniu w Ruacie. Pamiętasz, to był pierwszy przypadek tu, na zachodzie.

— Nie, Tirone, nie pamiętam — powiedział z rozdrażnieniem Capiam. Czyż należało do niego również leczenie chorych zwierząt? — To ty jesteś pamięcią naszych czasów.

— Przecież jeżeli umiemy robić ludzką szczepionkę, możemy tą samą metodą wyprodukować szczepionkę zwierzęcą — powiedziała pojednawczo Desdra. — A u Lorda Alessana z pewnością znajdzie się wystarczająco dużo dawców. Słyszałam, że niektóre z jego biegusów przeżyły tę zarazę.

— Tak, tak, przeżyły — powiedział Tirone, zerkając na przygnębionego Mistrza Uzdrowiciela i niespokojnie marszcząc brwi. No, przyjacielu, rozwiązałeś tak wiele z naszych problemów. Nie wolno ci teraz tracić ducha. — Bas Tirone’a przepojony był błaganiem i perswazją.

— Nie, nie, mój drogi Capiamie, nie możemy się teraz załamywać — dodał Mistrz Fortine ze swojego kąta.

Tirone podniósł się tryskając energią.

— Słuchaj, Capiamie, poproszę o transport dla ciebie. Możesz polecieć do Weyr Fortu, zobaczysz, co ci powie Moreta. A potem poleć do tego nowego… jak mu tam, Bessela… do warowni Mistrza Zwierząt. Ponieważ ten twój program szczepień jest jeszcze bardziej pilny, od razu przystąpię do uspokajania cechów i warowni. Zacznę od Tolocampa — Tirone machnął ręką w kierunku Warowni Fort. — Jeżeli on się zgodzi, inni Lordowie Warowni nie przysporzą mi kłopotów, nawet ten wąż szczelinowy, Ratoshigan.

— Biorąc pod uwagę stan umysłu Tolocampa, jakim cudem chcesz go pozyskać dla naszych planów? — zapytał Capiam, pobudzony do działania pewnością Tirone’a.

— Może przypominasz sobie, mój kolego Mistrzu, że przez ostatnich kilka dni Lord Tolocamp pozbawiony był naszych usług. Ponieważ nigdy nie zachęcał ani swoich dzieci, ani żadnego z gospodarzy do myślenia, potrzebne mu będą nasze pomysły. Miał wystarczająco dużo czasu, żeby zastanowić się nad tym — odparł Tirone ze zwodniczo dobrotliwym uśmiechem. Ty zajmij się tą szczepionką, a ja zorganizuję resztę.

Mistrz Harfiarz nie zapomniawszy odebrać od Capiama dziennika pokładowego „Szkwała”, wyszedł z pokoju energicznym krokiem i głośno zatrzasnął za sobą drzwi.

Po spotkaniu w Weyr Forcie Alessan aż kipiał z radości. Nie spodziewał się, że ze strony Morety spotka go tyle sympatii i zrozumienia. Do tego obudziła się w nim znowu nadzieja. Byłby chętnie dłużej wspominał te chwile, ale sprawy osobiste musiały ustąpić przed najbardziej pilnym zadaniem, którym było otrzymanie nadającej się do użytku szczepionki dla biegusów, zwłaszcza dla tych, które uratował Dag.

M’barak przewiózł Alessana i Tuero z powrotem do Warowni Ruatha i wylądował z nimi na frontowym dziedzińcu. Natychmiast pojawiła się tam Oklina, co świadczyło o tym, z jakim niepokojem wyczekiwała na powrót swojego brata. Przystanęła na stopniach i podniosła głowę, żeby na niego popatrzeć. Zsiadający z błękitnego smoka Alessan wydał okrzyk radości. Na twarzy Okliny pojawił się wyraz ulgi i dziewczyna rzuciła mu się na spotkanie. Alessan pochwycił ją w ramiona, dopiero teraz widząc, jak szczuplutka była w porównaniu z Moretą. Delikatnie pocałował Oklinę w policzek. Niewiele mieli ostatnio czasu na okazywanie uczuć, ale podczas choroby Okliny Alessan uświadomił sobie, jak bardzo jest mu ona droga. A sam się niedawno przekonał, ile życzliwości można przekazać jednym pocałunkiem.

— Moretą orzekła, że ten pomysł z surowicą jest całkiem sensowny. Wypróbujemy go! — powiedział Alessan. — Jeżeli szczepionka zadziała, to Ruatha znowu stanie się miastem otwartym, a moi gospodarze nie będą mogli uchylać się od pracy. Jeżeli nie zadziała, nic się nie zmieni w naszej sytuacji.

— Musi się udać! — zawołała Oklina żarliwie.

— Będzie nam potrzebna pomoc Follena, jego przyrządy i ta stara, rasowa klacz. Wiem, że przeżyła zarazę, a nie mogę narażać zwierząt, których używamy do prac polowych.

— Arith! Zachowuj się przyzwoicie. To jest pani Oklina! — wykrzyknął M’barak. Błękitny smok, chwiejąc nią lekko na boki, zbliżał pysk do Okliny, a oczy mu wirowały. Oklina przytuliła się do Alessana, nie wiedząc, jak ma reagować na takie smocze karesy.

Na reprymendę swojego jeźdźca. Arith wydał z siebie cichuteńki dźwięk, parsknął z rozczarowaniem i odwrócił głowę.

— Naprawdę nie mam pojęcia, co go naszło — tłumaczył się M’barak. — Arith zwykle jest taki grzeczny. Zrobiło się późno, jest zmęczony i lepiej będzie, jak już wrócimy do Weyru. — Ku zaskoczeniu M’baraka Arith prychnął donośnie.

Alessan podziękował M’barakowi i Arithowi za podwiezienie i odprowadził Oklinę na bok, a za nimi poszedł zamyślony Tuero.

— Błękitne smoki na ogół nie interesują się zbytnio płcią przeciwną — powiedział harfiarz do Alessana.

— Naprawdę? — odpowiedział roztargniony Alessan, rozmyślając nad procedurą przerabiania krwi biegusów na szczepionkę.

— Tak, a na terenie Wylęgarni Weyr Fortu znajduje się jajo królowej.

— I co z tego? — Alessana rozmyślała nad tym, że czeka go jeszcze bardzo wiele roboty, zanim będzie mógł zobaczyć, co Dag uratował ze stad Ruathy.

Tuero uśmiechnął się.

— O ile dobrze pamiętam, Ruatha ma niemało związków krwi z jeźdźcami smoków.

Alessan popatrzył najpierw w Oklinę, potem na smoka, który już wzbił się w powietrze, i przypomniał sobie co mówił K’lon tamtego dnia, kiedy przywiózł szczepionkę do Warowni Ruatha.

— To niemożliwe!

W tym momencie pojawił się Follen i Alessan zaczął z nim rozmawiać o szczepionkach.

Tuero przyprowadził klacz zarodową z pola; była tak spokojna, że dawała się prowadzić za grzywę. Follen, Oklina, Deefer i kilku zaufanych wychowanków zanieśli wyposażenie medyczne do stajni. Pracowali z entuzjazmem, aż wreszcie okazało się, że brak im pojemników szklanych na taką ilość krwi zwierzęcej. Wtedy Oklina przypomniała sobie, że Mistrz Clargesh podarował kiedyś Lordom Warowni ogromne, ozdobne butle szklane, pracowicie wykonane i zaprojektowane przez jego uczniów, a pani Oma gdzieś je schowała. Żeby wprawić takie wielkie butle w ruch obrotowy Alessan, Tuero i Deefer przymocowali do zapasowego koła od wozu kółka zębate i korbę i zrobili z tego dużą wirówkę.

Klacz stała spokojnie i obojętnie, pobieranie krwi wcale jej nie zaniepokoiło.

— Dziwne — powiedział Follen, kiedy ukończono wirowanie pierwszej partii i odciągnięto słomkową ciecz. — Ma ten sam kolor, co surowica ludzka.

— To tylko smoki mają zieloną krew.

— Wypróbujemy szczepionkę na tym kulawym biegusie — powiedział Alessan, zastanawiając się, który to błękitny jeździec zawrócił w głowie jego siostrze. Przez cały ten czas, kiedy koło wirowało, Alessan nie mógł usiedzieć spokojnie. Dotąd czekał cierpliwie, ponieważ nie miał innego wyjścia, ale teraz, kiedy mógł ruszyć na poszukiwanie Daga, z utęsknieniem wyglądał chwili odjazdu. — Jeżeli u tego stworzenia nie zaobserwujemy żadnej negatywnej reakcji, możemy założyć, że surowica działa, ponieważ szczepienie ludzi opiera się na tej samej zasadzie.

— I tak jest już dziś za późno, żeby coś więcej zrobić — powiedział Follen ziewając po wstrzyknięciu surowicy kulawemu biegusowi.

— O tej porze Siedziba Harfiarzy nie podziękuje nam za wiadomość — zgodził się Tuero, pocierając oczy.

— Przenocuję tu na wszelki wypadek, gdyby coś się z nim działo. — Alessan wskazał głową na kulawego biegusa.

— I wyruszysz z samego rana, prawda? — Oklina pochyliła się ku bratu i popatrzyła mu w oczy. To, co mówiła, przeznaczone było wyłącznie dla jego uszu. — Żeby znaleźć Daga i Kwiczka?

Skinął głową i czule ją uścisnął i kazał iść za uzdrowicielem i harfiarzem. Spoglądał w ślad za nimi, dopóki niesione przez nich trzy koszyczki z żarami nie zniknęły mu z oczu w jakimś zagłębieniu na drodze. Potem wymościł słomą przegrodę obok zaszczepionego biegusa. Chociaż postanowił, że będzie czuwał i zwracał uwagę na to, co się z nim dzieje, zasnął i spał głęboko do pierwszego brzasku. Zaszczepiony biegus wyglądał zdrowo i zjadł sporą porcję czystej podściółki.

Podniesiony na duchu Alessan osiodłał biegusa, którego Tuero przezwał Chudzielcem — nie bardzo nadawał się on do jazdy wierzchem, ale w tej chwili w Ruacie nie było z czego wybierać. Starannie zapakował surowicę, igły i szklaną strzykawkę Follena do juków, okładając je czystą słomą, a potem dosiadł Chudzielca i ruszył w drogę.

Poprzedniego wieczoru, kiedy czekali na surowicę, opadły go wątpliwości: stawiał pod znakiem zapytania wiele spraw, kwestionował nawet nieoczekiwaną reakcję Morety na jego bliskość. Pomyślał o pocałunku, którym sam obdarzył swoją siostrę. Może Moreta chciała tylko okazać mu życzliwość? Jednakże dzisiaj, kiedy wstawał jasny, świeży, wiosenny poranek wiedział już, że Moreta darzyła go innym uczuciem. Przez tę krótką chwilę myśleli i czuli to samo. A smocza królowa śpiewała im na znak przyzwolenia.

Chudzielec przestraszył się czegoś w krzakach zieleniejących przy trakcie i uskoczył w bok. Alessan zachwiał się w siodle i powstrzymał biegusa. Upewnił się, czy juki są w porządku. Lubił szybką jazdę, ale nie mógł narażać cennej szczepionki na ryzyko.

Musi się skupić na jeździe, a nie na nierealnych marzeniach. Moreta jest Władczynią Weyr Fortu. Chociaż potajemny związek z nim mógłby jej odpowiadać, a może nawet zdecydowałaby się mieć z nim dziecko… Nagle Alessan zapragnął mieć dziecko, co nigdy dotąd mu się nie zdarzało, nawet wówczas gdy był z Surianą… Przede wszystkim jest Lordem rodu, który poniósł bardzo ciężkie straty. Musi mieć żonę i inne kobiety, które będą rodziły jego dzieci, tyle, ile tylko zdoła ich spłodzić.

„Stary Runel nie żyje”, pomyślał z przebłyskiem żalu. Stary Runel umarł, a razem z nim umarły jego rodowody rasowych biegusów, ruathańskich i innych, sięgające aż do Przeprawy. Nigdy nie przypuszczał, że będzie żałować Runela.

Chudzielec szedł zgrabnym truchtem. Szkoda, że został wykastrowany. Jednakże kiedyś w Ruacie do rozmnażania wykorzystywano dużo lepsze okazy. Alessan pomyślał o nadziei, jaką budził w nim cel tej wyprawy, i głęboko wciągnął powietrze w płuca. Usiłował nie zastanawiać się nad tym, które zwierzęta zabrał ze sobą Dag. Gdyby wśród nich była choć jedna para zarodowa ciężkich biegusów pociągowych Lorda Leefa… Lista utraconych zwierząt, którą zaczął prowadzić Norman, zaginęła podczas likwidacji tymczasowego szpitalika na terenach wyścigów. Alessana ogarnął próżny żal, że tamtego obłędnego ranka, kiedy powaliła go choroba, nie zdążył zaglądnąć do stajni.

Dojechał do rozstaju. Na pola dla źrebaków prowadziły stąd dwie drogi. Dag pewnie wybrał tę trudniejszą. Alessan zatrzymał się jednak, żeby sprawdzić, czy na rozstaju nie pozostawiono jakiejś wiadomości. Nie znalazł ani szmatki, ani kości, ani poukładanych kamyków. Minęło dziewięć dni od czasu, kiedy Dag odjechał z Fergalem. Jak dotąd, Alessanowi udawało się spychać lęk w najgłębsze zakamarki mózgu, ale teraz zaczynał bać się na nowo.

Wbił pięty w boki Chudzielca, a zwierzę natychmiast pognało pod górę, ledwie muskając drogę w pędzie i oddychając tak szybko, jak gdyby i jemu udzieliło się podniecenie jeźdźca. Powszechnie uważano, że biegusy są głupie, że można się z nimi porozumieć tylko w bardzo ograniczonym zakresie, ale czasem potrafiły one odgadnąć, co czują siedzący na nich ludzie. Alessan położył uspokajająco rękę na wygiętym karku Chudzielca i nakłonił go do bardziej statecznego kroku.

Dojechali do ułożonej z kolczastych krzaków i kamieni przegrody, za którą zaczynało się pastwisko. W pierwszej chwili Alessan nie dostrzegł żadnego człowieka ani zwierzęcia. Mało mu serce nie pękło. Jednakże tę barierę musiał postawić jakiś człowiek! Uniósł się w strzemionach przerażony, że Dag przyniósł zarazę ze sobą i umarł razem ze wszystkimi zwierzętami. A potem ujrzał cienką smużkę dymu po prawej stronie i zobaczył, jak na gałęzi powiewa susząca się koszula. Usłyszał przeszywający gwizd.

W odpowiedzi na to wezwanie ze zbocza opadającego w kierunku strumienia gromadą posłusznie ruszyły biegusy. Alessan poczuł, że pieką go oczy od łez. Zawrócił zręcznie Chudzielca na drogę i wbił pięty w jego kościste żebra. Biegus przeleciał nad barierą wspaniałym susem i aż kłapnął pyskiem ze zdumienia, kiedy wylądowali po drugiej stronie. Alessan ściągnął wodze, przypomniawszy sobie, po co tu przyjechał. I dopiero wtedy zobaczył, jak w górę zbocza wśród innych zwierząt biegną na chwiejnych nóżkach niezgrabne źrebaczki i rozkołysanym krokiem posuwają się ciężarne klacze. Alessan wydał triumfalny okrzyk radości, który echem odbił się od pagórków. Czyżby Dag zabrał wszystkie ciężarne klacze? Do tej chwili Alessan sądził, że widocznie wszystkie źrebaki padły na zarazę albo zostały poronione, ponieważ na polach pod Warownią nie znalazł żadnych zwierząt poza wałachami i jałowymi klaczami.

W odpowiedzi na swój okrzyk usłyszał wołanie z niewielkiego, prymitywnego szałasu na zboczu góry. Mała, stojąca u wejścia postać zaczęła wymachiwać obiema rękami. Jedna malutka postać! Alessan mimo woli przyhamował Chudzielca, a potem pognał go do przodu. Jedna czarnowłosa, niewielka postać w obszarpanych spodniach, która teraz stała podparta pod boki. Fergal!

— Ależ to ci dużo czasu zabrało, Lordzie Alessanie! — powiedział chłopiec głosem pełnym urazy.

— Co z Dagiem? — Głos Alessana załamał się z niepokoju. Nie mógł ruszyć się w siodle. Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo cieszył się na spotkanie ze starym trenerem i jak bardzo potrzebował mądrych porad Daga, jeżeli ruathańskie biegusy mają kiedyś odzyskać swoją dawną renomę.

Fergal wzruszył ramionami, a potem spojrzał na Alessana spod oka.

— Już myślałem, że o nas zapomniałeś! — Wskazał ręką na szałas. — On złamał sobie nogę. To ja troszczyłem się o wszystkie biegusy, nawet te, które się źrebiły. Odwaliłem kawał dobrej roboty, nie?

Alessan chętnie przetrzepałby mu skórę za taką zuchwałość, ale Fergal, złośliwie szczerząc zęby, wymknął się zwinnie pod ochronę swoich podopiecznych.

— Alessan? — z głębi szałasu dobiegł głos Daga. Zapomniawszy o tym, że powinien przywołać do porządku Fergala, Alessan popędził do swojego starego druha. — Ocaliłem dla ciebie wszystko, co mogłem, Alessanie. Ocaliłem wszystko, co mogłem. — Ocaliłeś także Ruathę!


— Wybacz mi, że niepokoję cię w Wylęgarni, Moreto — powiedział Capiam, zaglądając ostrożnie przez drzwi.

— Wejdź, wejdź! — zawołała Moreta, zapraszając go do swojej tymczasowej kwatery na pierwszym podeście.

Capiam zerknął przez ramię, a potem wszedł, niespokojnie popatrując na siedzącą wśród jaj Orlith.

— Wydaje się taka radosna, prawda?

— Tak, bardzo się cieszy!

— M’barak, który przywiózł tutaj Desdrę i mnie, powiedział, że Orlith pozwala nawet niekiedy oglądać to wspaniałe królewskie jajo, które złożyła.

— Desdra jest tutaj? Wiele o niej słyszałam od M’baraka i K’lona.

— Plotkuje z Jallorą, żebym mógł z tobą zamienić kilka słów na osobności. — Capiam odchrząknął nerwowo, co było u niego rzeczą całkiem niezwykłą.

Moreta pomyślała, że może to z powodu Orlith jest taki podenerwowany i wyciągnęła do niego ręce. Chyba musi pogodzić się ze zmianami, jakie w ludziach wywołała ta zaraza. Capiam schudł, ale oczy mu nadal błyszczały, a jego twarz o wyrazistych rysach robiła się z wiekiem coraz bardziej atrakcyjna. Czarne włosy przerzedziły mu się nieco na skroniach i było w nich coraz więcej siwizny, ale nie utracił siły ducha, ani siły fizycznej, co stwierdziła, kiedy chwycił ją za ręce.

— Czemu zawdzięczam tę niespodziewaną wizytę? — zapytała. W oczach Capiama pojawiła się figlarna iskierka.

— Niespodziewane… ambitne zadanie, jak powiedziałem to Mistrzowi Tirone’owi.

Moreta, zaniepokojona jego słowami, spojrzała mu badawczo w oczy.

— Co to za zadanie?

— Jeśli pozwolisz, przejdę do tego za chwilkę. Najpierw chciałbym się dowiedzieć, czy biegusom również może pomóc szczepionka surowicza.

Moreta wytrzeszczyła na niego oczy, zdumiona, że w tak krótkim odstępie czasu dwa razy zadano jej to samo pytanie. Znów poczuła gniew na to, że nikt nic nie zrobił, żeby uchronić biegusy, tak cenne dla Północnego Kontynentu. Tłumaczyła sobie, że w pierwszym rzędzie trzeba było ratować życie ludzi, ale mimo wszystko w którymś z hodowlanych gospodarstw powinno było komuś przyjść do głowy, żeby zastosować tę metodę do zwierząt. Kiedy wczoraj wieczorem Alessan zwrócił się do niej z prośbą o radę, poczuła się mile połechtana. Teraz jednak czuła się rozdrażniona i rozbawiona, że takim pytaniem zwraca się do niej, do Władczyni Weyru, sam Mistrz Uzdrowiciel.

— Wczoraj wieczorem odpowiedziałam na to samo pytanie Alessanowi.

— Tak? — Capiam z zaskoczeniem zamrugał oczami. — A jakiej odpowiedzi udzieliłaś Lordowi Alessanowi?


— Pozytywnej.

— Czy skontaktował się z Mistrzem Balforem?

— Było już za późno, żeby bębnami przekazywać wiadomości do Keroonu. Czy Balfor jest nowym Mistrzem Hodowcą?

— Pełniącym obowiązki. Ktoś musi to czynić.

— Alessan powinien był zawiadomić ciebie, albo przynajmniej Siedzibę Harfiarzy… — Moreta zmarszczyła brwi. Jeżeli Alessan był za bardzo zajęty, mógł to uczynić Tuero. Może Alessanowi nie starczyło czasu na zrobienie surowicy? Miała wrażenie, że zabierze się do tego natychmiast.

— Nie ma jeszcze południa — powiedział taktownie Capiam, skłonny interpretować każdą wątpliwość na korzyść Alessana. Zgodnie z teorią szczepionka surowicza powinna uodparniać biegusy. Alessanowi przydałby się hit szczęścia, jak również nasza pomoc.

Moreta przytaknęła ruchem głowy.

— Dlaczego jednak Siedziba Uzdrowicieli zaczęła nagle zajmować się szczepionkami dla zwierząt?

— Ponieważ mamy powody, żeby sądzić, że jest to zaraza przekazywana człowiekowi przez zwierzęta i może wybuchnąć ponownie — odzwierzęca i nawracająca, takich terminów używali Starożytni na określenie tych cech.

— A więc to znaczy, że może wybuchnąć następna epidemia? Na Skorupy! Capiamie, ten kontynent nie zdoła przetrwać następnej epidemii! — Z rozpaczy uniosła ręce. — Weyry mają już trudności ze skompletowaniem skrzydeł przy każdym kolejnym Opadzie, przecież wielu jeźdźców dopiero dochodzi do siebie po wtórnych infekcjach i świeżo odniesionych obrażeniach. Jeżeli ogarnie nas znowu zaraza, nie skompletujemy nawet jednego skrzydła! — Zaczęła wzburzona chodzić tam i z powrotem, a potem zatrzymała się i przyjrzała się badawczo Capiamowi. — Jeżeli zadziała szczepionka dla zwierząt, to będziesz mógł powstrzymać tę chorobę odzwierzęcą? Zaszczepisz przeciw niej zarówno ludzi, jak i zwierzęta? A tego ambitnego zadania — aż się uśmiechnęła, ponieważ tak zręcznie podsunął jej to określenie — mają się podjąć smoczy jeźdźcy, pomagając w rozwożeniu szczepionki.

— Najlepiej, żeby dotarła jednego dnia do wszystkich miejsc, skąd będzie rozdzielana dalej. — Capiam rozłożył kopię swego planu. Podając dokument, obserwował uważnie jej reakcję. Masowe szczepienia to jedyny sposób, żeby powstrzymać tę zarazę. Moje cechy zaczęły już zbierać ludzką szczepionkę. Mówiąc otwarcie, nie doceniliśmy podatności biegusów. To musi być choroba odzwierzęca. Z raportów Tirone’a i wyczerpujących badań Desdry wynika, że nie ma innego sposobu, żeby ta zaraza mogła rozprzestrzeniać się tak szybko i obejmować tak wielkie tereny. Nie da się inaczej zapobiec nawrotowi tej wirusowej influency. Trzeba powstrzymać ją w ciągu najbliższych kilku dni, albo przetrzymać drugą jej falę.

Moretę przeszedł dreszcz grozy. Zaczęła przeglądać jego plan.

— Oczywiście — dodał, odchylając skraj pergaminu — ten plan zależy, po pierwsze, od tego, czy da się otrzymać szczepionkę dla biegusów, a po drugie, czy Weyry zechcą współpracować przy jej rozprowadzaniu.

— Czy zwracałeś się już do innych Weyrów?

— Chciałem najpierw uzyskać wiążącą odpowiedź na temat szczepienia biegusów, a na tym terenie największym autorytetem jesteś ty.

— Przecież chyba Lord Tolocamp…

— Lordem Tolocampem zajmie się Mistrz Tirone — powiedział uzdrowiciel z gryzącą zjadliwością. — A ja chciałem, żeby odpowiedzią na moje pytanie zajął się ktoś rozsądny. Nie tylko mam odpowiedź, mam również i źródło.

— To jedynie przypuszczenie…

— Które sprawdzę, jak tylko mnie zapewnisz, że Weyry będą nam mogły pomóc w rozwożeniu szczepionek. Jeden z moich czeladników ma smykałkę do tego, co nazywa koordynacją czasoprzestrzenną. Jeżeli będziemy mogli liczyć na to, że co najmniej sześciu jeźdźców z każdego Weyru obleci zgodnie z wykazem warownie, cechy i Weyry, to ta sprawa zostanie załatwiona.

Moreta przeliczała w myśli dane Capiama.

— Jednakże tylko pod warunkiem, że jeźdźcy będą… — Ugryzła się w język. Capiam uśmiechał się coraz szerzej i Moreta nagle zrozumiała, o co mu chodzi.

— Ostatnio sporo czasu spędzałem w Archiwach, Moreto. — Capiam był zadowolony z siebie i wcale nie wyglądał na skruszonego, że tak ją zaszokował.

— A skąd ta informacja znalazła się w Archiwach Uzdrowicieli? — Moreta była tak wściekła, że Orlith rozbudziła się na dobre i opiekuńczym gestem objęła pazurami królewskie jajo.

— A cóż to dziwnego? — zapytał Capiam ze zwodniczą łagodnością. — W końcu to mój cech wszczepił tę cechę smokom. Czy one naprawdę potrafią przenosić się z jednego czasu do innego? — zapytał z nadzieją.

— Potrafią — odpowiedziała z całą surowością, na jaką było ją stać. — Jednak wcale ich do tego nie zachęcamy! — Pomyślała o K’lonie, wiedziała bardzo dobrze jak często ten błękitny jeździec bywał w Siedzibie Uzdrowicieli, i zaczęła podejrzliwie zastanawiać się, skąd akurat tam wzięła się taka przydatna kronika. Z drugiej jednak strony to właśnie cech Capiama mógł poszczycić się wieloma odkryciami, okrytymi teraz tajemnicą. Zganiła sama siebie za to, że mogła wątpić w prawość Mistrza Capiama, zwłaszcza w tej krytycznej godzinie, kiedy najważniejsze było przywrócenie równowagi na kontynencie. — Capiamie, podróże w czasie są źródłem paradoksów, które mogą być bardzo niebezpieczne.

— Właśnie dlatego proponuję, żeby dostawy były sukcesywne i nie nakładały się na siebie w czasie. — Rozbroił ją swoją gorliwością.

— Możemy mieć kłopoty z przekonaniem M’taniego z Telgaru.

— Tak, słyszałem, że ma wszystkim wszystko za złe. Wiem także, że F’gal z Isty jest chory na ciężkie przeziębienie nerek, a L’bol jest w depresji. Dlatego właśnie podałem najmniejszą liczbę jeźdźców, jakiego będzie wymagało to przedsięwzięcie. Nie mam pojęcia, jak ten kontynent zdołałby przetrwać bez pomocy.

— Czy wystarczy ci szczepionki dla ludzi?

— Wystarczy. Mistrz Tirone z właściwą sobie zręcznością porusza już ten temat w warowniach i cechach.

— To mądrze i przezornie z waszej strony.

Pierś Capiama uniosła się w ciężkim westchnieniu.

— No tak, teraz musimy się tylko upewnić, czy Lordowi Alessanowi uda się szczęśliwie wyprodukować tą zwierzęcą szczepionkę.

„Jedź z nimi do Ruathy — powiedziała Orlith. I po chwili dodała: — Holth się zgadza.”

Wbrew zdrowemu rozsądkowi Moreta poczuła, jak narasta w niej opór przeciwko tej eskapadzie, na którą zezwolenia udzieliła jej Orlith. Ale dlaczego? Przecież to całkiem normalne, że chce zobaczyć, jak udały się Alessanowi doświadczenia. Może tak bardzo jej się podobał, że podświadomie się przed tym broniła? Rzadko trapiła ją taka niezdolność do podjęcia jakiejś decyzji.

„Zawsze lubiłaś biegusy. Należy im się teraz twoja pomoc.” Ton głosu był w dwójnasób głęboki i Moreta poznała, że mówią to Holth i Orlith. „Przecież kiedyś musisz zobaczyć Ruathę.” Tym razem niewątpliwie odezwała się sama Orlith.

Moreta głęboko i smutno westchnęła. Orlith odkryła sedno rzeczy: Moreta nie chciała zobaczyć zdewastowanej Ruathy, takiej, jaką opisywał K’lon.

— Myślę, Capiamie — wzięła się w garść — że powinnam ci towarzyszyć.

„Arith zrobi to z ogromną ochotą. Podoba mu się ta dziewczyna” — powiedziała Orlith. Schowała szpony, którymi do tej chwili obejmowała królewskie jajo. Z Niecki doleciało potakujące trąbienie Aritha.

„Jaka dziewczyna?” — zapytała w myślach Moreta, zaskoczona tą uwagą.

Orlith zignorowała jej pytanie i zajęła się wygrzebywaniem dołka, do którego wturlała jajo. Tymczasem Moreta, nadrabiając miną, przygotowała swój ekwipunek do lotów.

— Arith mówi, że zabierze nas do Warowni Ruatha.

— Możesz ją zostawić? — Capiam popatrzył w stronę królowej.

— To był jej pomysł, żebym tam poleciała. Orlith ma pogodne usposobienie i nie musi, jak niektóre smoczyce, być stale doglądana przez swojego jeźdźca. Poza tym Leri i Holth będą w pobliżu. Moja nieobecność nie potrwa przecież długo.

Kiedy Moreta i Capiam doszli do Niecki, Jallora zajęta była rozmową z ciemnowłosą kobietą, która stała o kilka długości smoka od M’baraka i Aritha. Desdra była starsza, niż wynikało to z opowieści K’lona, starsza od Morety. A przecież Jallora mówiła, że Desdra pracuje nad uzyskaniem stopnia mistrza w Siedzibie Uzdrowicieli. Wyglądała na osobę powściągliwą, nie tyle wyniosłą, ile niekomunikatywną. Dwa skrzydła z Fortu miały wylecieć do Bitry i Lemosu. Sh’gall poleciał już do Bendenu, żeby zobaczyć się z K’drenem. Moreta marzyła o tym, żeby wreszcie Weyry mogły powrócić na własne terytoria.

— Desdro, Moreta poleci z nami do Ruathy — powiedział Capiam. — Wygląda na to, że Lord Alessan wcześniej od nas wpadł na pomysł, żeby szczepić biegusy.

Desdra skłoniła kurtuazyjnie głowę przed Władczynią Weyru, a potem podniosła swoje duże, szare oczy i spokojnie zmierzyła ją wzrokiem.

— Nie przejmuj się Desdrą, Moreto — powiedział Capiam. Ona niczego nie przyjmuje na wiarę; twierdzi, że uzdrowiciela musi cechować obiektywizm.

— Jallora opowiadała mi, jak wspaniale zrekonstruowałaś pobrużdżone przez Nici skrzydło smoka — odpowiedziała Desdra niskim głosem i rzuciła przelotne spojrzenie na dłonie Morety, kiedy wkładała ona rękawice.

— Gdy będziemy miały trochę czasu, przyleć do nas i zbadaj Dilentha. Tej techniki nauczył mnie Ind, Uzdrowiciel z Istańskiego Weyru. Miałam wiele okazji, żeby doprowadzić ją do perfekcji.

— Zapomniałem, że dzisiaj jest Opad, Moreto — powiedział niepewnie Capiam, kiedy rozejrzał się dookoła i zobaczył niepozostawiające żadnych wątpliwości przygotowania.

— Oczywiście muszę wrócić na koniec Opadu — odparła Moreta, która teraz na przekór wszystkiemu postawiła polecieć do Ruathy. — Jednak od czasu, gdy wybuchła zaraza, skrzydła ponoszą mniej obrażeń. Niewykluczone, że starają się jak najlepiej wypaść wobec innych Weyrów.

— Naprawdę? To bardzo ciekawe — stwierdził zaskoczony Capiam.

M’barak uprzejmym gestem zaprosił Moretę, żeby pierwsza dosiadła Aritha. Moreta usadowiła się z tyłu i pomogła Desdrze. Chociaż Desdra nic nie mówiła i zachowywała się ze stoickim spokojem, widać było, że niezbyt często korzystała z takiego środka transportu.

Capiam, wyraźnie zachwycony, odwrócił się do tyłu, żeby przesłać uśmiech Morecie siedzącej za Desdrą, a potem dyskretnie upewnił się, czy uzdrowicielce jest wygodnie.

— Czy Arithowi nie będzie za ciężko z czterema jeźdźcami, M’baraku? — zapytał, kiedy błękitny jeździec zajął swoje miejsce z przodu.

— Na pewno nie — odparł chłopiec zdecydowanie.

Arith wystartował tak ochoczo, jak gdyby chciał im pokazać, do czego jest zdolny. Wszystkich szarpnęło do tyłu. Moreta instynktownie zacisnęła nogi na grzbiecie smoka i chwyciła za wyrostek grzebienia za sobą, żeby utrzymać Desdrę, którą pchnął do tyłu Capiam. Kiedy M’barak postukał Aritha po karku, smok szybko wyrównał lot. M’barak, pamiętając, że siedzi za nim Władczyni jego Weyru, pożegnał się z jeźdźcem na warcie, zachowując pełny ceremoniał. Zanim M’barak podał wytyczne Arithowi, obejrzał się i skinął Morecie głową, żeby ją uprzedzić.

— Czarne, czarniejsze, najczarniejsze…

Litania urwała się, kiedy wylecieli z „pomiędzy” nad Ruathą. Morecie aż dech zaparło i ścisnęło się serce na widok zdeptanego pola, zrytych terenów wyścigowych, ogromnych kręgów po ogniskach, wzbudzającego grozę kopca grzebalnego. Jej ręce mimo woli zacisnęły się na talii Desdry i poczuła, jak uzdrowicielka kładzie na nich łagodnie swoje ciepłe dłonie w pełnym zrozumienia współczuciu.

Pamiętała aż za dobrze, jak chwaliła radosną atmosferę, panującą na ruathańskim Zgromadzeniu. Gorzkie to było wspomnienie, kiedy przed oczami miała posępny epilog tego Zgromadzenia. Arith szybował nad terenami wyścigów, lecąc prosto na Warownię. Moreta widziała tyczki startowe, leżące samotnie w tym samym miejscu, gdzie odbywał się ten spektakularny, zakończony remisem bieg. Zmusiła się, żeby spojrzeć na nagą ziemię kopców grzebalnych i pogodzić się z myślą, że z tego beztroskiego, świątecznie wystrojonego tłumu umarło tak wielu. Trzeba było również pogodzić się z ogniskami, na których palono martwe zwierzęta, bez różnicy, czy wygrały, czy przegrały w czasie tych dziesięciu wyścigów, które przywabiły je do Ruathy na tak fatalnie zakończoną uroczystość. Przez chwilę miała Alessanowi za złe, że nie znalazł czasu na to, żeby z drogi i z pól pousuwać te pozostałości po wozach, skrzyniach i świątecznych kramach. Spojrzała na rżysko, poczerniałe teraz od obozowych ognisk. To stamtąd wraz z Lordem Warowni przyglądali się wyścigom. Górne okna Ruathy, z których przedtem powiewały kolorowe proporce, były teraz zasłonięte okiennicami, nikomu niepotrzebne. Przypominały o tym, że Ruatha opierała się większemu zagrożeniu, niż Opad Nici.

Serce jej się ściskało na widok tak zaniedbanej dumnej Warowni. Na polach dostrzegła pasące się tam biegusy — nie te duże, masywne zwierzęta, które kazał Alessanowi hodować Lord Leef, tylko żylaste, drobnokościste biegusy w rodzaju Kwiczka. Ta ironia losu pomogła jej odzyskać zimną krew. Łzami nie pocieszy Alessana.

Arith nie miał zamiaru lądować na frontowym dziedzińcu, za co Moreta była mu niezmiernie wdzięczna. Leciał wzdłuż drogi, prowadzącej do pomieszczeń dla zwierząt, gdzie najwyraźniej coś się działo. Od pługa wyprzęgano trzy biegusy, na ziemi leżały jakieś siodła, a z magazynku ktoś wyciągnął niewielki wózek. Ludzie pędzili drogą, ostrożnie niosąc jakieś koszyki. Wydawało się, że odrodziła się żywotność Ruathy.

— M’barak mówi, że widział Alessana przy stajniach — powiedziała Desdra do Morety, wyraźnie wymawiając słowa, żeby było ją słychać pomimo wiatru. Nic nie wskazywało na to, żeby pamiętała o pierwszej, pełnej bólu reakcji Morety na widok zniszczonej przez zarazę Warowni.

Ludzie przy stajni zorientowali się, że nadlatuje smok, i kiedy Arith zgrabnie wylądował po drugiej stronie drogi, z budynku wyszło dwóch mężczyzn. Obydwaj byli wysocy, i choć twarze mieli ukryte w cieniu, Moreta poznała, że ten po prawej to Alessan. On też ją poznał, aż drgnął zaskoczony i ruszył witać gości tak szybko, jak tylko pozwalała mu na to godność Lorda Warowni. Znowu poruszał się jak Lord Ruathy, pewnie i dumnie.

— Proszę wybaczyć, że przybywamy w nieodpowiednim momencie, Lordzie Alessanie — zawołał zsiadając Capiam.

— Zawsze jesteście tu mile widziani — odparł Alessan. Przez długą chwilę patrzył Morecie prosto w oczy, a potem pomógł zasiąść Capiamowi. — Wraz z Tuero — wskazał na wysokiego harfiarza, który podszedł w ślad za nim — układaliśmy właśnie wiadomość dla was. — Tu Alessan zapomniał o etykiecie i szeroko uśmiechnął się do Morety. — Dag uratował Kwiczka! Mamy też źrebaki! Trzy wspaniałe ogiery! — Ostatnie zdanie wykrzyczał, dając upust radości, której już nie mógł dłużej pohamować.

— To cudownie, Alessanie! — Moreta przerzuciła prawą nogę przez grzbiet Aritha i zsunęła się po jego boku. Arith okazał się nieco wyższy niż jej się zdawało, ale na szczęście Alessan złapał ją w pasie i łagodnie postawił na ziemi. Odwróciła się do niego. Jasnozielone oczy Alessana błyszczały z radości. Miała nadzieję, że to jej niespodziewana wizyta przyczyniła się do tego. — I pomyśleć tylko, że to właśnie rasa Kwiczka przeżyła! I źrebaki! Och, ależ się musiałeś cieszyć!

— Właśnie wracani z łąk dla źrebaków — powiedział, odchodząc z nią od Aritha. Nie puszczał jej ręki, szczęśliwy, że może nie tracić z nią kontaktu. — Zabrakło mi szczepionki. Nie spodziewałem się źrebaków. A Dag ma złamaną nogę, więc musimy wysłać po niego wózek. Za sześć dni będzie tutaj Opad! Dag uratował dla nas rasowe zwierzęta. Uratował ich wystarczająco dużo i uratował Ruathę!

Moreta przyłapała się na tym, że ciągle trzyma go za rękę i ściskają mocno. Czy ktoś nie zwróci na to uwagi? Przecież chyba wolno jej było publicznie pogratulować mu tego wspaniałego, nieprawdopodobnego sukcesu. Potem Capiam przyprowadził Desdrę, żeby ją przedstawić. Moreta zobaczyła, że Desdra przygląda się Alessanowi przenikliwie i bacznie, tak samo jak przedtem patrzyła na nią. Przelękła się, że uzdrowicielka odgadnie, jak bardzo on się jej podoba.

— Domyślam się, że wyprodukowałeś szczepionkę i użyłeś jej.

— Tak Capiamie, nie mogłem narażać na ryzyko rasowych zwierząt na tym zarażonym terenie. — Wiele mówiącym gestem Alessan wskazał Warownię i jej pola. — Czeladnik Follen sporządza następną partię szczepionki. Ponieśliśmy przez tę zarazę straszliwe straty zarówno w ludziach, jak i zwierzętach. — Gestem ręki zaprosił ich, żeby weszli razem z nim do stajni. — Jak tylko wróciłem wczoraj wieczorem, wzięliśmy się do przygotowania surowicy. Zastrzyk dałem temu zwierzęciu. — Alessan wskazał kulawego biegusa, który prawą nogę opierał na czubku kopyta. Nie wydaje się, żeby mu to zaszkodziło…

— I nie zaszkodzi, zapewniam cię — powiedział Capiam, odprowadzając ich na bok, gdzie nikogo nie było. — Ta teoria sprawdza się tak samo na zwierzętach, jak sprawdziła się na ludziach. A w tym stanie rzeczy — tutaj ściszył głos i spojrzał znacząco najpierw na Alessana, a potem na Tuero — szczepienia stały się absolutnie niezbędne. — Zerknął na Desdrę, czy zauważyła, że mimowolnie wykorzystał jedno z ukochanych sformułowań Tirone’a. Lekkie skrzywienie jej ust wskazywało na to, że zauważyła. Capiam wziął Alessana i Tuero pod ręce. Rozejrzał się, czy aby na pewno wszyscy inni są czymś zajęci. Follen razem ze swoją grupą krzątał się przy wirówce, a gospodarze stali przy zwierzętach, które miały dostać surowicę. — Lordzie Alessanie, ta zaraza może wybuchnąć ponownie.

Moreta złapała Alessana za rękę, kiedy Lord zachwiał się na nogach. Uzdrowiciel podtrzymał go z drugiej strony. Tuero spoglądał na Alessana ze współczującym wyrazem twarzy.

— Tym razem szczepieniom trzeba poddać zarówno zwierzęta, jak i ludzi — ciągnął dalej Capiam. — Na całym kontynencie. Opracowałem plan dystrybucji szczepionki, a Moreta postara się o pomoc smoczych jeźdźców. Potrzebna jest nam teraz surowica od ozdrowieńców. Masz dość biegusów, żeby zaspokoić potrzeby tej Warowni, Fortu i Południowego Bollu oraz tej części Telgaru, która podchodzi pod twoje granice. Lord Shadder wyświadczy nam tę przysługę na wschodzie.

— Przecież stada w Keroonie są przeogromne… — Alessana oszołomiła nagle skala tego przedsięwzięcia.

— Już nie — powiedział łagodnie Capiam. — Jeżeli ten twój Dag ocalił rasowe biegusy, to jesteś bogatszy, niż ci się wydaje. Czy możemy liczyć na twoją pomoc?

Alessan popatrzył na Mistrza Uzdrowiciela.

— Ruatha straciła bardzo wiele: ludzi, stada, wszystko, z czego była tak dumna. Użyczymy jednak wszelkiej pomocy, jakiej tylko będziemy w stanie użyczyć. Może w ten sposób uda nam się zmazać hańbę naszej wieczystej — Alessan wskazał na kopiec grzebalny — gościnności.

W głosie młodego Lorda Warowni nie było goryczy, ale nikt ani przez chwilę nie wątpił, że epilog tego Zgromadzenia pozostawił niezatarte ślady w jego duszy.

— Dlaczego uważasz, że to na ciebie spada odpowiedzialność za to? — Jednym gwałtownym gestem Capiam wskazał kopce grzebalne, a drugim stajnię. — Nie ponosisz żadnej winy, Lordzie Alessanie. To niedający się przewidzieć zbieg okoliczności. „Szkwał” został zepchnięty z kursu. Oportunizm kazał kapitanowi wylądować na Południowym Kontynencie, a chciwość trzymała go tam przez trzy dni. Co skusiło załogę, żeby przewieźć tamto zwierzę na północ, nie dowiemy się nigdy, ponieważ żaden ze świadków tej nagannej decyzji już nie żyje. Nie miałeś na to żadnego wpływu. Jednakże ty, Lordzie Alessanie, wykazałeś wielką odwagę, opiekowałeś się chorymi, starałeś się obsiać pola, zachować rasowe stada Ruathy. A najważniejsze — tu Capiam odetchnął głęboko — że po tych wszystkich ciężkich przeżyciach wciąż jeszcze chcesz pomagać innym.

— Kiedy spada na człowieka nieszczęście, ten kto nie jest zaradny i nie ma wyobraźni, rozgląda się naokoło i szuka, na kogo by tu zrzucić winę; człowiek śmiały godzi się ze swoją niedolą i podejmuje wysiłki, żeby przetrwać, a przy tym dojrzewa i doskonali się.

— Z kursu został zepchnięty przez niewczesny szkwał jeden jedyny rybacki statek i wydarzenie to miało wpływ na nas wszystkich — mówił dalej Capiam ze smutnym wyrazem twarzy. Rzucił spojrzenie na Desdrę, która przyglądała mu się z zakłopotaniem. — Jeżeli uważasz, że u podstaw życia leży sprawiedliwość, to stało jej się zadość, bo kapitan i załoga nie żyją. My zaś żyjemy. I czeka nas robota. — Capiam chwycił Alessana za ramię i potrząsnął nim, żeby podkreślić swoje słowa. — Lordzie Alessanie, nic z tego nie jest twoją winą, ale chwała ci za twoją przenikliwość!

Na zewnątrz Arith zatrąbił nagle na powitanie; odpowiedział mu jakiś głębszy głos.

— Spiżowy smok? Tutaj? — Moreta szybko skierowała się do wyjścia ze stajni. M’barak stał przy Arithu, który wpatrywał się w niebo. Błękitny smok zachowywał się spokojnie, ale Moreta obawiała się, że mógł za nią przylecieć Sh’gall. — M’baraku, kto to przyleciał?

— Nabeth i B’lerion — powiedział obojętnie M’barak, osłaniając oczy od słońca.

— B’lerion! — Moreta odetchnęła z ulgą, a kiedy z Warowni wypadła jakaś smukła postać i pomknęła w dół nasypu, zrozumiała, skąd wziął się tu ów jeździec.

Arith uniósł się na zadzie i zaryczał.

— Nie mam pojęcia, co go napadło, Moreto — zawołał zażenowany M’barak. — Zaczął być strasznie opiekuńczy w stosunku do pani Okliny.

— W Wylęgarni leży królewskie jajo, M’baraku — powiedziała Moreta, a kiedy zrozumiała, że jej wyjaśnienie nie dotarło do weyrzątka, dodała: — Błękitne smoki często okazują wielkie podniecenie w czasie Poszukiwania. Chociaż wydaje się, że Arith dojrzał przedwcześnie. — Zmarszczyła brwi patrząc na Oklinę, która czekała na B’leriona. — Nie sądzę, żeby Weyr Fort miał prawo zabierać ją z Ruathy.

Odwróciła się na pięcie. Alessan prowadził właśnie Capiama, Desdrę i Tuero do wirówki. Wielkie koło już zwalniało i można było zbadać następną porcję surowicy. Odwróciwszy głowę Moreta ujrzała, że Nabeth wylądował i B’lerion ześlizguje się niezgrabnie po boku spiżowego smoka. Oklina powitała go powściągliwie, wskazując na pomieszczenia dla zwierząt. B’lerion wziął ją za rękę i poszli. Kiedy skręcili na drogę, Moreta zobaczyła, że lewa ręka B’leriona spoczywa na temblaku. Nie mógł polecieć na Opad. Czy cieszył się, że może pozostać na ziemi? Może uznał to obrażenie za dobrą wymówkę, pozwalającą odwiedzić Oklinę?

Wycofawszy się w cień, Moreta przyłączyła się do grupy przy wirówce. Stała z boku — żeby lepiej widzieć Alessana — a uzdrowiciele zastanawiali się, ile potrzeba szczepionki, jaka może być najmniejsza efektywna dawka, jak dyskretnie dowiedzieć się, ile biegusów jest po gospodarstwach.

— Należy brać pod uwagę masę ciała — powiedziała Moreta, włączając się do rozmowy.

— Musimy liczyć się z tym, że w różnych zapadłych gospodarstwach na pewno znajdą się trenerzy nie tylko niekompetentni, ale i sceptycznie nastawieni. Jeśli w ogóle żyją tam jeszcze jacyś trenerzy. — Zarumienił się, kiedy Capiam zganił go wzrokiem.

— Powynajdywaliśmy różnych utalentowanych ludzi i skierowaliśmy ich tam, gdzie są potrzebni. To zdumiewające, jak wiele ludzie mogą zdziałać, kiedy są do tego zmuszeni.

— Mistrzu Capiamie, czy to szczepienie biegusów jest takie istotne w obecnej chwili? — zapytała Desdra, nie spuszczając swoich szarych oczu z twarzy Uzdrowiciela.

— Jeżeli o zarażeniu decyduje czynnik zwierzęcy, a wydawało mi się, że co do tego doszliśmy do porozumienia…

— Tak, ale nie stać nas na daremny wysiłek. — Desdra wskazała na ozdobną butlę, w której warstwy krwi już się ustały. Muszę ci wyznać, że ledwo starczy nam igieł na zaszczepienie ludzi. Nie byłoby rzeczą roztropną używać igieł po kilka razy ciągnęła dalej cicho Desdra. — Niebezpieczeństwo zarażenia…

— Wiem, wiem. — Capiam potarł rękami czoło. Uśmiechnął się słabo. — Tylko wtedy możemy mieć pewność, że wyplenimy tę zarazę, jeżeli zaszczepimy ludzi i zwierzęta.

— Czy brakuje wam jedynie igieł cierniowych? — zapytała Moreta, zauważając przygnębienie Capiama.

— Brakuje nam też czasu — odparła Desdra odwracając się, żeby nie widzieć rozczarowania swojego mistrza. Nie zauważyła wymiany spojrzeń pomiędzy Moretą a Capiamem. — Zwróciłam się z prośbą do wszystkich warowni i cechów, objętych siecią bębnów, żeby przysłały nam spis posiadanych zapasów. W obecnym stanie rzeczy będziemy być może musieli wykluczyć niektórych ludzi…

— Jak? Kto? Kiedy? — Capiam zadawał Morecie te lapidarne pytania ochrypłym szeptem, ale głos miał tak napięty, że wszyscy ucichli, a Desdra gwałtownie odwróciła się i spojrzała na niego.

Moreta nerwowo wzruszyła ramionami. — Trzeba rozejrzeć się. I zachować milczenie, bo jest to równie ważne jak same igły. — W tym momencie pojawili się B’lerion i Oklina. — Czy jesteś ciężko ranny, B’lerionie? — zapytała, pozdrawiając wesoło spiżowego jeźdźca, i dodała cichszym głosem, zwracając się do Capiama: — Nie może być z nim tak bardzo źle, bo nie ryzykowałby lotu w „pomiędzy”.

— Nie, wywichnąłem sobie tylko ramię — odpowiedział niepewnie spiżowy jeździec. — Pressenowi potrzebny był ktoś, kto by przewiózł do Ruathy to, co możemy im oddać z naszych zapasów, więc się zgłosiłem na ochotnika. — B’lerion nawet nie spojrzał na Oklinę, która stała tuż przy nim, ale skłonił się z milczącym współczuciem Alessanowi. — Chciałem wyrazić…

— Możesz nam w czymś pomóc, skoro już tu jesteś — powiedziała Moreta, a B’lerion spojrzał na nią zaskoczony. Odciągnęła go na bok, wytłumaczyła, jaka jest sytuacja, i przedstawiła swą prośbę.

— Przyznaję ci rację — odparł B’lerion, pospiesznie zerkając w kierunku Capiama i Alessana — że sprawa jest niesłychanie pilna, ale dodać kilka godzin do dnia to co innego niż przeskoczyć parę miesięcy. Sama dobrze wiesz, że jest to cholernie niebezpieczne! — Chociaż B’lerion często lekceważył formy dobrego zachowania, nie był nieroztropny ani nieodpowiedzialny.

— B’lerionie, wiem dokąd trzeba polecieć. Wiem, kiedy dojrzewają do zbiorów igły cierniowe. Zawsze kwitną wtedy drzewa ging, a las tropikalny przypomina zieloną twarz o tysiącu oczu w ciemnej oprawie…

— Szalenie poetyczne, Morelo, ale chyba potrzebna by mi była jakaś bardziej dokładna wskazówka.

— To określa nam porę, a dokładne współrzędne uzyskamy sprawdzając, jakie jest jesienne położenie Czerwonej Gwiazdy. Alessan ma mapy. Czerwona Gwiazda wschodzi coraz bardziej na zachód. Trzeba tylko obliczyć jej jesienne położenie. Widziała, że ten argument bardzo go uspokoił.

— Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że spędzę wolne popołudnie na zbieraniu igieł cierniowych…

— Możemy tam spędzić tyle czasu, ile trzeba będzie, B’lerionie, i zebrać to, co jest nam teraz tak rozpaczliwie potrzebne. Musimy jednak polecieć już teraz, ponieważ chcę wrócić do Weyru na koniec Opadu. Nabeth sobie z tym poradzi.

— Oczywiście, ale oni się dowiedzą — pokazał palcem stojącą w oczekiwaniu grupkę — że polecieliśmy naprzód w czasie, Moreto.

— Capiam i Desdra już wiedzą, że jest to możliwe. — Uśmiechnęła się widząc jego minę. — W końcu to Siedziba Uzdrowicieli wyhodowała smoki.

— No tak — przyznał B’lerion.

— Będziemy również musieli wykorzystać tę zdolność w dzień rozwożenia szczepionki.

B’lerion zamrugał oczami i zerknął na Oklinę.

— Może i Weyry darują nam, jeżeli zrobimy z tego taki użytek, Moreto.

— Nie muszą wiedzieć, że dzisiaj zrobiliśmy sobie trochę czasu. Kto wie, że tutaj przyleciałeś?

— Pressen i ten chłopak na dworze.

— Wyślę stąd M’baraka z jakimś zadaniem. Z pewnością możemy liczyć na milczenie Okliny. W ten sposób będziemy mieli sześcioosobową grupę roboczą. Weyry, warownie i cechy nie wytrzymają drugiej epidemii.

— Muszę ci przyznać rację, Moreto. — B’lerion rozejrzał się dokoła. — Ten widok zwala człowieka z nóg. — Każę Nabethowi skontaktować się Orlith. Jeżeli ona się zgodzi…

— Powiedz Orlith, że to dla biegusów. Musimy o nie dbać. Kiedy Moreta przedstawiła swój plan Capiamowi, Desdrze i Alessanowi, odpowiedzieli zaskoczeni, że nie mają czasu, żeby przyłączyć się do tej wyprawy.

— Mistrzu Capiamie, to, o co mi chodzi, nie zajmie nam w ogóle czasu teraźniejszego — odparła surowo na ich protesty. — Alessanie, przecież da się chyba zorganizować sprawy w Warowni w taki sposób, żebyś mógł oddalić się stad na godzinę? — Tymczasem twoi ludzie przywiozą tu Daga i spędzą na dół klacze i źrebaki. Co masz teraz do roboty? Przyglądać się, jak wirują butelki? Najważniejsze, żeby nasze przedsięwzięcie zostało utrzymane w tajemnicy. Capiam i Desdra wiedzą już o tej zdolności smoków i bardzo są im potrzebne igły cierniowe. B’lerion gotów jest do drogi. Nabeth bez trudu uniesie naszą szóstkę, a przez dzień ciężkiej pracy przy zbiorach zdobędziemy to, co jest konieczne, żeby zaraza nie objęła znowu swoim zasięgiem całego kontynentu. Nikt więcej nie może o tym będzie wiedzieć.

— Sześcioro? — zapytał Alessan po pełnej namysłu pauzie.

— B’lerionowi zależy na towarzystwie twojej siostry. Desdra zachichotała. Capiam szeroko się uśmiechnął, a Alessan wyglądał na zaskoczonego.

— Wspominałaś coś o paradoksie czasowym, Moreto — zaczął Capiam.

— To nas nie będzie dotyczyć, chyba że wrócimy do Isty tego dnia, kiedy rozkwitają drzewa ging.

— Bardzo mało prawdopodobne.

— Do jaru, o który mi chodzi, można dostać się tylko od strony wysokiego urwiska. Zbierałam tam już kolce wiele razy, kiedy byłam w Iście.

Alessan wahał się jeszcze przez chwilę, spoglądając na Follena i ludzi, którzy czekali z biegusami zaprzężonym do wózka.

— Jeszcze jeden drobny, ale bardzo ważny szczegół, Alessanie — powiedziała Desdra. — Twoje stajnie są bardzo dobrze utrzymane, ale, ściśle rzecz biorąc, nie jest to idealne środowisko do produkowania dużych ilości surowicy, która musi być wolna od zanieczyszczeń. — Wskazała na łajno kulawego biegusa.

— Bardzo słusznie — zgodził się Alessan, a potem uśmiechnął się ironicznie i dodał — Sprzątanie nie powinno zająć więcej niż godzinę. Jakie wyposażenie powinniśmy wziąć ze sobą?

— Siatki — odpowiedziała Moreta. — Wszystkiego innego dostarczy nam dżungla.

B’lerion podszedł do nich uśmiechnięty.

— Nabeth był zaskoczony, że rozmawia z dwiema królowymi naraz, ale masz jej pozwolenie na lot, żeby tylko nie zajęło ci to zbyt wiele czasu. Wysłałem M’baraka do Warowni Dalekich Rubieży, żeby przywiózł więcej butli wyprodukowanych przez uczniów Mistrza Claresha. Pewnie w każdej większej warowni na zachodzie trochę ich się znajdzie. Clargesh taki był z nich dumny. To mu zajmie trochę czasu.

— Dobrze, B’lerionie, a teraz znajdź jakaś kurtkę dla Okliny.

— Ona jest taka niezwykła, prawda? Nic dziwnego, że Arith to zauważył.

Capiam i Desdra udzielali Follenowi i Tuero instrukcji, jak powinni zorganizować produkcję szczepionek. Alessan wysłał ludzi po Daga i stada biegusów, a potem zaproponował, żeby aparat do szczepionek zainstalować w Wielkiej Sali, ponieważ większość znajdujących się tam pacjentów można przenieść na wyższe piętra Warowni albo nawet do ich własnych chat. Moreta pomogła Alessanowi przygotować do zabrania wszystkie siatki, które wisiały na ścianach stajni, spinając je rzemieniami w jeden tobołek. Zanim z Warowni wrócił B’lerion z Oklina, inni zaczynali się już niecierpliwić.

— Musiałem poszukać map, moja droga Moreto. Nie mam zamiaru skakać w przyszłość, mając za jedyną współrzędną ”zieloną twarz o tysiącu oczu w ciemnej oprawie”. Musimy znaleźć się tam o świcie, żeby mieć absolutną pewność, ponieważ będą wtedy widoczne obydwa księżyce.

Kiedy zaczęli dosiadali rosłego Nabetha, Moreta odwróciła się do Alessana.

— Przygląda się nam Tuero. Może się czegoś domyśla? — Alessan błądził rękoma po jej talii, niby to pomagając jej przesunąć się w stronę B’leriona, który już siedział na karku Nabetha.

— Każdy harfiarz zawsze się czegoś domyśla i nie ma na to rady. Starałem się jednak zasugerować Tuerowi, że wybieramy się do Mistrza Balfora, w sprawie tej szczepionki dla zwierząt. Niedługo zaczną przenosić wszystko do Wielkiej Sali, a wtedy nie będzie miał czasu zastanawiać się nad innymi sprawami.

B’lerion uparł się, żeby Okliną usiadła przed nim, gdzie mógł ją przypiąć pasami bojowymi. Moreta umieściła się za nim, żeby pomóc w kierowaniu Nabethem. Dalej siedzieli Desdra, a na końcu Capiam, jako najbardziej z nich doświadczony.

„Orlith, nie zajmie mi to wiele czasu, ale muszę jechać” — powiedziała w myślach Moreta.

„Słyszałem to już od Nabetha” — odparła beztrosko Orlith.

— Moreto! — zawołał B’lerion i łokciem dał jej sójkę w bok. Mam już wizualizację księżyców i Czerwonej Gwiazdy. Popatrz na północny zachód. Czerwona Gwiazda jest na horyzoncie, Belior jest w pierwszej kwadrze, a rogalik Timora w połowie wysokości nieba. Bądź uprzejma skupić się na tym, jak wygląda Ista z kwitnącymi drzewami ging. Myśl o tym, że kwitną teraz, w Iście, pomyśl o jesiennym upale, o zapachu wilgotnych lasów tropikalnych.

Nabeth, choć bardzo podniecony, wystartował precyzyjnie i gładko, jak na doświadczonego smoka przystało, tak że pasażerowie nawet się nie zachwiali.

Moreta wyobraziła sobie urwiste skały Isty w całej ich jesiennej krasie, Czerwoną Gwiazdę żarzącą się złowieszczo na zachodzie nad morzem, Beliora w pierwszej kwadrze i unoszący się skromnie nad nim rogalik mniejszego Timora. Kiedy poczuła, że Nabeth kieruje się „pomiędzy”, skupiła wszystkie myśli na tej wizji. Chciała zacząć swoją litanię, ale do uspokojenia wystarczyły jej kwiatowe oczy drzew ging i niebiescy przewodnicy. A potem, kiedy lęk zaczął dławić jej piersi, niespodzianie wynurzyli się z „pomiędzy” wysoko nad skalistym brzegiem Isty. Było ciepło, a śmietankowe oczy kwiatów ging odwracały się ku pierwszym promieniom wschodzącego słońca. B’lerion wydał okrzyk radości, a Okliną cichutko pisnęła.

Nabeth natychmiast zauważył półkę skalną, na której Moreta często lądowała z Orlith, żeby zbierać iglaste ciernie. Położona była wysoko nad falami, walącymi o urwisko. Nabeth wylądował równie sprawnie, jak wystartował, uderzeniem skrzydeł rozpłaszczając zarośla.

— Iglaste ciernie są trochę niżej, na tym stoku — zawołała Moreta, kiedy przygotowywali się do zsiadania.

B’lerion tak się popisywał przy zsiadaniu z Nabetha, że aż jego smok obejrzał się zdziwiony.

— Mogłeś sobie złamać drugą rękę, B’lerionie — powiedziała Moreta. Wytłumaczyła Oklinie, jak należy bezpiecznie zsiadać z wysokiego smoka, a Nabeth posłusznie uniósł przednią łapę.

— Czy naprawdę jesteśmy w przyszłości? — zapytał Capiam, kiedy Alessan rozdawał siatki. Rozejrzał się dookoła z wyrazem nabożnej czci na twarzy.

— Lepiej, żebyśmy byli — powiedział B’lerion, spoglądając na Moretę z udawaną srogością, a potem bacznie przyglądając się trzem jaśniejącym na niebie przewodnikom.

— Jesteśmy — powiedziała z całym spokojem, na jaki ją było stać. Coraz silniej uświadamiała sobie, że jest w jakiś osobliwy sposób zdezorientowana, że ogarnia ją poczucie nieważkości i narasta w niej euforia. Nigdy dotąd nie przeżyła czegoś takiego. Jak się weźmie do pracy, to przestaną nią targać takie sprzeczne uczucia. Wskazała pobliskie zbocze. — Pójdziemy tedy i już wkrótce przekonamy się, czy są tu iglaste ciernie. W zeszłym roku sama je w tym miejscu zbierałam za pozwoleniem Isty. Oni ograniczają się do bardziej dostępnych stoków.

Wąwóz ciągnął się na dziesięć czy więcej smoczych długości od skraju urwiska i Moretę nagle ogarnął niepokój. Zeszłej jesieni nie ogołociła doszczętnie krzaków z kolców, ale wtedy układ księżyców na niebie był inny, a Czerwona Gwiazda znajdowała się wyżej na zachodzie. Nikt więc nie poczuł większej ulgi niż ona, kiedy stanąwszy na krawędzi wąwozu zobaczyli, że krzaki oblepione są brązowymi kolcami. Nad nimi dżungla zasłaniała niebo. Wąwóz wił się z północy na południe, utworzyło go jakieś pradawne trzęsienie ziemi. Cienka warstwa gleby na litej skale nie dawała oparcia bujnej roślinności lasu tropikalnego, która trzymała się w bezpiecznej odległości od krzaków iglastych cierni. Zaciekawiło to Alessana.

— Te krzaki są wszystkożerne — powiedziała Moreta. — Na wiosnę i w lecie mają trujące kolce. Wysysają sok ze wszystkiego, co się do nich zbliży, aż do jesieni, kiedy łodyga rośliny zgromadzi już wystarczająco dużo wilgoci i pożywienia, roślinnego czy zwierzęcego. Podobno ma smaczny miąższ.

Oklinę przeszedł dreszcz, ale Desdra przyklękła obok krzaka, któremu się przypatrywali.

— Wiosną i latem krzew ten wydziela zapach zwabiający węże i owady. Puste w środku kolce wysysają soki żywotne ze stworzeń, które się na nie nabiją, wchłaniając wodę deszczową. Popatrzcie, czubek tej rośliny jest uszkodzony. Jakieś zwierzę musiało obłamać kolce. Będzie łatwiej zbierać.

— Powiedziałaś, że kolce są jadowite. — B’lerion nie palił się do tej roboty.

— Na wiosnę i w lecie, ale teraz trucizna już wyschła. Popatrzcie, pojawiają się pączki nowych kolców. Stare kolce muszą odpaść. Wystarczy więc… — Przesunęła dłonią po gałęzi i zerwała całą masę igieł. — To bardzo proste, ale najpierw oczyszczajcie tylko teren wokół siebie, żeby można się było poruszać. Uważajcie, żeby nie uszkodzić czubków igieł i unikajcie dotykania delikatnych włosków na gałązkach. Mają drażniące działanie i mogą wywołać zapalenie skóry.

— Nie możemy przewozić ich w taki sposób — powiedział Capiam, patrząc na igły zebrane przez Moretę.

— Musimy owinąć je w liście palmy ging. Jeśli natniemy skraj liścia, sok będzie działał jak klej. Liście są grube i mięsiste, zamortyzują wstrząsy i ochronią igły. Może podzielimy się teraz na pary: jedno będzie zbierać igły, a drugie pakować.

— Ja będę pakował dla ciebie, Moreto — zaproponował Alessan. Wyjął nóż z pochwy u pasa i ruszył po najbliższy liść palmowy.

— Wspaniały pomysł — powiedział B’lerion z wesołymi ognikami w oczach. Położył władczo rękę na ramieniu Okliny. Zgodzisz się pracować z takim inwalidą?

— Moja droga czeladniczko, wolisz pakować czy zbierać? — zapytał z humorem Capiam i ukłonił się Desdrze. — Możemy się zamienić po pewnym czasie.

— Ośmielę się powiedzieć, że częściej zbierałam te kolce niż ty, mój zacny Mistrzu. — Ze śmiechem poprowadziła Capiama w dół wąwozu. — Najlepiej przypatrz się najpierw, jak to się robi.

— Wybieraj mniej dojrzałe liście, Alessanie — uprzedziła Moreta. — Są bardziej soczyste i giętkie.

Zanim Moreta pokazała Alessanowi, jak szybkim szarpnięciem w dół odrywać liście od drzewa, zdążył już kilka z nich uciąć, mrucząc przy tym coś na temat wykonywania pracy drwala za pomocą zwykłego noża. Każdy liść miał przy ogonku zagłębienie. Moreta wsypała tam ciernie, zręcznie obcięła nadmiar liścia i zrobiła z niego malutką kopertę, sklejając krawędzie sokiem.

— Miałaś rację, że w tym tropikalnym lesie znajdziemy wszystko, czego nam trzeba. To nic trudnego, jeżeli się tylko wie, gdzie szukać.

— Teraz już i ty wiesz. — Uśmiechnęła się do niego. — Ta paczuszka zawiera około dwustu igieł. Próbowałam je kiedyś liczyć, ale natychmiast się pogubiłam. Przypuszczam, że ma to jakiś związek ze zmianą czasu. Na większych krzakach może być i po tysiąc kolców, a każdy z nich jest tak duży, że wystarczy nawet dla największego biegusa.

Kiedy Alessan chwycił ją za rękę, umilkła, nagle czując jakieś ośmielenie. Byli sami, chociaż słyszeli, jak Desdra droczy się z Capiamem, wytykając mu niezręczność, a B’lerion wesoło dodaje Oklinie odwagi.

— Powiedziałaś, że możemy tu zostać tak długo, aż zbierzemy tyle kolców, ile nam potrzeba — powiedział cicho Alessan, klęcząc obok niej. — I mimo to wrócimy do Ruathy, zanim tam upłynie godzina… — Popatrzył badawczo w jej odwróconą twarz i chwycił ją za ręce, zanim zdążyła sięgnąć po następne ciernie. — Czy nie moglibyśmy przywłaszczyć sobie odrobiny tego czasu?

Usłyszeli dźwięczny, pełen zachwytu śmiech Okliny, a po nim przekleństwo zaskoczonego B’leriona.

— To diabelstwo gryzie!

Moreta napotkała spojrzenie Alessana. Podniosła ręce, przesunęła palcami po bruzdach, jakie napięcie i niepokój wyżłobiły na jego obliczu. Wystarczyło to lekkie dotknięcie, a zareagowało całe jej ciało. Kiedy ją pocałował, bez sprzeciwu osunęła się w jego ramiona. Zalała ją fala gorącego uczucia. Klęczeli przy krzaku, który właśnie oczyszczali z iglastych cierni. Moreta zarzuciła Alessanowi jedną rękę na szyję, a drugą mocno przycisnęła go do siebie.

— A czego więcej można się spodziewać po jednorękim człowieku? — głośno narzekał B’lerion.

Moreta i Alessan oderwali się od siebie, ale spiżowego jeźdźca nie było jeszcze widać. Alessan uśmiechnął się rozbawiony ich zmieszaniem.

— W południe będzie za gorąco, żeby pracować, Alessanie, i na pewno uda nam się wtedy znaleźć jakieś miejsce, gdzie nikt nam nie zakłóci spokoju.

— Sprytnie uczyniłaś dzieląc nas na pary.

— Człowiek zawsze bardziej żałuje tego, czego nie zrobił, niż tego, co zrobił — powiedziała Moreta z udawaną surowością.

— Ja osobiście nie lubię, kiedy jest za gorąco. — Teraz Alessan w skupieniu zaczął całować jej policzki i szyję. Wystarczył jeden nie ostrożny ruch i dotknął ręką cierniowego krzaka. Odskoczył jak oparzony, pociągając za sobą Moretę. — One naprawdę gryzą! — Pocierał rękę, gdzie na skórze pojawił się rządek drobnych, krwawych koralików.

— Oczywiście, że gryzą. — Sięgnęła po ucięty ging i wycisnęła trochę soku na ukłucia. — Ten sok zaklei też ranki. Naprawdę, Alessanie — ucałowała go i pogładziła po twarzy — musimy zająć się tym, po co tu przybyliśmy!

— Ja się zaraz policzę z tym krzakiem — powiedział Alessan i garściami zaczął zrywać ciernie. — Masz nauczkę, mój kolczasty przyjacielu! A masz! A masz! I oto już jesteś goły!

Na ten pełny oburzenia monolog Moreta parsknęła śmiechem i zaczęła w pośpiechu pakować plon jego zemsty.

— Ty obierałaś pierwszy krzak. Teraz pakuj dla mnie! — mruknął Alessan. Kiedy zamykała ostatnią paczkę, zaczął całować ją w szyję, w brodę.

— Chyba na całym Pernie nikt nie pakuje szybciej, niż ty — pochwalił ją, nie zajmując się już kolcami.

— Teraz moja kolej, żeby zbierać — powiedziała Moreta, skubiąc go zębami za ucho i gładząc jego gęste włosy. — Ktoś w końcu musi zrobić z tobą porządek — mruknęła. Alessan miał już tak potarganą czuprynę, jak za dawnych lat, co ją z jakiegoś powodu denerwowało.

— To ja z tobą zrobię porządek, jeśli się nie weźmiesz do roboty, Moreto.

— I tak pracuję szybciej niż ty — powiedziała, obrywając pospiesznie z najbliższego krzaka całe garście kolców i sypiąc je na stos, który Alessan miał zapakować.

— Czy nie potraficie pracować w zgodzie? — zapytał B’lerion, wyłaniając się nagle zza zakrętu wąwozu.

— Wkrótce się nauczymy! — odpowiedzieli chórem, wesoło machając do niego rękami. B’lerion przyjrzał im się przez chwilę i odszedł.

— Teraz czas na pracę, bawić się będziemy później — powiedziała Moreta, dalej ogałacając cierniste krzaki z kolców.

— Można pracę połączyć z zabawą. — Alessan lekko musnął ją dłonią.

Pracowali solidnie, ale oboje wykorzystywali każdą okazję, żeby się przytulić czy pocałować, kiedy zawijali igłowe ciernie w ging. Klęcząc pod krzakami dotykali się kolanami lub udami. Moreta czuła, jak podnoszą jej się na rękach cieniutkie włoski, jak reaguje na jego rozkoszną bliskość. Miała ochotę rozchichotać się jak ostatnia idiotka. Widziała, że Alessan ma również na twarzy niezbyt mądry uśmiech. Zdążyli już niemal całkiem zapomnieć o obecności reszty towarzystwa, kiedy B’lerion i Oklina z hałasem przedarli się na szczyt wąwozu.

— Ale z was pracusie — powiedział B’lerion z niechętnym uznaniem. — Nie zauważyliście, że się zrobiło okropnie gorąco? Był goły do pasa, a Oklina podwiązała sobie koszulę pod piersiami, odsłaniając talię. Niosła cztery siatki zapakowanych igieł cierniowych. — Poza tym zgłodniałem, chociaż może wam nie chce się jeść. — Zakołysał tobołkiem zrobionym z koszuli. — Znalazłem trochę dojrzałych owoców i zrąbałem jedną z tych palm, które mają jadalny rdzeń. Nie wytrzymacie tego tempa pracy — gestem wskazał na ich pełne siatki — jeśli czegoś nie zjecie… Capiamie! Desdro! Zjedzmy coś!

Capiam i Desdra, którzy kłócili się właśnie o ściągające własności soku z drzew ging, wolnym krokiem podeszli do nich. Capiam również ściągnął tunikę i zarzucił ją sobie na ramiona. Był bardzo chudy, wyraźnie było mu widać wszystkie żebra.

— Wiem, że jest gorąco — zaczęła zręcznie Moreta — ale żadne z nas nie może wrócić do Ruathy z oparzeniami od słońca.

Capiam pokazał liść, którego używał jako wachlarza.

— Ani z porażeniem słonecznym. — Na widok pełnych siatek uniósł z podziwem brwi. — Nasze siatki zostawiliśmy tam, zgodnie z tradycją powinniśmy o tej porze dnia zrobić sobie sjestę.

Wszyscy przyznali, że to rozsądny pomysł.

— Znalazłam trochę melonów i tych czerwonych korzeni, które tak smakują Istańczykom — powiedziała Desdra.

— Na wszystkich drzewach wiszą całe pęki orzechów, Alessanie. Mógłbyś zerwać trochę, jeżeli potrafisz się wspinać — rzekła Moreta.

— Wejdę na drzewo, a ty łap.

Alessan zdjął koszulę, żeby mu się nie podarła, a Moreta wrzucała do niej orzechy. Kiedy skończyli pracę, w nagrodę przytuliła go mocno, a on wsunął ręce pod jej tunikę i pieścił jej ramiona. Ku własnemu zaskoczeniu Moreta przekonała się, że Alessan ma skórę gładką jak skóra Orlith, a zapach niemal korzenny.

Przypomnieli sobie o swoich obowiązkach. Ta prosta czynność nie powinna zająć im zbyt wiele czasu. Moreta stwierdziła, że nieco spiekła się na słońcu.

— Na tej szerokości geograficznej słońce zbyt ostro świeci, jak na naszą wybladłą, zimową skórę — powiedziała Desdra, wylegując się na liściach gingu, których w tym celu nacięli oboje z Capiamem. — A ten upał każdego by zmęczył — dodała, wachlując się.

Przy jedzeniu odprężyli się wszyscy. Czerwone korzenie były mięsiste, miękkie orzechy właśnie dojrzały, a melony miały winny posmak. Rdzeń palmy był orzeźwiająco chłodny i chrupiący B’lerion ani na chwilę nie przestawał żartować i komentować faktu, że podczas wyprawy, która ma uratować cały kontynent, dysponuje zaledwie jedną ręką. Czy wobec tego ma oczekiwać tylko połowy należnego mu uznania?

— Czy on zawsze jest taki? — zapytał cicho Alessan, kiedy B’lerion opowiedział im zabawną historyjkę, naśmiewając się z Lorda Diatisa. — Nawet harfiarze nie mogą się z nim równać.

— Potrafi dobrze śpiewać, ale jest przy tym najprawdziwszym smoczym jeźdźcem — odparła Moreta.

— Czemu więc nie został twoim partnerem w Weyrze?

— Orlith wybrała Kaditha.

— A ty w tej sprawie nie miałaś nic do powiedzenia? — zirytował się Alessan. Rano, podczas wspólnej pracy, Moreta zorientowała się, że nie darzy on sympatią Sh’galla. Czy aby Ruatha nie straci oparcia w Przywódcy Weyr Fortu na skutek ich wzajemnych powiązań? Usiłowała właśnie odpowiedzieć sobie na to pytanie, kiedy Alessan z błagalnym i skruszonym wyrazem twarzy położył dłoń na jej ręce, prosząc, żeby wybaczyła mu te szorstkie słowa. — Przepraszam cię, Moreto. To jest sprawa Weyru.

— B’lerion jest zawsze taki — powiedziała. — Czarujący, zabawny. Jednak to Sh’gall jest dobrym przywódcą i ma niesamowite wyczucie jeśli chodzi o Opady, tak przynajmniej uważał jego poprzednik, L’mal.


— No, no, B’lerionie. Tej opowieści nigdy jeszcze nie słyszałem. — Capiam zaśmiał się wstając. — Przypuszczam, że harfiarzy obowiązuje jednak pewna dyskrecja. — Czy pamiętasz może, gdzie widziałaś te rośliny o ściągających własnościach, Desdro? Wiem, że przybyliśmy tu po igły cierniowe, ale Siedziba odczuwa takie braki wszystkiego…

— Poszukamy tych roślin, mój drogi Mistrzu Capiamie, ale ty również musisz odpocząć. — Nie oglądając się za siebie, poszli w górę wąwozu i zniknęli za zakrętem.

— Chodź, Oklino — powiedział B’lerion — na naszym pólku iglastych cierni jest mnóstwo cienia i wieje tam rześki wiaterek. Wykorzystajmy czas jak się należy.

B’lerion z uśmiechem podał Oklinie pomocne ramię i zniknęli z pola widzenia. Gęste listowie zamarło w bezruchu w upale południa.

Alessan przyciągnął Moretę do siebie, zaczął ją całować i pieścić, budząc w niej namiętność.

— Chodźmy, Moreto. Nie mam zamiaru narażać się na następny atak tych iglastych cierni. — Wyprowadził ją z wąwozu w kierunku urwiska. — Chciałbym tylko zrozumieć, czemu ten błękitny smok M’baraka ciągle węszy koło Okliny. Rozumiem, że robi to Nabeth, skoro wpadła w oko B’lerionowi, ale Arith… Czy może to mieć jakiś związek z leżącym w Wylęgarni królewskim jajem, jak to sugerował Tuero?

— Niewykluczone, ale poddając Oklinę Poszukiwaniu, Alessanie, odebralibyśmy ci członka twojego rodu. Tego Weyr Fort nie zrobi.

— Tu będzie nam nieźle. Rzućmy tylko na ziemię trochę tych liści palmowych — powiedział Alessan. — Nie chcę, żeby porobiły ci się siniaki. Byłoby to równie trudno wytłumaczyć, jako parzenia czy udar słoneczny. — Moreta pomogła mu wymościć posłanie, wszystkie jej zmysły nagle zagrały, żałowała tylko, że to Nabeth, a nie Orlith, siedzi na istańskiej półce skalnej. — Wracając do Okliny, z wiarygodnych źródeł dowiedziałem się — Alessan uśmiechnął się, a w oczach żywo zapłonęły mu wesołe iskierki, że w jej żyłach płynie już krew smoczych jeźdźców… Gdyby można było zawrzeć taką umowę, że jej dzieci wrócą do Ruathy, a Oklina miałaby szansę Naznaczyć smoka, nie sprzeciwiałbym się. — Zdecydowanym ruchem cisnął ostanią garść liści na ziemię i wziął Moretę w objęcia. — Widzisz, jestem inny niż mój ojciec.

— Gdyby to był twój ojciec, nie poszłabym do tego tropikalnego lasu.

— A czemu nie? To był zmysłowy człowiek. A ja mam zamiar dowieść, że godzien jestem jego reputacji!

Moreta śmiała się, kiedy kładł ją na nakrapianym słońcem posłaniu z liści. Okazał się tak namiętnym i czułym kochankiem, jakiego kobieta tylko może sobie wymarzyć. Przez jedną wspaniałą chwilę Moreta zapomniała o wszystkim.

Zmorzeni upałem zdrzemnęli się w swoich objęciach. Spali krótko, bo jakieś drobniutkie owady zaczęły szukać na ich ciałach wilgoci i tak im dokuczały, że się obudzili.

— Żywcem mnie pożerają! — zawołał Alessan.

— Zerwij kawałek tego pnącza — powiedziała Moreta i przyłóż jego liście. Nie będzie cię swędziało.

— Skąd tyle wiesz?

— Przecież Naznaczyłam w Iście. Znam tutejsze zagrożenia. Nawzajem opatrywali sobie miejsca po ukąszeniach owadów i trwało to znacznie dłużej, niż wymagała tego sytuacja. Alessan usiłował pocałować Moretę, ale skleił sobie wargi świeżym sokiem pnącza. Pokładając się ze śmiechu wrócili do wąwozu, gdzie zrobiło się już nieco chłodniej, bo zachodzące słońce schowało się za zboczem.

Kiedy tropikalny zmierzch uniemożliwił im pracę, zebrali się wszyscy na półce, gdzie leżał senny Nabeth. Zaczęli składać na stos pełne siatki.

— Nabeth mówi — B’lerion klepnął czule spiżowego smoka że poza polującymi jaszczurkami ognistymi nie widział żywego ducha! Mam nadzieje, że wystarczy ci tego, co zebraliśmy, Mistrzu Capiamie, bo muszę powiedzieć, że ta moja jedyna ręka — pokazał podrapaną cierniami dłoń — wystarczająco się napracowała, jak na jeden dzień!

Capiam i Desdra spojrzeli na siatki, a potem na siebie.

— Czy ktoś z was pamiętał, żeby je policzyć? — zapytał Capiam.

— Nie, i nie mam zamiaru teraz tego czynić — odezwał się stanowczo B’lerion.

— Nawet przez myśl by mi nie przeszło, żeby ci to proponować!

— Jednak chętnie tu wrócę i narwę tyle, ile będziecie potrzebowali.

Moreta dotknęła jego ramienia.

— Nie, B’lerionie. Jeżeli przypadkiem nazbieraliśmy za mało, poleć do Neratu. Nie wracaj tutaj.

— No tak. To zapobiegnie paradoksom czasowym. A w Neracie księżyce będą w tym samym położeniu względem siebie.

— A teraz powinniśmy już wracać — powiedział ze znużeniem Capiam.

— Wręcz przeciwnie, mój drogi Mistrzu Capiamie, to by dopiero dało pole do spekulacji, czym się dziś zajmowaliśmy zauważył B’lerion. — Wylatujemy z Ruathy pełni energii i w świetnym humorze, a w godzinę później wracamy wyczerpani, zarumienieni od słońca i głodni. Oklino, w której siatce mamy obiad? A, tutaj. Rozsiądźcie się wygodnie. Oprzyjcie się o Nabetha. Wystarczy tego dla wszystkich.

Oklina podała mu siatkę z powiązanych ze sobą pnączy. B’lerion podniósł ją do góry, żeby wszyscy zobaczyli spieczone bryłki gliny.

— Złowiłem kilka ryb, kiedy odpoczywaliśmy — powiedział B’lerion — a Oklina znalazła bulwy. Więc upiekliśmy je razem. Na skałach w wąwozie było tak gorąco, że, za przeproszeniem, Moreto, można by tam usmażyć smocze jajo. Alessanie, czy moglibyście z Moretą poszukać jeszcze paru takich dojrzałych melonów, zanim się ściemni? Mielibyśmy ucztę godną… Wyklucia! B’lerion ugryzł się w język i tylko Moreta zorientowała się, że zastąpił jedną uroczystą okazję inną.

Chcąc odwrócić uwagę Alessana, pociągnęła go za sobą i poszli po te melony. Wiedzieli dokładnie, gdzie można je znaleźć, ponieważ po południu wyprawiali się na to poletko kilka razy, żeby zaspokoić pragnienie.

Po części przyczyną ich zmęczenia był głód. Moreta podziękowała Oklinie, że pomyślała o przygotowaniu jedzenia.

— To był pomysł B’leriona — powiedziała Oklina. — Łapał ryby ręką.

— Czy i ciebie nauczył tego? — zapytał Alessan.

— Nie — odpowiedziała Oklina. — Mnie uczył tego Dag. Tę samą metodę można również stosować w naszych rzekach.

Kiedy Alessan usiadł obok Morety, zaśmiała się na widok jego miny.

— Po głębszym namyśle dochodzę do wniosku, że ona naprawdę zasługuje na to, żeby być w Weyrze — powiedział Alessan półgłosem. Potem uświadomił sobie, że opiera się o spiżowego smoka i gwałtownym ruchem pochylił się w przód.

— Nabeth nie weźmie ci tego za złe. Jest również moim starym przyjacielem.

Alessan mruknął coś i rozłupał jedną z bryłek gliny. Ukazała się długa, smukła bulwa. Potem Moreta z innej bryłki wydłubała rybę. Podzielili się tym zgodnie.

— Bardzo z ciebie sprytny człowiek — powiedział Capiam z pełnymi ustami. Oboje z Desdrą usadowili się w łuku Nabethowego ogona. Desdrą przytaknęła głową, ale zbyt była zajęta oblizywaniem palców, żeby się odezwać.

— Znalazłoby się parę rzeczy, które potrafię dobrze robić powiedział B’lerion z przesadną skromnością, z którą bardzo mu było do twarzy. — Wad mam niewiele, ale jedną z nich jest łakomstwo. Owoce mogę jeść w południe, kiedy jest upał, ale przed snem lubię napełnić żołądek czymś konkretnym…


— Przed snem? — zawołali równocześnie Capiam i Moreta.

— A tak. — B’lerion podniósł do góry rękę, żeby powstrzymać ich protesty. — Spojrzał surowo na Moretę. — Ty po Opadzie będziesz musiała przez następne godziny łatać smoki. Nie poradzisz sobie z tym po takim dniu. — Ty, Alessanie, będziesz musiał zaszczepić te swoje bezcenne klacze rozpłodowe i źrebaki i sprowadzić je na dół z łąk. Nie wyobrażam sobie, żebyś pozwolił komuś innemu tym kierować. Wy, Desdro i Capiamie, po powrocie będziecie musieli rozszerzyć program szczepień tak, żeby objął biegusy, a nie jest to łatwe zadanie. Skoro więc skończymy jeść, należy się przespać. Kiedy wzejdzie Belior, Nabeth nas obudzi, prawda, ty mój wspaniały? — B’lerion klepnął smoka po karku.

— B’lerionie — zaprotestowała energicznie Moreta — ja naprawdę powinnam wracać do Orlith.

— Orlith ma się świetnie, moja droga. Świetnie! Nie będzie cię tylko przez godzinę rzeczywistego czasu. A mówiąc szczerze, moja droga przyjaciółko, lecisz już z nóg! — B’lerion pochylił się i zmierzwił jej włosy śmiałym gestem, na co siedzący obok Alessan aż zesztywniał. Moreta szybko położyła mu rękę na udo, żeby go uspokoić. — Tak czy owak — ciągnął dalej B’lerion — nie masz wyboru, Moreto. — Był tak rozbawiony, że jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. — Możesz stąd odlecieć wyłącznie na Nabecie. A on słucha moich rozkazów.

— Przebiegły z ciebie człowiek — powiedział bez urazy Capiam.

— Nie przebiegły, tylko rozsądny — poprawiła go Desdrą. Przerażenie mnie ogarniało na samą myśl o tym, że wpadnę znów w ten wir pracy, w te wszystkie obowiązki. Nie mówiąc już o tym, jak to wytłumaczymy. — Przyjrzała się swoim podrapanym rękom.

— Jeżeli każdemu dasz tyle do roboty, co zwykle, Desdro — powiedział Capiam — nikt nie będzie miał czasu, żeby zwrócić na to uwagę.

— Ułóżcie się więc jak najwygodniej przy Nabecie. Jemu nie przeszkadza to, że będzie nam służył zarówno za poduszkę, jaki za osłonę przed wiatrem. Jest tu miękka trawa, a wiatr od morza odpędzi komary.

Potem B’lerion kazał Nabethowi wyciągnąć szyję i usadowili się tam razem z Okliną. Capiam i Desdra ułożyli się w zakręcie ogona, a Moreta przytuliła się do boku Nabetha i skinęła na Alessana, żeby do niej dołączył.

— Nie przygnieciecie nas? — wyszeptał Alessan.

— Dopóki B’lerion leży mu na karku, nawet nie drgnie. Tak więc Alessan wtulił się plecami w Moretę, oplótł się w pasie jej rękami i ścisnął jej dłonie. Moreta czuła, jak jego oddech robi się coraz wolniejszy. Przytuliła twarz do jego silnych pleców. Tropikalna noc była ciepła i wonna. Moreta usłyszała, jak Capiam mruknął coś i ucichł. Alessan spał, ale Morecie nie dawało spokoju to samo poczucie dezorientacji, które męczyło ją rano. Czuła kojący, korzenny zapach smoka, z niewielką domieszką smoczego kamienia, i zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy od dwudziestu Obrotów spędziła dzień bez Orlith. Tęskniła za nią. Orlith podobałoby się to, jak czule kochał ją Alessan. Kiedy się kochali, brakowało jej tylko tego, żeby smoczyca mogła podzielać jej szczęście. Uspokojona Moreta zasnęła.


Jak tylko Nabeth wpadł w przestrzeń powietrzną nad Ruathą, z Moretą skontaktowała się rozpaczliwie zdenerwowana Orlith.

„Jesteś tam! Gdzie byłaś?”

„Gdzieś się podziewała”? — spytała zaniepokojona Holth.

„Byłam w Iście. Tak jak wam powiedział Nabeth.”

„Nie mogłyśmy cię tam znaleźć!” — odezwały się obydwie królowe.

„Jestem tutaj. Mam to, po co polecieliśmy. Wszystko w porządku! Niedługo wracam.”

Jak tylko Moreta poczuła obecność Orlith, skończyła się ta związana ze zmianą czasu dezorientacja i dziwaczne poczucie niespójności, które męczyło ją w Iście nawet we snach. Była nie tylko wypoczęta, ale i niezwykle ożywiona. Miała wrażenie, że gdzieś w środku tkwi w niej ciepła kula euforii, która rośnie i napełnia siłą całe jej ciało. Rzeczywiście było to bardzo rozsądne ze strony B’leriona, że uparł się, żeby się przespali.

Siedzący za Moretą Alessan nagle zesztywniał i mocno zacisnął ręce na jej talii. Choć od wiatru wywołanego szybowaniem Nabetha gwizdało jej w uszach, słyszała przekleństwa Alessana. Spojrzała w dół na posępną Ruathę i zdała sobie sprawę, jak Alessan musi cierpieć, patrząc z perspektywy smoczego grzbietu na swoją zrujnowaną Warownię. Kiedy udało jej się obrócić tak, żeby na niego popatrzeć, zobaczyła na jego twarzy wyraz bezwzględnej determinacji.

Skoro tylko Nabeth zwinnie wylądował obok stajni, Alessan zwrócił się do Okliny.

— Chyba niektórzy z rekonwalescentów mogliby już zabrać się do sprzątania, Oklino. Czy przyjrzałaś się dobrze naszej Warowni? To jedna ruina. Pozwól, Moreto. Pomogę ci. — Alessan zsunął się po boku Nabetha i wyciągnął do niej ręce. Moreta wiedziała, że to tylko pretekst, żeby ją przytulić. — Będę nadal produkować surowicę, Mistrzu Capiamie i czekał na dalsze instrukcje. Oklino, czy wiesz, o co mi chodzi? No, to pomogę ci zsiąść. Kłaniam ci się, Nabethu, jestem ci bezgranicznie wdzięczny. — Alessan skłonił się uroczyście przed spiżowym smokiem, który mrugnął do niego z sympatią. Jego oczy zawirowały zielononiebieskim światłem.

— Mówi, że to nie był obowiązek, lecz przyjemność — powiedział B’lerion, pomagając Oklinie usiąść na uniesioną przednią łapę smoka. Zaczekał, aż zeszła na ziemię, a potem, kiedy Nabeth znowu wzleciał w powietrze, pomachał im wesoło ręką.

Właściwie to pożegnali się jeszcze w Iście, kiedy na istańskie niebo wzeszedł okrągły i zielonozłoty Belior. Gdyby okazało się za mało cierni, B’lerion miał zebrać je dyskretnie w Neracie razem z Okliną i Desdrą. Capiam ułożył komunikat dla Mistrza Hodowcy i wszystkich warowni, gdzie hodowano albo trzymano biegusy. Do osiedli, gdzie nie było bębnów, miały się udać sztafety.

Ledwie wiatr uniósł obłok kurzu, który wzbił się przy odlocie Nabetha, kiedy ze stajni wyszedł Tuero z wyrazem zaskoczenia na swojej nieładnej twarzy.

— Nie zajęło wam to wiele czasu — powiedział. — Alessanie, nie możemy robić następnej partii, póki M’barak nie znajdzie więcej szklanych butli. Nie wiem, dlaczego tak długo go nie ma.

Wszyscy troje drgnęli, ale zanim Tuero zdążył ich zapytać o powód tego niepokoju, nad polami przeleciał Arith z M’barakiem i wylądował niemalże w tym samym miejscu, co Nabeth. Moreta chwyciła Alessana za rękę.

— Kogo on przywiózł ze sobą? — zapytał Tuero. Kiedy błękitny smok usiadł na ziemi, na jego grzbiecie zobaczyli trzech pasażerów i jakieś siatki.

— Moreto! — zawołał M’barak, poganiając ją ruchami rąk. Pospiesz się. Weźcie te butelki. Mam tutaj ludzi, którzy mówią, że potrafią się obchodzić z biegusami. Pośpieszcie się, bo muszę się przygotować do Opadu. F’nedril żywcem obedrze mnie ze skóry, jeżeli nie przybędę na czas.

Alessan, Tuero, Oklina i Moreta pędem rzucili się, żeby zdjąć z Aritha pasażerów i butle. Potem Alessan podsadził Moretę na grzbiet Aritha. Trochę za długo nie mógł oderwać dłoni od jej nogi, ale nikt tego nie komentował. Kiedy Moreta spojrzała na zwróconą ku górze twarz Alessana, pożałowała, że na pożegnanie może ofiarować mu tylko uśmiech. Alessan cofnął się o krok i jedna z nowo przybyłych osób dotknęła jego łokcia. Była to kobieta, wysoka i szczupła, ostrzyżona tak krótko, jak kobiety z Weyrów. Przypominała kogoś Morecie. Chwilę potem byli już w powietrzu i M’barak uprzedził ją, że polecą w „pomiędzy”, jak tylko Arith będzie miał dość przestrzeni powietrznej.

Kiedy znaleźli się z powrotem nad Weyrem, tyle było tu krzątaniny związanej z przygotowaniem do odlotu dużych skrzydeł, że nikt nie zauważył ich przybycia, chociaż na wszelki wypadek M’barak wynurzył się z „pomiędzy” tuż nad jeziorem, Arith poszybował dalej, żeby wysadzić Moretę przy Wylęgarni. Moreta z wdzięcznością poklepała błękitnego smoka i pobiegła przez piaski do Orlith. Wcale nie była zaskoczona, kiedy obok Orlith zobaczyła Leri.

— Jesteś wreszcie! — powiedziała z ulgą Orlith rozpościerając skrzydła i obsypując piaskiem niewielką postać Leri.

— Wszystko w porządku, Orlith, jestem tutaj! Nie rób takiego zamieszania! — Moreta podbiegła do swojej smoczycy, zarzuciła ramiona na głowę Orlith, tuląc ją mocno, drapiąc po wyrostkach nad oczami i mrucząc uspokajająco.

— Na pierwsze Jajo — powiedziała Leri, opierając się o bok Orlith — tak się cieszę, że cię widzę! Co się z tobą działo? Holth również nie potrafiła cię znaleźć. Och, bądź już cicho!

— W końcu wróciłaś. — Orlith nigdy nie umiałaby powiedzieć tego z takim wyrzutem, jak Holth.

— Czy nie miałaś kontaktu z Nabethem? — zapytała Moreta Orlith. Orlith miała bardzo niezdrowy kolor, a twarz Leri poszarzała z udręki. Moreta poczuła się do głębi skruszona. Nie chciała ich na to narażać. — Czemu nie porozumiałyście się z Nabethem?

— Ja chciałam ciebie — powiedziała żałośnie Orlith.

— Czy zechciałabyś poświecić jedną chwilkę na wyjaśnienie, co tu się działo? — zapytała Leri sarkastycznym tonem. — Ta ostatnia godzina była okropna. Musiałam powstrzymywać Orlith. która chciała polecieć za tobą nie wiadomo gdzie… A gdzie ty właściwie byłaś?

— Czy Nabeth wam nie wytłumaczył?

Ze zdenerwowania Leri zamachała rękami.

— Powiedział tylko, że lecicie w podróż, która jest konieczna i która nie zajmie wam więcej jak godzinę.

— No i upłynęła nie więcej niż godzina i byliśmy z powrotem w Ruacie. — Teraz, kiedy znowu miała obok siebie Orlith, tamte dwadzieścia subiektywnych godzin wydawało jej się snem.

— Nie — powiedziała stanowczo Leri — w rzeczywistości było to nieco więcej niż godzina. Rozmawiałaś o czymś z Capiamem a potem ty, on i ta jego czeladniczka popędziliście jak szaleni na M’barakowym Aricie do Ruathy. Następnie Holth przekazała mi prośbę od Nabetha i B’leriona. — Leri obrzuciła Moretę surowym spojrzeniem; efekt byłby wspaniały, gdyby nie to, że wygłaszając reprymendę, przestępowała z nogi na nogę.

— Wyglądasz, jakby cię trochę parzył ten piasek, Leri. Lepiej wyjdźmy z Wylęgarni. Mam ci wiele do opowiedzenia. Nie, Orlith, będziesz mnie miała przez cały czas na oku, a to gorąco, tak potrzebne twoim jajom, nie wpływa na mnie najlepiej. — Moreta popchnęła lekko Leri w kierunku swojej tymczasowej kwatery, a potem pogładziła smoczycę po pysku.

Zanim Moreta uspokoiła Orlith, Leri zdążyła już się usadowić. Królowa łagodnie odsunęła swoją partnerkę i zaczęła turlać królewskie jajo.

— To wszystko zaczęło się wówczas — powiedziała Moreta do Leri, kiedy już obie rozsiadły się na poduszkach — gdy przybył Mistrz Capiam, żeby zadać mi to samo pytanie, jakie usłyszałam od Alessana. Dotyczyło ono szczepienia biegusów.

Leri parsknęła z niezadowoleniem.

— Jeszcze mu mało, kiedy ma na głowie leczenie wszystkich ludzi?

— To choroba odzwierzęca. Zwierzęta zarażają ludzi i inne zwierzęta.

Leri spojrzała na Moretę z przerażeniem. — Choroba odzwierzęca? Już samo to określenie jest okropne! — Poprawiła poduszkę, którą miała za plecami. — No, teraz jest mi wygodniej. Mów dalej.

Moreta opowiedziała Leri o wizycie Capiama, o jego obawach, że ta odzwierzęca choroba może rozejść się drugą falą jeszcze bardziej jadowitej infekcji wirusowej, i wyjaśniła, dlaczego masowe szczepienia są takie istotne. Capiam zostawił jej swoje wykresy. Moreta wyciągnęła je i dała Leri do obejrzenia.

— Capiam zaplanował wszystko tak, żeby użyć do tego jak najmniej smoczych jeźdźców. — Urwała, widząc zaskoczenie na twarzy Leri. Starsza Władczyni Weyru zorientowała się w metodzie dystrybucji.

— A więc jeźdźcy będą musieli wędrować w czasie! — Leri patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami, nozdrza jej prostego nosa o szlachetnej linii rozdęły się z oburzenia. — Powiedziałaś, że to Capiam przywiózł ten… ten nieprawdopodobny plan? — Moreta skinęła głową. — A skąd, jeżeli wolno zapytać, skąd Mistrz Capiam wiedział, że smoki mogą poruszać się w czasie? Obedrę K’lona ze skóry! — Leri aż podskakiwała na kamiennym podeście. Na górze na znak protestu zatrąbiła Holth.

— To nie był K’lon — powiedziała Morela, chwytając za ręce gestykulującą gorączkowo Leri. — Uspokój Holth. Sprowadzi nam tu Sh’galla!

— Jeżeli to ty, Moreto, powiedziałaś Capiamowi…

— Nie bądź niemądra. On już przedtem wiedział o tym! Moreta pamiętała, jak bardzo sama była oburzona na Capiama, gdy usłyszała to z jego ust. — Musiał mi przypomnieć, że to jego cech rozwinął tę zdolność u smoków.

Leri otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale po chwili namysłu skinęła głową.

— Wciąż jeszcze masz parę spraw do wyjaśnienia, Moreto. Gdzie byłaś przez tę godzinę, kiedy nie mogły się z tobą skomunikować ani Orlith, ani Holth?

Nagle Moreta przelękła się, jak zareaguje Leri, kiedy powie jej, gdzie naprawdę była, zwłaszcza teraz, kiedy stało się oczywiste, że Nabeth nie udzielił zbyt wyczerpujących wyjaśnień.

— Polecieliśmy do Isty. Polecieliśmy naprzód w czasie do Isty, żeby nazbierać igieł cierniowych. Niewiele ma sensu produkowanie szczepionki, jeżeli nie będzie czym robić zastrzyków.

Moreta potulnie zniosła przeszywające spojrzenie Leri, wyrażające niedowierzanie, gniew, niepokój, a w końcu rezygnację.

— A więc tak po prostu przenieśliście się o cztery czy pięć miesięcy w przyszłość?

— B’lerion sprawdził położenie Czerwonej Gwiazdy i obydwóch księżyców, żeby mieć pewność, że znajdziemy się blisko jesiennej równonocy. I wróciliśmy do Ruathy po godzinie.

Leri zabębniła palcami po swoich krótkich udach, co świadczyło o tym, że jest bardzo niezadowolona.

Obejrzała dłonie Morety, dopiero teraz dostrzegając zadrapania od kolców.

— Dobrze ci tak. — Parsknęła z niesmakiem. A potem z niechętnym uśmiechem dodała: — Przecież powinnaś się była czegoś nauczyć na błędach K’lona. A tu proszę! Spiekłaś się na słońcu. Podrapałaś się!

— Wszystko to mogę zamaskować czerwonym zielem. — Wsunęła obydwie dłonie pod uda i poczuła chłód kamienia na głębszych rankach. — Nabeth nie powiedział ci, że lecimy do Isty? Wybrałam miejsce, które naprawdę jest trudno dostępne od strony tropikalnego lasu. Na północnym kontynencie są tylko dwa miejsca, gdzie rosną iglaste ciernie, ale pomyślałam sobie, że ten wąwóz w Iście będzie bardziej bezpieczny niż Nerat. Byliśmy absolutnie bezpieczni przez cały czas.

— My? — I znowu Leri patrzyła na Moretę w popłochu.

— Trudno by mi było samej zebrać tyle igieł — Moreta zdała sobie sprawę, że usiłując uspokoić Leri, powiedziała więcej, niż musiała.

— Kto poleciał?

— B’lerion…

— Tego nie dałoby się uniknąć.

— Mistrz Capiam i Desdra, ta czeladniczka. Wiedziała o podróżach w czasie, bo to właśnie ona znalazła te wpisy w starych kronikach.

— Czy nie mogłybyśmy poprosić Mistrza Capiama, żeby spalił te stare kroniki? — zapytała z nadzieją w głosie Leri.

— Zgodził się je „zagubić”. I to właśnie dlatego zgodziłam się polecieć.

— To są cztery osoby. Kto jeszcze poleciał? Znamy się już zbyt długo, moja droga, żebyś mogła mnie oszukać.

— Alessan i Oklina.

Leri ciężko westchnęła i zakryła oczy ręką.

— Alessan jest zbyt honorowy, żeby miał plotkować o tej zdolności smoków. A sądząc po tym, jak Arith węszy naokoło Okliny, może być ona kandydatką do jaja Orlith — powiedziała Moreta.

— Ty chyba nie mogłabyś… nie chciałabyś zabierać Alessanowi siostry… — zdumiała się Leri.

— Ja bym tego nie zrobiła, ale królowa może. Alessan powiedział, że nie będzie się sprzeciwiał, jeżeli wszystkim urodzonym przez nią dzieciom wolno będzie wrócić do Ruathy.

— No, no! — wykrzyknęła z pochwałą Leri. — Dużo osiągnęłaś przez tę jedną godzinę, prawda?

— B’lerion uparł się, żebyśmy się przespali sześć godzin w Iście w tamtym czasie, no i musieliśmy sobie zostawić godzinę na powrót do Ruathy.

— Wśliznęliście się tak z powrotem do Ruathy, niosąc siatki pełne igieł cierniowych, nie udzielając żadnych wyjaśnień?

Napięcie Morety opadło. Kiedy już Leri uspokoi się, zacznie ona dostrzegać humorystyczną stronę tej przygody.

— B’lerion wysadził Alessana, Oklinę i mnie, a potem odleciał do Siedziby Uzdrowicieli razem z Capiamem i Desdrą. Jeszcze kurz nie opadł, kiedy przyleciał M’barak z następnymi szklanymi butlami i ochotnikami. Poza tym, kto miałby żądać od Lorda Ruathy, żeby tłumaczył się ze swojej godzinnej nieobecności, albo wypytywać Mistrza Capiama, gdzie zdobył igły cierniowe? Ma je! Nikt więcej nie musi wiedzieć!

— Trafne spostrzeżenie. — Leri odzyskała dobry humor.

— Tak więc — powiedziała Morela, kiedy jakimś cudem udało jej się uspokoić Leri — jutro muszę się zwrócić do innych Weyrów i poprosić o pomoc przy rozwożeniu szczepionki. Obiecałam to Capiamowi.

— Moja droga dziewczyno, możesz wymknąć się stąd na godzinkę w jakimś tajemniczym celu, ale jak wytłumaczysz swoją nieobecność, kiedy zaczniesz skakać z Weyru do Weyru?

— Mam świetny pretekst. Oto leży tu jajo królewskie. Mogę odwiedzać Weyry w celu Poszukiwań. Nawet Orlith zgodziłaby się, że jest to konieczne! A jeżeli dobrze pamiętam, Przywódcy Weyrów obiecali na tym swoim historycznym spotkaniu przy Granitowym Wzgórzu, że dostarczą kandydatów dla jaj Orlith.

— To było kiedyś, a nie dzisiaj — zwróciła jej sardonicznie uwagę Leri. — Wiesz chyba przecież, jaki niezadowolony jest M’tani ze wszystkich i ze wszystkiego. Nie zanosi się na to, żeby miał się rozstać choćby z największym tępakiem ze swojej Jaskini.

— Pomyślałam o tym. Pamiętasz te listy, które Przywódcy Weyrów dali S’perenowi? A może oddałaś je Sh’gallowi?

— Nie bądź śmieszna. Leżą bezpiecznie w moim weyrze.

— Możemy zorientować się, po których spiżowych jeźdźcach Telgaru najprędzej można się spodziewać, że podróżują w czasie. Nie wyobrażam sobie, żeby Benden czy Dalekie Rubieże miały wycofać się z oferowania kandydatów…

— Oczywiście, że nie zrobiliby tego. W Telgarze powinnaś się zobaczyć z T’grelem. I mogłabyś się zwrócić do Dalovej w Igenie. Trochę za dużo trajkocze, ale to rozsądna osoba. Wszystko to już sobie przemyślałaś, co? — Leri zachichotała cichutko, podziwiając przebiegłość Morety. — Moja droga, zanosi się na to, że będziesz wspaniałą Władczynią Weyru. Pozbądź się tylko tego spiżowego jeźdźca i znajdź sobie kogoś, z kim będziesz szczęśliwa. Bynajmniej nie mam na myśli tego jasnookiego Lorda Warowni, razem z jego zapasami bendeńskiego białego wina. Chociaż muszę przyznać, że to przystojny chłopak!

Na zewnątrz Kadith spiżowym głosem zwoływał bojowe skrzydła na Obrzeże.

Загрузка...