Czytamy z Rosemary listę roszczeń. Z tego, co mi wiadomo, wszystkie są uzasadnione, ale niepokoi mnie tempo, w jakim toczący się proces wymyka się spod naszej kontroli.
Tymczasem wymiana korespondencji trwa. Ile Bert i Kate mieli na koncie? Ile kosztował pogrzeb? Ile kosztował zamówiony przeze mnie nagrobek?
Ponawiają się spory w kwestiach proceduralnych. Paul Swegler dwukrotnie usiłuje spowodować przeniesienie rozprawy do sądu stanowego lub okręgowego i dwukrotnie jego zażalenie zostaje oddalone. Później wnioskuje, aby wszystkie sprawy były rozpatrywane razem, a nie indywidualnie. Również i ten wniosek zostaje oddalony, ale w uzasadnieniu sędzia stwierdził, co następuje: „Jakkolwiek wątpię, aby doszło do rozprawy przed sądem przysięgłych, zmuszony jestem przyznać, że wszystkie postawione zarzuty są zgodne z prawdą”.
Czytam to uzasadnienie kilka razy. Naszym głównym celem, dla którego zgodziliśmy się wdepnąć w to prawnicze bagno, jest doprowadzenie do publicznej rozprawy przed sądem przysięgłych, na oczach mieszkańców stanu Oregon. Czyżby, zdaniem sędziego, sprawa nie kwalifikowała się do postępowania przed sądem przysięgłych?
Między Portland a Paryżem krążą listy i faksy z kolejnymi zestawami pytań. Najgorsze jednak, że któregoś dnia przychodzi wezwanie do złożenia zeznań – dla Rosemary, Willsa i dla mnie. Dlaczego my mamy składać zeznania? Rosemary i mnie nawet nie było w Oregonie, kiedy wydarzył się wypadek. Nie chcę składać zeznań. Nie chcę jechać do Portland. Piszę, że nie możemy przyjechać, że taka podróż jest dla nas zbyt kosztowna i zbyt męcząca. Otrzymujemy odpowiedź, że to absolutnie konieczne i że odmowa przyjazdu narazi na szwank naszą sprawę. Poddajemy się, chociaż nie jestem przyzwyczajony do wydawania takiej masy pieniędzy na samolot tylko po to, żeby złożyć zeznania. Zeznanie – nigdy dotąd nie spotkałem się z tym słowem.
Z lotniska w Portland odbiera nas Robert Wilson, nasz wieloletni znajomy. Wills, po wakacjach we Francji, przyleciał razem z nami. Zamieszkamy u Wilsona. Cieszę się, że ten wieczór spędzimy w rodzinnej atmosferze i w gronie starych przyjaciół.
Następnego dnia odnajdujemy siedzibę firmy Baker, Ford – różowy budynek w centrum miasta – i jedziemy windą do biura Charlesa Ravena. Raven jest przystojnym, dobrze ubranym i starannie uczesanym mężczyzną po pięćdziesiątce. To właśnie on ma być naszym przedstawicielem na rozprawie.
Jego biurko stoi tyłem do wielkiego okna, dlatego patrząc pod światło, nie widzimy dokładnie jego twarzy. Za to on ma nas jak na talerzu. Ja mam na sobie spłowiałe, w miarę czyste dżinsy.
Rosemary prezentuje swój zwykły, dystyngowany styl: niskie obcasy, starannie ułożone włosy. Wills ma na sobie rzeczy, jakie nosi większość chłopców w jego wieku.
Po kilku minutach rozmowy w biurze pojawiają się jeszcze dwie inne osoby. Starszy mężczyzna, nazwiskiem Clint Williams, okazuje się emerytowanym sędzią federalnym, a mniej więcej czterdziestoletnia kobieta to Mona Flores, z którą prowadziliśmy tak ożywioną korespondencję. Wymieniamy uśmiechy i siadamy.
Charles Raven wyjaśnia nam, na czym polega składanie zeznań, mówi, że to niejako przedłużenie tego wszystkiego, co się dzieje na sali sądowej. Radzi, żebyśmy odpowiadali wyłącznie na postawione pytania, i informuje, iż wśród osób zadających pytania będą przedstawiciele firm ubezpieczeniowych oraz prawnicy reprezentujący zarówno innych powodów, jak i pozwanych. Rosemary przygląda mu się równie badawczo jak on nam. Ja oglądam widoki za oknem. Wills wierci się z nudów. Clint Williams i Mona Flores od czasu do czasu uzupełniają informacje podawane przez Ravena.
Od razu widać, kto tu jest szefem: Raven nie pozwala, żeby jego pracownicy choć na chwilę przejęli inicjatywę. Oni z kolei sprawiają wrażenie lojalnych podwładnych, a w każdym razie dobrze odgrywają swoje role. Oddycham z ulgą, kiedy się żegnamy i umawiamy na następny dzień. Domyślam się, że dzisiaj chcieli nam się tylko z bliska przyjrzeć. Wszystko to wydaje mi się jedną wielką stratą czasu i pieniędzy. Dziękuję Bogu za Roberta i Karen, przyjaciół, u których mieszkamy.
Nazajutrz stroimy się na przedstawienie. Nawet Wills jest elegancki, głównie dzięki niestrudzonym zabiegom Rosemary. Ja mam na sobie garnitur za sześć dolarów, kupiony w sklepie Armii Zbawienia. To porządny garnitur, może tylko odrobinę staromodny, z kamizelką i w ogóle.
Na parkingu czeka na nas Mona Flores. Prosi, żebyśmy zwracali się do niej po imieniu. Udziela nam ostatnich przestróg.
– Nie śpieszcie się z odpowiedziami. Zawsze czekajcie, aż dam wam znać, czy macie odpowiedzieć „tak” czy „nie”. Jeśli zapytają „Czy mógłby pan lub pani podać nam swoje nazwisko?”, odpowiedzcie „Tak”. Zmuście ich, aby wprost zapytali, jak się nazywacie. To jedna z głównych zasad podczas składania zeznań.
Ani słowa ponad to, co konieczne.
Wchodzimy do długiego pokoju z wielkim stołem pośrodku.
Rosemary ma zeznawać pierwsza. Wills i ja mamy czekać w pokoju obok. Zaczyna mi to pachnieć inkwizycją. Zastanawiam się, kto tu właściwie dla kogo pracuje? Pewne jest tylko to, że wszystko odbywa się za nasze pieniądze.
Rosemary znika w pokoju, w którym znajduje się około piętnastu osób, głównie mężczyzn. Sądząc po ubraniach, wszyscy są prawnikami. Mona Flores i Clint Williams idą razem z nią. Proszę którąś z sekretarek o papier i ołówek. Szkicuję widok za oknem, Wills się przygląda. Biorę jeszcze jedną kartkę dla niego i obaj rysujemy. Willsowi nawet nieźle to wychodzi.
Wydaje nam się, że mija cała wieczność, zanim Rosemary pokazuje się w drzwiach. Towarzyszy jej Mona. Rosemary płacze. Jestem człowiekiem starej daty i nie lubię, jak moja żona płacze. Zrywam się z miejsca i biorę ją za rękę. Rosemary wyciera oczy chusteczką.
– Co z tobą, kochanie? Co się stało?
Przez dłuższą chwilę nie odpowiada, machnięciem ręki daje znać, żeby zostawić ją w spokoju. W końcu dochodzi do siebie.
– To nie ich wina. To tylko rozmowa o Kate i te wszystkie pytania tak mnie wytrąciły z równowagi. Zaraz mi przejdzie.
Mona Flores podchodzi do nas.
– Jeśli nie chcesz, nie musisz tam wracać. Ci przeklęci prawnicy nigdy nie znają umiaru.
– Nie, wszystko w porządku. To także moja wina.
Rosemary pierwsza rusza w kierunku pokoju przesłuchań. Spędza tam następne pół godziny. Wills i ja zaczynamy się nudzić rysowaniem. Szkicuję właśnie jego portret, kiedy drzwi się otwierają. Z Rosemary chyba wszystko w porządku. Jest blada, ale nie płacze. Mona nie odstępuje jej na krok.
– Była wspaniała. Broniła się przed tą zgrają wilków jak prawdziwa królowa. Oni rzadko mają do czynienia z kobietami z taką klasą jak twoja żona.
Rosemary siada i rozgląda się.
– Umieram z głodu. Możemy iść coś zjeść?
Znajdujemy dobrą meksykańską restaurację, a w niej nie jakieś tam podróbki, ale najprawdziwsze meksykańskie potrawy.
Mona wypytuje o nasze życie, o Francję i mieszkanie na barce.
Odnoszę wrażenie, że to ją naprawdę interesuje. Jest ładna, ma ciemne włosy i zielone oczy. Ma niezłą figurę, ale ubrana jest w jeden z tych dziwnych uniformów, które nadają jej wygląd kulturystki albo uzbrojonego w komplet ochraniaczy futbolisty. Zawsze patrzy swojemu rozmówcy prosto w oczy i słucha, co się do niej mówi.
Rosemary chyba ją lubi, Wills również. Jest profesjonalistką. Mówi Rosemary, żeby nie rozmawiała ze mną o swoich zeznaniach.
Po obiedzie przychodzi kolej na Willsa. Mona stara się delikatnie przygotować go do tego, co ma nastąpić. Sama ma pięcioletniego synka, więc zna się na rzeczy. Wciąż tylko nie mogę sobie wyobrazić, czego ci wszyscy ludzie spodziewają się dowiedzieć od Willsa.
Rosemary ma jakąś książkę i zagłębia się w lekturze, ja wracam do rysowania. Co by się stało, gdyby opowiedziała mi o swoich zeznaniach? Rosemary nie należy do osób, które łatwo doprowadzić do płaczu, zwłaszcza w miejscu publicznym.
Po dziesięciu minutach Mona wyprowadza zapłakanego Willsa. To jeszcze bardziej przygnębiające niż w przypadku Rosemary. Ona jest przynajmniej dorosła i rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. Oboje zrywamy się z krzeseł. Mona daje znak, żebyśmy zostali na miejscach. Przyprowadza Willsa i sadza go między nami. Przygląda się na zmianę jemu i nam.
– Był bardzo dzielny. Ale kiedy zaczęli pytać o matkę, rozpłakał się. Nie wydaje mi się, żeby właśnie o to im chodziło, ale brak współczucia to cecha zawodowa prawników. Kiedy bardzo im na czymś zależy, potrafią być okrutni, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Wills patrzy na Rosemary.
– Już mi przeszło, babciu. Po prostu nie wiedziałem, że tylu ludzi będzie mi się przyglądać. Płakać mi się chce, kiedy tylko pomyślę o mamie, a co dopiero, kiedy muszę rozmawiać o niej z tymi wszystkimi obcymi ludźmi.
Mona pochyla się nisko nad nim i patrzy mu w oczy – zaczerwienione, ze spuchniętymi powiekami.
– Jeżeli nie chcesz, wcale nie musimy tam wracać.
– Przejechaliśmy taki kawał, to chyba trzeba to skończyć.
– Wstaje. Mona prostuje się, wygładzając na biodrach czarną spódnicę. Patrzy na nas. Oboje przyzwalająco kiwamy głowami.
Wills ma rację. Skoro już przebyliśmy taki szmat drogi, trzeba rzecz doprowadzić do końca.
Mona obraca się do Rosemary.
– Chyba byłoby lepiej, żebyś siedziała obok niego. Oczywiście, jeżeli nie masz jeszcze dosyć.
Rosemary wstaje i kładzie rękę na ramieniu Willsa.
– Okay, złotko, wracajmy. Im szybciej będziemy mieli to za sobą, tym lepiej.
Znikają za drzwiami. Tym razem jestem zbyt zdenerwowany, Żeby rysować. Krążę po pokoju niczym kandydat na ojca po korytarzu porodówki.
Wychodzą po godzinie. Oczy Willsa są jeszcze zaczerwienione, ale nie bardziej niż poprzednio. Rosemary i Mona szepczą mu coś do ucha. Podnoszą głowy i uśmiechają się do mnie. Mona wysuwa się do przodu.
– Możesz być z niego dumny. Ja jestem. Był wspaniały. Pierwszy raz w życiu widziałam, żeby taki młody człowiek ośmieszył taką zgraję prawników. Warto to było zobaczyć.
Rosemary też się uśmiecha. Ogląda się na Monę.
– Czy mogę powiedzieć Willowi, co ustawiło całe to przesłuchanie?
– Pozwól, że ja opowiem. Wtedy to chyba nie będzie nielegalne. Jako wasz prawnik mogę z wami o tym rozmawiać. Tak czy owak, zatrzymajcie to dla siebie. – Odwraca się do mnie.
– To był znowu Chuck Hurtz. Ni z tego, ni z owego zapytał Millsa, czy mama i tato często się kłócili. Zanim zdążyłam zareagować, Wills zaczął odpowiadać. Uznałam, że w tej sytuacji lepiej mu nie przerywać. Wills popatrzył mu w oczy i powiedział „Jasne, że się czasami kłócili, ale niezbyt często”. Hurtz wyglądał, jakby zwęszył krew. „O co się kłócili?” Wills na to: „No więc, mama bardzo dobrze gotuje, a Bert zawsze wszystko pieprzył albo polewał ketchupem. Mamę okropnie to gniewało”. Najpierw zrobiło się zupełnie cicho, a potem wszyscy zaczęli się śmiać. Nawet Hurtz nie mógł powstrzymać uśmiechu. Rosemary ma rację, to ustawiło resztę przesłuchania.
Rozmawiamy jeszcze przez chwilę. Jest za kwadrans czwarta.
– Teraz moja kolej?
– Nie, tobie dopiero chcą się naprawdę dobrać do skóry, więc będą potrzebowali więcej czasu. Rozpoczniemy jutro o dziewiątej rano. Odprowadzę was do samochodu. O tej porze zaczynają się korki. Jak się pośpieszycie, może uda wam się ich uniknąć.
Około piątej docieramy do domu. Ani Robert, ani Karen nie wrócili jeszcze z pracy, ale mamy klucz. Jesteśmy zmęczeni.
Wskakujemy do łóżek i błyskawicznie zasypiamy.
Następnego dnia Karen i Robert pożyczają nam swój samochód. Teraz już znam drogę. Kieruję się na Hawthorne, a z mostu widać już różowy budynek, w którym mieszczą się biura Bakera, Forda. Wygląda bardzo złowieszczo. Trzęsę się na samą myśl o przesłuchaniu. Obiecuję sobie, że się nie rozpłaczę.
Kiedy wchodzimy na górę, Mona oraz Clint Williams już na nas czekają. Pozostali prawnicy stoją w małych grupkach i szepczą sobie coś do ucha. Wyglądają jak egzorcyści albo jak studenci przed trudnym egzaminem. Przedmiotem tego egzaminu mam być ja. Mona i Clint prowadzą mnie na bok. Clint udziela mi ostatnich wskazówek. Czuję się jak zawodnik słuchający rad trenera przed wejściem na boisko.
– Nie mów nic, co mogliby wykorzystać przeciw nam. Nie pozwól zajrzeć sobie w karty. Jeżeli będziesz miał jakieś wątpliwości co do pytania, wystarczy, że spojrzysz na mnie albo na Monę. Przede wszystkim po każdym pytaniu odczekaj trochę, żeby dać nam czas na zastanowienie i decyzję, czy powinieneś na nie odpowiadać. Sprawiasz wrażenie dosyć porywczej osoby. Musisz zachować zimną krew.
Wygląda na to, że nie mają do mnie zbyt wielkiego zaufania.
Prawdopodobnie jestem za bardzo pewny siebie i tego właśnie się obawiają. To jest jak gra w szachy albo w brydża. Nie wolno zdradzić się ze swoimi myślami i uczuciami. Nigdy nie byłem w tym dobry. Powinienem więc zdać się na nich.
Wchodzimy do pokoju i idę prawie do końca stołu, pod okno.
Po drugiej stronie siedzi jakiś mężczyzna obok bardzo staroświecko wyglądającego urządzenia; poznaję, że to maszyna do stenografowania – taka, jakie nieraz widziałem na filmach. Mona siada koło mnie, a Clint Williams koło Mony. To jedyne wolne krzesła w tym pomieszczeniu. Jeden z prawników wstaje i zamyka drzwi.
Kiedy protokolant chce mnie zaprzysiąc, powstrzymuję go ruchem dłoni.
– Zanim zacznę składać zeznania, chciałbym przypomnieć wszystkim tu obecnym, że to nie inkwizycja. Moja żona i wnuk wychodzili stąd płacząc. To nie było konieczne.
Robię pauzę.
– Wszyscy jesteśmy wytrąceni z równowagi. Czasami zapewne trudno mi będzie mówić. Jeśli tak się zdarzy, proszę uzbroić się w cierpliwość i po prostu poczekać. Odkryłem, że nie potrafię równocześnie mówić i płakać. Rozumiemy się?
Siedzący wokół stołu kiwają głowami i uśmiechają się. Pochylam się do przodu i przyglądam się każdemu z nich po kolei.
– Jeśli uznam, że pytanie albo sugestia jest obraźliwa czy też niestosowna, skonsultuję się z moimi prawnikami i jeżeli oni stwierdzą, że możemy to zaskarżyć, to chociaż nie jestem pieniaczem, zrobię to. Czy wyrażam się jasno?
Odwracam się do Mony i Clinta. Widać, że nie są zachwyceni obrotem sprawy, ale oboje gorliwie kiwają głowami.
– W takim razie, wszystko wiadomo. Możemy zaczynać.
Mężczyzna siedzący naprzeciwko ma na sobie beżowy garnitur. Domyślam się, że to właśnie ma być mój inkwizytor, ponieważ tak nie może wyglądać ten straszliwy Hurtz. Ma lekką nadwagę, nienagannie skrojone ubranie i starannie uczesane, gładko przylegające do głowy włosy. Ma około pięćdziesiątki. Z tym swoim wiecznym obłudnie – spokojnym uśmieszkiem przypomina posążek Buddy.
Protokolant prosi wszystkich obecnych, żeby się przedstawili, po czym przepuszcza każde nazwisko przez swoją rozklekotaną maszynkę. Jesteśmy gotowi. Budda, czyli pan Forcher, pochyla się do przodu i przez jakieś piętnaście sekund milczy, jakby wahając się, od czego ma zacząć.
– Panie Wharton, nie chcemy pana do siebie zrażać ani przysparzać panu dodatkowych cierpień. Próbujemy tylko zebrać informacje, które pomogą nam zrozumieć tę sprawę i doprowadzić do jej polubownego rozstrzygnięcia.
– Ale ja nie zamierzam zawierać żadnej ugody, panie Forcher, wyjaśnijmy to sobie od razu. Powiedziałem o tym moim prawnikom, domyślam się jednak, że nie przekazali państwu tej informacji, choć to kluczowa sprawa.
Utykamy w martwym punkcie. Forcher szepcze coś do ucha chudemu, żylastemu, brodatemu mężczyźnie, który siedzi obok niego. Jestem prawie pewny, że to jest ten osławiony Hurtz.
Hurtz uśmiecha się, po czym zadaje mi całą serię opryskliwych, niemal obraźliwych pytań dotyczących mojego życia. Chce wiedzieć, ile zarabiam na swoich książkach.
Co to ma wspólnego ze śmiercią Kate?
Potem pałeczkę przejmuje Forcher. Jego z kolei interesuje, ile n i e zarobiłem przez większą część swojego życia.
Odkąd skończyłem trzydzieści pięć lat, pracowałem wyłącznie na własny rachunek. Utrzymywałem się z malowania obrazów. Zrozumienie tego zdaje się przekraczać możliwości pana Forchera. Usiłuje zrobić ze mnie jakiegoś włóczęgę. Z jego punktu widzenia tym właśnie jestem, włóczęgą. To nas prowadzi donikąd.
Forcher odchyla się do tyłu, rozciągając usta w tym swoim cienkim uśmieszku.
– No to może sam pan nam o sobie opowie?
– Patrzę na Monę. Wzrusza ramionami.
– Co chcecie wiedzieć?
– Po prostu chcemy pana bliżej poznać.
– A co to ma wspólnego ze śmiercią mojej córki, zięcia i wnuczek?
– O tym my zdecydujemy. Proszę mówić.
– Pamiętajcie, że jestem zawodowym powieściopisarzem. Na takie ogólne pytanie mogę udzielić trzygodzinnej, trzydniowej albo trzytomowej odpowiedzi.
– Proszę zacząć. Powiemy panu, jeśli to nie będzie to, o co nam chodzi. Jeśli będziemy mieli jakieś pytania, przerwiemy panu.
Znowu patrzę na Monę. Pochyla się do mnie i szepce:
– Nie poruszaj tematu Kate, Berta ani dzieci, dopóki wprost o to nie zapytają, a wtedy najpierw uzgodnij to ze mną.
Rozsiadam się wygodnie na krześle i kiedy mówię, patrzę w sufit albo na Monę. Uwielbiam wcielać się w rolę gawędziarza, a tutaj mam liczną i ochoczą publiczność oraz protokolanta, który zapisuje każde moje słowo. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale opłaciła mi się ta zabawa.
– No cóż, urodziłem się w Filadelfii, stan Pensylwania, w szpitalu Świętego Wincentego, 7 listopada 1925 roku, o godzinie piątej po południu. Ważyłem ponad cztery i pół kilograma. Kiedy się urodziłem, moja matka miała dwadzieścia, a ojciec dwadzieścia trzy lata. Przez pierwsze trzy miesiące miałem kolkę.
Robię pauzę i patrzę na Monę, potem na Forchera i po kolei na wszystkich siedzących przy stole. Żadnej reakcji. Myślałem, że już teraz mi przerwą.
Wbijam wzrok w sufit i jadę dalej, starając się nie pominąć niczego, co zapamiętałem z tych pierwszych kilku lat, i dodając to, czego dowiedziałem się z opowieści mojej mamy. Opowiadam więc, jaka była dumna, kiedy mając ledwo trzynaście miesięcy nauczyłem się korzystać z toalety, i o tym, jak mnie ubrała, żeby pojechać ze mną do swojej siostry na drugi koniec Filadelfii. Włożyła mi białe ubranko, w które od razu nawaliłem kupę. Wyjęła mi wtedy pieluchę, okręciła wokół głowy i w takim stroju zamknęła w szafie.
Pan Forcher wzdrygnął się ze wstrętem. Przynajmniej wiem, że mnie słucha.
– Naprawdę to zrobiła?
– Nie wiem. Twierdziła, że tak. Byłem za mały, żeby to zapamiętać. Ale nadal nie lubię, jak ktoś zamyka mnie w szafie.
Pierwsze śmiechy i chichoty. Już myślałem, że to tylko żywe trupy.
Nawijam w tym stylu przez trzy godziny. Czasami przerywa mi protokolant, prosząc o przeliterowanie jakiegoś słowa, czasem ktoś zadaje pytanie, ale w zasadzie brnę przez własne życie bez większych przeszkód. Przychodzi mi do głowy, że byłaby z tego wspaniała autobiografia – pod przysięgą. Zatytułuję ją Przesłuchanie. Będę musiał poprosić o kopię protokołu. Chyba nie mogą mi odmówić.
Około 12.15, kiedy dochodzę do tego, jak w pierwszej klasie szkoły średniej rzuciłem nauczycielowi matematyki na głowę zbuka, i to z trzeciego piętra, Mona podtyka mi pod nos swój zegarek.
Przerywam. Czas na obiad. Wszyscy szurają krzesłami i nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem, bez słowa wychodzą z pokoju. Chyba trochę przesadziłem z tym zbukiem. A może oni po prostu nie wiedzą, co to jest zbuk?
Mona, Clint i ja czekamy w pokoju, aż wszyscy wyjdą. Clint z trudem się powstrzymuje, żeby się nie roześmiać.
– Jezu, z początku bałem się, że to chorobliwe, ten twój słowotok, ale niech mnie cholera, jeśli im się to na coś przyda.
Mona zamyka drzwi.
– Myślałam, że się posiusiam w majtki, jak im opowiadałeś o tej końskiej nodze, którą podrzuciłeś pod werandę sąsiada.
Wychodzimy. Rosemary i Wills siedzą w poczekalni. Byli w muzeum przyrodniczym. Po południu wybierają się do zoo.
Po obiedzie wracamy na drugą turę przesłuchania. Zaczyna się nie najgorzej. Przerwa musiała im dobrze zrobić, ponieważ zadają kilka uzasadnionych i trudnych pytań. Za każdym razem, kiedy mam wątpliwości, oglądam się na Monę. Zazwyczaj kiwa przyzwalająco głową, ale czasami zgłasza sprzeciw i wtedy wszyscy zaczynają się kłócić. Dochodzi do paru naprawdę ostrych starć.
Około piątej znajduję się w roku 1963. Zadają tyle pytań, że musiałem zwolnić tempo. Zastanawiam się, czy w ogóle będzie mi dane dobrnąć do końca mojej biografii. Kiedy wybija piąta, wszyscy zaczynają wiercić się na krzesłach. Któryś z prawników wstaje, manifestacyjnie patrząc na zegarek.
– Sądzę, że powinniśmy już dzisiaj skończyć i kontynuować przesłuchanie jutro rano.
Po tym, ile czasu zmarnowali, to już naprawdę przesada. Ja także wstaję.
– Moja żona i ja jesteśmy bardzo zapracowanymi ludźmi. Nie możemy tu zostać ani dnia dłużej. Zapewniano nas, że dwa dni wystarczą. Nasz samolot odlatuje jutro o dziesiątej trzydzieści rano.
Ten, który zaproponował przerwę, siada z powrotem na swoim miejscu. Wszyscy coś mruczą pod nosem i spoglądają na zegarki.
Podnosi się Forcher.
– Ależ przesłuchanie jeszcze się nie skończyło.
Odpowiada Mona.
– Mieliście więcej czasu niż było potrzeba. Panie Wharton, czy gotów jest pan zostać jeszcze dzisiaj, do czasu zakończenia przesłuchania?
– Jasne, jeśli o szóstej zejdzie pani na dół, żeby powiadomić o tym moją żonę.
– Naturalnie. W tym czasie będzie mnie zastępował Clint.
– Panowie, przesłuchanie wciąż trwa. Jeśli macie jeszcze jakieś pytania, zadajcie je teraz. Jeżeli to będzie konieczne, pan Wharton zostanie tu do północy. – Siada na swoim miejscu.
Szum w pokoju się wzmaga, po czym uczestnicy przesłuchania, po kolei, zaczynają wychodzić.
Mona znowu wstaje.
– Uprzedzam panów, że jeśli opuścicie ten pokój, przesłuchanie zostanie formalnie zakończone. Wciąż jeszcze możecie zadawać pytania.
Nic już nie może powstrzymać tego adwokackiego exodusu.
Robi mi się przykro. Miałem nadzieję, że skończę autobiografię.
Protokolant zaczyna zbierać swoje taśmy, jakby to były noworoczne serpentyny. On, Mona i ja wychodzimy z pokoju ostatni.
Przesłuchanie zostało zakończone.
Jest dopiero kwadrans po piątej. Idę z Moną do jej biura, gdzie zostawiła swoją torebkę. Mona mówi, że pokaże mi drzwi, przy których będzie czekać Rosemary. Jedziemy windą na dół.
W windzie Mona pyta:
– Piłeś kiedyś piwo Northwest Macrobrewery? Mamy jeszcze trochę czasu do powrotu Rosemary, więc możemy wpaść do baru na parterze.
– Świetny pomysł. Zaschło mi w gardle od tego pytlowania.
Siadamy przy stoliku, Mona zamawia piwo. Upijam mały łyk.
Jest ciemne i smakuje jak niemieckie, jest tylko nieco słodsze i bardziej gorzkie. Mona przygląda mi się badawczo.
– Nie powinnam ci tego mówić, ale… – Upija spory łyk piwa i podnosi wzrok znad szklanki. – No więc, kiedy słuchałam zeznań Rosemary, a potem Willsa, miałam dziwne wrażenie, że znam czy też znałam Kate, może w innym życiu. To było takie niesamowite. Nigdy mi się nie przydarzyło coś podobnego. Potem, kiedy ty składałeś zeznania, nie mogłam się skoncentrować. Znasz takie uczucie?
– Jeszcze ci nie mówiłem i na pewno nie opowiedziałbym tego nikomu z tych ludzi, ale zaraz po wypadku przeżyłem coś… niewiarygodnego, tak, niewiarygodnego w najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa. Czasem zdarzają mi się takie niespodziewane przerwy, jakby okna w normalnym biegu rzeczy. Mam to od dzieciństwa. Kate też to miała. Powiedz mi, Mona, co wtedy dokładnie czułaś?
– To było tak, jakby ona zajmowała moje miejsce, a może to ja zajmowałam jej miejsce. Nie wiem, to wszystko brzmi tak absurdalnie, zwłaszcza w ustach prawnika. Rozumiesz, co mam na myśli?
– Nie tylko rozumiem, ale nawet wiem, co to było. To była Kate. Tak jak Bert i ona nie chciała zostawić nas samych. Wiesz, powoli przestaję wierzyć w zbiegi okoliczności. To tylko wymówka, której używamy, kiedy nie umiemy czegoś wytłumaczyć. Może to raczej zbiegi z inną rzeczywistością. Przekonanie, że oni wciąż są tutaj i w jakiś niepojęty sposób opiekują się nami, ma dla mnie ogromne znaczenie. Dzięki temu mogę sobie jakoś poradzić z tym wszystkim, co mi się przydarzyło w tak zwanym rzeczywistym świecie, a czego żadną miarą nie potrafię zaakceptować. Nie wiem, czy mi uwierzysz, ale jestem tutaj, walcząc z wypalaniem ściernisk, wyłącznie dlatego, że poprosił mnie o to Bert, już po tym, jak żywcem spłonął w samochodzie.
Dopijam piwo i spoglądam na zegarek. Jest za pięć szósta.
– Muszę poszukać Rosemary i Willsa. Pokaż mi, które to drzwi. Pozwól jednak, że najpierw zapłacę.
Mona nakrywa ręką moją dłoń.
– Nie, to ja cię zaprosiłam. Zresztą, wrzucę to w koszty.
Nazajutrz, wcześnie rano, Robert odwozi nas na lotnisko.
Wszystko przebiega zgodnie z planem. Samoloty startują o czasie Willsa do Los Angeles, nasz do New Jersey. Kiedy zajmujemy nasze miejsca w kabinie, Rosemary momentalnie zasypia. Ja nie mogę zasnąć. Tysiące myśli tłuką mi się po głowie. Przelecieliśmy taki kawał świata, wyrzuciliśmy w błoto tyle pieniędzy. Tylko po co?