Po trzech tygodniach jesteśmy z powrotem we Francji, a nasze życie powoli wraca do normy. Wkrótce jednak znowu muszę wyjechać.
Przystałem na propozycję mojego wydawcy, żebym wyruszył na objazd promocyjny ze swoją nową książką, Franky Furbo, książką, której pomysł napisania poddała mi Kate, i nad którą pracowałem w przerwach między pisaniem listów do gubernatorów i zgromadzeń stanowych a malowaniem.
Zawsze dotąd odmawiałem udziału w podobnych imprezach.
Szkoda mi na to czasu. Nie mam już trzydziestu lat i nie gonię za sławą. Chcę tylko spokojnie przeżyć resztę życia. Zgadzam się jednak na ten wyjazd pod warunkiem, że na trasie znajdzie się zarówno Portland, jak i Eugene. Zawiadamiam Monę. Ustalam z wydawcą, że do Portland wyśle dwieście dodatkowych egzemplarzy mojej książki, a do Eugene jeszcze sto. Potem dzwonię do Billa Johnsona z organizacji Stop Trującym Wyziewom i pytam, czy pod lokalami, w których będę przemawiał, mógłby postawić swoich ludzi z petycjami. Bill Johnson, który ma prawie tyle lat co ja, jest najbardziej aktywnym działaczem na rzecz zakazu wypalania ściernisk, jakiego spotkałem w Oregonie. Traktuje to jako swoje powołanie. Mówię mu, że ofiaruję darmowy egzemplarz swojej książki każdemu, kto zbierze przynajmniej dwadzieścia pięć podpisów.
Objazd zaczyna się w październiku w Nowym Jorku. Potem podróżuję po całym kraju, przemawiając na uniwersytetach, udzielając wywiadów gazetom i stacjom radiowym, podpisując książki w księgarniach. Przy każdej okazji odczytuję na głos dedykację dla Kate, Berta i dziewczynek. Kiedy docieram do Portland, rozpoczynam operację „STOP WYPALANIU ŚCIERNISK”. Przemawiam wszędzie, gdzie tylko uda mi się zgromadzić trochę osób, w bibliotekach, szkołach, księgarniach. Rozdaję autografy i sprzedaję książki, przez cały czas dając ludziom do zrozumienia, jak bardzo mnie irytuje obojętność towarzysząca wypalaniu pól. Bill Johnson sprowadza swoich ludzi i razem zbieramy tysiące podpisów. Jednak, żeby rozpisać referendum, potrzeba ich sześćdziesiąt pięć tysięcy. Sprawa wygląda beznadziejnie.
W samym środku tego zamieszania dzwoni do mnie Mona i pyta, czy znalazłbym trochę czasu, żeby kontynuować składanie zeznań. Tym palantom nie spodobało się pierwsze przesłuchanie.
Zgadzam się poświęcić im trzy godziny przed dzisiejszym wieczorem autorskim. Tym razem prawnicy są przygotowani i zadają wiele, mniej lub bardziej stosownych, szczegółowych pytań. Między innymi są zaniepokojeni, że próbowałem umieścić tablicę pamiątkową przy autostradzie, w miejscu wypadku.
Podobno w pierwszą rocznicę tragedii grupa młodych ludzi bez pozwolenia ustawiła wzdłuż autostrady białe krzyże. Słyszałem o tym, ale nie miałem z tym nic wspólnego. Wyjaśniam, że starałem się o zgodę na postawienie w tym miejscu tablicy pamiątkowej, ale moja prośba została odrzucona.
Chcą wiedzieć, dlaczego sfotografowałem zwłoki i po co pojechałem na miejsce wypadku. Mówię prawdę; bądź co bądź zeznaję pod przysięgą. To dość proste: chciałem zobaczyć, co zostało po moich bliskich, zanim do końca obrócą się w popiół, chciałem też zobaczyć na własne oczy to wszystko, na co oni patrzyli, nim, jak się może wydawać, pogrążyli się w wiecznych ciemnościach. Przyznaję, że to, co robię, ma związek z pewnym snem. Celowo używam słowa „sen” – prawda zapewne przekracza ich wyobraźnię.
Nazajutrz biorę samochód z wypożyczalni i jadę do Eugene.
Tutaj spotykam się z jeszcze bardziej entuzjastycznym przyjęciem.
To urocze uniwersyteckie miasteczko często zasnuwa dym znad wypalanych pól. Przemawiam w miejskiej bibliotece i rozdaję na prawo i lewo petycje. Robię, co mogę, aby przekonać Oregończyków, że wypalanie ściernisk zagraża im wszystkim. Wykład i dyskusja są filmowane przez lokalną stację telewizyjną. Kilka innych spotkań transmitują miejscowe rozgłośnie radiowe. Następnego dnia lecę do Nowego Jorku, a stamtąd do Paryża. Jestem śmiertelnie zmęczony. Czuję, jak uchodzi ze mnie para, i tracę wiarę, że coś jeszcze zdziałam: mamy dopiero niecałe dwadzieścia tysięcy podpisów pod petycją w sprawie referendum.
Czterdzieści pięć procent mieszkańców Oregonu mieszka poza miastami i trudno do nich dotrzeć z naszą petycją. Oprócz tego większa część stanu nie odczuwa skutków wypalania ściernisk, dotyczy to tylko mieszkańców doliny Willamette. Tymczasem farmerzy robią coraz więcej szumu wokół tego, o ile zmniejszą się wpływy do stanowego budżetu, jeśli zakaże się uprawy traw. Wyliczają instytucje użyteczności publicznej, które, ich zdaniem, będą musiały zostać zlikwidowane. A ludzie w to wierzą.
Wracam do domu i zapowiadam Rosemary, że już nigdy więcej nie pojadę do Oregonu. Ci ludzie są po prostu otumanieni i cholernie uparci, a mnie brak energii i sił, żeby ich zmieniać. Zaczynam w ogóle odnosić wrażenie, że naruszam ekosystem tego terenu, próbując zmusić ich do myślenia.
Nadal otrzymujemy solidną porcję korespondencji od Mony Flores, która stara się na bieżąco informować nas o rozwoju sytuacji.
Okazuje się, że przesłuchiwany jest każdy, kto miał cokolwiek wspólnego z wypadkiem lub tylko o nim słyszał. A to wszystko kosztuje. Za nasze przesłuchania musieliśmy zapłacić dwieście trzydzieści dwa dolary i osiemdziesiąt centów, a do tego doszły koszty przelotu. Nawet przesłuchanie, które odbyło się w czasie promocji mojej książki, kosztowało ponad pięćdziesiąt dolarów.
Wygląda to tak, że firma pokrywa koszty procesu tylko wówczas, gdy sprawę prowadzą jej prawnicy, natomiast zawsze, kiedy uzna to za konieczne, może wynająć innych prawników, detektywów albo tak zwanych biegłych sądowych: wszystko za nasze pieniądze. W przypadku biegłych płacimy nawet za ich podróże, wyżywienie, rachunki telefoniczne i zakwaterowanie. Teraz rozumiem, dlaczego wszystkim tak bardzo zależy, żeby doszło do ugody. Wtedy każdy coś zarobi. Jesteśmy w pułapce.
Przychodzi kolejny list od Mony: Rosemary, jako przedstawiciel rodziny, ma stawić się na posiedzeniu pojednawczym w Portland. Dzwonię do Mony przypominając, że nie chcemy ugody, a zatem nie widzimy powodu, żeby brać udział w posiedzeniu pojednawczym. Podkreślam raz jeszcze, że zgodziliśmy się przejść przez to wszystko wyłącznie dlatego, iż chcemy doprowadzić do publicznego procesu, który wyciągnie na światło dzienne cały ten przerażający skandal. Poza tym posiedzenie ma się odbyć w Portland w czasie, kiedy Rosemary nie może wziąć urlopu z przedszkola, a ja pracuję nad nową książką. Mówię, że nie przyjedziemy. Mona odpowiada, że skonsultuje się z sędzią Josephem Murphym, który ma przewodniczyć posiedzeniu.
Następnego dnia ona dzwoni do nas. Sędzia Murphy stanowczo domaga się, aby jedno z nas przyjechało. Jeżeli odmówimy, pozwie nas za obrazę sądu. Mona twierdzi, że Murphy nie rzuca stów na wiatr. Martwi się, żeby nie zażądał mojej ekstradycji.
Rzucam słuchawką.
Umawiam się ze znajomym prawnikiem, Francuzem, który ma doświadczenie w kontaktach z amerykańskim wymiarem sprawiedliwości. Przedstawiam mu sytuację. Chcę wiedzieć, co mogą mi zrobić, jeżeli nie pojadę.
– Oskarżą cię o obrazę sądu i wystąpią o ekstradycję.
– A co zrobią Francuzi, gdyby doszło do ekstradycji?
– Na pewno długo się będą zastanawiać, zanim pozwolą ci wrócić. Trudno im się dziwić: jeśli trafisz na surowego sędziego, możesz zostać skazany za przestępstwo kryminalne.
– Nie mogę w to uwierzyć!
– Lepiej, żebyś uwierzył.
Mój francuski znajomy pozbawia mnie złudzeń w iście amerykańskim stylu.
Wracam do domu i opowiadam o wszystkim Rosemary. Mówi, że chyba powinienem pojechać. Martwi się, że mógłbym zaszkodzić Willsowi, że nie dostałby wtedy odszkodowania za utratę matki, ojczyma i dwóch przyrodnich siostrzyczek.
Pakuję jedyny ciemny garnitur, jaki posiadam, ten, który miałem na pogrzebie, oczywiście wytarte dżinsy, koszulki z krótkim rękawem i bieliznę. Wrzucam do torby również trzy, mniej lub bardziej wyjściowe koszule oraz krawat. Przez całe życie nie stroiłem się tyle co teraz. W ostatniej chwili dokładam jeszcze mój stary neseser.
Lot nie jest specjalnie męczący, tylko okropnie nudny, z długim postojem w Minneapolis. Na lotnisku w Portland czeka na mnie Mona Flores. To dla mnie prawdziwa niespodzianka. Podałem jej numer lotu, ale nie spodziewałem się, że wyjdzie po mnie. Macham do niej. Ma na sobie tradycyjny ciemny kostium: spodnie plus żakiet z poszerzanymi ramionami.
– Zaskoczony?
– Mile zaskoczony. Co cię skłoniło do takiej wyprawy?
– Mogłabym powiedzieć, że chciałam ci zrobić niespodziankę, ale był inny powód.
– Jeżeli mi teraz powiesz, że posiedzenie zostało przełożone na inny termin, wskakuję do pierwszego samolotu do Paryża i zobaczycie mnie dopiero na procesie.
– Nie jest aż tak źle, ale i nie najlepiej.
Zachowuje się jak rasowy prawnik, trzymając mnie w niepewności, aż sam nie zapytam.
– Okay, no więc, co się stało?
– Sędzia Murphy przeniósł posiedzenie do Eugene.
– Dlaczego to zrobił?
– Myślę, że chce nas wszystkich zebrać w tym samym miejscu: rozprawy stanowe i federalne. Murphy szczyci się dużą liczbą spraw, które dzięki niemu zakończyły się ugodą, nie trafiając nigdy do sądu. Twierdzi, że ma dziewięćdziesiąt pięć procent skuteczności i chyba wiele nie przesadza. Wydaje się, że to główna rzecz, na której mu teraz zależy. Obawiam się, że poznamy go z jak najgorszej strony.
– Dla mnie to bez znaczenia, bo jak wiesz, nie zamierzam zawierać żadnej ugody. Za to wszystkim innym, prawnikom, skarżącym, pozwanym, to tylko utrudni życie. Ciekawe po co?
– Sędzia federalny jest nieomylny. Nie warto nawet próbować nakłaniać go, żeby zmienił zdanie. Nie można usunąć go z urzędu, swoją funkcję sprawuje dożywotnio. Nie można też postawić go przed sądem.
Mona ma nową hondę, brązowy metalik. Wrzucam swój bagaż na tylne siedzenie.
– Jeszcze jakieś niespodzianki?
– Charles Raven uważa, że Murphy szykuje się na wielkie łowy: chce za jednym zamachem doprowadzić do ugody wszystkich ze wszystkimi. To największe posiedzenie pojednawcze w dziejach Oregonu. Murphy postanowił nikomu nie popuścić.
– Jeżeli dopnie swego, jego skuteczność podskoczy co najmniej o trzy punkty.
Wyjeżdżając z podziemnego parkingu, Mona rzuca mi krótkie spojrzenie.
– Ma opinię sędziego, który trzyma stronę pozwanych.
– Wszystko ładnie, tylko, jak już powiedziałem, dla mnie to bez znaczenia. Chyba nie może mnie zmusić do ugody, prawda?
– Będzie próbował.
– Cóż, życzę powodzenia, sędzio Murphy. Nawet Bóg nie ma takiej władzy.
– Gdzie będziesz mieszkał?
– Tam, gdzie ostatnio, u Karen i Roberta. Dzwoniłem do nich, że przylatuję, ale nie podałem numeru lotu, bo nie chciałem, żeby wyjeżdżali po mnie taki kawał drogi. Skoro o tym mowa, jeszcze raz dziękuję.
Kiedy stajemy przed domem Karen i Roberta, nie widzę ich samochodów, ale wiem, gdzie chowają klucz.
– Jeżeli chcesz, możesz zatrzymać się u nas. Właśnie kupiliśmy z Tomem wielkie, stare domisko, zbudowane jeszcze w latach dwudziestych. Mamy mnóstwo wolnych pokoi.
Dziękuję Monie mówiąc, że wiem, gdzie jest klucz.
– Mam nadzieję, że nie aresztują cię za włamanie.
– Zawiadomisz policję?
– Oczywiście, że nie.
– Pytam, bo z wami prawnikami nigdy nic nie wiadomo. Nieźle mnie już wytresowałaś. Wkrótce stanę się klientem doskonałym.
– Nigdy nie będziesz dobrym klientem.
– A to dlaczego?
– Po pierwsze, zawsze chcesz zbyt dużo wiedzieć, po drugie, wydaje ci się, że dużo wiesz.
Zostawiam swój bagaż na chodniku, okrążam dom i idąc za wskazówkami Karen, na tylnej werandzie znajduję klucz. Wracam, żeby wziąć swoje torby i pożegnać się z Moną.
Mona czeka w samochodzie z włączonym silnikiem.
– Podjadę tu jutro i zabiorę cię do Eugene. To mniej więcej dwie godziny drogi stąd. Sędzia chce nas wszystkich widzieć w sądzie o pierwszej. Po drodze wyjaśnię ci, co to takiego to posiedzenie pojednawcze.
Zaczynamy rozmawiać dopiero po wyjeździe z Portland na autostradę 1 – 5. Będziemy mijać miejsce wypadku, ale jadąc w przeciwnym kierunku. Wyglądam przez okno. Kilka razy czuję, że Mona zerka na mnie, jakby chciała mi coś powiedzieć.
– Mona, obiecałaś, że porozmawiamy o tym posiedzeniu pojednawczym. Sama coś powiesz, czy to ja, biorąc przykład z prawników, mam wszystko z ciebie wyciągnąć, za pomocą dziesięciu tysięcy pytań, jak na przesłuchaniu?
– Jesteś niedobrym klientem, Will. Nie ma w tobie za grosz szacunku dla prawa.
– Uważam, że prawa należy przestrzegać, jeżeli o to ci chodzi. Ale kiedy widzę, w jaki sposób robi się to w Oregonie, istotnie, nie mam o nim dobrego mniemania.
– Za kilka dni będziesz miał jeszcze gorsze. Mam pewne podejrzenia, co tam się może wydarzyć, ale nie wiem, czy powinnam o tym z tobą rozmawiać. Jestem pewna, że to ci się nie spodoba.
– Nie rozumiem, Mona. To mój proces. To ja płacę tobie, Ravenowi i Williamsowi za to, żebyście za mnie paprali się w tych brudach. Dlaczego i w ogóle jakim prawem robisz z tego sekret?
– Dam głowę, że to całe posiedzenie pojednawcze to taki sam idiotyzm jak składanie zeznań.
– Większy.
– O Boże! Mona, nie zmuszaj mnie, żebym cię stale ciągnął za język.
– No dobrze. Na pewno chcesz wiedzieć, dlaczego musimy jechać aż do Eugene, skoro pierwotnie posiedzenie miało się odbyć w Portland?
– Zgadza się. Większość zainteresowanych z pewnością ma bliżej do Portland.
– Nie pomyślałam o tym, ale chyba masz rację.
– No więc, dlaczego?
– Pamiętasz, ile wysiłku nas kosztowało, żeby oddzielić naszą sprawę od spraw, które trafiły do sądów stanowych?
Kiwam głową.
– I zgodnie z tym, co pisałaś, to się nam udało.
– Cóż, Murphy znalazł sposób, żeby to obejść. Przenosi wszystkie sprawy do Eugene na posiedzenie pojednawcze. Nieważne, gdzie wyznaczono miejsce poszczególnych rozpraw, wszyscy spotkają się dzisiaj w Eugene, czy to się komuś podoba, czy nie.
– Ale to nie będzie proces, prawda?
– Jak już ci mówiłam, sędzia Murphy chce za jednym zamachem doprowadzić do ugody wszystkich ze wszystkimi. Jeżeli tak się stanie, w ogóle nie będzie żadnych procesów, nieważne, czy sprawa miała trafić do sądu stanowego czy federalnego.
– Jeśli Murphy'emu się powiedzie, po kolei zmusi każdego do ugody. Wszystkich zaskoczył, a nas w szczególności. Tylko nasza sprawa miała być rozpatrywana przez sąd federalny. Teraz rozumiesz?
– Jasne, przechytrzył was. Jak mogliście do tego dopuścić?
– Czy to zgodne z prawem?
– Zgodne z prawem, choć nietypowe. Prawdę mówiąc, podważa tym samym orzeczenie innego sędziego federalnego, wyznaczającego miejsce rozprawy.
– I nie możecie nic z tym zrobić?
– Ależ z ciebie ciekawski klient. Nie zapominaj, że nam też nie jest łatwo. Wypruwałam z siebie flaki, żeby rozprawa odbyła się na bardziej neutralnym gruncie, a teraz to wszystko, ot tak, ląduje w koszu.
– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Nic już nie możemy zrobić?
– Nie, nie sądzę. A nawet gdybyśmy mogli, też byśmy nic nie zrobili.
To brzmi coraz ciekawiej.
– Powiedz mi coś więcej.
– Mówiłam ci już o sędziach federalnych. To są polityczne nominacje. Raz mianowani sprawują tę funkcję dożywotnio pod warunkiem, że nie zrobią jakiegoś strasznego głupstwa lub nie zostaną uznani za niezdolnych do wypełniania swoich obowiązków. Ale nawet wtedy właściwie nie ma sposobu, żeby się ich pozbyć, chyba że wykopując gdzieś do góry. Na tym nie koniec, jak już mówiłam, sędziego federalnego nie można pozwać do sądu.
– Teraz to sobie przemyśl.
Mona patrzy na mnie ze złością. Przez chwilę gapię się przez okno.
– Czy taki sędzia jak Murphy sądzi również sprawy cywilne i kryminalne, tak jak zwyczajny sędzia?
– On nie jest zwykłym sędzią, to sędzia federalny, nie możesz tego pojąć?
– Aha, rozumiem. Murphy może w przyszłości sądzić sprawy, w których ty lub Raven czy ktokolwiek z firmy Baker, Ford możecie występować jako oskarżyciele albo obrońcy. Dlatego płaszczycie się przed nim i robicie wszystko, co wam każe.
– Mocne słowa, ale w gruncie rzeczy tak to właśnie wygląda.
– Zobaczysz, że podczas tego posiedzenia nikt nie będzie darł kotów z Murphym, choć będzie wiele okazji, żeby zgłosić sprzeciw.
– Ty również będziesz na tym posiedzeniu. Za co ci właściwie płacę?
Mona przez dłuższą chwilę się nie odzywa i tylko rzuca mi mordercze spojrzenia.
– Jeszcze mi nie zapłaciłeś. Jesteś na procencie. Ponosimy ryzyko.
– Cholera, jakie ryzyko? Dopiero co powiedziałaś, że nie wejdziecie w paradę temu sukinsynowi. I zapamiętaj, to wy jesteście na procencie, nie ja. Ja wam płacę. Jeśli zostanie zasądzone odszkodowanie, to nie tobie, nie firmie Baker, Ford, ale Billingsowi i Whartonom.
Mona zjeżdża na pobocze i zatrzymuje samochód.
– Co w takim razie proponujesz? Mamy wypiąć się na posiedzenie pojednawcze? Z takim nastawieniem lepiej tam w ogóle nie jechać. Danny Billings chyba da sobie radę bez nas. Ty nie miałbyś żadnych szans. W świetle prawa to byłaby ucieczka. Bądź rozsądny, Will.
– Powtarzasz moje słowa. Nie chcę ugody, więc nie wiadomo, po co ciągniesz mnie na posiedzenie pojednawcze. To brzmi rozsądnie, tylko że, o ile się orientuję, jeśli tam nie pojadę, wsadzą mnie do więzienia i może nawet wyrzucą z kraju, w którym chcę mieszkać razem z resztą mojej rodziny. Pomyśl sama, ja, pełnomocnik mojej córki, zięcia i wnuczek, wyląduję w pudle i zostanę skazany na wygnanie, ponieważ oni zginęli. Powiedz mi, Mona, ale szczerze, widzisz w tym jakiś sens?
– Nie, ale takie jest prawo. Poza tym, mocno przesadzasz i dobrze o tym wiesz. Jako twój prawnik próbuję ci wyjaśnić reguły gry. To nie ja ustanawiałam prawo. Jestem tylko twoim doradcą. Robię, co mogę, żeby ci pomóc, a ty wszystko utrudniasz.
– Wszystko polega na tym, żeby w tym generalnie wadliwym systemie wyszperać jakieś z grubsza rozsądne rozwiązanie?
– Możliwe. Nie bronię całego amerykańskiego systemu prawnego.
– Poddaję się. Jak powiedział Wills na przesłuchaniu, skoro zabrnęliśmy już tak daleko, nie ma sensu zawracać. Jedźmy, mój doradco.
– Jesteś pewny, że tego właśnie chcesz?
– Nie, wcale tego nie chcę, ale znalazłem się w pułapce i nie widzę innego wyjścia. Chcę tylko doprowadzić do procesu, podczas którego jeszcze raz będziemy mogli przedstawić sprawę wypalania ściernisk i, być może, uzyskać odszkodowanie, co może skłoni farmerów do myślenia. O nic więcej mi nie chodzi.
Mona wrzuca bieg i czeka na jakąś przerwę w sznurze samochodów. Milczymy.
Kiedy jedziemy, rozglądam się wypatrując miejsca, w którym umarli moi bliscy. Mijając je, poznaję budynek fabryki po drugiej stronie drogi oraz słupek kilometrowy. Takie to wszystko smutne, a prowadzi do tak niepoważnych historii jak ta nasza wyprawa do Eugene.
– Mogłabyś mi wyjaśnić, czego się spodziewasz po tym posiedzeniu? Powiedz mi tyle, ile, twoim zdaniem, potrafię zrozumieć. Obiecuję, że się nie odezwę, aż nie skończysz.
Mona zastanawia się przez chwilę.
– Trzeba zacząć od tego, że jest za mało sędziów i sal rozpraw, żeby na bieżąco sądzić wszystkie sprawy cywilne i kryminalne.
Samych spraw o narkotyki jest tyle, że większość sądów mogłaby nie zajmować się niczym innym. Sporą część spraw kryminalnych rozstrzyga się poza sądem w taki sposób, że oskarżony zgadza się przyznać do winy w zamian za obietnicę mniejszego wyroku.
Mona zerka na mnie. Kiwam głową, próbując się uśmiechnąć.
– W przypadku spraw cywilnych większość kończy się ugodą, co oznacza, że pozwany składa wniosek o zawarcie ugody, deklarując zapłacenie pewnej sumy powodowi, i potem negocjują.
To olbrzymia oszczędność zarówno dla przegranej strony, jak i dla kasy stanowej, ponieważ koszty procesu są bardzo wysokie. Taki jest właśnie cel posiedzeń pojednawczych, również dzisiejszego, tyle że my mamy do czynienia z postępowaniem pojednawczym na wielką skalę. W dodatku władze stanowe mają zamiar przeznaczyć jedynie trzysta tysięcy dolarów na łączne odszkodowanie dla wszystkich ofiar wypadku. Likwidacja tej ustawowej „czapki”, ze względu na rodzaj i wysokość poniesionych strat, to była pierwsza rzecz, o którą walczyła nasza firma.
– Ale w tym wypadku wygraliśmy, prawda? W każdym razie tak pisałaś. Tylko mi nie mów, że to „zwycięstwo” jest takim samym „zwycięstwem” jak to w kwestii naszego prawa do procesu przed sądem federalnym.
Mona bierze głęboki wdech i rzuca mi szybkie spojrzenie. Jedziemy ponad sto kilometrów na godzinę. Zaciskam palce na uchwycie nad drzwiami auta.
– Myśleliśmy, że to ostateczna decyzja, ale teraz okazuje się, że w sądzie apelacyjnym, w hrabstwie Linn, niedaleko miejsca wypadku, sędzia stanowy uchylił postanowienie sędziego federalnego. To poważny problem dla wszystkich skarżących. Stało się to niedawno, ale sędzia Murphy już zaakceptował orzeczenie sądu apelacyjnego i nawet nie było czasu, żeby poinformować o tym wszystkich zainteresowanych. Rozumiesz?
– Czy sąd niższego szczebla może tak po prostu uchylić postanowienie sędziego federalnego?
– Tego właśnie nie jesteśmy pewni. Teraz jednak to kwestia czasu: zanim zdążymy odwołać się od postanowienia sądu apelacyjnego, Murphy wykorzysta je podczas posiedzenia pojednawczego. Ja uważam, że powinniśmy złożyć wniosek o odroczenie posiedzenia do czasu rozpatrzenia zażalenia na decyzję sądu apelacyjnego. Przyjęcie tej decyzji przez sędziego Murphy'ego jest działaniem na niekorzyść skarżących.
– Dlaczego adwokaci powodów nie mogą zwyczajnie odmówić udziału w tym posiedzeniu?
– Słyszałeś, co mówiłam o powiązaniach między adwokatami i sędziami. Nikt nie ma ochoty nadstawiać karku.
– Okay, mów dalej. Obiecałem, że nie będę przerywać.
– Cóż, to właściwie wszystko, co mogę teraz powiedzieć.
– Będziemy musieli poczekać i przekonać się, do czego zmierza Murphy. Nic innego na razie nie wymyślimy. Aha, jest jeszcze coś, co powinieneś wiedzieć. Sędzia Murphy jest świeżo nawróconym chrześcijaninem. Ślubował Chrystusowi. Są jeszcze inne sprawy, które sam zrozumiesz, kiedy wszystko się zacznie. Dzisiaj tylko pamiętaj, że na razie, czy to nam się podoba czy nie, Murphy ma nas w garści. Kiedyś pracował dla Bakera, Forda, ale nie zaproponowano mu pozostania w firmie. To też nie poprawia naszej sytuacji.
Potrzebuję czasu, żeby to wszystko przemyśleć. Mam straszny mętlik w głowie. Czego innego uczono mnie na lekcjach wychowania obywatelskiego w szkole podstawowej i średniej oraz na zajęciach z nauk politycznych na studiach. Nikt tam nie wspominał o żadnych ugodach ani układach z przestępcami. Może wtedy tego jeszcze nie wynaleziono, ostatecznie było to ponad czterdzieści lat temu.
Zagłębiam się w fotelu i oglądam wspaniałe widoki za oknem.
Za kilka miesięcy, jak co roku, znikną za grubą zasłoną dymu.
Trudno w to teraz uwierzyć.
Dojeżdżamy do Eugene.
Witamy się ze wszystkimi, po czym wchodzimy przez wysokie drzwi, jakby zbudowane dla olbrzyma. Wewnątrz unosi się typowy zapach budynków państwowych, nagromadzona przez lata woń ludzkich zmagań i strachu. Zaraz za drzwiami znajduje się wykrywacz metali, taki sam, jakich używa się na lotniskach. Czuję się, jakby prowadzono mnie do więzienia.
Mam ze sobą neseser. W środku są kanapki z masłem orzechowym, mały magnetofon i taśmy. Kiedy przechodzę przez „bramkę”, wykrywacz zaczyna buczeć, więc cofam się do wyjścia.
Strażnik przetrząsa torbę i wyciąga magnetofon. Obrzuca mnie surowym spojrzeniem.
– Po co to panu?
– Jestem pełnomocnikiem mojej rodziny. Chcę nagrać przebieg posiedzenia, żeby wiedzieli, jak to się odbyło.
– Nie może pan tego wnieść do budynku sądu federalnego.
– Nagrywanie przebiegu jakiegokolwiek postępowania sądowego jest zabronione. To sprzeczne z prawem.
Oglądam się na Monę.
– To prawda?
– Prawda. Nie miałam pojęcia, że chcesz wziąć magnetofon, inaczej bym ci powiedziała.
Obracam się z powrotem do strażnika.
– Nie miałem zamiaru nagrywać przebiegu posiedzenia.
– Chciałem tylko nagrywać swoje uwagi o tym, co się dzieje.
– Tego też nie wolno.
– To może zostawię tylko taśmy?
Patrzę na Charlesa Ravena, który nerwowo zerka na zegarek.
Strażnik otwiera magnetofon i wyjmuje kasetę. Uważnie ogląda kanapki. Potem zabiera zapasowe taśmy i oddaje mi neseser.
– Okay. Nie powinienem tego robić, ale sam magnetofon może pan zatrzymać. Proszę go nie wyjmować z neseseru. Taśmy odbierze pan przy wyjściu.
Uśmiecha się. Ja także się uśmiecham. Ciekawe, czy taki strażnik zdaje sobie sprawę, jakie to wszystko zabawne. Uśmiecham się do Mony, Clinta i Ravena. Oni nie wyglądają na rozbawionych.
Na schodach Mona łapie mnie za rękaw.
– Uprzedzam, jeżeli włączysz magnetofon i to zauważą, ja cię nie będę bronić.
Stajemy przed drzwiami ogromnej sali. Najwyraźniej to tutaj ma się odbyć posiedzenie. Na korytarzu spostrzegam Claire Woodman. Robi na drutach. Kiedy podchodzę, patrzy na mnie, jakby nie wiedziała, kim jestem, a potem ociągając się, podaje mi rękę.
– Co się dzieje, Claire? Jak twoja rodzina?
– Dobrze, chociaż…
– Chociaż co?
Claire wzrusza ramionami i wraca do swojej robótki. Gdzieś tu krąży widmo Madame. Defarge. A może Claire zaraziła się „prawem” – to naprawdę niebezpieczna choroba. Podchodzi Mona i mówi, że czas na nas. Wchodzimy do sali. Wszyscy zajmują miejsca. Zebrał się całkiem spory tłumek.
Na prawo od rzędów krzeseł dla publiczności stoi trzynaście wyściełanych pluszem, obrotowych foteli. To na pewno dla sędziów przysięgłych. Z przodu są jeszcze jakieś stoły i krzesła, a za nimi, na podwyższeniu, stół sędziowski. Wygląda to jak zwykła sala sądowa z filmu, tylko większa.
Jest trzecia. Przypominam sobie o kanapkach z masłem orzechowym. Czuję ich zapach przez papier i skórę neseseru. W tym samym momencie drzwi za stołem sędziowskim otwierają się. Domyślam się, że to Murphy, chociaż ubrany jest po cywilnemu: ma na sobie spodnie w kratkę, rozpiętą pod szyją koszulę i luźny sweter. Wygląda, jakby wybierał się na golfa. Jego włosy są zaczesane do przodu, w taką niby – grzywkę. Zdaje się, że całość trzyma się dzięki lakierowi do włosów.
Murphy siada – noga na nogę, ręce założone za głowę, palce splecione. Zaczyna mówić. Mówi takim cichym, śpiewnym głosem, że wszyscy wyciągają szyję, żeby w ogóle coś usłyszeć.
– Jestem sędzia Murphy i to ja przewodniczę temu posiedzeniu pojednawczemu. Zamierzam doprowadzić do zawarcia ugody we wszystkich sprawach związanych z tragedią na 1 – 5. Nikt nie opuści tego budynku, dopóki pozostanie choćby jedna nie załatwiona sprawa. Chciałbym, żeby to było jasne.
Nie słychać żadnych głosów sprzeciwu.
– Aby dopiąć celu, gotów jestem pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę, co i was dotyczy. Jestem pewny, że godząc się na kompromis, zdołamy osiągnąć porozumienie. Dla nikogo to nie będzie łatwe. Ale ostrzegam: jeżeli kogoś zawezwę do mojego gabinetu, nieważne, o jakiej porze dnia lub nocy, ma zgłosić się w ciągu pięciu minut albo wsadzę go za obrazę sądu.
To mówiąc, rozgląda się po sali jakby w nadziei, że znajdzie kogoś, kogo mógłby już wsadzić za obrazę sądu.
– To będzie długie posiedzenie, ale tylko od was zależy jak długie. Jeśli to będzie konieczne, spędzimy tu nawet parę dni.
A teraz, proszę, aby każdy po kolei wstał, podał swoje nazwisko, powód, dla którego tu się znalazł, oraz, ewentualnie, kogo reprezentuje.
Znowu odpowiada mu cisza. Zaczynam rozumieć, co czują chorzy na klaustrofobię. To nie do wiary, ale staliśmy się więźniami tego człowieka. Jak to możliwe, że ci wszyscy wykształceni i doświadczeni ludzie w ogóle na to nie reagują?
– Zaczniemy od pana, panie Stears.
Pan Stears siedzi na samym końcu, po lewej stronie sali. Wstaje, przedstawia się i mówi, że reprezentuje firmę ubezpieczeniową.
Sędzia Murphy dziękuje panu Stearsowi i pokazuje ręką na następną osobę z tego rzędu.
Wlecze się to w nieskończoność; jest tu co najmniej pięćdziesiąt osób. Ja siedzę między Moną i Charlesem. Po drugiej stronie Ravena siedzi Clint, a obok Clinta Danny. Obserwując sędziego Murphy'ego, nawet nie zauważyłem, kiedy Danny pojawił się na sali.
Tymczasem wszyscy adwokaci zachowują się tak, jakby już byli zmęczeni całą tą historią. Skarżący i pozwani są z reguły zdenerwowani. Kiedy sędzia zaczyna wywoływać osoby z mojego rzędu, ze zdziwieniem stwierdzam, że też jestem dziwnie spięty.
Kiedy przychodzi moja kolej, podnoszę się z krzesła.
– Nazywam się William Wharton, jestem ojcem Kathleen Wharton Woodman, dziadkiem Dayiel i Mii Wharton Woodman oraz teściem Berta Woodmana, którzy zginęli w wypadku na autostradzie 1 – 5. Występuję jako pełnomocnik rodziny, w zastępstwie mojej żony. Stawiłem się tutaj, odbywając daleką podróż z Francji, pod groźbą oskarżenia o obrazę sądu. Nie mam zamiaru zawierać żadnej ugody przed rozprawą sądową i jestem oburzony faktem, iż wbrew mojej woli zmuszono mnie do udziału w tym posiedzeniu.
Teraz wszyscy już wiedzą. Siadam na miejsce. Po mnie wstaje Charles Raven i przedstawia się jako adwokat dwóch skarżących rodzin, Billingsów i Whartonów. Nie wygląda na uszczęśliwionego.
Po tej wstępnej ceremonii sędzia Murphy przywołuje grubego mężczyznę w okularach – zastępcę prokuratora okręgowego stanu Oregon.
– Jako zastępca prokuratora okręgowego stanu Oregon zostałem upoważniony do poinformowania państwa, że sędzia Murphy jako przewodniczący tego posiedzenia pojednawczego zwrócił się do mnie, reprezentującego tu władze stanowe, z propozycją, aby łączna kwota odszkodowań dla wszystkich ofiar wypadku nie przekroczyła trzystu tysięcy dolarów, zgodnie z obowiązującym w tym stanie prawem.
Nie słyszę żadnych sprzeciwów. To niewiarygodne. Oglądam się na Monę: kładzie palec na ustach i psyka, żebym się nie odzywał. Głos zabiera sędzia Murphy.
– Oprócz tego dysponować będziemy różnej wysokości kwotami pochodzącymi od pozostałych pozwanych. Wszystkie złożą się na jeden fundusz, który następnie zostanie rozdzielony zgodnie z waszymi propozycjami i moim uznaniem. Proponuję, aby pełnomocnicy powodów i pozwanych zajęli się teraz ustaleniem wysokości poszczególnych roszczeń, wysokości proporcjonalnej do całości funduszu. Co jakiś czas będę wzywał was i waszych klientów do mojego gabinetu i sprawdzał, jak sobie radzicie z tym niełatwym zadaniem. Nikomu nie wolno ujawnić ogólnej kwoty funduszu ani sum określonych w zawartych ugodach. To oficjalny zakaz, a jego pogwałcenie traktowane będzie z pełną surowością.
To powiedziawszy, Murphy wstaje i wychodzi tymi samymi drzwiami, którymi przedtem wszedł na salę.
Przez chwilę wszyscy siedzą w milczeniu. Później, stopniowo, jak ptaki szukające miejsca na założenie gniazda, adwokaci, powodowie i pozwani rozchodzą się na wszystkie strony, kryjąc się w rozmaitych kątach i zakamarkach albo wewnątrz barykady z krzeseł, a następnie, Bóg mi świadkiem, wyciągają te swoje niewinnie wyglądające prawnicze, żółte notatniki. Raven, Mona i Clint trzymają się razem. Mona daje mi znak, żebym został na swoim miejscu: chyba chodzi o to, żeby klienci nie przeszkadzali zawodowcom. Danny przez chwilę nie wie, co ze sobą zrobić, po czym na stole przy drzwiach dostrzega gazetę i rusza w tamtą stronę.
Siedzę jak odrętwiały. Nie mogę uwierzyć, że to się naprawdę dzieje. Przecież to przypomina obrady tajnego stowarzyszenia, a nie normalny sąd. Ogarnia mnie wściekłość.
Po jakichś dziesięciu minutach samotnych medytacji biorę neseser i ruszam do drzwi znajdujących się po przeciwnej stronie sali niż te, którymi wyszedł sędzia. Szukam miejsca, gdzie nikt mi nie będzie przeszkadzał. Mam przy sobie dwie kasety magnetofonowe, które „przypadkiem” zawieruszyły się w wewnętrznej kieszeni mojej marynarki. Jeśli Mona chce, żeby mnie aresztowano, może skorzystać z okazji. Mam zamiar nagrać choćby część swoich przemyśleń.
Drzwi prowadzą do jakiegoś dużego pokoju. W środku znajduje się spory stół i wygodne krzesła. Na drugim końcu też są drzwi, być może do gabinetu sędziego. Siadam tyłem do okna. Neseser kładę na stole. Wsuwam kasetę do magnetofonu, po czym wyciągam kartkę papieru i ołówek, żeby wyglądało, że robię jakieś notatki.
Neseser zostawiam uchylony, wduszam odpowiedni przycisk i zaczynam nagrywać. Opowiadam o wszystkim, co się tu wydarzyło, i dodaję własne komentarze. Zabiera mi to niecałe dziesięć minut.
Potem wracam na salę. Muszę znaleźć swoich adwokatów. Jak oni mogą podejmować decyzje, nie pytając o zdanie klienta?
Odszukanie ich zabiera mi prawie pół godziny, a właściwie to oni mnie znajdują. Ściślej mówiąc, znajduje mnie Charles Raven.
Macha ręką, żebym usiadł obok niego.
– Przemyśleliśmy to wszystko i wydaje nam się, że w pierwszej kolejności powinniśmy wnieść skargę przeciwko firmie przewozowej Cuttera.
– Dlaczego nie przeciwko władzom stanu Oregon? One ponoszą największą odpowiedzialność.
– Słyszał pan, co się stało. Od władz stanowych nie uzyskamy wysokiego odszkodowania. Sędzia Murphy prawdopodobnie nie dopuściłby nawet do wniesienia pozwu.
– A co ze Sweglerem? To on wzniecił pożar.
– Ogłosił upadłość, a z ubezpieczenia można wyciągnąć najwyżej sto tysięcy dolarów. Wszystko powyżej tej sumy stanowi jego zabezpieczenie na wypadek bankructwa; to takie specjalne prawo chroniące farmerów. Wszyscy skarżą Sweglera i przypadłaby nam tylko mała część tej kwoty. Szkoda zachodu. Cutter stanowczo powinien być naszym celem numer jeden.
– Nie chcę ugody. Nie słyszał pan?
Raven przez chwilę milczy.
– Wiem o rym, ale kiedy sędzia Murphy wezwie nas do siebie, zrobi wszystko, żeby nas do tego nakłonić. Ja uważam, że sprawa jest warta blisko miliona dolarów.
– Ale nie zawrzemy ugody.
Raven nie odpowiada.
Mijają kolejne godziny. Nieliczne dostępne toalety są stale zajęte.
Na całym piętrze jest tylko jeden aparat telefoniczny. Sędzia Murphy wzywa do siebie kolejnych uczestników posiedzenia. Małe grupki wchodzą i wychodzą z gabinetu sędziego, nie przestając się kłócić.
Tymczasem moi adwokaci usiłują wypróbować na mnie jedną ze swoich paskudnych prawniczych sztuczek.
Furgonetka, którą Bert pożyczył od swojego najlepszego przyjaciela, Douga, była ubezpieczona na pół miliona dolarów. Stało się tak dlatego, że Doug ma komis samochodowy i chyba wszystkie auta są objęte jedną polisą. Czyjś adwokat wpadł na pomysł, żebyśmy z Dannym wnieśli pozew przeciwko Bertowi, naszemu Bertowi jako uczestnikowi wypadku, co pozwoliłoby dorzucić te pół miliona do ogólnej „puli”. Mona twierdzi, że Danny nie ma nic przeciwko tej propozycji.
Ja mam skarżyć Berta, który zginął, próbując ratować naszą rodzinę? I do tego mam skarżyć Douga, który był tak uprzejmy, że pożyczył Bertowi swoją furgonetkę?
Moi adwokaci zapewniają mnie, że straci na tym wyłącznie firma ubezpieczeniowa, a nie Doug czy Bert, który przecież nie żyje. Nic mnie to nie obchodzi. Ostatecznie, musi być jakaś granica między dobrem i złem. Przez godzinę osaczają mnie jak sfora wściekłych psów: dla nich to niepojęte, że nie chcę zwiększyć „puli”. Zachowują się, jakbym ich okradał.
Teraz rozumiem, dlaczego Claire Woodman była taka małomówna: myśli, że chcę oskarżyć jej syna. Prawdopodobnie usłyszała to od swojego adwokata.
Wychodzę z sali i szukam kobiety, która jest adwokatem Claire.
Tłumaczę jej, co się stało, i zapewniam, że nie wniosę pozwu, nawet jeżeli wszyscy mieliby na tym stracić. Z początku mi nie wierzy, ale potem ucieszona prowadzi mnie do Claire. Informuje ją o mojej decyzji. Claire opuszcza robótkę na kolana i wyciąga do mnie ręce. Ściskamy się. Od razu lepiej się czuję. Claire płacze.
Siedziała tutaj, myśląc o mnie jak najgorzej, ale słowa nie powiedziała. Bardzo po oregońsku, bardzo po prawniczemu.
Spaceruję po korytarzu, gapiąc się przez okna na dziedziniec.
Zaczyna się ściemniać, a mnie burczy w brzuchu. Charles i Clint podejmują się stać na straży, kiedy Mona i ja pójdziemy coś zjeść.
W Hiltonie na końcu ulicy jest restauracja. Niewiele rozmawiamy: ja klnę na czym świat stoi, ona próbuje mi coś wyjaśniać. Mam zamiar walczyć o proces przed sądem przysięgłych, o nagłośnienie całej sprawy.
Jedzenie jest drogie i niezbyt dobre. Przypuszczam, że sędzia nie wezwie nas już dzisiaj do siebie. Nie mam zamiaru spać na podłodze w sądzie, więc, wychodząc z restauracji, idę do recepcji i rezerwuję sobie pokój. Będę się kręcił po sądzie do jakiejś dziesiątej, potem znikam. Jestem wyczerpany. Poproszę któregoś z moich adwokatów, żeby zadzwonił do mnie, jeśli Murphy zapragnie widzieć nas w swoim gabinecie. Monie niezbyt się podoba mój pomysł. Przekonuję ją, że dotarcie do sądu nie zajmie mi nawet dziesięciu minut. Murphy nie może skazać mnie za obrazę sądu z powodu kilku minut spóźnienia.
Kiedy wracamy, Charlesa Ravena i Clinta Williamsa nie ma w sali. Mona wyrusza na poszukiwanie. Podchodzę do Danny'ego i mówię, co postanowiłem w sprawie wniesienia pozwu przeciw Bertowi. Przyjmuje to, jak wszyscy, z kwaśną miną. Mówię mu, że jeżeli chciałby coś zjeść, to mogę stanąć na czujce. Mam numer telefonu restauracji w Hiltonie.
Rośnie we mnie upór. Coraz jaśniej widzę, że nasi adwokaci chcą zawrzeć ugodę tak szybko jak to tylko możliwe. Proces oznacza dla nich wyższe koszty, a wynik postępowania przed sądem przysięgłych jest zawsze wielką niewiadomą.
Do jedynego telefonu ustawiła się długa kolejka wykształconych ludzi, którzy normalnie w godzinę zarabiają po sto, dwieście dolarów. Facet, który rozmawia przez telefon, wydziera się do słuchawki, zapewne na swoją żonę:
– Muszę mieć przynajmniej świeżą koszulę. Zaczynam już cuchnąć jak stary kozioł.
O dziesiątej wychodzę z sądu. Podaję Monie numer pokoju i proszę, żeby zadzwoniła, gdyby Murphy nas wezwał. Jestem śmiertelnie zmęczony. Nie rozumiem, co skłania tych ludzi do pracy w tym zawodzie. Kiedy w pokoju hotelowym zamykam drzwi, szybko ściągam buty, koszulę i spodnie, po czym natychmiast zasypiam.
Budzi mnie dzwonek telefonu. W pierwszej chwili w ogóle nie wiem, gdzie jestem. Potem dociera do mnie, że pewnie sędzia nas wzywa. Podnoszę słuchawkę. To Mona. Dzwoni ze swojego pokoju i pyta, czy nie wypiłbym z nią drinka w hotelowym barze.
Spotykamy się na dole. Mona siedzi przy stoliku i pije piwo.
Opadam na krzesło obok niej. Przygląda mi się badawczo jak na prawnika przystało. Pali papierosa. Przed nią stoi szklanka, ale Mona pije z butelki.
– Co sądzisz o dzisiejszym dniu?
– Naprawdę cię to interesuje, czy to tylko takie prawnicze „naprowadzające” pytanie?
– Naprawdę. Jestem ciekawa twojego zdania. Obserwowałam cię. Wiem, że nie jesteś tym wszystkim zachwycony.
– A ty, Mona, byłabyś zachwycona, gdyby oderwano cię od pracy, w najważniejszym momencie, i zmuszono do wydania ośmiuset dolarów na przelot do miejsca, w którym wcale nie chcesz się znaleźć; gdybyś musiała spędzić ponad dziesięć godzin w samolocie i jeszcze dwie na lotnisku, a wszystko dlatego, że chcesz nadal mieszkać tam, gdzie mieszkasz, i nie chcesz trafić do więzienia?
– No więc zjawiam się tutaj, a wtedy okazuje się, że jestem w niewłaściwym mieście, jakieś trzysta kilometrów od miejsca, w którym tak naprawdę powinienem się znaleźć. Następnie dowiaduję się, że sędzia okpił moich adwokatów, i że nie mogę zrobić tego, co planowałem, czyli postawić przed sądem władze stanu Oregon i wszystkich odpowiedzialnych za śmierć mojej córki i jej rodziny.
W dodatku te dupki liczą, że wniosę pozew przeciwko mojemu zięciowi, żeby zgarnąć ubezpieczenie jego najlepszego przyjaciela.
Nie wytrzymuję, opieram głowę o stolik, łzy kapią na blat.
Właśnie wtedy zjawia się kelner z nową butelką piwa dla Mony.
Kiedy odchodzi, podnoszę głowę. Pewnie myśli, że to sprzeczka kochanków – młoda, ładna kobieta porzuca starego, łysego mężczyznę. Te łzy bezsilnej złości sprowadzają wspomnienia z dzieciństwa, kiedy nieraz zdarzyło mi się oberwać w szkolnych bójkach.
Młóciłem wtedy rękami, robiłem uniki, krwawiłem, walczyłem i płakałem – wszystko naraz.
– Później ten cały sędzia Murphy stwierdza, że nie możemy wnieść skargi, i zaczynam rozumieć, że nikt, nawet moi adwokaci, nie chce, aby sprawa trafiła do sądu. Boją się tego sędziego i nie mają zaufania do ławy przysięgłych, ostoi naszego wymiaru sprawiedliwości. Sędzia Murphy robi z nami, co chce, a ja nie pojmuję, dlaczego, i nikt nie potrafi mi tego wytłumaczyć. Zamyka nas w sali sądowej i nie wolno nam jej opuszczać na dłużej niż pięć minut. W pięć minut to ja nawet nie zdążę się wysrać. W dodatku w tym cholernym sądzie jest za mało sraczy. A ty pytasz, dlaczego wyglądam na niezadowolonego. Zastanów się, o czym ty mówisz, Mona! Ty jesteś zadowolona?
Opieram ręce na stoliku i sięgam po jedną z papierowych serwetek, które przynieśli nam razem z piwem. Wycieram twarz, a potem mokry ślad po butelce na stoliku. Mona pochyla się i bierze moje ręce w swoje dłonie.
– Nie, nie jestem zadowolona. Myślę, że w zasadzie masz rację, również w tym, co powiedziałeś o mnie. Zrozum, zależy mi na tej pracy. Wreszcie zaczynam coś znaczyć. Pracuję dla dużej firmy.
Charles Raven jest już wspólnikiem. Ja też chciałabym nim zostać.
I myślę, że w tym roku mi się to uda, jeżeli czegoś nie zawalę.
Puszcza moje ręce. Patrzę jej prosto w oczy.
– Skoro uważasz, że to takie okropne, dlaczego nie rzucisz tego w cholerę? Ja bym się chwili nie zastanawiał.
Mona również patrzy mi w oczy.
– W kilku rzeczach czuję się winna, chociaż myślę, że żaden z adwokatów strony skarżącej nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Masz rację, wszyscy nas wykiwali: sędzia Murphy, władze stanowe, adwokat Sweglera, adwokat Cuttera i diabli wiedzą, kto jeszcze. Przykro mi, że pamięć twojej córki i jej rodziny została zbrukana przez tę parodię. Może to brzmi jak banał, ale chyba taka jest prawda.
Zapala następnego papierosa, upija łyk piwa. Wbija we mnie te swoje zielone oczy.
– Poprosiłam cię o spotkanie, ponieważ Charles Raven jest przekonany, że jutro Murphy wezwie nas do siebie, i nawet wie już mniej więcej, ile nam zaproponuje. Uważa, że to za mało.
Chce, żebyś się nie zgodził. Prawdopodobnie to samo powie Danny'emu. Powinieneś omówić to z Dannym, zanim pójdziemy do sędziego.
Robi pauzę.
– Proszę, nie mów nikomu, że ci o tym powiedziałam. Nie powinnam tego robić. Teraz idź się położyć. My będziemy czuwać na wypadek, gdyby Murphy zdecydował się wypróbować swoją moc w środku nocy. Znasz prawo Murphy'ego?
– Tak, jeżeli coś może się nie udać, na pewno się nie uda.
– Stale o tym pamiętaj. I jeśli mogę cię prosić, jutro buzia na kłódkę.
– Niestety, nie mogę niczego obiecać. Pozwól, że zapłacę za twoje piwo.
– Nie, dzięki. Wrzucę to w koszty.
Nie pytam już w czyje koszty. Może właśnie udzielono mi oficjalnej porady prawnej i dwa piwa należą do rachunku?
– Ty też się połóż, Mona. Jutro musisz być w formie; w końcu za to ci płacę. Przy okazji, co się dzieje z Charlesem Ravenem?
Odnoszę wrażenie, że jego myśli błądzą gdzieś daleko stąd.
– To jedna z tych rzeczy, o których nie wolno mi rozmawiać.
Mogę ci tylko powiedzieć, że w Oregonie Charles ma opinię jednego z najlepszych adwokatów.
Podaję jej rękę i odchodzę od stolika. Czekając na windę, oglądam się i widzę, że zapala kolejnego papierosa. Może ma jeszcze jedno spotkanie, na przykład z Dannym?
Wjeżdżam na górę, idę do pokoju, rozbieram się, wkładam piżamę i pogrążam się w czerwonych oparach snu.