Od opisanych w tej książce wydarzeń minęło ponad pięć lat.
Smutek ustąpił pod naporem codziennych spraw, ale wspomnienia, w jakiś niezrozumiały sposób, zyskały tylko na wyrazistości.
Wszyscy – żyjący – członkowie naszej rodziny nie są już tymi samymi ludźmi, którymi byli przed tym straszliwym wypadkiem, który wydarzył się na autostradzie 1 – 5, o czwartej, w pewne gorące, sierpniowe popołudnie 1988 roku.
Nasza druga córka, Camille, uczy dzieci w szkole objętej patronatem UNESCO w Hanoi w Wietnamie. Czterokrotnie próbowała zajść w ciążę za pomocą metody in vitro, ale bez powodzenia. Teraz jest w trakcie załatwiania adopcji dwójki wietnamskich dzieci.
Nasz starszy syn, Mart, jest nauczycielem w Ankarze, w Turcji.
Ze swoją żoną, Juliette, ma dwójkę dzieci: pięcioletnią Emilię i prawie dwuletnią Clarę. To prawie tak, jakby próbowali zapełnić puste miejsca w naszym życiu.
Nasz młodszy syn, Will – w tej książce to Robert – zdaje egzaminy nauczycielskie i robi dyplom na uniwersytecie w New Jersey. Zmieniłem mu imię, ponieważ taka liczba postaci o imieniu Will lub Wills wprowadziłaby tylko zamieszanie.
Rosemary, moja żona, nadal udaje, że to, co się stało, tak naprawdę nigdy się nie zdarzyło, i zaszyła się w świecie książek.
Przestała uczyć, przeszła na emeryturę i chyba jest szczęśliwa.
Często rozmawiamy o Kate, Bercie i ich dziewczynkach.
Nagrobek zamówiony w Capitol Monuments nie został jeszcze wykończony. Mamy za to dwa prywatne pomniki: dwa zegary słoneczne zrobione z kamieni młyńskich, które zabraliśmy z naszego młyna wodnego we Francji. Jeden ustawiliśmy nad brzegiem stawu. Kiedy tam pływamy, ręczniki wieszamy na gnomonie zegara. To tak, jakby Kate i jej rodzina bawili się z nami. Łatwiej wtedy uwierzyć, że nadal są tutaj, w naszym starym młynie.
W środku kamienia złożyliśmy prochy naszych zmarłych. Ponad urną zbudowaliśmy niewielką piramidę, w której osadzony jest gnomon. W poszczególnych ćwiartkach koła umieściliśmy ich imiona i cztery litery składające się na słowo L – O – V – E. Na obwodzie kamienia wyryłem krótki wierszyk, który napisałem w przeddzień pogrzebu w Oregonie.
Drugi pomnik znajduje się na kawałku ziemi, który Kate dostała jako prezent ślubny. Zrobiony jest z identycznego kamienia młyńskiego i stoi na płaskim, morvańskim głazie. Kiedy tu przyjeżdżamy, dbamy, żeby zawsze były tam kwiaty.
Od mojego spotkania z Bertem (który naprawdę miał na imię Bill), snu czy nawiedzenia – cokolwiek to było – stałem się o wiele bardziej wrażliwy na rzeczywistość duchową, moją własną i tę, którą dostrzegam w innych. Nabrałem pewności, że życie, które wiedziemy w materialnym świecie, to tylko fragment większej całości. To mnie uspokoiło i dostarczyło przeżyć duchowych, których nigdy wcześniej nie doświadczałem.
Oto jeden przykład.
Na wiosnę, kilka miesięcy po wypadku, pojechałem sam do naszego młyna w Burgundii, żeby malować. O tej porze roku jest tam przepięknie: wśród owiec pasących się na łąkach biegają już młode, brykają i ssą swoje mamy. To czas, kiedy ziemię z wolna okrywa zielonozłota mgiełka, kiedy wylęgają się kurczęta i kaczęta. Okoliczne wzgórza ożywiają kwitnące drzewa i głogi. Naszło mnie niepohamowane pragnienie namalowania tego widomego dowodu ciągłości i trwania.
Następnego wieczoru, po całym dniu spędzonym przy sztalugach, kiedy to usiłowałem zakląć w obrazie czar polnych kwiatów rosnących w cieniu nisko zwieszających się gałęzi drzew, położyłem się do łóżka, gdy było jeszcze jasno – o tej porze roku słońce zachodzi dopiero koło dziesiątej. Już zasypiałem, kiedy usłyszałem głośne pukanie. Z początku myślałem, że ktoś dobija się do drzwi. Wstałem, żeby sprawdzić, któż to odwiedza mnie o tak późnej godzinie, ale za drzwiami nikogo nie było. Wróciłem do łóżka, a wtedy znowu rozległo się to stukanie. Miałem wrażenie, że dobiega gdzieś znad mojej głowy, ale uważałem, że to niemożliwe, ponieważ strop jest bardzo wysoko, a u szczytu dachu znajduje się tylko mały lufcik. Po jakimś czasie stukanie ustało, a ja zasnąłem.
Trzy dni później, zgodnie ze swoją zapowiedzią, przyjechał do mnie mój bliski przyjaciel, też artysta, Jo Lancaster. To ten, który zadzwonił do nas o szóstej rano, dzień po wypadku, i tylko płakał do słuchawki. Później się dowiedziałem, że był pierwszą osobą, do której zatelefonowała Camille; Jo to stary przyjaciel całej naszej rodziny, ma piątkę dzieci, niektóre w tym samym wieku co nasze. W Paryżu wynajmujemy na spółkę pracownię. Teraz przyjechał tutaj, żeby malować i dotrzymywać mi towarzystwa.
Spędziliśmy cudowny dzień. Obaj uprawiamy malarstwo figuralne. Odkryliśmy drewnianą stodołę, w której spomiędzy murszejących desek wystawały pęki żółknącego siana. Uznaliśmy, że to inspirujący obiekt. Malarstwo jest sztuką samotności, ale dobrze jest móc uczestniczyć w doświadczeniu, w procesie tworzenia, wspólnie z kimś, kto został malarzem z tych samych powodów co ja.
Zjedliśmy wczesną kolację i także tym razem położyliśmy się, zanim jeszcze zgasły światła dnia. Planowaliśmy wstać o świcie, by kontynuować malowanie.
Jo ułożył się na poddaszu, w miejscu zazwyczaj rezerwowanym dla Willa, który spędza w młynie więcej czasu niż reszta rodziny. Rano obudziło mnie wołanie Joego.
– Hej, Will! Jakiś zwariowany ptak harcuje za moim oknem.
Jest piękny, żółty, smukły, z długim ogonem. Zachowuje się tak, jak gdyby chciał się dostać do środka.
Wygrzebałem się z łóżka i wszedłem do połowy schodów prowadzących na poddasze. Faktycznie, tak jak mówił Jo, po zewnętrznym parapecie skakał jakiś ptak. Stukał dziobkiem w szybę i podskakiwał w jakimś szalonym tańcu.
Nie miałem pojęcia, co to za gatunek, chociaż od dawna interesowałem się ornitologią. Moja pierwsza książka, Ptasiek, opowiada o intymnym związku małego chłopca z jego kanarkiem.
Sam przez całe życie hodowałem jakieś ptaki i zawsze dużo dla mnie znaczyły. Ich lot, śpiew i perspektywa, z jakiej oglądają świat, wprawiają mnie w ekstatyczny zachwyt. Ptaki to dla mnie rodzaj aniołów.
– To bardzo dziwne, Jo, ale masz rację, naprawdę wygląda, jakby próbował dostać się do środka. Sądząc po ostrym dziobie, to jakiś owadożerny gatunek. Może wydziobuje robaki ze szczelin w oknie.
Obserwowaliśmy go zafascynowani jego niezwykłym tańcem.
Do otwierania lufcika mam specjalną długą tyczkę zakończoną haczykiem. Przyniosłem ją ze spichlerza; ptak wciąż skakał po parapecie. Otworzyłem okienko. Natychmiast wleciał do środka i usiadł na poręczy schodów. W ogóle nie był przestraszony. Obrzucił mnie typowym badawczym, ptasim spojrzeniem, przekrzywiając główkę i patrząc na mnie to jednym, to drugim okiem. Był wyjątkowo piękny, o pełnych gracji, tanecznych ruchach. Przy każdym podskoku długi, ciemny ogon kiwał się w górę i w dół.
Kiedy zasiedliśmy do śniadania, ptak sfrunął na jedno z wolnych krzeseł przy stole. Jedliśmy jajka smażone na boczku. Gdy próbowałem nakarmić go boczkiem, uciekł. Wkrótce wrócił, ale nie przestawał kręcić łebkiem, jak gdyby mówiąc: „Nie, dziękuję”.
Potem wskoczył na stół. Spojrzeliśmy po sobie zdumieni.
– Musi być oswojony – powiedział cicho Jo. – - Pewnie uciekł z klatki. W ogóle się nas nie boi.
– Nie sądzę, Jo. Takich ptaków nie trzyma się w klatkach.
– Nie wiem, dlaczego tak dziwnie się zachowuje, ale na pewno nie jest oswojona. Może jest ciekawska, a może po prostu nas lubi?
– Po czym poznałeś, że to „ona”?
Sam byłem zaskoczony. Nie miałem żadnych podstaw, aby sądzić, że to „ona”. Po prostu tak mi się powiedziało. Nie odpowiedziałem na pytanie Jo.
Po śniadaniu wyszliśmy na dwór. Światło było w sam raz do malowania. Niskie, poranne słońce tworzy barwy i cienie, o jakich nie śniło się zwykłym śmiertelnikom. Wychodząc z młyna, otworzyłem lufcik pod sufitem i nie zamknąłem drzwi. Ptak zamknięty w domu mógłby wpaść w panikę. Miałem dziwną pewność, że kiedy wrócimy na obiad, jej już tu nie będzie. I rzeczywiście nie było.
Przynajmniej wiedziałem, kto wtedy obudził mnie stukaniem.
Co dziwniejsze, od tego dnia ptak przylatywał każdego ranka, punktualnie o siódmej, i uderzał dzióbkiem w okno. Zupełnie jakby urządzał nam pobudkę. Wkrótce przyzwyczaiłem się do tych codziennych odwiedzin.
Jo miał w tej sprawie własne zdanie.
– Nie mogłaby przylatywać o wpół do ósmej albo o ósmej?
To jak z małym dzieckiem, które budzi cały dom, kiedy tylko pokaże się słońce.
W jakiś dziwny sposób nabierałem pewności, że to właśnie dziecko budzi mnie każdego dnia – moje dziecko.
Malowaliśmy obaj przez cały tydzień i każdy z nas skończył trzy obrazy, jedne lepsze, inne gorsze, ale wszystkie powyżej naszych normalnych możliwości. Ptak towarzyszył nam wszędzie, gdziekolwiek rozstawiliśmy sztalugi, szybując nad naszymi głowami i nagle pikując jak polujący na owady jerzyk albo jaskółka.
Któregoś dnia przysiadł na krawędzi obrazu.
Zacząłem ją nazywać Kasia – Ptasia. Czułem się lepiej, wierząc, że przylatuje do mnie, żeby mnie pocieszyć w trudnych chwilach.
To było mniej więcej wtedy, kiedy okazało się, że musimy pojechać do Portland, żeby złożyć zeznania.
W czerwcu, po zakończeniu roku szkolnego, wróciłem do młyna z Rosemary i Willem. Przywiozłem ze sobą cały rulon płótna, spory zestaw farb, terpentynę i werniks. Zabrałem też swój komputer. W Portland zaczynało być już gorąco, ale tu panowały cisza i spokój.
Przyleciała od razu pierwszej nocy, kiedy tylko położyliśmy się do łóżka. Usłyszałem pukanie w lufcik pod sufitem. Rosemary już zasypiała i chyba nic nie słyszała. Odczekałem chwilę. Czy możliwe, że to wszystko to jedynie mój wymysł? Nie, Jo też ją słyszał. Widział ją. Obróciłem się do Rosemary.
– Kochanie, słyszysz stukanie?
– Co to takiego? Szczury czy koszatki harcują po strychu?
– Nie, posłuchaj. To tak, jakby ktoś pukał.
– Rosemary zerwała się z łóżka.
– Kto to może być? O tej porze? Może coś się stało z Camille albo z Mattem?
– Nie, uspokój się. To tylko ptak stuka dziobem w szybę. To moja Kasia – Ptasia.
– Co za Kasia – Ptasia? O czym ty mówisz?
Opowiedziałem jej więc o ptaku, o tym, że Jo też ją widział i słyszał, o wszystkim, co się potem zdarzyło.
Rosemary słuchała mnie, bacznie mi się przyglądając. Czułem, że się o mnie martwi. Zawsze, kiedy człowiek dzieli się z innymi takimi przeżyciami – w rodzaju odwiedzin Billa w Oregonie w dniu pogrzebu – wszyscy myślą, że albo zaczyna wariować, albo już zwariował, albo po prostu kłamie. Nie ma sposobu, żeby ich przekonać. Rosemary chcę powiedzieć prawdę: po pierwsze, z uwagi na znaczenie tego doświadczenia, po drugie, dlatego że chodzi o kobietę, którą kocham, z którą zdecydowałem się spędzić swoje życie. Rosemary wróciła do łóżka.
– Śpij, kochanie. A jeżeli masz jakiś wpływ na tę Kasię – Ptasię, proszę, powiedz jej, żeby przestała stukać, bo nie mogę zasnąć.
Pocałowała mnie i oboje ułożyliśmy się do snu. Po jakimś czasie stukanie ucichło. Nie powinienem mówić Rosemary takich rzeczy. Zamiast ją uspokoić, tylko ją przestraszyłem. Widocznie w dzieciństwie słuchamy za dużo opowieści o duchach.
Kiedy już byłem pewny, że Rosemary śpi, wyślizgnąłem się z pościeli, wyciągnąłem z narożnika długą tyczkę z haczykiem i otworzyłem okno. Nie chciałem, żeby przeraziło ją poranne stukanie.
Zamiast niej to ja się przeraziłem. Mam zwyczaj spania na wznak, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Zazwyczaj też, kiedy się obudzę, przez dłuższy czas nie otwieram oczu, napawając się cichą ciemnością, zanim w mojej głowie zacznie się codzienna galopada myśli. Tego ranka poczułem coś na ręce. Powoli otworzyłem oczy i zobaczyłem Kasię – Ptasię, mniej niż trzydzieści centymetrów od mojej twarzy. Rosemary jeszcze spała. Chciałem, żeby też to zobaczyła. W jakiś sposób wiedziałem, że powinna.
To było tak jak z Billem.
Trąciłem ją lekko łokciem. Rosemary jęknęła cicho i zaczęła się budzić.
– Nie ruszaj się, kochanie. Po prostu otwórz oczy; jest tu coś, co powinnaś zobaczyć.
Rosemary otworzyła oczy i wolno obróciła głowę. Przez moment nic nie mówiła i tylko wpatrywała się w ptaka. Kasia – Ptasia też się jej przyglądała.
– To jakaś sztuczka, Will? Wytresowałeś tego ptaka? Czyż nie jest śliczny?
– To nie żadna sztuczka, to dziki ptak, i wcale go nie wytresowałem. Jak ci już mówiłem, ma na imię Kasia – Ptasia i jest naprawdę prześliczna.
Powoli wyciągnąłem do Kasi – Ptasi drugą rękę – bez wahania wskoczyła mi na palec. To była czarodziejska chwila. Pierwsza odzyskała głos Rosemary.
– To „nawiedzenie”, Will. Nie wierzę w to, nie potrafię, ale nie znajduję innego wytłumaczenia.
– To wszystko tłumaczy. To nawiedzenie. Jestem pewny, że Kate martwi się o te moje wyjazdy do Oregonu i chce mnie pocieszyć, i ciebie też. Nie musisz w to wierzyć. Odpręż się i ciesz się, że możemy to zobaczyć.
Wstałem z łóżka z Kasią – Ptasią na palcu. Posadziłem ją na krześle przy stole. Zaczęła śpiewać – miała piękny głos, chociaż znała tylko dwie melodyjne nuty.
Asystowała nam przy myciu. Towarzyszyła przy śniadaniu. Nie chciałem zostawiać jej w zamkniętym młynie, więc wyciągnąłem rękę, żeby wynieść ją na dwór. Wskoczyła na palec, jak poprzednio, bez wahania. Wyszedłem na zewnątrz i podrzuciłem ją ku niebu. Odśpiewała swoją prostą piosenkę, dwukrotnie okrążyła młyn i odleciała w stronę stawu.
Odtąd, za każdym razem, kiedy przyjeżdżaliśmy do młyna, ona już na nas czekała. Maurice, nasz sąsiad, powiedział, że zawsze wiedział, kiedy przyjedziemy, ponieważ krótko przedtem zjawiał się ten żółty ptak. Czuliśmy się wtedy, jakbyśmy się przenosili do jakiejś zaczarowanej krainy. Trwało to całe trzy lata. Każdego ranka, kiedy mój zegarek „piszczał” na siódmą, Kasia – Ptasia była już na posterunku. Była tam wiosną, latem, jesienią i zimą. Wiosną drugiego roku na niewielkim występie w murze, tuż pod oknem, założyła gniazdo. Odkryłem je przez przypadek, myjąc szyby. W gnieździe było pięć jajek. Will zastanawiał się, dlaczego pięć, skoro ich było tylko czworo. Coś mi podszeptywało, że wyklują się tylko cztery.
Tak też się stało. Kasia – Ptasia nie broniła nam dostępu do gniazda. Z jednego jajka nic się nie wykluło. Na Willu zrobiło to niesamowite wrażenie, a na nim mało co robi wrażenie. Któregoś dnia ptasie dzieci odleciały i zostało puste gniazdo. Wychyliłem się z okna, zdjąłem je i położyłem na obramowaniu kominka, na wypadek, gdyby Kasia – Ptasia kiedyś jeszcze go potrzebowała. Potem zrozumiałem, że przekazała nam już to, co miała do powiedzenia.
Od zawarcia ugody nigdy już nie widziałem Kasi – Ptasi. Wcześniej przylatywała tylko po to, żeby nam dodać otuchy w naszych zmartwieniach, a to już mieliśmy za sobą. Wiedziałem, że prowadzi gdzieś jakieś własne życie czy jakkolwiek nazwać to, co robi dusza bez ciała, i nawet nie byłem rozczarowany, kiedy przyszła wiosna, a ona się nie pojawiła. Wiem, że to, co się nam przydarzyło, można logicznie wytłumaczyć na wiele sposobów, ale dla mnie jedyne racjonalne wyjaśnienie to takie, że nawiedziła nas Kate. To był podarek dla nas.
Mój wydawca z Granty, Bill Buford, jest przekonany, że napisałem tę książkę w ramach autoterapii, chcąc ulżyć swoim cierpieniom. Sądzę, że się myli, ale jestem ostatnim, który może się wypowiadać w tej sprawie.
– Czy patrząc na to z dystansu – pytał Bill – można powiedzieć, że, w pewnym sensie, to użeranie się z prawnikami było ci potrzebne, że był to sposób na uniknięcie zbyt silnych emocji?
Jednym ze skutków skierowania sprawy do sądu było to, że twoja córka przestała być twoją córką, a stała się jedynie postacią z akt sądowych. Możliwe, że zadziałało to jak środek znieczulający.
Nie sądzę, żeby to był akurat ten mechanizm. Najważniejszym celem moich wyjazdów do Oregonu było, jak to często powtarzałem w książce, spowodowanie wydania zakazu wypalania ściernisk. Dlatego zacząłem ją pisać. Nie chciałem, żeby ktoś jeszcze musiał wycierpieć to co my. Teraz to już nieaktualne. Jeśli Oregończycy, z jakichś powodów, chcą spalić swoje domostwa, to ich sprawa. Tak jak powiedziałem w zakończeniu książki, śmierć naszych bliskich ma czasem głęboki sens. Może to nauczka dla żywych, żeby się nie trzymali życia aż tak kurczowo i za wszelką cenę. Dla mnie to była właśnie taka lekcja.
W przyszłym roku skończę siedemdziesiąt lat. Pewnie już niedługo dowiem się, czy uda mi się spotkać Billa, Kate, Mię i Dayiel.
Żeby to wiedzieć na pewno, najpierw muszę umrzeć.
Jeśli chodzi o losy innych postaci występujących w tej książce, to Mona Flores (to nie jest jej prawdziwe nazwisko) została wspólnikiem w swojej firmie, rozwiodła się z mężem, sprzedała swój wielki dom, otworzyła z przyjacielem kancelarię adwokacką i znalazła sobie nowego męża. Cieszę się jej szczęściem.
Tego lata chcemy odwiedzić naszych starych przyjaciół, Wilsonów. Nadal mieszkają w Portland.
Tak więc życie toczy się dalej. Toczy się dalej i trwa dłużej niż większość z nas gotowa jest uwierzyć.
9 maja 1994 roku, Port Marly