Po zakończeniu praktyk biorę się za pisanie życiorysu, który zrobi odpowiednie wrażenie na potencjalnym pracodawcy. Chociaż dostałam dyplom z wyróżnieniem, nie mam jeszcze pełnych uprawnień nauczycielskich. Niełatwo zdobyć posadę w szkole poza Stanami Zjednoczonymi bez co najmniej dwuletniego stażu w kraju. Mimo to postanawiam spróbować.
Wysyłam sześćdziesiąt listów do różnych szkół, potem kupuję bilet kolejowy ważny na całą Europę i ruszam w drogę. Jest maj.
Mama jeszcze uczy. Wills chodzi do szkoły. Tato obiecuje, że będzie zajmował się Willsem, kiedy mamy nie będzie w domu.
Nie cierpię się nimi wyręczać, ale nie ma innego sposobu.
W nocy przenoszę się z miasta do miasta. Śpię w pociągu, żeby zaoszczędzić na hotelach. Przemierzam Europę wzdłuż i wszerz, zawsze wybierając nocne połączenia, na których podróż trwa osiem do dziesięciu godzin. Kiedy już dotrę do miejsca przeznaczenia, najpierw szukam telefonu i umawiam się na spotkanie, a potem toalety, gdzie doprowadzam się do porządku po całonocnej jeździe.
Często muszę poprzestać na ochlapaniu się wodą nad dworcową umywalką.
Większość rozmów z dyrektorami szkół wypada zniechęcająco.
Zwykle doceniają fakt, że mówię biegle po francusku, niemiecku i angielsku, oraz moje solidne, uniwersyteckie wykształcenie, ale przeszkodą nie do pokonania okazuje się brak doświadczenia. Staram się to ukryć, rozwodząc się nad swoją pracą w przedszkolach w Idylwild i Phoenix, ale nie na wiele to się zdaje.
Po dwóch tygodniach podróżowania i jednej lub nawet dwóch rozmowach dziennie nadal nie znajduję nic pewnego. Następny przystanek wypada w okolicach Monachium. Mam tam spotkanie w międzynarodowej szkole położonej nad jeziorem w pobliżu miasteczka Starnberg. Kiedy byłam dzieckiem, mieszkaliśmy niedaleko stamtąd, w Seeshaupt, skąd do Starnberg jest tylko pół godziny kolejką. Tato był wtedy na rocznym urlopie naukowym.
Kiedy widziałam tatę po raz ostatni, mówił, że właśnie zaczął pisać nową książkę, której akcja częściowo dzieje się w Seeshaupt.
Mówił, że wszystko będzie się obracać wokół historyjek, które wtedy nam opowiadał na dzień dobry. Ich bohaterem był Franky Furbo, zaczarowany lis. Prawdę mówiąc, to ja podsunęłam tacie myśl, że z tych historyjek można by zrobić wspaniałą książkę dla dorosłych. Bardzo chciałabym ją przeczytać, ale chyba to się nie uda. Zresztą, być może… Za mało się znam na tych rzeczach.
Nigdy jeszcze nie byłam w podobnej sytuacji.
Stan, który przeprowadza ze mną rozmowę kwalifikacyjną, to jedna z najbardziej uśmiechniętych osób, jakie w życiu poznałam.
Od razu się dogadujemy. Pojawia się jednak stały problem. Stan obawia się, że nie może zatrudnić kogoś z tak małym doświadczeniem. Mój niemiecki robi na nim ogromne wrażenie. Ja też jestem pod wrażeniem, ponieważ on, również Amerykanin, mówi po niemiecku w ogóle bez akcentu. Okazuje się, że jego pierwsza, zmarła żona, była Niemką.
Prosi mnie, żebym poczekała kilka minut, i wychodzi z biura.
Domyślam się, że poszedł do toalety. Nie wierzę już, że dostanę tę pracę. Po dwudziestu odmowach można zwątpić w swoje możliwości. Mam jeszcze tylko nadzieję, że złapię pociąg do Seeshaupt, zanim zrobi się ciemno.
Stan wraca, uśmiechając się od ucha do ucha. Ale on zawsze się uśmiecha. Zaciera ręce.
– Masz szczęście, Kate. Udało mi się przekonać dyrektora.
Trochę wyolbrzymiłem twoje doświadczenie jako przedszkolanki, może nawet bardziej, niż ty to robisz, więc postaraj się, żebym nie wyszedł na kłamcę. Z drugiej strony, zawsze szukałem takiej nauczycielki jak ty: uśmiechniętej, energicznej, pełnej entuzjazmu i optymistycznie nastawionej do życia. Być może, po dwóch latach pracy stracisz te wszystkie zalety, ale na razie masz tę posadę.
Będziesz uczyć w pierwszych klasach. Pensję dostaniesz taką jak inni nauczyciele pierwszych klas, których przyjąłem w zeszłym roku. Jestem pewny, że ci się u nas spodoba.
O mało się nie przewracam z wrażenia; z trudem powstrzymuję się od płaczu. Ostatnie lata były takie okropne, a teraz wszystko wydaje się takie piękne. Wiem, że powinnam podziękować, ale jestem tak przejęta, że zapominam to zrobić. Stan wychodzi zza swojego biurka.
– Chodź, Kate, pokażę ci szkołę: Jesteśmy z niej naprawdę dumni. Budowę sfinansował rząd niemiecki i prawie połowa naszych uczniów to Niemcy. Ich rodzicom nie podobają się surowe, staroświeckie metody nauczania stosowane w niemieckich szkołach. Mamy tu mieszankę Niemców, Amerykanów i wszystkich innych narodowości, ale uczymy według amerykańskich programów. To naprawdę piękne miejsce.
Zwiedzamy teren należący do szkoły, na którym obok siebie stoją nowoczesne budynki, stare stodoły i niewielki pałacyk. Oglądam swoją przyszłą salę, jasną i ani za dużą, ani za małą. Stan mówi, że starają się, żeby w klasie nie było więcej niż dwudziestu uczniów. Boże, ja chyba śnię. Nie mogę w to uwierzyć. Wciąż jeszcze mam łzy w oczach.
– Kate, masz gdzie się zatrzymać?
– Mam tu niedaleko znajomych, w Seeshaupt. Chyba mnie przygarną. Zaraz zresztą zacznę szukać mieszkania w Stamberg i we wrześniu będę gotowa do pracy. Czy mogłabym zajrzeć tu w czasie wakacji i przygotować swoją salę?
– Co tylko sobie życzysz. Rany, co za ulga. Zwykle muszę biegać za mieszkaniami dla nowych nauczycieli, ponieważ nie znają niemieckiego. Ty jesteś samowystarczalna. Naprawdę nie potrzebujesz żadnej pomocy?
Uśmiecham się, a potem śmieję się na głos.
– A co z umową? Szczerze mówiąc, chciałabym ją podpisać jak najprędzej, żebym wiedziała, że to wszystko prawda. Nie mogę się doczekać, kiedy powiem o tym rodzicom. Mój synek, Wills, będzie zachwycony tym miejscem. Czy dzieci nauczycieli są zwolnione z opłat za szkołę?
– Absolutnie, całkowicie zwolnione. Za kogo mnie masz, za Scrooge'a?
– Raczej za świętego Mikołaja, Stan.
Pokusa, żeby mu się rzucić na szyję i mocno ucałować jest olbrzymia, ale jakoś się opanowuję. Nie chcę zapeszyć.
Telefonuję do rodziców. Są tak samo przejęci jak ja. Wynajduję małe umeblowane mieszkanie blisko jeziora i uwijam się jak w ukropie, żeby je jakoś urządzić. Szyję zasłony, woskuję wszystkie meble. Moje nowe gniazdko znajduje się na drugim piętrze, skąd rozciąga się przepiękny widok na jezioro. Mam wielki pokój z narożnikową kuchnią i malutkim aneksem jadalnym. Prawie wszystko tutaj zrobione jest z drewna. Przy zagospodarowywaniu się stawiam na prostotę. Kupuję dwa talerze, dwa kubki, dwie łyżki, dwa noże i dwa widelce. Tyle, ile potrzeba dla Willsa i dla mnie. Żadnych przyjęć, przynajmniej na razie. Nie mogę się już doczekać, kiedy przyjedzie Wills.
Wieczorami wertuję podręczniki i piszę konspekty lekcji. Kiedy już zacznę uczyć, chcę mieć wszystko gotowe. Jestem bardzo podekscytowana.
W mojej małej kuchence brakuje lodówki. Mam zamiar kupić jakąś używaną, jak tylko dostanę wypłatę. Tymczasem jestem prawie kompletnie spłukana. Starczy jeszcze na bilet lotniczy dla Willsa i na jedzenie, ale nic poza tym.
Wills przylatuje do Monachium tego samego dnia, w którym kończą się lekcje w MIS. MIS to Międzynarodowa Szkoła w Monachium, moja szkoła. Kiedy Wills wychodzi z odprawy celnej, Ściskamy się i płaczemy.
Jedziemy kolejką podmiejską do domu. Willsowi wszystko się podoba: jezioro, miasto, nasze mieszkanie, ale po dziesięciu minutach zasypia na podłodze. Niosę go do łóżka i rozbieram. Domyślam się, że podekscytowany podróżą niewiele spał poprzedniej nocy. Sama też nie mogłam zasnąć. Szepczę mu do ucha, że teraz idę do szkoły, ale wrócę, zanim się obudzi.
Muszę iść na przyjęcie z okazji zakończenia roku szkolnego.
Stan prosił, żebym przyszła, pomimo że tego dnia przylatywał Wills.
Od nowego semestru w MIS zaczyna pracę sześciu nowych nauczycieli. Wstałam, kiedy Stan mnie przedstawiał. Rozległy się oklaski. Poznałam większość nauczycieli. Jeden z nich to wielki, brodaty i prawie łysy facet. Nie mogę się nadziwić, taki jest podobny do taty i mojego brata, Matta. Właśnie flirtuje z nową bibliotekarką. Kiedy się przedstawiał, powiedział, że jest z Oregonu, ale uczył gdzieś w południowo – wschodniej Azji. Chyba nie jest żonaty.
Żonaci nauczyciele przyprowadzili ze sobą swoje małżonki.
Pracuję jak szalona, żeby na czas przygotować swoją klasę.
Willsa zabieram ze sobą i zostawiam na boisku, gdzie kopie piłkę, albo w sali gimnastycznej, gdzie próbuje trafić piłką do kosza.
Jest tu również wielki plac gier i zabaw. Od czasu do czasu Wills przychodzi mi pomóc przy ustawianiu ławek.
Kilka razy zagląda tu ten wielki, brodaty facet z Oregonu.
Będzie uczył matematyki i również szykuje swoją klasę. Mówi bardzo powoli, ale im więcej rozmawiamy, tym bardziej go lubię.
Nie traci czasu na zbędną gadaninę. Dziewięćdziesiąt procent wszystkich rozmów to plotki, ale kiedy on coś powie, to zwykle jest to coś interesującego. Nie może uwierzyć, że mówię po niemiecku, chociaż nie jestem Niemką. Próbuję mu to wytłumaczyć, ale nie jestem pewna, czy mi wierzy.
Udaje mi się znaleźć używaną lodówkę. Starsze niemieckie małżeństwo żąda za nią akurat tyle, ile mogę zapłacić. Zgadzają się poczekać z zapłatą do czasu, kiedy dostanę pierwszy czek.
Teraz tylko muszę poszukać kogoś, kto ją przetransportuje.
Następnym razem, kiedy Bert, tak ma na imię ów brodaty Oregończyk, zagląda do mojej klasy, pytam go, czy nie mógłby mi pomóc w przewiezieniu lodówki. Obiecuję w zamian domowy obiad, coś z kuchni amerykańskiej. Przygląda mi się przez dłuższą chwilę, a potem pytająco unosi brwi:
– Żeberka?
Nie mam pojęcia, czy w Niemczech można kupić żeberka, chociaż potrafię je przyrządzić. Wszystko dzięki temu, że w domu to ja zawsze gotowałam, a inni zmywali naczynia. Dobijamy targu. Bert wynosi lodówkę z piwnicy tych staruszków, dźwiga ją przez całe miasteczko, a potem po schodach do mieszkania, bez niczyjej pomocy, jakby to było radio tranzystorowe czy coś w tym rodzaju. Kiedy ustawia ją wreszcie na miejscu, pada ciężko na kanapę.
– Nie masz przypadkiem tego pysznego niemieckiego piwa, Kate?
Przypadkiem mam jedną butelkę. Sama nie przepadam za piwem. Nie jest schłodzone, ale Bertowi to nie przeszkadza. W scyzoryku, który nosi przyczepiony do kluczy, jest również otwieracz do butelek i Bert pije łapczywie swoje piwo, zanim udaje mi się znaleźć szklankę. Właśnie wtedy do mieszkania wbiega Wills.
Bert sadowi się wygodniej i uśmiecha się.
– Sie masz, smyku. Jak ci na imię?
Wills z otwartą buzią chłonie widok wielkoluda rozwalonego na naszej kanapie. Bert musi mieć około metra dziewięćdziesięciu wzrostu i ważyć ze sto kilogramów.
– Wills, proszę pana.
– No, Wilzer, widziałem, jak rzucasz do kosza w sali gimnastycznej. Lubisz koszykówkę?
– Pewnie, że lubię, ale nie potrafię jeszcze rzucić piłki tak wysoko, żeby wpadła do kosza.
– Na pewno potrafisz. Następnym razem, jak cię tam zobaczę, pokażę ci, jak to się robi. Będziesz ładował do kosza jak sam Magie Johnson.
Obiad mam już prawie gotowy. Pożyczyłam kilka talerzy i sztućców. Żeberka, od trzech godzin duszące się na wolnym ogniu, podlewam co jakiś czas miejscową namiastką sosu barbecue. Nakryłam już do stołu. Wills cieszy się na te żeberka nie mniej niż Bert. Po raz pierwszy od dłuższego czasu wzięłam się za większe gotowanie.
Wills i Bert rzucają się najedzenie z takim apetytem, że ślady po moim oszukanym sosie barbecue można znaleźć w całej kuchni.
Żaden kucharz nie narzeka, kiedy ludziom smakuje jego potrawa, więc i ja staram się tego nie dostrzegać.
Bert wygląda trochę jak niedźwiedź grizzly, ale mimo to na swój sposób jest atrakcyjny. Jest wielki i silny, uprawia sporty, lubi pić piwo, podrywać kobiety, szaleć z dzieciakami. Należy do tego typu mężczyzn, których przez całe życie unikałam. Rozpoznaję w nim także niektóre cechy taty, które zawsze wprawiały mnie w zażenowanie. Zastanawiam się, co o Bercie powiedziałaby mama. Pewnie zbyłaby go lekceważącym machnięciem ręki jako jednego z tych nie domytych wieśniaków. Muszę przyznać, że ta jego niewyszukana prostota działa na mnie. Czuję, że będę musiała się pilnować.
Dla Willsa Bert jest po prostu jeszcze jednym kumplem do zabawy. Bert z uwagą słucha jego paplaniny i uczy go przynajmniej dziesięciu głupich rzeczy, do których można wykorzystać nóż, widelec i łyżkę. Jedną z nich jest perkusja. Zaczynają bębnić o stół, szklanki, talerze i wszystko, czego tylko mogą dosięgnąć, podczas gdy Bert śpiewa, czy raczej mruczy Kiedy święci maszerują. Właśnie dlatego całe mieszkanie upstrzone jest plamami z sosu.
Na wszelki wypadek wycofuję się więc do kuchni i zaczynam sprzątać ze stołu, ale przez cały czas nie mogę oderwać wzroku od Berta i on to czuje. Nie przestaje się zgrywać. Świetnie wie, kiedy przyglądam się jego potężnym ramionom albo włosom na torsie widocznym w wycięciu podkoszulka. Tak jest, Bert zasiadł do obiadu w podkoszulku, brudnym, przepoconym podkoszulku.
Wprawdzie dopiero co taszczył moją lodówkę, ale… Chichoczę w duchu, zastanawiając się, jakby to było, gdybym przespała się z niedźwiedziem grizzly.
Dowiaduję się tego jeszcze tej nocy. Kiedy Wills ląduje w łóżku, zaczynamy gawędzić. Bert opowiada o Falls City, swoim rodzinnym mieście w Oregonie. Za najlepszych przyjaciół wciąż uważa dawnych kumpli z ogólniaka, szczególnie tych z drużyny koszykarskiej. Ma trzydzieści dwa lata, czyli rok więcej ode mnie, i nigdy nie był żonaty. Mówi, że nie ma zamiaru się żenić, przynajmniej w najbliższej przyszłości.
W jego prostych ruchach jest coś, co przypomina młodych, niedoświadczonych chłopców, a ja się nie opieram. Już od wielu miesięcy nie miałam mężczyzny.
Bert nie tyle kocha się ze mną, ile pieści, obejmuje, otula mnie całym sobą. Wszystko się dzieje powoli jak w scenach miłosnych kręconych pod wodą. Jego dłonie są mocne, lecz delikatne. Nie spieszy się. Sprawia wrażenie w ogóle nie zdenerwowanego, jakby pójście do łóżka z kobietą było najbardziej naturalną rzeczą na świecie, jakby ci wszyscy mężczyźni i kobiety, którzy właśnie teraz, w tym momencie, nie kochają się ze sobą, tracili coś bardzo cennego. Chyba nigdy z żadnym innym mężczyzną nie czułam się tak bezpieczna i szczęśliwa.
Bert często chichocze. Kiedy się kochamy, prawie nic nie mówi, za to pomrukuje z zadowolenia we wszystkich możliwych tonacjach. Zasypiamy po dwóch godzinach gier wstępnych, szczytowych i zstępnych.
Rano, kiedy się budzę, Berta już nie ma w łóżku. Siedzi w kuchni i gra z Willsem w karty; ściślej mówiąc, pokazuje mu sztuczki karciane, a przez cały czas obaj opychają się płatkami kukurydzianymi, na sucho, to znaczy bez mleka. Czuję zapach kawy.
Gdy tylko Bert spostrzega, że nie śpię, woła do mnie:
– Łyczek kawy?!
Kiwam głową. Nie ruszam się z łóżka. Zastanawiam się, co o tym wszystkim myśli Wills. Zawsze starałam się trzymać swoich facetów z dala od niego, ponieważ on wciąż bardzo kocha Danny'ego, a ja nie chcę, żeby wiedział, że między nami nie da się już nic naprawić.
Bert podchodzi wolno do kuchenki i nalewa mi kawy. Ma na sobie tylko szorty. Nie założył nawet butów. Ma szerokie stopy i tatuaż nad lewą kostką. Uśmiecha się do mnie.
– Chyba nie gniewasz się, że zostałem? Mały Wilzer obudził się i wstał z łóżka przed nami, więc dołączyłem do niego. Nie sądzę, żeby coś zauważył.
Bert jest przekonany, że mówi szeptem. Jedną z nowych rzeczy, których się dowiaduję, poznając bliżej Berta, jest to, że jego szept jest słyszalny z odległości pięćdziesięciu metrów. Ale Wills jest zajęty kartami, próbuje z nich zbudować domek podobny do tego, który przedtem ustawił Bert.
Siadam i piję kawę. Już prawie nie pamiętam, kiedy po raz ostatni podano mi kawę do łóżka. Moje włosy przypominają kupkę siana. Wiem, że mam rozmazany makijaż, ale Bertowi chyba to nie przeszkadza, bo pochyla się i lekko mnie całuje. Znowu nie mogę wyjść ze zdumienia, że taki wielki, na pozór niezdarny mężczyzna, potrafi być taki delikatny.
– Lepiej już pójdę do siebie – mówi. Moja gospodyni pilnuje mnie jak pasterz swoich owiec, a nam nie zależy na plotkach jeszcze przed początkiem roku szkolnego, prawda? Stary Lister, nasz ulubiony dyrektor, chyba by osiwiał.
Tak to się zaczyna. Spodziewam się, że Bert swoje zainteresowania przeniesie teraz na inną, chętną kobietę, ale nic takiego nie następuje. Raz po raz wychodzimy razem wieczorem, jeszcze zanim rozpoczęła się szkoła, odwiedzając miejscowe Gasthauser, zwykle zabierając ze sobą Willsa. Z trudem się powstrzymuję, żeby nie mówić do niego Wilzer. To daje pewne pojęcie o sile osobowości Berta.
Bert zaprasza mnie do swojego mieszkania. Idę, po położeniu Willsa do łóżka. Kobieta, która mieszka pod nami, obiecuje, że będzie nasłuchiwać, czy coś się u nas nie dzieje. Spotykamy się przy Dampher Steg, w moim ulubionym miejscu, na małym tarasie w pobliżu portu, skąd wypływają statki wycieczkowe. Wymarzone miejsce, żeby na kogoś czekać, z widokiem na łabędzie, kaczki i słońce zachodzące nad jeziorem.
W miarę jednak jak mijają tygodnie, czekam coraz rzadziej, ponieważ Bert jest tam zwykle przede mną. Zawsze ma dla mnie jakąś małą niespodziankę: tabliczkę niemieckiej czekolady, polny kwiat, który zerwał po drodze, jakiś szczególnie ładny kamyk, który znalazł na plaży i wypucował specjalnie dla mnie. Bez przerwy coś struga tym swoim scyzorykiem, na przykład dwa złączone ogniwa łańcucha albo serce z wyrytymi naszymi imionami. Przypomina to nieco uczniowski romans, ale pulsuje w nim jakaś wewnętrzna, utajona siła, płynąca zapewne stąd, że jesteśmy już starsi, wystarczająco dorośli, aby zbyt wiele nie oczekiwać i brać wszystko takim, jakie jest.
Bert już tam jest, czeka na mnie. Idziemy do jego mieszkania.
Kładzie palec na ustach i upiera się, żebyśmy weszli tylnymi schodami. Jego gospodyni okazała się nieugięta w kwestii sprowadzania kobiet do pokoju. Niemki potrafią być okropnie zawzięte, Zwłaszcza te starsze. Bert twierdzi, że z powodu „kobiecego” zakazu o mały włos nie zrezygnował z tego mieszkania, ale żadne inne nie odpowiadało jego możliwościom finansowym.
Wygląda to jak jaskinia niedźwiedzia albo lisia nora. Całe mieszkanie to jeden duży pokój z łóżkiem wciśniętym pod szczytową ścianę. Prawdę mówiąc, wszystko tutaj jest tak czy inaczej upchnięte pod ukośnymi ścianami. W sumie jednak bardzo tu przytulnie. Bert robi kawę i dolewa do niej trochę brandy. Zazwyczaj nie piję alkoholu, ale to specjalna okazja. Bert jest taki dumny z siebie, że nie mogę odmówić, tak więc sączę gorący płyn i uważam, żeby się nie zakrztusić. Mama i ja mamy ten sam problem: krztusimy się wszystkim, co ma ostry, zdecydowany smak.
Później, bez zbędnych wstępów, splatamy się w uścisku i zaczynam czuć, że mogłabym się w Bercie zakochać. To mi jednak krzyżuje wszystkie plany. Potrzebuję czasu, przynajmniej dwóch lat, żeby sprawdzić się jako nauczycielka i stać się osobą w pełni niezależną.
Nie mija nawet połowa pierwszego semestru, kiedy Bert wymawia swoje mieszkanie i wprowadza się do mnie. Nie oponuję.
Dzięki Bertowi czuję się doceniona, nie wartościowa, ale właśnie doceniona. Takiego poczucia nie dał mi dotąd nikt inny, nawet moi szczerze kochający mnie rodzice.
Nasz „romans” nie jest już tajemnicą. Bert zresztą nie kryje się ze swoimi uczuciami. Kiedy spacerujemy, bierze mnie za rękę albo zarzuca mi na szyję jedno z tych swoich monstrualnych ramion. Mamy tu coś w rodzaju klubu – z kilkoma nauczycielami szkoły podstawowej codziennie spotykamy się na obiedzie i Bert do nas dołączył. Mimo początkowych zastrzeżeń szybko go zaakceptowali. Kiedy wychodzimy gdzieś razem, Bert nie spuszcza ze mnie wzroku.
Wills zmienił się nie do poznania. Zawsze nie cierpiał szkoły.
Teraz jeździ tam ze mną i Bertem. Bert rozmawia z nim o lekcjach matematyki, pyta, które tematy są najtrudniejsze, i pokazuje mu magiczne sposoby rozwiązywania zadań, jakby cała arytmetyka była czymś w rodzaju walki z zaczarowanym wielogłowym smokiem. Sam nie jest zagorzałym czytelnikiem, ale potrafi zapalić do lektury Willsa. Czyta mu jakąś książkę i w ważnych momentach pyta, co się wydarzyło, albo co, zdaniem Willsa, dalej nastąpi.
Czasami udaje, że nie może wymówić jakiegoś słowa i prosi Willsa, żeby to zrobił za niego. Bert byłby wspaniałym nauczycielem w niższych klasach.
Pozwala Willsowi bawić się swoim kalkulatorem i komputerem. Zaczyna od gier, a potem każe Willsowi sprawdzić rozwiązania zadań domowych – raz na kalkulatorze, innym razem na komputerze.
Odrabianie lekcji stało się rodzajem zabawy. Po kolacji Bert otwiera piwo, a Wills rozkłada na kuchennym stole swoje zeszyty.
Bert nie wtrąca się, dopóki Wills sam daje sobie radę, ale kiedy tylko utknie, zaraz wkracza do akcji. Potem wszystko rozgrywa się według reguł, które wymyślił Tomek Sawyer podczas bielenia płotu. Wills w końcu błaga, żeby Bert pozwolił mu dalej rozwiązywać zadanie, ale Bert go odpędza, aż Wills wpada w złość.
Wtedy mu ustępuje i Wills, bardzo zadowolony, samodzielnie kończy odrabianie lekcji.
Bert lubi cygara, tanie, najbardziej smrodliwe cygara, jakie kiedykolwiek wąchałam. Kiedy się do nas wprowadził, zabroniłam mu palić w mieszkaniu. Potem rozciągnęłam ten zakaz również na samochód i to nawet, jeśli jedzie w nim sam. Jak już nie może wytrzymać, idzie na spacer. Wills zawsze chce mu towarzyszyć.
W tej sytuacji musiałam wprowadzić jeszcze jedną zasadę: żadnych cygarowych spacerów, dopóki Wills nie śpi. Nie wiem, dlaczego Bert tak cierpliwie to znosi.
Zawsze, kiedy obwieszczam kolejne reguły naszego współżycia, a jest ich niemało, Bert tylko przekrzywia głowę i przygląda mi się, badając, na ile jestem poważna, a potem wzrusza swoimi potężnymi ramionami. Strasznie się wtedy czuję. Widzę, ile to go kosztuje. A przecież nie chcę go stracić. Czy kiedyś jeszcze spotkam kogoś takiego jak on?
Bert gra w miejscowej lidze koszykarskiej. To jedna z tych rzeczy, bez których nie mógłby żyć. Wills oczywiście nie opuszcza żadnego meczu. Bert porusza się po boisku jak słoń w składzie z porcelaną. Skomplikowany atak pozycyjny to nie dla niego.
Drybluje nie dłużej niż trzeba, szukając partnera, któremu mógłby podać piłkę, a jeśli nikt mu nie wychodzi, zawsze znajdzie jakąś lukę w obronie przeciwnika i wtedy idzie pod kosz. Ma kilka szczególnie efektownych rzutów, poza prawo – i leworęcznym hakiem, rzut jedną ręką z wyskoku.
Wszystkich tych słówek uczę się, oglądając mecze, a potem słuchając objaśnień Berta. Przedtem nie miałam zielonego pojęcia o koszykówce. Sport, a zwłaszcza sporty zespołowe, nie były zbyt popularne w naszej rodzinie.
Po meczu Bert lubi „urwać się z chłopakami”. Idą wtedy do jednego z lokalnych Stuben, wypijają po kilka piw, palą cygara i pławią się w tej nieco już zatęchłej atmosferze męskiego koleżeństwa.
Wraca do domu lekko nieprzytomny, zwykle z przeprosinowym prezentem, w rodzaju podstawka pod szklankę, z wymalowanym: Bert kocha Kate. Potem wali się na łóżko i natychmiast zasypia. Nie mam odwagi prosić, żeby i z tego zrezygnował.
Kiedy zbliżają się święta Bożego Narodzenia, namawiam Berta, żeby pojechał do młyna i spędził gwiazdkę z moją rodziną.
Wiem, że mu się tam spodoba: młyn i cała okolica, których ja nie cierpiałam, to coś w jego guście. Opowiadam mu, jak co roku kradniemy choinkę z lasu, co tato później opisze w książce zatytułowanej Wieści. Mam tam na imię Maggie.
Bert idealnie pasuje do mojej rodziny. Następnego ranka po naszym przyjeździe paraduje po salonie w dresie i do tego na bosaka. Nikt, nawet tato, nie chodzi we młynie boso. Podłogi są lodowate, ale stopom Berta najwyraźniej to nie przeszkadza. Bertowi tutaj podoba się dosłownie wszystko: staw, wzgórza, ponura, mistyczna atmosfera Morvan i moja rodzina.
Powiada, że nie zna w Europie miejsca, które bardziej przypominałoby jego rodzinne strony i że pod pewnymi względami Morvan nawet nad nimi góruje. Bierze udział w naszej złodziejskiej wyprawie po choinkę, potem pomaga ustawić trzymetrowe drzewko w narożniku koło kominka, zawiesza bombki na najwyższych gałązkach, instaluje lampki. Wchodzi do rodziny w sposób tak naturalny, jak gdyby zawsze był z nami.
Któregoś wieczora, już po Bożym Narodzeniu, kiedy wszyscy już śpią, spędzam kilka chwil sam na sam z tatą.
– Jak ci się podoba Bert, tato?
– No cóż, jeżeli mam być szczery, to nie dałbym głowy, że nie jest członkiem naszej rodziny, który się dotąd przed nami ukrywał. Kiedy patrzę na Roberta, Matta i Berta, to mam wrażenie, że widzę trzech braci. Myślę, że to świetny facet. A co ty o nim sądzisz?
– Pamiętasz, co mi odpowiedziałeś, kiedy zastanawiałam się, czy odejść od Danny'ego, i zadzwoniłam do ciebie, żeby zapytać, czym naprawdę jest miłość?
– Nigdy tego nie zapomnę. Ta rozmowa zupełnie wytrąciła mnie z równowagi. Nie chciałem tego rozwodu. Teraz myślę, że dobrze zrobiłaś, choć wciąż żal mi Danny'ego.
– O Danny'ego się nie martw. Mieszka w Venice, w Kalifornii, i żyje jak ci wszyscy yuppies. Nawet nie przysyła pieniędzy na Willsa, tak jak obiecywał. Ale nie o tym chciałam rozmawiać.
Powiedziałeś wtedy, że miłość to podziw, szacunek i namiętność.
Wówczas tego nie rozumiałam, ale potem to mi bardzo pomogło.
Pamiętasz, co powiedziałeś o przypadku, kiedy żywe są wszystkie te trzy uczucia?
– Jasne, że pamiętam.
– No więc teraz już wiem, że nie muszę umrzeć, żeby dostać się do nieba.
A jednak musiałam.