CZĘŚĆ II. Dusza i ciało

1.

Byłoby głupie, gdyby autor starał się wmówić czytelnikowi, że jego postacie istniały naprawdę. Nie zrodziły się one z ciała matki, ale z jednego czy dwóch sugestywnych zdań lub z jakiejś podstawowej sytuacji. Tomasz urodził się ze zdania: „einmal ist keinmal”. Teresa urodziła się z burczenia w brzuchu.

Kiedy po raz pierwszy przestąpiła próg mieszkania Tomasza, zaczęło jej burczeć w brzuchu. Nic dziwnego, nie jadła obiadu ani kolacji, tylko przed południem połknęła na dworcu kanapkę. Skupiła się na swej odważnej podróży i zapomniała o jedzeniu. Lecz kto nie myśli o swym ciele, ten tym łacniej pada jego ofiarą. Było to straszne – stanąć przed Tomaszem i słyszeć głośne dźwięki swych wnętrzności. Chciało jej się płakać. Na szczęście Tomasz po dziesięciu sekundach objął ją i mogła zapomnieć o odgłosach swych kiszek.

2.

Teresę zrodziła więc sytuacja, która brutalnie odsłania niemożliwą do pogodzenia dwoistość ciała i duszy, podstawowe ludzkie doświadczenie.

Kiedyś dawno człowiek nadsłuchiwał zdziwiony, jak w jego piersiach rozlega się dźwięk miarowych uderzeń i nie miał pojęcia, co to jest. Nie mógł utożsamiać się. z czymś tak dziwnym i nieznanym jak jego ciało. Ciało było klatką, wewnątrz której żyło coś, co patrzyło, słuchało, bało się, myślało i dziwiło: to coś, ta reszta, która zostawała po odcedzeniu ciała, to była dusza.

Ale dziś ciało nie jest czymś nieznanym: wiemy, że to, co wali w piersiach, to serce, że nos jest zakończeniem szlauchu, który wystaje z ciała, by wprowadzić tlen do płuc. Głowa jest rodzajem tablicy rozdzielczej, do której podłączone są wszystkie mechanizmy ciała: czucie, widzenie, słyszenie, oddychanie, myślenie.

Od czasu, kiedy umiemy wszystko w nim nazwać, ciało mniej nas niepokoi. Wiemy również, że dusza nie jest niczym innym jak działalnością szarych komórek mózgu. Dwoistość duszy i ciała zasłoniły terminy naukowe i możemy się z niej śmiać jak ze staromodnego przesądu.

Ale wystarczy, że człowiek zakocha się jak wariat, a jednocześnie musi słuchać burczenia swych kiszek, by jedność ciała i duszy, ta liryczna iluzja wieku nauki, rozpłynęła się natychmiast.

3.

Starała się zobaczyć siebie poprzez swoje ciało. Dlatego tak często stawała przed lustrem. Ponieważ bała się, żeby matka nie przyłapała jej na tej czynności, jej spojrzenia w lustro miały odcień tajemnego występku.

Do lustra nie przyciągała jej pycha ani podziw, że widzi swoje ja. Zapominała, że patrzy na tablicę rozdzielczą cielesnych mechanizmów. Wydawało jej się, że widzi swą duszę, która daje się rozpoznać w rysach jej twarzy. Zapominała, że nos jest tylko przedłużeniem szlauchu doprowadzającego powietrze do płuc. Widziała w nim wierny wyraz swego charakteru.

Długo przyglądała się sobie i chwilami przeszkadzało jej, że widzi w swej twarzy rysy matki. Tym wytrwałej się sobie przyglądała, starając się je zetrzeć siłą woli tak, aby w jej twarzy pozostało tylko to, co jest nią samą. Kiedy się jej to udało, przeżyła upojenie: dusza wystąpiła na powierzchnię ciała jak armia, która wybiega spod pokładu, zalewa pomost, wymachuje rękami do nieba i śpiewa.

4.

Była podobna do matki nie tylko fizycznie. Czasem wydaje mi się, że jej życie było przedłużeniem życia jej matki, tak jak bieg kuli bilardowej po zielonym suknie jest tylko przedłużeniem ruchu ręki gracza.

Gdzie i kiedy rozpoczął ten ruch, który się później przemienił w życie Teresy?

Może w momencie, kiedy dziadek Teresy, praski kupiec, zaczął głośno czcić piękność swej córki, matki Teresy? Miała wtedy trzy albo cztery latka, a on jej opowiadał, że jest podobna do Madonny Rafaela. Czteroletnia matka Teresy dobrze to sobie zapamiętała i później, kiedy siedziała w ławce gimnazjalnej, zamiast słuchać nauczycieli zastanawiała się, do jakich obrazów jest podobna.

Kiedy nadszedł czas zamążpójścia, miała dziewięciu zalotników. Wszyscy klęczeli wokół niej. Stała w środku jak księżniczka i nie wiedziała, którego wybrać: jeden był przystojniejszy, drugi dowcipniejszy, trzeci bogatszy, czwarty bardziej wysportowany, piąty pochodził z lepszej rodziny, szósty recytował jej wiersze, siódmy zwiedził cały świat, ósmy grał na skrzypcach, a dziewiąty był najbardziej męski ze wszystkich. Ale wszyscy klęczeli zupełnie tak samo i mieli takie same odciski na kolanach.

Wybrała w końcu dziewiątego, nie ze względu na jego męskość, ale po prostu dlatego, że kiedy szeptała mu do ucha przy stosunku: „uważaj… uważaj…”, on na przekór nie uważał i musiała wyjść za niego szybko, ponieważ nie udało jej się na czas znaleźć lekarza, który załatwiłby skrobankę. Tak urodziła się Teresa. Niezliczona rodzina zjechała z wszystkich zakątków kraju, schylała się nad wózeczkiem i szczebiotała sepleniąc. Matka Teresy nie sepleniła. Milczała. Myślała o reszcie swych zalotników i wszyscy wydawali jej się lepsi niż ten dziewiąty.

Podobnie jak jej córka, matka Teresy lubiła patrzeć w lustro. Pewnego dnia stwierdziła, że jej oczy otoczone są siatką zmarszczek i powiedziała sobie, że jej małżeństwo jest nonsensem. Spotkała niemęskiego mężczyznę, który miał za sobą kilka defraudacji i dwa małżeństwa zakończone rozwodem. Nienawidziła kochanków z odciskami na kolanach. Miała dziką ochotę uklęknąć sama. Padła na kolana przed defraudantem i odeszła od swego męża i od Teresy.

Najbardziej męski mężczyzna stał się mężczyzną najbardziej smutnym. Był do tego stopnia smutny, że było mu wszystko jedno. Mówił wszędzie na głos, co myśli, więc komunistyczna policja, zgorszona jego bezczelnymi sądami, zaaresztowała go, osądziła i uwięziła. Teresę wygonili z zapieczętowanego mieszkania do matki. Najsmutniejszy mężczyzna wkrótce zmarł w więzieniu, a matka wraz z defraudantem i Teresą odjechała do małego miasta na podgórzu. Ojczym Teresy pracował w urzędzie, matka była sprzedawczynią w sklepie. Urodziła jeszcze troje dzieci. Potem znów spojrzała w lustro i zobaczyła, że jest stara i szkaradna.

5.

Kiedy skonstatowała, że straciła wszystko, zaczęła szukać winnego. Winni byli wszyscy: pierwszy mąż, męski i niekochany, który jej nie usłuchał, kiedy szeptała mu do ucha, żeby uważał. Drugi mąż, niemęski i ukochany, który wyciągnął ją z Pragi do małej mieściny i młócił jedną kobietę za drugą, tak że ani na moment nie przestawała być zazdrosna. Wobec obydwu mężów była bezsilna. Jedynym człowiekiem, który do niej należał i nie mógł od niej uciec, jedynym zakładnikiem, który musiał płacić za całą resztę, była Teresa. Zresztą możliwe, że istotnie ona właśnie ponosiła winę za los matki. Ona, to znaczy absurdalne spotkanie spermy najbardziej męskiego z jajeczkiem najpiękniejszej. W tej fatalnej chwili, która nazywa się Teresa, zaczyna się szlak zmarnowanego życia matki. Wyjaśniała Teresie nieustannie, że być matką to znaczy wszystko poświęcić. Jej słowa brzmiały przekonywująco, ponieważ stały za nimi przeżycia kobiety, która straciła wszystko przez swe dziecko. Teresa słucha i wierzy, że najwyższą wartością w życiu jest macierzyństwo i że macierzyństwo jest wielką ofiarą. Jeżeli macierzyństwo jest ucieleśnieniem Ofiary, los córki oznacza dług nie spłacenia.

6.

Teresa, oczywiście, nie znała historii nocy, w której matka szeptała jej ojcu do ucha, żeby uważał. Wina, którą odczuwała, by niejasna jak pierworodny grzech. Robiła wszystko, by ją zmazać. Matka zabrała ją z gimnazjum; od piętnastego roku życia pracowała jako kelnerka; całą pensję oddawała matce. Była skłonna zrobić wszystko, żeby zasłużyć na jej miłość. Prowadziła dom, opiekowała się rodzeństwem, całe niedziele sprzątała i prała. Szkoda, była bowiem w gimnazjum najzdolniejszą uczennicą w klasie. Chciała zajść wyżej, ale w małym mieście nie było dla niej żadnego „wyżej”. Teresa prała bieliznę, a obok wanny leżała książka. Przewracała kartki i na książkę spadały krople wody.

W domu nie istniał wstyd. Matka chodziła po mieszkaniu w samej bieliźnie, czasem bez biustonosza, w lecie nawet nago. Ojciec nie chodził na golasa, ale wpadał do łazienki zawsze, kiedy Teresa siedziała w wannie. Raz w związku z tym zamknęła się w łazience na klucz i matka zrobiła awanturę:,,Za kogo ty się masz? Myślisz, że kim jesteś? Myślisz że ci ugryzie tę twoją piękność?!” (Ta sytuacja pokazuje jasno, że nienawiść do córki była w matce silniejsza od zazdrości o męża. Wina córki była nieskończona i zawierała w sobie również zdrady męża.) To, że córka pragnęła się wyemancypować i domagała się swych praw – na przykład zamykając się w łazience – było dla matki trudniejsze do przyjęcia, niż ewentualne seksualne zainteresowanie męża Teresą.

Pewnego razu w zimie matka przechadzała się naga przy zapalonym świetle. Teresa szybko podbiegła zaciągnąć story, żeby nie zobaczono matki z domu naprzeciwko. Usłyszała za sobą jej śmiech. Następnego dnia przyszły do matki przyjaciółki: sąsiadka, koleżanka ze sklepu, miejscowa nauczycielka i jeszcze dwie czy trzy kobiety, które zwykły się regularnie spotykać. Teresa razem z szesnastoletnim synem jednej z nich weszła na chwilę do pokoju. Matka od razu to wykorzystała, żeby opowiedzieć, jak jej córka chciała poprzedniego dnia ratować jej wstyd. Śmiała się, a wszystkie kobiety śmiały się wraz z nią. Potem matka powiedziała: „Teresa nie chce pogodzić się z faktem, że ludzkie ciało sika i pierdzi”. Teresa była purpurowa ze wstydu, ale matka kontynuowała: „A czy jest w tym coś złego?” i w odpowiedzi na swoje pytanie puściła głośnego bąka. Wszystkie kobiety zarechotały.

7.

Matka donośnie smarka, opowiada ludziom głośno szczegóły swego życia seksualnego, demonstruje swoją sztuczną szczękę. Potrafi ją z godną podziwu zręcznością uwolnić językiem w ustach, tak żeby przy szerokim uśmiechu górna szczęka spadała na dolne zęby. Jej twarz nabiera wtedy straszliwego wyrazu.

Jej postępowanie nie jest niczym innym niż gwałtownym gestem, którym odrzuca swoją młodość i urodę. W czasach, gdy klęczało wokół niej dziewięciu zalotników, strzegła swej nagości pieczołowicie. Jak gdyby miarą wstydu chciała wyrazić miarę wartości, jaką ma jej ciało. Skoro porzuciła wstyd, to już ostatecznie, jak gdyby chciała poprzez swój bezwstyd uroczyście przekreślić pewien etap życia i wykrzyczeć, że młodość i uroda, które tak ceniła, nie mają w rzeczywistości żadnej wartości.

Wydaje się, że Teresa jest przedłużeniem tego gestu, którym matka odrzuca daleko za siebie swoje życie pięknej kobiety.

(Nie należy się dziwić, że ruchy Teresy są nerwowe, że brak im płynności – ten wielki gest matki, dziki, niszczycielski, na zawsze odcisnął się na ruchach Teresy.)

8.

Matka domaga się sprawiedliwości i chce, żeby winny został ukarany. Dlatego żąda, żeby córka towarzyszyła jej w świecie bezwstydu, w którym młodość i uroda nic nie znaczą, który jest tylko wielkim obozem koncentracyjnym podobnych do siebie ciał, spoza których nie przeziera dusza.

Teraz łatwiej nam będzie zrozumieć sens tajemniczego występku Teresy, jej częstych i długich spojrzeń w lustro. Była to walka z matką. Było to pragnienie, by nie być ciałem jak inne, ale zobaczyć własną duszę, „armię, która wybiega spod pokładu”. Nie było to łatwe, bo dusza, smutna, nieśmiała i zahukana, schowała się w głębi wnętrzności Teresy i wstydziła się pokazać.

Tak było właśnie tego dnia, w którym spotkała Tomasza. Przepychała się między pijakami w swojej restauracji, jej ciało uginało się pod ciężarem kufli, które niosła do tacy, a dusza kryła się gdzieś w żołądku albo trzustce. Właśnie wtedy Tomasz odezwał się do niej. To odezwanie było istotne, ponieważ przyszło od kogoś, kto nie znał ani jej matki, ani pijaków, którzy codziennie robili jej swoje stereotypowe, sprośne propozycje. Statut obcego wywyższał go ponad innych. I jeszcze coś go wywyższało: na stole leżała otwarta książka. W tej gospodzie nikt jeszcze nigdy nie otworzył książki na stole. Książka była dla Teresy znakiem rozpoznawczym tajnego bractwa. Przeciwko światu brutalności, który ją otaczał miała tylko jedną obronę: książki, które wypożyczała w bibliotece miejskiej, szczególnie powieści – przeczytała ich mnóstwo, od Fieldinga po Tomasza Manna. Umożliwiały jej imaginacyjną ucieczkę z życia, które jej nie zadowalało, ale miały również znaczenie jako przedmiot: chętnie przechadzała się po ulicy, trzymając książkę pod pachą. Miały dla niej takie samo znaczenie jak elegancka laseczka dla dandysa z zeszłego wieku. Odróżniały ją od reszty.

(Porównanie książki i eleganckiej laseczki dandysa nie jest całkiem dokładne. Laseczka nie tylko wyróżniała swego właściciela, ale czyniła go również modnym i nowoczesnym. Książka wyróżniała Teresę, ale czyniła ją staromodną. Była jednak zbyt młoda, by uświadamiać sobie własną anachroniczność. Młodzi ludzie, którzy przechadzali się obok niej z wrzeszczącymi tranzystorami w ręku wydawali jej się głupi. Nie zauważyła, że są nowocześni.)

Ten, który się do niej odezwał, był jednocześnie obcym i członkiem tajnego bractwa. Odezwał się do niej łagodnym głosem i Teresa poczuła, jak jej dusza przedziera się na powierzchnie wszystkim tętnicami, żyłami i porami, by mu się ukazać.

9.

Kiedy Tomasz powrócił z Zurychu do Pragi, ogarnęło go obrzydzenie na myśl o tym, że jego spotkanie z Teresą było wynikiem sześciu nieprawdopodobnych przypadków.

Ale czy wydarzenie nie jest tym bardziej znaczące i wyjątkowe, im więcej potrzeba było przypadków, aby mogło się wydarzyć? Tylko przypadek może wyglądać jak poselstwo losu. To, co jest nieuchronne, czego się spodziewamy, co powtarza się codziennie, jest nieme. Tylko przypadek do nas przemawia. Staramy się czytać w nim, jak Cyganki odczytują przyszłość z fusów na dnie filiżanki.

Dla Teresy Tomasz zjawił się w restauracji jako ucieleśnienie przypadku. Siedział przy stole nad otwartą książką. Podniósł na Teresę oczy i uśmiechnął się: „jeden koniak”.

W tym momencie z radia brzmiała muzyka. Teresa szła do barku po koniak i pokręciła gałką radia, aby muzyka zabrzmiała jeszcze głośniej. Rozpoznała Beethovena. Znała go od czasów, kiedy do ich miasta przyjechał kwartet z Pragi. Teresa (która, jak wiemy, marzyła „o czymś wyższym”) poszła na koncert. Sala była pusta. Razem z nią znajdowali się w niej tylko miejscowy aptekarz i jego żona. Tak więc na podium siedział kwartet muzyków, a na widowni trio słuchaczy, ale muzycy byli mili, nie odwołali koncertu i przez cały wieczór grali tylko dla nich trzy ostatnie kwartety Beethovena.

Aptekarz zaprosił później muzyków na kolację, a wraz a nimi nieznajomą słuchaczkę. Od tego czasu Beethoven stał się dla niej symbolem innego świata, świata, do którego tęskniła. Kiedy niosła koniak do stolika Tomasza, starała się odczytać ten przypadek: jak to możliwe, że właśnie teraz, kiedy niesie koniak nieznajomemu mężczyźnie, który jej się podoba, słyszy Beethovena?

Nie konieczność, ale przypadek ma w sobie czar. Jeśli miłość ma być miłością niezapomnianą; od pierwszej chwili muszą się ku niej zlatywać przypadki jak ptaki na ramiona św. Franciszka z Asyżu.

10.

Przywołał ją, chciał zapłacić. Zamykał książkę (znak rozpoznawczy tajemnego bractwa), a ona miał ochotę spytać go, co czyta.

– Czy może mi to pani zapisać na rachunek mojego pokoju? – zapytał.

– Tak – odpowiedziała. – Jaki pan ma numer pokoju? Pokazał jej klucz, do którego była przyczepiona drewniana deseczka z namalowaną na czerwono szóstką.

– To dziwne – powiedziała. – Numer sześć.

– Co w tym dziwnego? – zapytał.

Przypomniała sobie, że kiedy mieszkała w Pradze z nierozwiedzionymi jeszcze rodzicami, jej dom miał numer sześć. Ale powiedziała coś innego (a my możemy docenić jej spryt):

– Pan ma szósty numer pokoju, a ja o szóstej kończę pracę.

– A ja mam o siódmej pociąg – odpowiedział nieznajomy mężczyzna.

Nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, podała mu rachunek do podpisania i odniosła do recepcji. Kiedy kończyła pracę, obcego mężczyzny nie było już przy stoliku. Czy zrozumiał jej delikatną aluzję? Wychodziła z restauracji podniecona.

Naprzeciwko znajdował się rzadziutki park, biedny skwerek małego, brudnego miasteczka, który dla niej zawsze wyobrażał oazę piękna: był tam trawnik, cztery topole, ławeczka, wierzba płacząca i krzewy forsycji.

Siedział na żółtej ławce, z której było widać wyjście z restauracji. Właśnie na tej ławce siedziała wczoraj z książką! W tym momencie już wiedziała (ptaki przypadków zleciały się na jej ramiona), że ten nieznajomy mężczyzna jest jej sądzony. Zawołał ją, poprosił, żeby usiadła obok niego. (Armia jej duszy wystąpiła na pokład ciała…)

Potem odprowadziła go na dworzec, a on na pożegnanie dał jej swoją wizytówkę z numerem telefonu: „Gdyby pani przypadkiem była w Pradze…”

11.

W o wiele większym stopniu niż ta wizytówka, wręczona w ostatniej chwili, odwagi, by odejść z domu i zmienić swe życie dodał jej ten zbieg przypadków (książka, Beethoven, numer sześć, żółta ławka w parku). Możliwe, że właśnie tych kilka przypadków (zresztą całkiem skromnych, szarych, zaiste na miarę tego miasteczka bez znaczenia) wprawiło w ruch jej miłość i stało się źródłem energii. Która nie wyczerpała się do końca jej życia.

Nasze życie codzienne jest bombardowane przez przypadki, dokładniej mówiąc przez przypadkowe spotkania ludzi i zdarzeń, które nazywamy koincydencją. Koincydencja oznacza, że dwa niespodziewane wydarzenia występują jednocześnie, że się spotykają: Tomasz zjawia się w restauracji i jednocześnie rozbrzmiewa muzyka Beethovena. Ogromnej większości takich koincydencji człowiek w ogóle nie zauważa. Gdyby zamiast Tomasza przy stoliku w restauracji siedział miejscowy rzeźnik, Teresa w ogóle by nie zauważyła, że w radio grają Beethovena (chociaż spotkanie rzeźnika z Beethovenem jest również ciekawą koincydencją). Ale rodząca się właśnie miłość wyostrzyła w niej wrażliwość na piękno i nigdy już nie zapomni tej muzyki. Będzie wzruszona za każdym razem, kiedy ją usłyszy. Wszystko, co w tym momencie będzie się dziać wokół niej, zostanie opromienione tą muzyką i będzie piękne.

Na początku powieści, którą trzymała pod pachą, kiedy przyszła do Tomasza, Anna spotyka się z Wrońskim w przedziwnych okolicznościach. Znajdują się na peronie, w momencie, gdy ktoś wpada pod pociąg. Na końcu powieści rzuca się pod pociąg Anna. Tak symetryczna kompozycja, w której ten sam motyw pojawia się na początku i na końcu, może wam się wydawać bardzo „powieściowa”. Tak, zgadzam się, ale pod warunkiem, że nie będziemy rozumieć słowa „powieściowy” jako „wymyślony”, „sztuczny”, „nieżyciowy”. Ponieważ w taki sam sposób układają się losy ludzkie.

Są one skomponowane jak utwór muzyczny. Człowiek, którego wiedzie poczucie piękna, przemieni przypadkowy zbieg okoliczności (muzykę Beethovena, śmierć na peronie) w motyw, który już pozostanie w kompozycji jego życia. Powraca do niego, powtarza go, zmienia, rozwija – jak kompozytor temat swej sonaty. Anna mogła sobie odebrać życie również w inny sposób. Ale motyw peronu i śmierci, ten niezapomniany motyw złączony z momentem narodzin miłości, przyciągał ją w chwili rozpaczy swym mrocznym pięknem. Nie wiedząc o tym, człowiek komponuje swe życie według praw piękna, nawet w chwilach najgłębszej rozpaczy. Nie można więc mieć pretensji do powieści, że fascynują ją tajemnicze spotkania przypadków (takie jak spotkanie Anny, Wrońskiego, peronu i śmierci albo spotkanie Teresy, Tomasza, Beethovena i koniaku), ale można mieć pretensje do człowieka, że nie dostrzega w swym codziennym życiu takich przypadków i że jego życie traci w ten sposób swój wymiar piękna.

12.

Podniesiona na duchu przez ptaki przypadków, które zleciały się na jej ramiona, nie mówiąc nic matce, wzięła tydzień urlopu i wsiadła do pociągu. Często wstawała, szła do ubikacji, aby spojrzeć w lustro i prosić duszę, by w decydującym dniu jej życia nie opuszczała ani na moment pokładu ciała. Kiedy tak patrzyła na siebie, nagle się przelękła: poczuła drapanie w gardle. Czyżby miała zachorować w decydującym dniu swego życia?

Ale nie było już odwrotu. Zadzwoniła do niego z dworca, a kiedy otworzył jej drzwi do mieszkania, zaczęło jej strasznie burczeć w brzuchu. Było to tak, jakby w jej brzuchu siedziała matka chichocząc, że udało jej się zepsuć spotkanie Teresy z Tomaszem.

Miała w pierwszej chwili uczucie, że musi ją w związku z tymi obrzydliwymi dźwiękami wygonić, ale on ją objął. Była mu wdzięczna, że nie zwraca uwagi na to burczenie i dlatego pocałowała go namiętnie, z mgłą przed oczyma. Kochali się zanim upłynęła minuta. Przy akcie miłosnym krzyczała. Miała już wtedy gorączkę. Dostała grypy. Szlauch dostarczający tlen do płuc był zatkany i czerwony.

Potem przyjechała po raz drugi z ciężką walizką, do której spakowała wszystkie swe rzeczy, zdecydowana nigdy już nie wracać do małego miasta. Zaprosił ją do siebie dopiero na następny wieczór. Przenocowała w tanim hotelu, następnego dnia zaniosła walizkę do przechowalni na dworcu i przez cały dzień wałęsała się po Pradze z „Anną Kareniną” pod pachą. Wieczorem zadzwoniła, otworzył drzwi, a ona nie puszczała książki z dłoni, jak gdyby był to bilet wstępu do świata Tomasza. Uświadomiła sobie, że poza tym jednym biedniutkim biletem nie ma niczego i chciało jej się płakać. Aby nie płakać, mówiło dużo i głośno i śmiała się. I znów niedługo po jej przyjściu wziął ją w objęcia i kochali się. Weszła w mgłę, w której nic nie było widać, słychać było tylko jej krzyk.

13.

To nie były westchnienia, jęki, to był naprawdę krzyk. Krzyczała tak głośno, że Tomasz odsuwał głowę od jej twarzy. Wydawało mu się, że jej głos brzmiący tuż koło jego ucha rozerwie mu bębenki. Ten krzyk nie był wyrazem zmysłowości. Zmysłowość jest maksymalną mobilizacją zmysłów: człowiek z napięciem obserwuje tego drugiego i wsłuchuje się w każdy jego głos. Jej krzyk – przeciwnie – chciał zagłuszyć zmysły, by nie widziały i nie słyszały. To krzyczał naiwny idealizm jej miłości, która chciała zniszczyć wszystkie antynomie, zniszczyć dwoistość ciała i duszy, a może i czas. Czy miała zamknięte oczy? Nie, ale patrzyła do nikąd, wlepiła je w pustkę sufitu. Chwilami gwałtownie przekręcała głowę z boku na bok. Kiedy krzyk się skończył, usnęła przy jego boku i przez całą noc trzymała go za rękę.

Już kiedy miała osiem lat, usypiała ściskając jedną swą rączką drugą i wyobrażała sobie, że trzyma mężczyznę, którego kocha, mężczyznę swego życia. Jeśli więc teraz ściskała przez sen rękę Tomasza z taką wytrwałością, to dlatego, że od dzieciństwa to trenowała i przygotowywała się do tego.

14.

Dziewczyna, która zamiast „zajść wyżej”, musi roznosić piwo pijakom, a w niedzielę prać brudną bieliznę rodzeństwa, gromadzi w sobie ogromny zapas witalności. o której nie śni się ludziom studiującym na uniwersytecie i ziewającym nad książkami. Teresa przeczytała więcej niż oni, dowiedziała się o życiu więcej niż oni, ale nigdy nie będzie tego świadoma. To, co odróżnia człowieka, który studiował od samouka, to nie miara wiedzy, ale różnica witalności i pewności siebie. Energia, z jaką Teresa rzuciła się po przyjeździe w życie, była jednocześnie namiętna i krucha. Jak gdyby czekała, że pewnego dnia ktoś jej powie: „Ty do nas nie należysz. Wracaj, skąd przyszłaś!” Cała jej chęć życia wisiała na cieniutkim włosku – na głosie Tomasza, który kiedyś wyciągnął na wierzch jej duszę lękliwie ukrytą we wnętrznościach.

Dostała posadę w laboratorium fotograficznym, ale to jej nie wystarczało. Chciała sama fotografować. Sabina, przyjaciółka Tomasza, pożyczyła jej trzy, cztery monografie sławnych fotografików, spotkała się z nią w kawiarni i wyjaśniła jej nad otwartymi książkami, co w tych zdjęciach jest interesujące. Teresa słuchała jej w milczącym skupieniu, jakie mało który profesor widuje na twarzach swych uczniów. Dzięki Sabinie zrozumiała związek fotografii z malarstwem i zmuszała Tomasza, żeby z nią chodził na wszystkie wystawy, jakie się tylko odbywały w Pradze. Wkrótce udało jej się umieścić swe zdjęcie w tygodniku ilustrowanym i pewnego dnia z laborantki stała się zawodowym fotoreporterem tygodnika.

Tego wieczoru poszli do baru z przyjaciółmi, aby uczcić jej awans. Tańczyła. Tomasz wpadł w zły humor, a kiedy nalegała, żeby jej powiedział, co się stało, przyznał się wreszcie w domu, że był o nią zazdrosny, widząc, jak tańczy z jego kolegą.

– Naprawdę byłeś o mnie zazdrosny? – pytała go dziesiątki razy, jak gdyby jej oznajmił, że przyznano jej nagrodę Nobla, a ona nie mogła w to uwierzyć.

Potem objęła go wpół i zaczęła z nim krążyć po pokoju. To nie był taniec towarzyski, jak przed godziną w barze. Były to jakieś skoczne, szaleńcze wiejskie podskoki, w trakcie których wyrzucała wysoko w górę nogi, przytupywała i ciągnęła go po całym pokoju. Niestety, wkrótce sama zaczęła być zazdrosna, a jej zazdrość nie była dla Tomasza nagrodą Nobla, ale brzemieniem, które miało być zeń zdjęte dopiero niedługo przed śmiercią.

15.

Maszerowała wokół basenu naga, razem z mnóstwem innych nagich kobiet, Tomasz stał w koszu zawieszonym pod stropem basenu, krzyczał na nie i zmuszał je, żeby śpiewały i robiły przysiady. Gdy któraś źle wykonywała ćwiczenia, zabijał ją strzałem z pistoletu.

Chcę jeszcze raz powrócić do tego snu: jej groza nie rozpoczęła się w chwili, kiedy Tomasz oddał pierwszy strzał. Sen był straszny

od samego początku. Iść nago marszowym krokiem wśród innych nagich kobiet – to był dla Teresy najbardziej podstawowy obraz koszmaru. Kiedy mieszkała u matki, nie wolno jej było zamykać się w łazience. Matka chciała jej w ten sposób powiedzieć: twoje ciało jest takie samo, jak wszystkie inne ciała; nie masz żadnego prawa do wstydu; nie masz żadnego powodu, by ukrywać to, co istnieje i tak w miliardach identycznych egzemplarzy. W świecie matki wszystkie ciała były takie same i maszerowały w szeregu za sobą. Nagość była dla Teresy od dzieciństwa znakiem obowiązkowego uniformizmu obozu koncentracyjnego, znakiem poniżenia.

Ale jeszcze jedna rzecz była koszmarna od samego początku snu: wszystkie kobiety musiały śpiewać! Nie tylko ich ciała były identyczne, identycznie nic nie warte, nie tylko były dźwięczącymi mechanizmami bez duszy, ale do tego cieszyły się z tego! Była to radosna solidarność bezdusznych. Kobiety były szczęśliwe, że odrzuciły brzemię duszy, tę śmieszną pychę, iluzję wyjątkowości, indywidualności, że każda jest podobna do każdej. Teresa śpiewała wraz z nimi, ale nie cieszyła się. Śpiewała ze strachu, że kiedy przestanie śpiewać, kobiety ją zabiją.

Ale co to znaczyło, że Tomasz do nich strzelał i że jedna po drugiej martwe padały do basenu?

Kobiety, które cieszą się ze swej jednakowości i nierozróżnialności, witają z radością swą przyszłą śmierć, która ich jednakowość uczyni absolutną. Wystrzał był więc tylko szczęśliwym uwieńczeniem ich makabrycznego marszu. Dlatego po każdym wystrzale zaczynały się radośnie śmiać i kiedy trup osuwał się pod powierzchnie wody, one śpiewały jeszcze głośniej.

A dlaczego tym, który strzelał, był właśnie Tomasz i dlaczego chciał zastrzelić również Teresę?

Dlatego, że to on właśnie posłał pomiędzy nie Teresę. To właśnie ten sen chce zakomunikować Tomaszowi, ponieważ Teresa nie umie mu tego sama powiedzieć. Przyszła do niego, by uciec ze świata matki, ze świata, w którym wszystkie ciała były sobie równe. Przyszła do niego po to, by jej ciało stało się czymś wyjątkowym, nie do zastąpienia. A on tymczasem postawił znak równości pomiędzy nią a innymi: wszystkie tak samo całuje, tak samo gładzi, nie robi żadnego, żadnego rozróżnienia pomiędzy ciałem Teresy i innymi ciałami. A więc posłał ją z powrotem do tego świata, z którego chciała uciec. Kazał jej nago maszerować razem z innymi nagimi kobietami.

16.

Śniły jej się na przemian trzy serie snów: pierwsza, w której szalały kotki, opowiadała o jej cierpieniach za życia. Druga pokazywała w nieskończonych wariantach obraz jej egzekucji. Trzecia mówiła o jej życiu po śmierci, kiedy poniżenie staje się stanem nieskończonym.

W tych snach nie było niczego do odszyfrowywania. Oskarżenie kierowane pod adresem Tomasza było tak jasne, że mógł tylko milczeć i ze spuszczoną głową gładzić rękę Teresy.

Oprócz tego, że były wymowne, jej sny były również piękne. Okoliczności tej nie dostrzegł Freud w swojej teorii snów. Sen jest nie tylko komunikatem (ewentualnie zaszyfrowanym komunikatem), ale również aktywnością estetyczną, grą wyobraźni, która jest wartością sama w sobie. Sen jest dowodem na to, że fantazja, marzenie o czymś, co się nie wydarzyło, należy do najgłębszych potrzeb człowieka. I tu jest korzeń zdradliwego niebezpieczeństwa snów. Gdyby sen nie był piękny, można by o nim szybko zapomnieć. A tymczasem Teresa wciąż powracała w myślach do swych snów, powtarzała je sobie w duchu, przemieniała w legendy. Tomasz żył pod hipnotycznym czarem męczącego piękna snów Teresy.

– Tereso, Teresko, dokąd mi odchodzisz? Przecież ty codziennie śnisz o śmierci, jak gdybyś naprawdę chciała odejść… – mówił jej, kiedy siedzieli koło siebie w kawiarni.

Był dzień, rozum i wola znów miały władzę. Kropelka czerwonego wina powoli ściekała po ściance kieliszka, a Teresa mówiła:

– Tomasz, to nie moja wina. Przecież ja wszystko rozumiem. Ja wiem, że mnie kochasz. Wiem, że te niewierności to nie jest żadna tragedia…

Patrzyła na niego z miłością, ale bała się nocy, która przyjdzie, bała się swoich snów. Jej życie rozpołowiło się. Walczyły o nią dzień z nocą.

17.

Ten, który ciągle chce zajść „gdzieś wyżej”, musi liczyć się z faktem, że pewnego dnia poczuje zawrót głowy. Cóż to jest zawrót? Lęk przed upadkiem? Ale czemu odczuwamy zawrót głowy również na szczycie wieży otoczonej bezpieczną bariera? Zawrót głowy to coś innego niż lęk przed upadkiem. Zawrót głowy oznacza, że nas ta głębia pod nami przyciąga, wabi, budzi w nas pragnienie upadku, przed którym bronimy się strachem.

Pochód nagich kobiet wokół basenu, trupy w wozie pogrzebowym, które cieszyły się, że Teresa jest martwa jak one, to było „na dole”, którego się lękała, skąd raz uciekła, ale który ją tajemnie wabił. To był jej zawrót głowy: wzywała ją do siebie słodka (prawie wesoła) rezygnacja z losu i z duszy. Wzywała ją do siebie solidarność bezdusznych i w chwilach słabości miała ochotę usłuchać tego wezwania i wrócić do matki. Miała chęć odwołać armię duszy z pokładu ciała; usiąść wśród przyjaciółek matki i śmiać się z tego, że któraś z nich głośno pierdnęła; maszerować wraz z nimi nago wokół basenu i śpiewać.

18.

To prawda, że aż do odejścia z domu Teresa walczyła z matką, ale nie zapominajmy, że przy tym nieszczęśliwie się w niej kochała. Była w stanie zrobić dla niej wszystko, gdyby tylko matka poprosiła ją o to głosem miłości. Siłę by odejść znalazła tylko dlatego, że nigdy tego głosu nie usłyszała.

Kiedy matka zrozumiała, że agresywnością niczego już u córki nie wskóra, zaczęła pisać do niej listy pełne skarg. Skarżyła się na męża, na szefa, na zdrowie, na dzieci i nazywała Teresę jedynym człowiekiem, jaki jej w życiu pozostał. Teresie wydawało się, że słyszy wreszcie głos matczynej miłości, głoś, do którego tęskniła przez dwadzieścia lat. Miała ochotę wrócić. Tym bardziej tego pragnęła, im była słabsza. Zdrady Tomasza nagle odsłoniły jej własną bezradność, a poczucie bezradności rodziło zawrót głowy, bezbrzeżne pragnienie upadku.

Pewnego razu matka zatelefonowała. Podobno ma raka. Jej życie można obliczać już tylko na miesiące. Ta wiadomość przemieniła rozpacz Teresy spowodowaną zdradami Tomasza w bunt. Robiła sobie wyrzuty, że zdradziła matkę dla mężczyzny, który jej nie kocha. Była skłonna zapomnieć wszystko, czym matka jej dokuczała. Przecież obydwie są w takiej samej sytuacji: matka kocha ojczyma tak, jak Teresa kocha Tomasza, a ojciec zadręcza matkę zdradami tak, jak Tomasz zadręcza Teresę. Jeśli matka była dla Teresy niedobra, to tylko dlatego, że zbyt wiele musiała wycierpieć.

Powiedziała Tomaszowi o chorobie matki i oznajmiła mu, że weźmie tydzień urlopu, aby móc do niej pojechać. Jej głos był pełen buntu.

Jak gdyby czując, że do matki przyciąga ją zawrót głowy, To masz nie życzył sobie tej podróży. Zadzwonił do szpitala w małym mieście. Ewidencja zachorowań na raka jest w Czechosłowacji szalenie dokładna, tak że bez trudu mógł stwierdzić, że u matki Teresy nie było śladu podejrzenia raka; nawet nie odwiedziła w ostatnim roku lekarza.

Usłuchała Tomasza i nie pojechała do matki. Ale jeszcze tego samego dnia upadła na ulicy i rozbiła sobie kolano. Jej chód stał się niepewny, prawie codziennie gdzieś się przewracała, o coś się raniła, a przynajmniej wypadał jej z ręki jakiś przedmiot.

Było w tym nieodparte pragnienie upadku. Żyła w ciągłym zawrocie głowy.

Ten, który upada, mówi: „Podnieś mnie!” Tomasz ją cierpliwie podnosił.

19.

„Chciałabym kochać się z tobą w mojej pracowni, jak gdyby to była scena. Wokół staliby ludzie i nie mieliby prawa zbliżyć się ani na krok. Ale nie mogliby spuścić z nas wzroku…”

Z biegiem czasu obraz ten tracił swe początkowe okrucieństwo zaczął ją coraz bardziej podniecać. Kilkakrotnie przywoływali szeptem tę sytuację, kiedy kochali się z Tomaszem.

Przyszło jej do głowy, w jaki sposób uniknąć osądu, jaki dostrzegała w zdradach Tomasza: niech ją bierze ze sobą! Niech bierze ją razem ze swymi kochankami! Może to był sposób, by uczynić jej ciało znów wyjątkowym, pierwszym wśród wszystkich. Jej ciało stałoby się jego alter ego, jego pomocnikiem i asystentem.

– Będę ci je rozbierać, myć w wannie, a potem ci je przyprowadzę… – szeptała do niego, kiedy leżeli przytuleni do siebie. Pragnęła, aby stali się jedną hermafrodyczną istotą, a ciała innych kobiet byłyby ich wspólną zabawką…

20.

Stać się alter ego jego poligamicznego życia! Tomasz nie chciał tego zrozumieć, ale ona nie mogła się pozbyć tej wizji i starała się zbliżyć z Sabiną. Zaproponowała, że zrobi jej serią zdjęć.

Sabina zaprosiła ją do pracowni i Teresa zobaczyła wreszcie rozległe pomieszczenie, na środku którego stał szeroki kwadratowy tapczan – jak podium.

– To wstyd, że jeszcze u mnie nie byłaś! – powiedziała Sabina i pokazała jej obrazy, które były oparte o ścianę. Wyciągnęła nawet skądś stare płótno, które malowała jeszcze w szkole. Widać było na nim budowę huty. Malowała je w czasach, kiedy na uczelni wymagano surowego realizmu (sztuka nierealistyczna była uważana za zamach na socjalizm), a Sabina wiedziona duchem przekory starała się być jeszcze surowsza od swych profesorów i malowała obrazy w taki sposób, by dotknięcia pędzla były niewidoczne i by przypominały kolorową fotografię.

– Ten obraz zepsułam. Kapnęła mi na płótno czerwona farba. Z początku byłam wściekła, ale potem ta plama zaczęła mi się podobać, wyglądała jak pęknięcie, jak gdyby huta nie była prawdziwą hutą, ale pękniętą dekoracją teatralną, na której huta jest tylko namalowaną iluzją. Zaczęłam bawić się tą szczeliną, poszerzać ją, wymyślać, co mogłoby być za nią widoczne. Tak namalowałam mój pierwszy cykl obrazów, który nazwałam „kulisy”. Nikt oczywiście nie mógł ich oglądać. Wyrzuciliby mnie ze szkoły. Zawsze na pierwszym planie był doskonale realistyczny świat, a za nim, jak gdyby za rozerwanym płótnem dekoracji, można było zobaczyć coś innego, tajemniczego albo abstrakcyjnego.

Zamilkła na chwilę, a potem jeszcze dodała:

– Na pierwszym planie było zrozumiałe kłamstwo, a w tle niezrozumiała prawda.

Teresa znów przysłuchiwała się z tym wspaniałym skupieniem, które mało który profesor widuje na twarzy swych uczniów i stwierdzała, że naprawdę wszystkie obrazy Sabiny, i dawne, i współczesne, mówią ciągle o tym samym, że wszystkie są jednoczesnym spotkaniem dwóch tematów, dwóch światów i że są jak zdjęcia zrobione przez podwójna ekspozycję. Krajobraz, spoza którego prześwituje nocna lampka. Ręka. która od tyłu rozrywa idylliczną martwą naturę z jabłkami, orzechami i rozświetloną choinką.

Poczuła podziw dla Sabiny, a ponieważ malarka zachowywała się bardzo przyjaźnie, podziwowi temu nie towarzyszył strach czy nieufność, ale przemieniał się on w sympatię.

Prawie zapomniała, że przyszła tu robić zdjęcia. Sabina musiała jej o tym przypomnieć. Oderwała oczy od obrazów i znów zobaczyła tapczan, który stał pośrodku pomieszczenia jak scena.

21.

Przy tapczanie stała szafka nocna, a na niej forma w kształcie ludzkiej głowy. Dokładnie takie same mają fryzjerzy i wsadzają na nie peruki. U Sabiny nasadzona na nią była nie peruka, ale melonik. Sabina uśmiechnęła się.

– To jest melonik po moim dziadku.

Taki melonik, czarny, twardy, okrągły Teresa widziała dotąd tylko w filmach. Taki kapelusz nosił Chaplin. Uśmiechnęła się, wzięła melonik do ręki i długo mu się przyglądała. Potem powiedziała:

– Chcesz, żebym cię w nim sfotografowała? Sabina długo śmiała się z tego zapytania. Teresa odłożyła melonik, wzięła aparat i zaczęła fotografować. Kiedy trwało to już prawie godzinę, spytała nagle:

– Nie chcesz, żebym cię sfotografowała nago?

– Nago? – zaśmiała się Sabina.

– Tak – powtórzyła odważnie swą propozycję Teresa.

– No, to musimy coś wypić – powiedziała Sabina i otworzyła butelkę wina.

Teresa czuła słabość w całym ciele, była skulona i milcząca, podczas kiedy Sabina chodziła po pracowni ze szklanką wina i rozgadała się o dziadku, który był starostą w małym mieście; Sabina nigdy go nie znała, a wszystko, co po nim pozostało, to ten melonik i jeszcze zdjęcie, na którym widać trybunę i stojących obok siebie kilku małomiasteczkowych notabli; jednym z nich jest dziadek; nie jest jasne, co robią na tej trybunie, chyba uczestniczą w jakiejś uroczystości albo odsłaniają pomnik jakiegoś innego notabla, który również nosił przy uroczystych okazjach melonik.

Sabina długo opowiadała o dziadku i o meloniku, a kiedy dopiła trzecią szklankę, powiedziała: „Poczekaj” i odeszła do łazienki.

Wróciła w płaszczu kąpielowym. Teresa wzięła aparat i przyłożyła wizjer do oka. Sabina odsłoniła przed nią płaszcz.

22.

Aparat służył Teresie jednocześnie za mechaniczne oko, przez które obserwowała kochankę Tomasza i za zasłonę, za którą ukrywała przed nią swą twarz.

Sabina potrzebowała nieco czasu, zanim zdecydowała się całkowicie odrzucić swój szlafrok. Sytuacja, w której się znalazła, okazała się jednak trudniejsza, niż przypuszczała. Kiedy fotografowanie trwało już kilka minut, podeszła do Teresy i powiedziała:

– A teraz ja będę fotografować ciebie. Rozbierz się.

Słowa „rozbierz się” Sabina słyszała wielokrotnie z ust Tomasza i utkwiły jej one w pamięci. Był to więc rozkaz Tomasza, który teraz kochanka Tomasza adresowała żonie Tomasza. Połączył on obydwie kobiety jednym magicznym zdaniem. Była to jego metoda; tak zamieniał nieoczekiwanie niewinną wymianę zdań z kobietami w sytuację erotyczną; nie przez czułe dotknięcie, pieszczotę, komplement, prośbę, ale poprzez rozkaz, który wypowiadał nagle, nieoczekiwanie, cichym głosem, ale jednak dobitnie i autorytatywnie i z takim jakby fizycznym dystansem: nigdy w tym momencie nie dotykał kobiety. Do Teresy również mówił często zupełnie takim samym tonem: „Rozbierz się!”, i nawet kiedy mówił to zupełnie cicho, nawet kiedy szeptał, był to jednak rozkaz i ona zawsze odczuwała w tym momencie podniecenie, płynące z faktu, że się poddaje. Teraz usłyszała te same słowa i ochota, by się im poddać była jeszcze większa dlatego, że poddanie się komuś obcemu jest szczególnym szaleństwem, szaleństwem w tym wypadku tym wspanialszym, że rozkaz wypowiada nie mężczyzna, ale kobieta.

Sabina zabrała jej aparat i Teresa rozebrała się. Stała przed Sabiną naga i rozbrojona. Dosłownie rozbrojona, bo bez aparatu, za którym przed chwilą ukrywała twarz i którym jednocześnie jak strzelbą mierzyła w Sabinę. Była wydana na łaskę kochanki Tomasza. To wspaniałe poddanie się ją oszałamiało. Pragnęła, by sekundy, w których stoi naprzeciw niej naga, nigdy się nie skończyły.

Myślę, że Sabina również poczuła ten dziwny czar sytuacji, w której żona jej kochanka stoi przed nią, zdumiewająco bezbronna i wstydliwa. Dwa albo trzy razy nacisnęła migawkę, a potem, jakby zlękła się tego oczarowania i chciała je jakoś spłoszyć, głośno się zaśmiała. Teresa roześmiała się również i obydwie kobiety ubrały się.

23.

Wszystkie poprzednie zbrodnie Rzeszy rosyjskiej były zakryte dyskretnym cieniem. Deportacja milionów Litwinów, zamordowanie setek tysięcy Polaków, likwidacja Tatarów krymskich, wszystko to pozostało w pamięci bez żadnego fotograficznego dokumentu, więc właściwie jako coś nie do udowodnienia, coś, co wcześniej a później będzie można ogłosić za mistyfikację. W przeciwieństw do tego inwazja na Czechosłowację w roku 1968 jest w całości obfotografowana i sfilmowana i dokumenty te leżą w archiwach całego świata. Czescy fotoreporterzy i operatorzy uświadomili sobie, że właśnie oni mogą zrobić to jedyne, co można było jeszcze zrobić zachować dla odległej przyszłości obraz gwałtu. Teresa przez całe siedem dni była na ulicach i fotografowała rosyjskich żołnierzy i oficerów we wszystkich sytuacjach, które ich kompromitowały. Rosjanie nie wiedzieli, co robić. Byli dokładnie poinstruowani, ja się mają zachowywać, kiedy ktoś będzie do nich strzelał albo rzucał kamieniami, ale nie mieli żadnych instrukcji, co robić, gdy ktoś wymierzy w nich obiektyw aparatu.

Zrobiła mnóstwo filmów. Mniej więcej połowę rozdała w formie niewywołanych negatywów dziennikarzom zagranicznym (granice były wciąż otwarte, dziennikarze przyjeżdżali z zagranicy przynajmniej na chwilę i byli wdzięczni za każdy dokument). Wiele spośród nich znalazła później w najrozmaitszych zagranicznych gazetach: były na nich czołgi, grożące pięści, zburzone domy, zabici przykryci czerwonobiałoniebieską flagą, młodzi chłopcy na motocyklach, którzy z wściekłą szybkością jeździli wokół rosyjskich czołgów i wymachiwali flagami czeskimi na długich drzewcach, młode dziewczyny w bardzo krótkich spódniczkach, które prowokowały nieszczęsnych zgłodniałych seksualnie rosyjskich żołnierzy całowały się na ich oczach z przypadkowymi przechodniami. Mówiłem już, że inwazja rosyjska była nie tylko tragedią, ale również świętem nienawiści pełnym przedziwnej euforii.

24.

Wzięła ze sobą do Szwajcarii około pięćdziesięciu fotografii, które sama wywołała z całą swą starannością i talentem. Poszła zaproponować je wielkiemu magazynowi ilustrowanemu. Redaktor przyjął ją życzliwie (wszyscy Czesi nosili jeszcze wokół głowy aureolę swego nieszczęścia, które wzruszało dobrych Szwajcarów), usadził ją w fotelu, przeglądał zdjęcia, chwalił je i wyjaśnił, że teraz, kiedy od wydarzeń upłynął już pewien czas, gazeta jego nie jest opublikowaniem zdjęć zainteresowana („mimo, że są bardzo piękne!”).

– Ale w Pradze nic się jeszcze nie skończyło! – protestowała i starała się mu wyjaśnić swym słabym niemieckim, że właśnie teraz kiedy kraj jest okupowany, w fabrykach, na przekór wszystkiemu, powstają rady robotnicze, studenci strajkują i cały kraj żyje swym życiem. Przecież to właśnie jest wspaniałe! I nikogo to nie interesuje!

Redaktor poczuł ulgę, kiedy do pokoju weszła energiczna kobieta i przerwała im rozmowę. Podała mu teczkę i powiedziała:

– Ma pan tu reportaż o plaży nudystów.

Redaktor był delikatnym człowiekiem i bał się, że Czeszka. która fotografowała czołgi, będzie uważać zdjęcia nagich ludzi za coś frywolnego. Dlatego położył teczkę daleko od siebie i szybko zwrócił się do kobiety:

– Przedstawiam ci naszą praską koleżankę. Przyniosła wspaniałe zdjęcia. Kobieta uścisnęła Teresie rękę i wzięła od niej zdjęcia.

– Niech pani tymczasem obejrzy moje – powiedziała. Teresa schyliła się nad teczką i wyjęła z niej fotografie. Redaktor zwrócił się do Teresy prawie przepraszająco:

– To jest dokładne przeciwieństwo tego, co pani fotografowała.

– Przeciwnie. To jest to samo – odpowiedziała Teresa.

Nikt nie zrozumiał tego zdania i ja również mam pewne kłopoty, kiedy chcę wyjaśnić, co Teresa miała na myśli, porównując plażę nudystów do inwazji rosyjskiej. Przeglądała zdjęcia i na dłużej zatrzymała się przy jednym, na którym stała obok siebie czteroosobowa rodzina: naga matka pochylona nad dziećmi, tak, że wielkie piersi zwisały jej jak krowie albo kozie wymiona, a z drugiej strony, podobnie nachylony, mężczyzna, którego genitalia wyglądały jak wymię miniaturowe.

– Nie podobają się pani? – spytał redaktor.

– Jest to wspaniale sfotografowane.

– Raczej temat jest szokujący – powiedziała fotoreporterka. – Od razu można po pani poznać, że nigdy nie poszłaby pani na plażę nudystów.

– Nie, nie poszłabym – odpowiedziała Teresa.

– Można jednak rozpoznać, skąd pani pochodzi. Komunistyczne kraje są strasznie purytańskie – uśmiechnął się redaktor. Fotoreporterka powiedziała z macierzyńską łagodnością:

– Nagie ciała, cóż to takiego! To jest normalne. Wszystko, co normalne jest piękne!

Teresa przypomniała sobie swą matkę, która nago chodziła po mieszkaniu. Słyszała w duchu śmiech, który rozległ się za jej plecami, kiedy biegła zaciągnąć zasłony, żeby nikt nie zobaczył jej matki nagiej.

25.

Fotoreporterka zaprosiła Teresę na kawę do bufetu.

– Te zdjęcia, które pani zrobiła są bardzo ciekawe. Zauważyłam, że ma pani szaloną wrażliwość na ciało kobiece. Wie pani, co mam na myśli… Te młode dziewczyny w takich prowokacyjnych ustawieniach…

– Te, które całują się przed rosyjskimi czołgami?

– Tak. Byłaby pani świetną fotografką mody. Tylko trzeba byłoby nawiązać kontakt z jakąś modelką. Najlepiej z kimś, kto sam dopiero stara się przebić, podobnie jak pani. Mogłaby pani zrobić kilka zdjęć, żeby się móc zaprezentować. Oczywiście, potrzeba nieco czasu, żeby się przebić. Tymczasem mogłabym zrobić dla pani jedną rzecz. Przedstawię panią redaktorowi, który prowadzi u nas rubrykę „Nasz ogródek”. Możliwe, że będzie potrzebował jakichś zdjęć kaktusów, róż i tak dalej.

– Bardzo pani dziękuję – powiedziała Teresa szczerze; wiedziała, że kobieta siedząca naprzeciwko jest pełna dobrej woli.

Ale potem powiedziała sobie: po co miałabym fotografować kaktusy? I poczuła niesmak na myśl o tym, że miałaby powtarzać to, co już raz przeżyła w Pradze: walkę o pracę, o karierę, o każde opublikowane zdjęcie. Powodem jej ambicji nigdy nie była próżność. To, czego pragnęła, to była ucieczka ze świata matki. Tak, stało się to dla niej całkiem jasne: pracowała nad fotografią bardzo gorliwie, ale równie dobrze mogła tę gorliwość ofiarować jakiejkolwiek innej działalności, ponieważ fotografowanie było jedynie środkiem, by zajść „gdzieś wyżej” i żyć obok Tomasza.

– Wie pani… Mój mąż jest lekarzem i zarobi również na mnie, Nie muszę fotografować – powiedziała. Fotoreporterka odpowiedziała:

– Nie rozumiem, jak mogłaby pani porzucić fotografowanie, kiedy robi pani tak wspaniałe zdjęcia. Tak, fotografowanie w dniach inwazji to było coś całkiem innego. Nie robiła tego ze względu na Tomasza. Była to namiętność. Ale nie namiętność do fotografowania, tylko namiętność nienawiści. Taka sytuacja już się nigdy nie powtórzy. Zresztą właśnie tych fotografii, które robiła z taką namiętnością, nikt już dziś nie chce, bo nie są już aktualne. Tylko kaktus jest wiecznie aktualny. Ale kaktusy nic jej nie obchodzą.

– Jest pani bardzo dobra dla mnie. Ale wolę siedzieć w domu. Nie muszę mieć pracy – powiedziała. Fotoreporterka zapytała:

– I to pani wystarcza, siedzieć w domu?

– Wolę to niż fotografować kaktusy – odpowiedziała Teresa.

– Nawet jeśli są to tylko kaktusy, jest to pani życie. Kiedy żyje pani tylko dla swego męża, to nie jest pani życie. Teresa poczuła nagle rozdrażnienie:

– Moje życie to mój mąż, a nie kaktusy.

Również fotoreporterka mówiła z rozdrażnieniem:

– Chce mi pani może powiedzieć, że jest pani szczęśliwa?

– Oczywiście, że jestem szczęśliwa! – odpowiedziała Teresa (wciąż tak samo rozdrażniona).

– Coś takiego może powiedzieć tylko… – fotoreporterka nie chciała dokończyć. Teresa dokończyła za nią:

– Chciała pani powiedzieć: tylko bardzo ograniczona kobieta. Fotoreporterka opanowała się i powiedziała:

– Nie ograniczona. Anachroniczna.

– Ma pani rację. Dokładnie to samo mówi o mnie mój mąż – odpowiedziała Teresa zamyślając się.

26.

Ale Tomasz całymi dniami siedział w szpitalu, a ona była sama w domu. Dobrze chociaż, że miała Karenina, z którym mogła chodzić na długie spacery! Kiedy wracała do domu, zasiadała nad podręcznikiem niemieckiego i francuskiego. Ale było jej smutno i nie mogła się skupić. Często przypominało jej się przemówienie, które Dubczek wygłosił przez radio po swym powrocie z Moskwy. Zapomniała kompletnie, co mówił, ale wciąż słyszała jego drżący głos. Myślała o nim: obcy żołnierze zaaresztowali go, przywódcę suwerennego państwa w jego własnym kraju, wywieźli, trzymali przez cztery dni gdzieś w ukraińskich górach, dawali mu do zrozumienia, że go zastrzelą, jak to zrobili przed dwunastu laty z jego węgierskim poprzednikiem Imre Nagy, potem zawieźli go do Moskwy, kazali się wykąpać, ogolić, ubrać, zawiązać krawat, oznajmili, że egzekucji nie będzie, zarządzili, że znów musi się uważać za przywódcę państwa, usadzili go za stołem naprzeciwko Breżniewa i zmusili do pertraktacji. Wrócił potem poniżony i przemawiał do poniżonej narodu. Był tak poniżony, że nie był w stanie mówić. Teresa nigdy nie zapomni tych strasznych pauz w środku zdań. Czy był aż ta zmęczony? Chory? Zatruli go narkotykami? Albo była to po prostu rozpacz? Jeśli po Dubczeku nie pozostanie nic innego, to zostaną na pewno te straszne, długie pauzy, w których nie mógł oddychać, w których łapał oddech na uszach całego narodu przylepionego do radioodbiorników. W tych pauzach zawierał się cały koszmar, który spadł na ich ziemię. Było to siódmego dnia inwazji, słuchała jego wystąpienia w redakcji jednego z dzienników, który i tych dniach zmienił się w gazetę ruchu oporu. Wszyscy, którzy tam wtedy słuchali Dubczeka, nienawidzili go. Mieli mu za złe kompromis, na który poszedł, czuli jak jego poniżenie ich poniża, jego słabość ich obraża.

Kiedy teraz w Zurychu wspomina ten moment, nie czuje już dla Dubczeka pogardy. Słowo słabość nie brzmi już dla niej jak wyrok. W konfrontacji z przemocą człowiek zawsze jest słaby, choćby miał ciało atlety jak Dubczek. Ta słabość, która wydawała się im wtedy nieznośna, odrażająca i która wygnała ich z kraju, nagle zaczęła ją przyciągać. Uświadomiła sobie, że przynależy do słabych, do obozu słabych, do kraju słabych i że powinna dochować im wierności właśnie dlatego, że są słabi i że muszą z trudem łapać oddech w środku zdania.

Ta słabość przyciągała ją jak przepaść. Przyciągała ją, ponieważ ona sama czuła się słaba. Znów zaczęła być zazdrosna i znów trzęsły się jej ręce. Tomasz widział to i zrobił gest, który dobrze znała, wziął jej dłonie w swoje i chciał je uspokoić silnym uściskiem. Wyrwała mu je.

– Co ci jest? – spytał.

– Nic.

– Co chcesz, żebym zrobił dla ciebie?

– Chcę, żebyś był stary. O dziesięć lat starszy! O dwadzieścia lat starszy!

Chciała przez to wyrazić: chcę, żebyś był słaby. Żebyś był równi słaby jak ja.

27.

Karenin nigdy nie pragnął przeprowadzki do Szwajcarii. Karenin nienawidził zmian. Czas pieska nie biegnie w linii prostej, nie posuwa się wciąż do przodu, od jednego zdarzenia do drugiego. Rozgrywa się w kręgu, podobnym do ruchu wskazówek zegara, które również nie biegną wariacko naprzód, ale kręcą się w kółko po cyferblacie, dzień po dniu powtarzając tę samą trasę. Wystarczyło, żeby kupili w Pradze nowe krzesło albo przestawili doniczkę, aby Karenin z niesmakiem na to zareagował. Wytrącało go to z jego czasu. Jak gdyby ktoś wskazówkom na cyferblacie wciąż podmieniał cyfry godzin.

Pomimo to udało mu się dość szybko odtworzyć w zurychskim mieszkaniu stary porządek i stare ceremonie. Tak samo jak w Pradze wskakiwał rano do nich do łóżka, aby razem z nimi przywitać dzień, odprowadzał Teresę na pierwsze poranne zakupy i jak w Pradze domagał się regularnych spacerów.

Był zegarem ich życia. W chwilach poczucia beznadziei mówiła sobie, że musi wytrzymać ze względu na niego, bo jest jeszcze słabszy od niej, chyba nawet jeszcze słabszy od Dubczeka i od jej opuszczonej ojczyzny.

Wróciła właśnie ze spaceru, kiedy zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę i zapytała, kto mówi.

Był to głos kobiety; mówiła po niemiecku i chciała rozmawiać z Tomaszem. Głos był niecierpliwy i Teresie wydawało się, że brzmi w nim pogarda. Kiedy powiedziała, że Tomasza nie ma w domu i że nie wie, kiedy wróci, kobieta po drugiej stronie zaśmiała się i odłożyła słuchawkę bez pożegnania.

Teresa wiedziała, że nic w ogóle się nie stało. Mogła to być pielęgniarka ze szpitala, pacjentka, sekretarka, ktokolwiek. Pomimo to była zdenerwowana i nie mogła się nad niczym skupić. Uświadomiła sobie wtedy, że straciła i tę resztkę sił, którą miała w Czechach i że nie jest w stanie wytrzymać nawet takiego incydentu.

Jest za granicą i nie ma pod sobą siatki asekuracyjnej, którą daje człowiekowi jego własny kraj, w którym ma rodzinę, kolegów, przyjaciół i gdzie bez trudu porozumie się w języku znanym od dzieciństwa. W Pradze była zależna od Tomasza tylko sercem. Tutaj jest od niego zależna we wszystkim. Co by się z nią stało, gdyby ją opuścił? Ma więc przeżyć całe życie w strachu, że go utraci?

Powiedziała sobie: ich spotkanie od początku opierało się na nieporozumieniu. „Anna Karenina”, którą ściskała pod pachą była fałszywą legitymacją i okłamała nią Tomasza. Jedno drugiemu stworzyło piekło, mimo że się kochają. To, że się kochają, jest dowodem na to, że błąd nie leży w nich samych, w ich zachowaniu czy w niestałości ich uczuć, ale po prostu nie pasują do siebie, ponieważ on jest silny, a ona słaba. Jest jak Dubczek, który robi w środku zdania półminutową pauzę, jest jak jej ojczyzna, która z trudem łapie oddech, jąka się i nie może mówić.

I właśnie ten słaby musi znaleźć dość siły, by odejść, jeśli ten silny jest za słaby, by umieć skrzywdzić słabego.

Mówiła to sobie i przytulała twarz do kudłatego łba Karenina.

– Nie gniewaj się, Kareninie. Będziesz musiał raz jeszcze zmienić mieszkanie.

28.

Siedziała wtulona w róg przedziału, nad jej głową leżała ciężka walizka, Karenin przywarł jej do nóg. Myślała o kucharzu z restauracji, w której pracowała, kiedy mieszkała u matki. Wykorzystywał każdą okazję, żeby dać jej klapsa w pośladki i często na oczach wszystkich domagał się, żeby się z nim przespała. Dziwne, że myślała teraz właśnie o nim. Był dla niej ucieleśnieniem wszystkiego, co było jej wstrętne. Ale teraz wyobrażała sobie, że go odszuka i powie mu: „Mówiłeś, że chcesz się ze mną przespać. Oto jestem.

Pragnęła zrobić coś takiego, od czego nie miałaby odwrotu. Pragnęła zniszczyć brutalnie całą przeszłość swych ostatnich siedmiu lat. Był to zawrót głowy. Oszałamiające, nie do opanowania pragnienie upadku.

Moglibyśmy nazwać zawrót głowy pijaństwem słabości. Człowiek uświadamia sobie swą słabość i nie chce się przed nią bronić; pragnie jej się poddać. Słabość go upija, chce być jeszcze słabszy, chce upaść pośrodku placu, na oczach wszystkich, chce być na dnie, jeszcze niżej niż na dnie.

Przekonywała samą siebie, że nie zostanie w Pradze i nie będzie już fotoreporterem. Wróci do małego miasta, skąd kiedyś odwołał ją głos Tomasza.

Ale kiedy przyjechała do Pragi, musiała zostać w niej jednak przez pewien czas i pozałatwiać mnóstwo praktycznych spraw. Zaczęła odkładać odjazd.

Tak minęło pięć dni, aż w mieszkaniu zjawił się nagle Tomasz. Karenin długo podskakiwał i lizał go po twarzy, tak że uwolnił ich na długą chwilę od konieczności, by coś powiedzieć.

Czuli się, jak gdyby stali pośrodku śnieżnej pustyni i drżeli z zimna.

Potem zbliżyli się do siebie jak kochankowie, którzy się jeszcze nie pocałowali.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Tak – odpowiedziała.

– Byłaś już w tygodniku?

– Dzwoniłam tam.

– I?

– Nic. Czekałam.

– Na co?

Nie odpowiedziała. Nie mogła mu powiedzieć, że czekała na niego.

29.

Wracamy do momentu, który już znamy. Tomasz był zrozpaczony i bolał go żołądek. Usnął dopiero nad ranem.

Wkrótce potem zbudziła się Teresa. (Rosyjskie samoloty krążyły nad Pragą i ich huk nie dawał spać.) Jej pierwszą myślą było: wrócił dla niej. Dla niej zmienił swój los. Teraz już nie on będzie odpowiedzialny za nią, ale ona za niego.

Ta odpowiedzialność wydawała jej się ponad siły.

Ale potem nagle przypomniała sobie, że wczoraj, chwilę potem, kiedy stanął w drzwiach ich mieszkania, na praskim kościele wybiła szósta. Kiedy spotkali się pierwszy raz, kończyła pracę o szóstej. Zobaczyła go siedzącego na żółtej ławce i słyszała dzwon na wieży.

Nie, to nie przesądność, to poczucie piękna uwolniło ją od lęku i napełniło nową wolą życia. Ptaki przypadków znów obsiadły jej ramiona. Miała łzy w oczach i czuła bezmiar szczęścia, że oto słyszy obok jego oddech.

Загрузка...