Dopiero w 1980 roku mogliśmy dowiedzieć się z „Sunday Times”, jak umarł syn Stalina Jaków. W czasie II wojny światowej umieszczono go jako jeńca w niemieckim obozie razem z oficerami angielskimi. Mieli wspólną ubikację. Syn Stalina zostawiał ją zapaskudzoną. Anglicy nie mieli ochoty patrzeć na ubikację umazaną gównem, nawet jeśli było to gówno syna najpotężniejszego wówczas człowieka świata. Wytknęli mu to. Obraził się. Wytknęli mu to ponownie i zmusili go, żeby wyczyścił latrynę. Zdenerwował się, pokłócił się z nimi, pobili się. Wreszcie zażądał widzenia z komendantem obozu. Chciał, żeby ich rozsądził, ale zadufany Niemiec odmówił rozmawiania o gównie. Syn Stalina nie potrafił znieść poniżenia. Miotając w niebo straszne rosyjskie przekleństwa rzucił się pędem ku naelektryzowanym drutom, które otaczały obóz. Runął na nie. Jego ciało, które już nigdy nie zanieczyści Anglikom klozetu, zawisło w bezruchu.
Syn Stalina nie miał łatwego życia. Ojciec spłodził go z kobietą, którą potem wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi zastrzelił. Młody Stalin był więc synem Boga (gdyż ojciec jego był czczony jak Bóg), a jednocześnie był przez Boga odtrącony. Ludzie bali się go podwójnie: mógł im zaszkodzić swą mocą (jednak był synem Stalina) i swą przyjaźnią (zamiast odtrąconego syna, ojciec mógł ukarać jego przyjaciół). Odtrącenie i wyniesienie, szczęście i nieszczęście, nikt inny nie odczuł konkretniej, jak wymienne są te przeciwieństwa i że od jednego bieguna ludzkiej egzystencji do drugiego jest tylko krok. Potem, na początku wojny, wzięli go do niewoli Niemcy, a inni jeńcy, należący do narodu, który zawsze był mu do głębi duszy wstrętny przez swoją niezrozumiałą powściągliwość, oskarżyli go, że jest nieczysty. Jego, który niósł na swych barkach największy dramat (był zarazem synem Boga i strąconym aniołem), miano by sądzić nie za rzeczy podniosłe (dotyczące Boga i aniołów), lecz za gówno? Od najwyższego dramatu do najniższego jest więc tak zawrotnie blisko?
Zawrotnie blisko? Czy bliskość może przyprawić o zawrót głowy?
Może. Kiedy biegun północny zbliży się do południowego na wyciągnięcie dłoni, kula ziemska zniknie, a człowiek ocknie się w pustce, która mu zakręci w głowie i powali go na kolana.
Jeżeli odtrącenie i wyniesienie są jednym i tym samym, jeżeli nie ma różnicy między podniosłością a nikczemnością, jeżeli syn Boga może być sądzony za gówno, egzystencja ludzka traci swą wagę i staje się nieznośnie lekka. W tym momencie syn Stalina zaczyna biec na druty elektryczne, by rzucić na nie swe ciało jak na szalę wagi, której długie ramię jest obciążone nicością świata, który stracił swój wymiar.
Syn Stalina oddał życie za gówno. Ale śmierć za gówno nie jest śmiercią bez sensu. Niemcy, którzy oddawali życie, aby rozszerzyć terytorium swej Rzeszy na wschód, Rosjanie, którzy umierali, aby władza ich ojczyzny sięgała dalej na zachód, tak, ci umierali za głupstwa, ich śmierć jest pozbawiona sensu i ogólniejszego znaczenia. Natomiast śmierć syna Stalina była wobec ogólnego kretynizmu wojny jedyną śmiercią metafizyczną.
Kiedy byłym mały i oglądałem Stary Testament w wersji dla dzieci, ozdobiony rycinami Gustawa Doré, widziałem tam Pana Boga na chmurze. Był to stary człowiek z oczami, nosem i długą brodą, mówiłem więc sobie, że skoro ma usta, musi jeść. A skoro je, musi mieć również kiszki. Ta myśl peszyła, bo choć byłem dzieckiem z rodziny raczej niewierzącej, czułem, że wyobrażenie Bożych kiszek ma w sobie coś ze świętokradztwa.
Bez jakiegokolwiek przygotowania teologicznego, spontanicznie rozumiałem więc już jako dziecko nieodłączność gówna i Boga i płynącą stąd wątpliwość, dotyczącą podstawowej tezy antropologii chrześcijańskiej, według której człowiek został stworzony na podobieństwo boże. Albo – albo: albo człowiek jest stworzony na podobieństwo boże i wówczas Bóg ma kiszki, albo Bóg nie ma kiszek i człowiek nie jest do niego podobny.
Starzy gnostycy odczuwali to równie dobrze jak ja w wieku pięciu lat. Walentyn, wielki mistrz gnozy w II wieku, chcąc rozwiązać ten przeklęty problem twierdził, że Jezus jadł, pił, ale nie defekował.
Gówno jest trudniejszym problemem teologicznym niż zło. Bóg obdarzył człowieka wolnością, możemy więc koniec końców przyjąć, że nie jest odpowiedzialny za zło, które człowiek czyni. Ale odpowiedzialność za gówno ponosi w pełni ten, który stworzył człowieka.
Święty Hieronim z IV wieku nie dopuszczał myśli, jakoby Adam z Ewą mieli w raju spółkować. Jahannes Scottus Eriugena. wielki teolog IX wieku, przeciwnie, myśl taką dopuszczał. Wyobrażał sobie jednak, że Adam podnosił członek tak, jak podnosi się rękę lub nogę, to znaczy kiedy chciał i jak chciał. Nie szukajmy za tym wyobrażeniem wiecznego marzenia mężczyzny zżeranego strachem przed impotencją. Myśl Scotta Eriugeny ma inny sens. Jeżeli członek może się podnieść na zwykły rozkaz mózgu, oznacza to, że podniecenie jest na świecie zbyteczne. Członek nie dlatego podnosi się, że jesteśmy podnieceni, ale dlatego, że mu to nakazujemy. Tym. co wielkiemu teologowi wydawało się nie do pogodzenia z rajem, nie było spółkowanie i związana z nim rozkosz. Nie do pogodzenia z rajem było podniecenie. Zapamiętajmy to dobrze: w raju istniała rozkosz, ale nie podniecenie.
W tezie Scotta Eriugeny znajdujemy klucz do jakiegoś teologicznego usprawiedliwienia (inaczej mówiąc teodycei) gówna. Dopóki człowiek przebywał w raju, bądź nie defekował (podobnie jak Jezus według wyobrażeń Walentyna) bądź – co wydaje mi się prawdopodobniejsze – gówno nie było uważane za coś wstrętnego. Bóg dał człowiekowi poznać wstręt w chwili, gdy wygnał go z raju. Człowiek zaczął ukrywać to, czego się wstydził, a w momencie kiedy się obnażył został oślepiony ogromną łuną. Tak więc zaraz po tym, jak poznał wstręt poznał i podniecenie. Bez gówna – w dosłownym i metaforycznym tego słowa znaczeniu – nie byłoby miłości seksualnej takiej, jaką znamy. Takiej, której towarzyszy bicie serca i olśnienie zmysłów. Opowiadałem już w trzeciej części tej powieści o półnagiej Sabinie, która stoi w meloniku na głowie obok ubranego Tomasza. Coś wtedy przemilczałem. Kiedy patrzyła na siebie w lustrze, czując podniecenie zrodzone z własnej śmieszności, przemknęło jej przez głowę wyobrażenie, że Tomasz ją tak, z tym melonikiem na głowie sadza na misce klozetowej, a ona wypróżnia przed nim kiszki. W tym momencie serce zaczęło jej walić, przestała nad sobą panować, ściągnęła Tomasza na dywan i wkrótce krzyczała z rozkoszy.
Spór między tymi, którzy twierdzą, że świat został stworzony przez Boga, a tymi, którzy uważają, że powstał sam z siebie, dotyczy czegoś, co przekracza nasz rozum i doświadczenie. O wiele wyraźniejsza różnica dzieli tych, którzy wątpią w sens bytu, który został człowiekowi dany (wszystko jedno w jaki sposób, czy przez kogo) od tych, którzy go bez zastrzeżeń akceptują.
Za wszystkimi europejskimi wiarami religijnymi i politycznymi stoi pierwszy rozdział Genesis, z którego wypływa, że świat został stworzony właściwie, że byt jest dobrem, należy więc się mnożyć. Nazwijmy tę podstawową wiarę kategoryczną zgodą na byt.
Jeśli jeszcze do niedawna słowo „gówno” bywało w książkach wykropkowywane, nie działo się to z powodów moralnych. Nie będziecie przecież twierdzić, że gówno jest niemoralne. Niezgoda na gówno ma charakter metafizyczny. Chwila defekowania jest codziennym dowodem na to, że Stwór Boski jest nie do przyjęcia. Albo – albo: albo możemy zgodzić się na gówno (a wtedy nie zamykajmy drzwi do ubikacji!), albo zostaliśmy stworzeni w sposób nie do przyjęcia.
Wynika z tego, że estetycznym ideałem kategorycznej zgody na byt jest świat, w którym gówno jest zanegowane i wszyscy się zachowują jakby nie istniało. Ten estetyczny ideał nazywa się kiczem.
Jest to niemieckie słowo, zrodzone w samym środku sentymentalnego XIX wieku, które przeniknęło do wszystkich języków. Ale my w Europie Środkowej rozumiemy w pełni jego metafizyczne znaczenie: kicz jest absolutną negacją gówna w dosłownym i metafizycznym tego słowa znaczeniu; kicz eliminuje ze swego pola widzenia wszystko, co w ludzkiej egzystencji jest esencjonalnie nie do przyjęcia.
Pierwszy wewnętrzny bunt Sabiny przeciw komunizmowi miał charakter nie etyczny, ale estetyczny. Tym, co ją odpychało, była jednak w znacznie mniejszym stopniu brzydota komunistycznego świata (zniszczone zamki zamienione w chlewy) niż maska piękna, którą sobie nakładał, inaczej mówiąc komunistyczny kicz. Jego modelem jest uroczystość zwana Pierwszym Maja.
Widziała pochody pierwszomajowe w czasach, kiedy ludzie byli jeszcze w pełni entuzjazmu albo kiedy jeszcze entuzjazm pilnie udawali. Kobiety były ubrane w czerwone, białe i niebieskie koszulki, tak że widziane z balkonów i okien tworzyły różne figury: gwiazdy pięcioramienne, serca, litery. Między poszczególnymi częściami pochodu szły małe orkiestry grające do marszu. Kiedy pochód zbliżał się do trybuny, najbardziej znudzone twarze rozjaśniał uśmiech, jakby chciały dowieść, że cieszą się jak należy albo dokładniej, że jak należy zgadzają się. Nie szło jednak o zwykłą polityczną zgodę na komunizm, lecz o zgodę na byt jako taki. Święto Pierwszego Maja sięgało korzeniami do głębokiej studni kategorycznej zgody na byt. Niepisanym, niewypowiedzianym hasłem pochodu nie było „niech żyje komunizm!”, lecz „niech żyje życie!”. Siła i pułapka polityki komunistów polegały na tym, że sobie to hasło przywłaszczyli. Ta właśnie idiotyczna tautologia („niech żyje życie!”) przyciągała do pochodu komunistycznego również tych, którym idee komunizmu były obojętne.
Dziesięć lat później (żyła już wówczas w Ameryce) przyjaciel jej przyjaciół, pewien senator amerykański wiózł ją swym ogromnym autem. Na tylnym siedzeniu tłoczyła się czwórka dzieci. Senator zatrzymał wóz, dzieci wysiadły i pobiegły wielkim trawnikiem w stronę stadionu, na którym było sztuczne lodowisko. Senator siedział za kierownicą i patrzył z rozrzewnieniem na te cztery biegnące figurki, a potem odwrócił się do Sabiny:
– Niech Pani na nie spojrzy. – Zatoczył ręką krąg, który miał objąć stadion, trawnik i dzieci. – To nazywam szczęściem.
Za tym słowami kryła się nie tylko radość z tego, że dzieci biegną, a trawa rośnie, ale również manifestacja zrozumienia wobec kobiety, która przybyła z ziemi komunizmu, gdzie, według wyobrażeń senatora, trawa nie rośnie, a dzieci nie biegają.
Ale Sabina w tej właśnie chwili wyobraziła sobie tego senatora na trybunie na placu w Pradze. To, co rysowało się na jego twarzy, było dokładnie takim samym uśmiechem, jaki komunistyczni przywódcy kierowali z wyżyn swej trybuny do uśmiechających się tak samo obywateli na dole w pochodzie.
Skąd ten senator wiedział, że dzieci oznaczają szczęście? Czy zajrzał im w głąb duszy? A może w chwili, kiedy zniknęły z jego pola widzenia, troje rzuciło się na czwarte i zaczęli się bić?
Senator miał na poparcie swego twierdzenia jeden jedyny argument: uczucie. Tam, gdzie przemawia serce, nie wypada, aby rozum zgłaszał wątpliwości. W krainie kiczu panuje dyktatura serca. Ale uczucie, które budzi kicz, musi być takie, aby mogły je podzielać masy. Dlatego kicz nie może się opierać na sytuacji wyjątkowej, ale na podstawowych obrazach, które ludzie mają wbite w świadomość: niewdzięczna córka, odtrącony ojciec, dzieci biegnące po trawniku, zdradzona ojczyzna, wspomnienie pierwszej miłości.
Kicz wyciska dwie łzy wzruszenia. Pierwsza łza mówi: jakie to piękne, dzieci biegnące po trawniku!
Druga łza mówi: jakie to piękne, wzruszyć się wraz z całą ludzkością dziećmi biegnącymi po trawniku!
Dopiero ta druga łza robi z kiczu kicz.
Braterstwo wszystkich ludzi świata można zbudować wyłącznie na kiczu.
Nikt tego nie wie lepiej niż politycy. Kiedy znajdą się w pobliżu aparatu fotograficznego, zaraz łapią najbliższe dziecko, aby je podnieść do góry i całować w policzki. Kicz jest estetycznym ideałem wszystkich polityków, wszystkich politycznych partii i ruchów.
W społeczeństwie, w którym istnieją obok siebie różne kierunki polityczne i ich wpływy się wzajemnie znoszą albo ograniczają, możemy jeszcze jako tako uciec przed inkwizycja kiczu. Jednostka może uchronić swa osobowość, a artysta stworzyć nieoczekiwane dzieła. Ale tam, gdzie pełną władzę ma jeden jedyny ruch polityczny, znajdujemy się natychmiast w krainie kiczu totalnego.
Jeżeli mówię totalnego, oznacza to, że wszystko, co narusza kicz, jest eliminowane z życia: każdy przejaw indywidualizmu (dlatego, że każda odrębność jest plunięciem w twarz uśmiechającemu się braterstwu), każda wątpliwość (dlatego, że kto zaczyna wątpić w drobiazgi, musi skończyć na zwątpieniu w życie jako takie), ironia (dlatego, że w krainie kiczu wszystko należy traktować ze śmiertelną powagą), ale i matka, która porzuciła rodzinę albo mężczyzna, który woli mężczyzn od kobiet i zagraża świętemu przykazaniu kochajcie się i rozmnażajcie się.
Z tego punktu widzenia możemy uważać tak zwany gułag za rodzaj fosy septycznej, do której kicz totalny wyrzuca odpadki.
Pierwsze dziesięciolecie po II wojnie światowej było okresem najstraszniejszego terroru stalinowskiego. Wtedy zamknęli za jakieś głupstwo ojca Teresy, a ją, dziesięcioletnią dziewczynkę, wyrzucili z mieszkania. W tym samym czasie dwudziestoletnia Sabina studiowała na Akademii Sztuk Pięknych. Profesor marksizmu wyjaśniał jej i jej kolegom taką oto tezę sztuki socjalistycznej: radzieckie społeczeństwo zaszło tak daleko, że podstawowy konflikt, jaki tam istnieje, nie jest konfliktem między dobrym a złym, ale między dobrym a lepszym. Gówno (to znaczy to, co jest esencjonalnie nie do przyjęcia) mogło więc istnieć tylko „po drugiej stronie” (na przykład w Ameryce) i tylko stamtąd, z zewnątrz, przenikać jako coś obcego (na przykład w postaci szpiegów) do świata dobrych i lepszych.
I rzeczywiście, radzieckie filmy, które w tych najokrutniejszych czasach zalały kina wszystkich krajów komunistycznych, tchnęły niewiarygodną niewinnością. Największy konflikt, który mógł się rozgrywać między dwoma Rosjanami, to było nieporozumienie miłosne: on sądził, że ona go już nie kocha, ona o nim myślała tak samo. Na końcu padali sobie w objęcia i lali łzy szczęścia.
Konwencjonalna interpretacja tych filmów jest dzisiaj taka: pokazują ideał komunistyczny, gdy tymczasem rzeczywistość komunizmu była o wiele gorsza.
Sabina buntowała się przeciwko takiej interpretacji. Kiedy wyobraziła sobie, że świat radzieckich kiczów miałby się stać rzeczywistością, a ona miałaby w niej żyć, mróz jej chodził po plecach. Bez najmniejszego wahania wybrałaby życie w rzeczywistym reżymie komunistycznym z wszystkimi jego prześladowaniami i kolejkami po mięso. W rzeczywistym komunistycznym świecie da się żyć. W świecie spełnionego komunistycznego ideału, w tym świecie uśmiechniętych idiotów, z którymi nie mogłaby zamienić słowa, w ciągu tygodnia umarłaby z przerażenia.
Wydaje się, że uczucie, które w Sabinie budził radziecki kicz, jest podobne do przerażenia, które przeżywała Teresa we śnie, kiedy maszerowała z nagimi kobietami wokół basenu i była zmuszona do śpiewania wesołych pieśni. Pod powierzchnią unosiły się trupy. Teresa nie mogła zwrócić się do żadnej z kobiet z jakimkolwiek słowem, z jakimkolwiek pytaniem. Usłyszałaby w odpowiedzi tylko kolejną strofę pieśni. Nie mogła do żadnej nawet ukradkiem mrugnąć. Zaraz by na nią wskazały, żeby mężczyzna zawieszony w koszu nad basenem ją zastrzelił.
Sen Teresy odsłania prawdziwą funkcję kiczu: kicz jest parawanem zasłaniającym śmierć.
W krainie totalnego kiczu odpowiedzi są z góry znane i wykluczają jakiekolwiek pytania. Wynika z tego, że rzeczywistym przeciwnikiem totalnego kiczu jest człowiek, który pyta. Pytanie jest jak nóż, który rozcina płótno namalowanej dekoracji, abyśmy mogli zajrzeć, co się za nią kryje. Tak zresztą wyjaśniła kiedyś Sabina Teresie sens swoich obrazów: na pierwszym planie jest zrozumiałe kłamstwo, a zza niego prześwituje niezrozumiała prawda.
Tyle, że ci, którzy walczą przeciwko tak zwanym totalnym reżymom, z trudem mogliby walczyć za pomocą pytań i wątpliwości. Oni również potrzebują pewników i prostych prawd, które byłyby zrozumiałe dla jak najszerszych kręgów i wywoływałyby kolektywne łkanie.
Pewnego razu jakaś polityczna organizacja w Niemczech urządziła Sabinie wystawę. Sabina wzięła w ręce katalog: było tam jej zdjęcie, przekreślone rysunkiem drutów kolczastych. W środku wydrukowano jej życiorys, podobny do życiorysów męczenników i świętych: cierpiała, walczyła z niesprawiedliwością, musiała opuścić umęczoną ojczyznę i walczy w dalszym ciągu. „Za pomocą swych obrazów walczy o szczęście” – takie było ostatnie zdanie tego tekstu.
Protestowała, ale nie zrozumiano jej.
Czyż nie jest prawdą, że w komunizmie sztuka nowoczesna jest prześladowana?
Odpowiedziała z wściekłością:
– Moim wrogiem nie jest komunizm, ale kicz!
Od tego czasu zaczęła mistyfikować swój życiorys, a kiedy później znalazła się w Ameryce, udało się jej nawet ukryć, że jest Czeszką. Nie było to nic innego, niż rozpaczliwe pragnienie, by uciec przed kiczem, w który ludzie chcieli zamienić jej życie.
Stała przed sztalugami z rozpoczętym płótnem. Za jej plecami siedział w fotelu stary mężczyzna i obserwował każde pociągnięcie jej pędzla.
Potem spojrzał na zegarek:
– Myślę, że już powinniśmy iść – powiedział.
Odłożyła paletę i poszła się umyć do łazienki. Stary mężczyzna podniósł się z fotela i sięgnął po laskę opartą o stół. Drzwi pracowni prowadziły wprost na trawnik. Zmierzchało. Naprzeciw, o dwadzieścia metrów dalej stał biały drewniany dom z oświetlonymi oknami parteru. Te dwa okna, świecące w zapadającym zmierzchu, wzruszyły Sabinę.
Twierdzi przez całe życie, że jej wrogiem jest kicz. Ale czyż nie niesie go sama w sobie? Jej kiczem jest obraz domu, spokojnego, słodkiego, harmonijnego domu, w którym panują dobra matka i mądry ojciec. Ten obraz obudził się w niej po śmierci rodziców.
Czym mniej jej własne życie przypominało ten słodki sen, tym wrażliwsza była na jego czar i kilkakrotnie miała łzy w oczach, kiedy oglądała w telewizji sentymentalną historyjkę, w której niewdzięczna córka obejmuje opuszczonego ojca i w zapadającym zmierzchu zapalają się światła domu tej szczęśliwej rodziny.
Starego mężczyznę poznała w Nowym Jorku. Był bogaty i lubił obrazy. Mieszkał sam ze swą równie starą żoną w willi na wsi. Obok domu stała stara stajnia. Przerobił ją na pracownię dla Sabiny, zaprosił ją tam i obserwował całymi dniami ruchy jej pędzla.
Teraz właśnie wszyscy troje jedzą kolację. Staruszka mówi do Sabiny „córeńko”, ale wszystko wskazuje na to, że jest inaczej: Sabina jest tu jakby mamą, a tych dwoje dzieci od niej zależy, podziwiają ją i słuchałyby jej chętnie, gdyby zechciała im rozkazywać.
Odnalazła więc w końcu starych rodziców, którym kiedyś, jako dziewczyna, wyrwała się z rąk? Odnalazła, wreszcie dzieci, których sama nigdy nie miała?
Wiedziała dobrze, że to złudzenie. Jej pobyt u staruszków jest tylko krótkim przystankiem. Staruszek jest poważnie chory, a jego żona, gdy już zostanie sama, pojedzie do syna do Kanady. Sabina pójdzie dalej drogą zdrad, a w nieznośnej lekkości jej istnienia będzie pobrzmiewać od czasu do czasu śmieszna, sentymentalna piosenka o dwóch rozświetlonych oknach, za którymi żyje szczęśliwa rodzina.
Ta piosenka ją wzrusza, ale Sabina nie traktuje swego wzruszenia poważnie. Wie aż za dobrze, że ta piosenka jest pięknym kłamstwem. W chwili, kiedy pojmujemy, że kicz jest kłamstwem, przestaje on być kiczem. Traci swą autorytatywną władzę i jest wzruszający jak każda inna ludzka słabość. Bo przecież nikt z nas nie jest nadczłowiekiem i nie może w pełni ustrzec się kiczu. Choćbyśmy nim nie wiem jak pogardzali, kicz przynależy do ludzkiego losu.
Źródłem kiczu jest autorytatywna zgoda na byt.
Ale co jest podstawą bytu? Bóg? Człowiek? Walka? Miłość? Mężczyzna? Kobieta?
Poglądy na to są różne i dlatego różne są kicze: katolicki, protestancki, żydowski, komunistyczny, faszystowski, demokratyczny, feministyczny, europejski, amerykański, narodowy, internacjonalistyczny.
Od czasów Rewolucji Francuskiej jedna połowa Europy nazywa siebie lewicą, gdy tymczasem drugą oznacza się mianem prawicy. Jest niemal niemożliwością zdefiniowanie którejkolwiek z nich za pomocą jakiejś wspólnej zasady teoretycznej. Nie ma w tym niczego dziwnego: ruchy polityczne nie opierają się na racjonalnych zasadach, ale na wyobrażeniach, obrazach, słowach, archetypach, które wspólnie tworzą ten czy inny polityczny kicz.
Wizja Wielkiego Marszu, którą tak upajał się Franz, jest politycznym kiczem łączącym lewicowców wszystkich czasów i orientacji. Wielki Marsz to wspaniała droga naprzód, pochód ku braterstwu, równości, sprawiedliwości, szczęściu i jeszcze dalej, przez wszystkie przeszkody, albowiem przeszkody być muszą, jeśli marsz ma się stać Wielkim Marszem.
Dyktatura proletariatu czy demokracja? Niezgoda na społeczeństwo konsumpcyjne czy wzrost wydajności pracy? Gilotyna czy zniesienie kary śmierci? To w ogóle nie jest ważne. Prawdziwego człowieka lewicy poznaje się nie po takiej czy innej teorii, ale po jego zdolności przekształcenia każdej teorii w element kiczu zwanego Wielkim Marszem naprzód.
Franz nie jest jednak człowiekiem kiczu. Idea Wielkiego Marszu odgrywa w jego życiu mniej więcej taką rolę jak w życiu Sabiny sentymentalna piosenka o dwóch rozświetlonych oknach. Na którą partię polityczną Franz oddaje swój głos? Boję się, że nie głosuje w ogóle, a w dniu wyborów woli pojechać na wycieczkę w góry. Co nie oznacza, że nie wzrusza go Wielki Marsz. Przecież to było tak piękne, marzyć o tym. że jesteśmy częścią maszerującego przez stulecia pochodu. Franz nigdy nie zapomniał piękna tej wizji.
Pewnego dnia zadzwonili do niego przyjaciele z Paryża. Organizują marsz do Kambodży i proszą go, by się do nich przyłączył. Kambodża w tym czasie miała za sobą wojnę domową, bombardowania amerykańskie, szaleństwa tubylczych komunistów, którzy zredukowali ten mały naród o jedną piątą i wreszcie okupację przez sąsiedni Wietnam, który w tym okresie nie był już sam niczym innym jak wasalem Rosji. W Kambodży panował głód, ludzie umierali bez pomocy lekarskiej. Międzynarodowa organizacja lekarzy domagała się już wielokrotnie, aby umożliwiono jej członkom przyjazd do tego kraju, ale Wietnamczycy się nie zgadzali.
Dlatego też wielcy intelektualiści zachodni postanowili udać się w pieszy pochód ku kambodżańskim granicom i za pomocą tego wielkiego spektaklu odgrywanego na oczach świata wymusić zgodę na wpuszczenie lekarzy na terytorium okupowanego kraju.
Przyjaciel, który dzwonił do Franza, był jednym z tych, z którymi kiedyś wspólnie maszerowali w pochodach po ulicach Paryża. Jego zaproszenie najpierw zachwyciło Franza. Ale potem jego wzrok padł na studentkę w wielkich okularach. Siedziała w fotelu naprzeciw i jej oczy za wielkimi okularami wydawały się jeszcze większe. Franz miał uczucie, że te oczy błagają go, by nigdzie nie jechał. Odmówił więc.
Zaczął żałować zaraz po odłożeniu słuchawki. Spełnił co prawda pragnienie swej ziemskiej kochanki, ale zaniedbał swą miłość niebiańską. Czyż Kambodża nie jest wariantem ojczyzny Sabiny? Kraj okupowany przez sąsiednią komunistyczną armię! Kraj, na który spadła pięść Rosji! Franz nagle rozumie, że jego na wpół zapomniany przyjaciel zadzwonił do niego pod wpływem jakiegoś tajemnego polecenia.
Niebiańskie istoty wiedzą wszystko i widzą wszystko. Gdyby wziął udział w tym marszu, Sabina zobaczyłaby go i byłaby z niego zadowolona. Zrozumiałaby, że pozostał jej wierny.
– Bardzo byś się gniewała, gdybym jednak pojechał? – zapytał swą dziewczynę w okularach, która żałuje każdego dnia spędzonego bez niego, ale nie umie mu niczego odmówić.
W kilka dni później siedział w wielkim samolocie na lotnisku paryskim. Było tam dwudziestu lekarzy i około pięćdziesięciu intelektualistów (profesorów, pisarzy, posłów, śpiewaków, aktorów i działaczy). Towarzyszyło im czterystu dziennikarzy i fotoreporterów.
Samolot wyładował w Bangkoku. Czterystu siedemdziesięciu lekarzy, intelektualistów i dziennikarzy udało się do wielkiej sali międzynarodowego hotelu, w której już czekali inni lekarze, aktorzy, śpiewacy i filolodzy, a wraz z nimi jeszcze kilkuset dziennikarzy z notesami, magnetofonami, aparatami fotograficznymi i kamerami filmowymi. Na przedzie sali stało podium, na nim długi stół, a za stołem zasiadło z dwudziestu Amerykanów, którzy już zaczęli prowadzić konferencję.
Francuscy intelektualiści, z którymi Franz tu wszedł, poczuli się poniżeni i odsunięci. Marsz na Kambodżę był ich pomysłem, a tu nagle Amerykanie ze wspaniała oczywistością przejęli prowadzenie i jeszcze do tego mówią po angielsku i w ogóle im nie przychodzi do głowy, że jakiś Francuz czy Duńczyk może ich nie rozumieć. Duńczycy już dawno zapomnieli, że kiedyś tworzyli naród, tak więc jedynymi Europejczykami, którzy zdobyli się na protest byli Francuzi. Byli przy tym tak pryncypialni, że odmówili protestowania po angielsku i zwracali się do Amerykanów siedzących za stołem w swym języku ojczystym. Amerykanie reagowali na ich słowa sympatycznymi i zgodliwymi uśmiechami, ponieważ nic nie rozumieli. Francuzom nie pozostało w końcu nic innego, jak wyartykułować po angielsku:
– Dlaczego na konferencji mówi się po angielsku, skoro są tu również Francuzi?
Amerykanie byli zaskoczeni tą dziwną pretensją, ale nie przestając się uśmiechać zgodzili się, by wszystkie przemówienia tłumaczono. Długo szukano tłumacza, wreszcie podjęto znowu obrady. Każde zdanie musiało zabrzmieć po angielsku i po francusku, dzięki czemu zebranie dwukrotnie się przedłużyło, a właściwie bardziej niż dwukrotnie: ponieważ wszyscy Francuzi znali angielski, przerywali tłumaczowi, poprawiali go i kłócili się o każde słowo.
Punktem kulminacyjnym zebrania był moment, kiedy na podium wstąpiła słynna amerykańska aktorka. W związku z nią do sali zaczęli się pchać kolejni fotoreporterzy i operatorzy i na każdą wypowiedzianą przez aktorkę sylabę przypadało pstryknięcie aparatu. Aktorka mówiła o cierpiących dzieciach, o barbarzyństwie dyktatury komunistycznej, o prawach człowieka, o zagrożeniu tradycyjnej wartości naszej cywilizacji, o wolności jednostki ludzkiej i o prezydencie Carterze, którego bardzo martwi to, co się w Kambodży dzieje. Ostatnie słowa wypowiedziała płacząc.
W tym momencie podniósł się młody francuski lekarz z rudawymi wąsami i zaczął krzyczeć:
– Przyszliśmy tu, żeby leczyć umierających ludzi! Nie jesteśmy tu dla sławy prezydenta Cartera! To nie miał być żaden amerykański cyrk propagandowy! Nie przyszliśmy tu po to, żeby walczyć z komunizmem, ale żeby leczyć chorych!
Do wąsatego lekarza dołączyli się inni Francuzi. Tłumacz przestraszył się i nie miał odwagi tego przekładać. Dlatego też dwudziestu Amerykanów na podium patrzyło na krzyczących z uśmiechami pełnymi sympatii, a niektórzy kiwali potakująco głowami. Jeden nawet podniósł w górę pięść, bo wiedział, że Europejczycy robią to chętnie w chwilach kolektywnej euforii.
Jak to jest w ogóle możliwe, że lewicowi intelektualiści (do których należy wąsaty lekarz) są skłonni maszerować przeciwko interesom jakiegokolwiek komunistycznego kraju, skoro dotychczas komunizm należał do nieodłącznego arsenału lewicy?
W momencie, kiedy zbrodnie ziemi zwanej Związek Radziecki stały się już zbyt skandaliczne, człowiek lewicy ma dwie możliwości: albo splunąć na swe dotychczasowe życie i przestać maszerować, albo (z mniejszym lub większym zażenowaniem) wciągnąć Związek Radziecki pomiędzy przeszkody na drodze Wielkiego Marszu i maszerować dalej.
Powiedziałem już przecież, że tym, co robi z lewicy lewicę, jest kicz Wielkiego Marszu. O naturze kiczu nie stanowi strategia polityczna, ale obrazy, metafory, słownik. Można więc naruszyć obyczaj i maszerować wbrew interesom któregoś komunistycznego kraju. Ale nie można zamienić słowa na inne słowo. Można grozić pięściami armii wietnamskiej. Nie można na nią krzyczeć: „Precz z komunizmem!”. „Precz z komunizmem!” jest hasłem wrogów Wielkiego Marszu, a ten, kto nie chce stracić twarzy, musi zachować wierność czystości swojego kiczu.
Mówię to tylko dlatego, żeby wyjaśnić nieporozumienie między francuskim lekarzem i amerykańską aktorką, która w swym egocentryzmie była pewna, że padła ofiarą zawiści albo i mizoginii. W rzeczywistości Francuz wykazał wyrafinowany smak estetyczny: słowa „prezydent Carter”, „nasze tradycyjne wartości”, „barbarzyństwo komunizmu” należą do słownika amerykańskiego kiczu i nie mają czego szukać w kiczu Wielkiego Marszu.
Następnego dnia rano wszyscy wsiedli do autokarów i ruszyli przez Tajlandię do granicy Kambodży. Pod wieczór dotarli do małej wioski, w której mieli wynajęte kilka domów na palach. Rzeka grożąca wciąż powodzią zmusiła ludzi, aby mieszkali na górze, podczas gdy na dole pod palami tłoczyły się prosięta. Franz spał w jednej izbie z czterema innymi profesorami. Do snu kołysało go chrząkanie wieprzów na dole i chrapanie słynnego matematyka z boku.
Rankiem znów wszyscy wsiedli do autokarów. Na dwa kilometry przed granicą ruch kołowy był zabroniony. Wiodła tędy już tylko wąska szosa prowadząca do przejścia granicznego i pilnowana przez wojsko. Autokary zatrzymały się. Kiedy Francuzi wysiedli, stwierdzili, że Amerykanie znowu ich wyprzedzili i czekają już ustawieni na czele pochodu. Przyszła najtrudniejsza chwila. Tłumacz jest znów z nimi, kłótnia się rozkręca. Wreszcie doszli do porozumienia: czoło pochodu będzie tworzył jeden Amerykanin, jeden Francuz i kambodżańska tłumaczka. Za nimi szli lekarze, a dopiero potem cała reszta; aktorka amerykańska znalazła się na końcu.
Szosa była wąska a wzdłuż niej ciągnęły się pola minowe. Co chwila napotykali przeszkody: drogę tarasowały dwa bloki betonowe z drutem kolczastym, między którymi było ciasne przejście. Musieli iść gęsiego.
Mniej więcej pięć metrów przed Franzem szedł sławny niemiecki poeta i śpiewak, który napisał już 930 pieśni w obronie pokoju i przeciwko wojnie. Na długiej tyczce niósł białą chorągiew, która ładnie pasowała do jego czarnego zarostu i odróżniała go od reszty.
Wokół tego drugiego pochodu biegli reporterzy z kamerami. Szczękali i warczeli swymi aparatami, wybiegali w przód, zatrzymywali się, przykucali, znów wstawali i biegli do przodu. Od czasu do czasu wołali po imieniu którąś ze sław, mężczyznę czy kobietę, tak by tamci machinalnie odwracali się w ich stronę: w tym momencie naciskali na spust migawki.
Coś wisiało w powietrzu. Ludzie zwalniali i oglądali się za siebie.
Amerykańska aktorka, którą umieszczono na końcu pochodu, zdecydowała nie godzić się dłużej na to poniżenie i ruszyła do ataku. Zaczęła biec. Wyglądało to jak bieg na pięć kilometrów, kiedy zawodnik, który aż do tej chwili oszczędzał siły i trzymał się końca peletonu, rusza do przodu i wszystkich przegania.
Mężczyźni uśmiechali się z zażenowaniem i schodzili z drogi, by umożliwić słynnej biegaczce zwycięstwo, ale kobiety krzyczały:
– Do szeregu! To nie jest marsz dla gwiazd filmowych!
Aktorka nie dała się zastraszyć i biegła wciąż naprzód, a wraz z nią pięciu fotoreporterów i dwóch operatorów.
Potem pewna francuska profesor lingwistyki chwyciła aktorkę za przegub ręki i powiedziała do niej (upiorną angielszczyzną):
– To jest pochód lekarzy, którzy chcą leczyć śmiertelnie chorych Kambodżańczyków, a nie spektakl dla hollywoodzkich gwiazd!
Profesor lingwistyki trzymała przeguby aktorki jak w kleszczach i ta nie miała dość sił, by się wyrwać.
Powiedziała (świetną angielszczyzną):
– Niech się pani da wypchać. Byłam już na setkach takich marszów! Wszędzie chodzi o to, żeby gwiazdy były widoczne! Na tym polega nasza rola! To jest nasz moralny obowiązek!
– Gówno! – powiedziała profesor lingwistyki (świetną francuszczyzną).
Aktorka amerykańska zrozumiała to i rozpłakała się.
– Nie ruszaj się! – krzyknął operator i ukląkł przed nią. Aktorka wpatrzyła się w obiektyw powłóczystym spojrzeniem, a po twarzy płynęły jej łzy.
Profesor lingwistyki puściła wreszcie przeguby amerykańskiej aktorki. W tym momencie zawołał coś do niej niemiecki piosenkarz z czarną brodą i białą chorągwią.
Aktorka amerykańska nigdy o nim nie słyszała, ale w momencie poniżenia była wrażliwsza niż zazwyczaj na przejawy sympatii i podbiegła do niego. Piosenkarz przełożył drzewce chorągwi do lewej ręki, a prawą objął aktorkę.
Wokół aktorki i piosenkarza podskakiwali wciąż reporterzy i operatorzy. Słynny fotograf amerykański chciał zmieścić w wizjerze obydwie ich twarze wraz z chorągwią, co nie było łatwe, ponieważ drzewce było długie. Pobiegł więc tyłem na ryżowe pole. Traf chciał, że nastąpił na minę. Rozległ się wybuch i jego ciało rozszarpane na kawałki rozprysnęło się wokół, kropiąc prysznicem krwi europejskich intelektualistów.
Piosenkarz i aktorka zlękli się i nie byli w stanie ruszyć z miejsca. Potem obydwoje podnieśli wzrok ku chorągwi. Była poplamiona krwią. Ten widok znów ich przestraszył. Potem jeszcze kilkakrotnie spoglądali nieśmiało w górę, aż zaczęli się uśmiechać. Napełniła ich szczególna i nieznana im dotychczas duma, że oto chorągiew, którą niosą jest poświęcona krwią. Ruszyli do przodu.
Granicę tworzyła mała rzeczka, ale nie było jej widać, ponieważ wzdłuż niej ciągnął się długi mur. Miał półtora metra wysokości, a na górze ułożono worki z piaskiem dla strzelców tajlandzkich. Mur był przerwany tylko w jednym miejscu. Przebiegał tam przez rzeczkę most. Nikt nie miał prawa nań wejść. Po drugiej stronie rzeki stało niewidoczne wojsko wietnamskie. Jego pozycje były idealnie zamaskowane, ale wiadomo było. że gdyby ktoś wszedł na most, niewidoczni Wietnamczycy zaczęliby strzelać.
Uczestnicy pochodu podchodzili do muru i wspinali się na palce. Franz wcisnął głowę w szparę między workami, starając się coś zobaczyć. Nie zobaczył niczego, ponieważ zaraz odepchnął go jeden z fotografów, który czuł się w prawie zająć jego miejsce.
Franz obejrzał się za siebie. Koronę samotnego drzewa jak chmara ogromnych wron obsiadło siedmiu fotoreporterów z oczyma utkwionymi w przestrzeń po drugiej stronie granicy.
W tym momencie idąca na przedzie pochodu tłumaczka podniosła do ust szeroką tubę i zawołała po kmersku na drugą stronę rzeki: Są tu lekarze, którzy domagają się, aby pozwolono im wejść na terytorium Kambodży, by mogli spełnić swój lekarski obowiązek; ich akcja nie ma nic wspólnego z żadna ingerencją polityczną, chodzi wyłącznie o ratowanie ludzkiego życia.
Z drugiej strony odpowiedziała głucha cisza. Cisza tak całkowita, że wszyscy poczuli przygnębienie. Szczęk spustów aparatów fotograficznych rozbrzmiewał w niej jak brzęczenie jakichś egzotycznych owadów.
Franz poczuł nagle, że Wielki Marsz doszedł do kresu. Wokół Europy zaciąga się kurtyna ciszy i przestrzeń, na której odbywa się Wielki Marsz nie jest niczym innym jak malutkim podium pośrodku planety. Tłumy, które kiedyś otaczały tę scenę, dawno już odwróciły się i skierowały spojrzenia zupełnie gdzie indziej, a Wielki Marsz idzie dalej samotnie i bez publiczności. Tak, mówi sobie Franz, Wielki Marsz wciąż kroczy naprzód, mimo obojętności świata, ale staje się gorączkowy, nerwowy: wczoraj przeciwko Amerykanom okupującym Wietnam, dziś przeciwko Wietnamowi okupującemu Kambodże, wczoraj za Izrael, dziś za Palestyńczyków, wczoraj za Kubę, jutro przeciw Kubie, zawsze przeciwko Ameryce, raz przeciwko masakrom, raz na poparcie innych masakr. Europa maszeruje, a żeby nadążyć za rytmem wydarzeń, żeby żadnego nie opuścić, musi przyspieszać kroku, potyka się. tak że Wielki Marsz jest już marszem podskakujących, zagonionych rodaków, a scena coraz bardziej się kurczy, aby któregoś dnia stać się małym, niewymiernym punkcikiem.
Tłumaczka ponownie wykrzyczała do tuby swój apel. W odpowiedzi znów zabrzmiała niezmierna i nieskończenie obojętna cisza. Franz rozejrzał się. To milczenie z drugiej strony rzeki było dla wszystkich jak policzek. Nawet piosenkarz z białą flagą i aktorka amerykańska stali zawstydzeni, zażenowani i nie wiedzieli jak się zachować.
Franz odczuł nagle ich wspólną śmieszność, ale świadomość tej śmieszności nie oddzielała go od reszty, nie napawała ironią, przeciwnie, właśnie teraz poczuł do nich wszystkich bezmierną miłość jaką odczuwamy do ludzi, którzy są skazani. Tak, Wielki Marsz zbliżał się do końca, ale czy to powód, aby Franz miał go zdradzić? Czyż jego własne życie również zbliża się do końca? Czy ma wyśmiewać ekshibicjonizm tych, którzy odprowadzili dzielnych lekarzy do granicy? Czy ludzie mogą w ogóle robić coś innego, i odgrywać teatr? Czy pozostaje im jakaś lepsza możliwość?
Franz ma rację. Myślę o redaktorze, który organizował zbieranie podpisów pod petycją domagającą się amnestii dla więźniów politycznych w Pradze. Wiedział dobrze, że jego akcja nie pomoże więźniom. Rzeczywistym celem nie było ich uwolnienie, ale udowodnienie, że są tu jeszcze ludzie, którzy się nie boją. To, co robił było teatrem. Ale nie miał innej możliwości. Nie miał wyboru pomiędzy czynem a teatrem. Miał do wyboru: albo odgrywać teatr albo nie robić nic. Istnieją sytuacje, w których ludzie są skazani na odgrywanie teatru. Ich walka z milczącą siłą (z milczącą silą po drugiej stronie rzeki, z policją przemienioną w milczące mikrofony w ścianach) jest walką trupy teatralnej, która porywa się na armaty.
Franz zobaczył swego przyjaciela z Sorbony, jak podnosi pięść i wygraża tej ciszy po drugiej stronie.
Tłumaczka wykrzyczała swój apel do megafonu po raz trzeci. Cisza, która znów jej odpowiedziała, zmieniła nagle przygnębienie Franza w dziką wściekłość. Stał tuż obok mostku, który oddzielał Tajlandię od Kambodży i ogarnęło go przemożne pragnienie, żeby wbiec na ten mostek, cisnąć w niebo straszliwe przekleństwo i umrzeć w przeraźliwym huku wystrzału.
To nagłe pragnienie Franza coś nam przypomina; tak, przypomina nam syna Stalina, który biegł, by zawisnąć na drutach elektrycznych, bo nie mógł patrzeć na to, jak bieguny ludzkiej egzystencji zbliżają się do siebie na wyciągnięcie dłoni, aż znika granica pomiędzy wzniosłym a niskim, pomiędzy aniołem a muchą, między Bogiem a gównem.
Franz nie mógł się pogodzić z faktem, że sława Wielkiego Marszu nie jest niczym innym niż komiczną próżnością tych, którzy w nim kroczą i że uroczysty łopot europejskiej historii niknie w bezmiernej ciszy, tak że przestaje już istnieć różnica pomiędzy historią a milczeniem. W tym momencie chciał rzucić na szalę swe własne życie, żeby udowodnić, że Wielki Marsz waży więcej niż gówno.
Ale człowiekowi nie może się to udać. Na jednej szali było gówno, na drugą syn Stalina położył się całym swym ciałem i języczek u wagi nawet nie drgnął.
Zamiast dać się zastrzelić, Franz opuścił głowę i odchodził wraz z resztą z powrotem gęsiego do autokarów.
Wszyscy potrzebujemy, żeby ktoś na nas patrzył. Można by nas było podzielić na cztery kategorie, w zależności od tego, pod jakim typem spojrzeń pragniemy żyć.
Pierwsza kategoria marzy o spojrzeniu nieskończonej ilości anonimowych oczu, mówiąc inaczej, o spojrzeniu publiczności. Taki jest przypadek niemieckiego piosenkarza, aktorki amerykańskiej, ale również i redaktora z długą brodą. Przyzwyczaił się do swych czytelników i kiedy pewnego dnia Rosjanie zabrali mu jego tygodnik, miał wrażenie, że powietrze, którym oddychał stało się stokrotnie rzadsze. Nikt nie mógł mu zastąpić oczu czytelników. Zdawało mu się, że się udusi. Potem uświadomił sobie pewnego dnia, że każdy jego krok jest śledzony przez policję, że podsłuchują jego rozmowy telefoniczne, a nawet fotografują go tajnie na ulicy. Anonimowe spojrzenia znów go obserwowały i znów mógł oddychać! Zwracał się teatralnie do mikrofonów w ścianach. Odnalazł w osobie policji swa utraconą publiczność.
Drugą kategorię tworzą ci, którym potrzebne jest do życia wiele spojrzeń znajomych oczu. Są to niezmordowani organizatorzy koktajli, przyjęć i kolacji. Są szczęśliwsi od ludzi pierwszej kategorii, którzy w momencie straty publiczności mają wrażenie, że w salonie ich życia zgaszono nagle wszystkie światła. Prawie każdego spośród nich kiedyś to spotyka. Ludzie drugiej kategorii natomiast zawsze postarają się o jakieś tam spojrzenia. Należy do tych ludzi Marie-Claude i jej córka.
Potem mamy trzecią kategorię – tych, którym do istnienia potrzebne jest spojrzenie ukochanego człowieka. Ich sytuacja jest równie niebezpieczna jak sytuacja ludzi pierwszej kategorii. Kiedyś przecież oczy ukochanego człowieka zamkną się i w sali zapanuje ciemność. Do tych ludzi należą Teresa i Tomasz.
I wreszcie czwarta kategoria, najcenniejsza: ci, którzy żyją w świetle wyimaginowanego spojrzenia nieobecnych. To marzyciele. Na przykład Franz. Pojechał do granicy Kambodży tylko ze względu na Sabinę. Autokar trzęsie się na tajlandzkich wybojach, a on czuje wpatrzone w siebie przeciągłe spojrzenie Sabiny.
Do tej samej kategorii należy również syn Tomasza. Nazwę go Szymon. (Ucieszy się, że nosi biblijne imię, tak samo jak ojciec.) Oczy, do których tęskni, to oczy Tomasza. Po tym, jak wplątał się w zbieranie podpisów pod petycją, wyrzucili go z uniwersytetu. Dziewczyna, z którą chodził, była siostrzenicą wiejskiego księdza. Ożenił się z nią, został traktorzystą w spółdzielni produkcyjnej, wierzącym katolikiem i ojcem. Potem dowiedział się od kogoś, że Tomasz również żyje na wsi i ucieszył się: los ustawił ich życia we wzajemnej symetrii. To dało mu odwagę do napisania listu. Nie domagał się odpowiedzi. Chciał tylko, żeby Tomasz położył swe spojrzenie na jego życiu.
Franz i Szymon są marzycielami tej powieści. W przeciwieństwie do Franza Szymon nie lubił matki. Od dzieciństwa szukał ojca. Był gotów wierzyć, że jakaś wyrządzona ojcu krzywda jest powodem niesprawiedliwości, której ten się dopuszcza w stosunku do niego. Nigdy się na niego nie gniewał, bo nie chciał stać się wspólnikiem matki, która na ojca ustawicznie pomstowała.
Mieszkał z nią do osiemnastego roku życia, a po maturze pojechał na studia do Pragi. W tym czasie Tomasz mył już okna. Szymon wielokrotnie na niego czekał, chcąc zaaranżować przypadkowe spotkanie na ulicy. Ale ojciec nigdy się przy nim nie zatrzymał.
Przylgnął do byłego redaktora z brodą tylko dlatego, że jego los przypominał mu los ojca. Redaktor nie znał nazwiska Tomasza. Artykuł o Edypie był już dawno zapomniany i redaktor dowiedział się o nim dopiero od Szymona, który go poprosił, żeby poszli do Tomasza po podpis pod petycją. Redaktor zgodził się tylko dlatego, że chciał sprawić przyjemność chłopcu, którego lubił.
Kiedy potem Szymon wspominał to spotkanie, wstydził się swej tremy. Na pewno się ojcu nie spodobał. Za to ojciec spodobał się jemu. Pamiętał każde jego słowo i coraz bardziej przyznawał mu rację. Szczególnie utkwiło mu w pamięci zdanie „Karać tych, którzy nie wiedzieli, co czynią, jest barbarzyństwem”. Kiedy wujek jego dziewczyny wsunął mu do ręki biblię, zaciekawiły go słowa Chrystusa: „Przebaczcie im, bowiem nie wiedzą, co czynią”. Wiedział, że jego ojciec jest niewierzący, ale w podobieństwie tych dwóch zdań widział tajemny znak: ojciec zgadza się z jego drogą.
Mieszkał już na wsi od trzech lat. kiedy dostał list, w którym Tomasz zapraszał go do siebie. Spotkanie było przyjazne, Szymon czuł się swobodnie i w ogóle się nie jąkał. Chyba nawet sobie nie uświadomił, że niezbyt dobrze się rozumieli. W jakieś cztery miesiące później przyszedł telegram, że Tomasz i jego żona zginęli zgnieceni przez ciężarówkę.
Wtedy dowiedział się o kobiecie, która była kiedyś kochanką ojca i mieszkała we Francji. Zdobył jej adres. Ponieważ rozpaczliwie było mu potrzebne wyimaginowane oko, które nadal by obserwowało jego życie, pisywał do niej od czasu do czasu długie listy.
Aż do końca życia będzie je Sabina dostawać od tego smutnego wiejskiego korespondenta. Wielu i nich nigdy nie przeczyta dlatego, że ziemia, z której pochodzi, coraz mniej ją interesuje.
Staruszek umarł i Sabina przeprowadziła się do Kalifornii. Jeszcze dalej na Zachód, jeszcze dalej od Czech.
Dobrze sprzedaje swe obrazy i lubi Amerykę. Ale tylko na powierzchni. To. co jest pod powierzchnią, jest obcym światem. Nie ma tam na dole żadnego dziadka ani stryjka. Boi się, że ja zamkną do trumny i spuszczą na dół, na amerykańską glinę.
Dlatego pewnego dnia napisała testament, w którym zażądała, żeby jej martwe ciało zostało spalone, a popiół rozsypany. Teresa i Tomasz umarli pod znakiem ciężaru – ona pragnie umrzeć pod znakiem lekkości. Będzie lżejsza od powietrza. Według Parmenidesa jest to przemiana negatywnego w pozytywne.
Autokar zatrzymał się przed hotelem w Bangkoku. Nikt nie miał już ochoty na organizowanie konferencji. Ludzie rozproszyli się w małych grupkach po mieście, niektórzy poszli zwiedzić świątynie, inni do burdelu. Przyjaciel z Sorbony zaproponował Franzowi żeby wspólnie spędzili wieczór, ale Franz chciał zostać sam.
Ściemniało się kiedy wyszedł na ulicę. Ciągle myślał o Sabinie i czuł na sobie jej uważne spojrzenie, pod którym zawsze tracił pewność siebie, ponieważ nigdy nie wiedział, co Sabina naprawdę myśli. Teraz również to spojrzenie zaczęło go peszyć. Czy nie śmieje się z niego? Uważa może, że kult, którym ją otacza jest niemądry? Chce mu powiedzieć, ze wreszcie powinien dorosnąć i zająć się w pełni kochanka, którą ona sama mu posłała?
Wyobraził sobie twarz dziewczyny w dużych okularach. Uświadomił sobie, że jest z tą swoja studentką szczęśliwy. Podróż do Kambodży wydała mu się nagle śmieszna i bez znaczenia. Po co tu w ogóle przyjeżdżał? Teraz już wie. Przyjechał tu, żeby sobie wreszcie uświadomić, że nie żadne marsze, nie Sabina są jego rzeczywistym życiem, ale studentka w okularach. Ona jest jego prawdziwym, jedynie rzeczywistym życiem! Przyjechał tu, by zrozumieć, że rzeczywistość to więcej niż sen, o wiele więcej niż sen!
Potem z ciemności wyłoniła się jakaś postać i o coś go prosiła w niezrozumiałym języku. Przyglądał się jej z jakimś pełnym współczucia zaskoczeniem. Nieznajomy mężczyzna kłaniał się, uśmiechał się i ciągle coś nalegająco bełkotał. Co mu mówił? Wydawało się, że jakby go dokądś zapraszał. Złapał go za rękę i ciągnął. Franzowi przyszło do głowy, że ktoś potrzebuje pomocy. Więc może jednak nie przyjechał tu na darmo? Może został tu przywołany po to, by komuś pomóc?
A potem nagle obok tego bełkoczącego mężczyzny znaleźli się jeszcze dwaj, a jeden z nich domagał się po angielsku, żeby im dał pieniądze.
W tym momencie studentka w okularach zniknęła z jego myśli i znów spoczęto na nim spojrzenie Sabiny, nierzeczywistej Sabiny, której los był tak ciężki, Sabiny, wobec której czuł się mały. Patrzyła na niego z gniewem i niezadowoleniem: znów dałeś się oszukać? Znowu ktoś wykorzystuje twoją głupkowatą dobroć?
Gwałtownie wyrwał się mężczyźnie, który trzymał go za rękaw. Wiedział, że Sabinie zawsze podobała się w nim jego siła. Schwycił rękę, którą sięgał po niego drugi mężczyzna. Mocno ją ścisnął i przerzucił mężczyznę przez siebie za pomocą wspaniałego chwytu judo.
Teraz był z siebie zadowolony. Oczy Sabiny wciąż na niego patrzyły. Już nigdy nie zobaczy go poniżonego! Nigdy już nie zobaczy, jak się cofa! Już nigdy Franz nie będzie miękki i sentymentalny!
Napełniła go wesoła niemalże nienawiść do mężczyzn, którzy chcieli zakpić z jego naiwności. Stał lekko pochylony i nie spuszczał wzroku z żadnego z nich Ale potem coś ciężkiego uderzyło go w głowę i osunął się. Mętnie uświadamiał sobie, że dokądś go niosą. Potem padał w jakiś dół. Poczuł gwałtowne uderzenie i stracił świadomość.
Ponownie obudził się dopiero w genewskim szpitalu. Nad jego łóżkiem nachylała się Marie-Claude. Chciał jej powiedzieć, że nie chce, żeby przy nim była. Chciał, żeby natychmiast zawiadomiono dziewczynę w dużych okularach. Chciał krzyczeć, że nie zniesie przy sobie nikogo oprócz niej. Ale stwierdził z przerażeniem, że nie może mówić. Patrzył na Marie-Claude z potworną nienawiścią i chciał odwrócić się od niej do ściany. Ale nie mógł się poruszyć. Chciał przynajmniej odwrócić głowę. Ale nie mógł poruszyć nawet głową. Dlatego zamknął oczy, aby jej nie widzieć.
Martwy Franz wreszcie należy do swej prawowitej małżonki, jak nigdy przedtem do niej nie należał. Marie-Claude decyduje o wszystkim, zajmuje się organizacją pogrzebu, rozsyła zawiadomienia, zamawia wieńce, daje do szycia czarną sukienkę, która jest w rzeczywistości jej suknią ślubną. Tak, dopiero pogrzeb męża jest dla małżonki prawdziwym ślubem, ukoronowaniem wspólnej drogi, nagrodą za wszystkie udręki.
Zresztą pastor uświadamia to sobie doskonale i mówi nad grobem o wiernej miłości małżeńskiej, która musiała przejść przez różne próby, aby pozostać dla nieboszczyka aż do końca spokojnym portem, do którego mógł w ostatnich chwilach powrócić. Również kolega Franza, którego Marie-Claude poprosiła, by przemówił nad grobem, oddał przede wszystkim hołd dzielnej żonie zmarłego.
Gdzieś w tyle, podpierana przez przyjaciółki słaniała się dziewczyna w wielkich okularach. Powstrzymywany płacz i ogromna ilość połkniętych proszków uspokajających spowodowały, że jeszcze przed zakończeniem obrządku złapały ją skurcze. Kuli się, trzymając się za brzuch i przyjaciółki muszą wyprowadzić ją z cmentarza.
Zaraz jak tylko otrzymał telegram od przewodniczącego spółdzielni produkcyjnej, wsiadł na motocykl i przyjechał. Zajął się pogrzebem. Na pomniku kazał umieścić pod nazwiskiem ojca napis: Pragnął królestwa bożego na ziemi.
Wie dobrze, że ojciec nigdy by tego nie wyraził w ten sposób. Ale jest pewien, że napis dobrze wyraża to, czego ojciec pragnął. Królestwo boże oznacza sprawiedliwość. Tomasz pragnął świata, w którym panowałaby sprawiedliwość. Czyż Szymon nie ma prawa wyrazić życia ojca swoimi słowami? Jest to przecież odwieczne prawo tych, co pozostają. Powrócił po długim błąkaniu, napisano na pomniku postawionym nad trumną Franza. Napis można zrozumieć jako religijny symbol: błąkanie poprzez życie doczesne, powrót w objęcia Boga. Ale wtajemniczeni wiedzą, że zdanie to ma również swój sens świecki. Marie-Claude opowiada o tym zresztą każdego dnia.
Franz, złoty, dobry Franz nie wytrzymał swego kryzysu pięćdziesiątki. Wpadł w szpony tej nieszczęsnej dziwki. Nie była nawet ładna (widzieliście te monstrualne okulary, zza których w ogóle nie było jej widać?). Ale mężczyzna pięćdziesięcioletni (wszyscy to wiemy!) sprzedałby duszę za kawałek młodego ciała. Tylko jego własna żona wie, jak cierpiał! Były to dla niego prawdziwe katusze moralne! Bo Franz w głębi duszy pozostał dobry i szlachetny. Jak inaczej wytłumaczyć sobie tę bezsensowną, rozpaczliwą wyprawę gdzieś do Azji? Pojechał tam po śmierć. Tak, Marie-Claude wie to z całą pewnością: Franz świadomie szukał śmierci. W ostatnich dniach, kiedy umierał i nie musiał już kłamać, nie chciał widzieć nikogo oprócz niej. Nie mógł już mówić, ale dziękował jej przynajmniej wzrokiem. Błagał ją swym spojrzeniem o przebaczenie. I ona mu przebaczyła.
Co pozostało z ludzi umierających w Kambodży? Jedno duże zdjęcie amerykańskiej aktorki trzymającej w objęciach żółte dziecko. Co pozostało z Tomasza? Napis: Pragnął królestwa bożego na ziemi. Co pozostało z Beethovena? Zachmurzony mężczyzna z nieprawdopodobną grzywą, który ciemnym głosem wypowiada: „Es muss sein!” Co zostało z Franza? Napis: Powrócił po długim błąkaniu.
I tak dalej i tak dalej. Zanim zostaniemy zapomniani, przemieni się nas w kicz. Kicz jest stacją tranzytową pomiędzy bytem a zapomnieniem.