CZĘŚĆ V. Lekkość i ciężar

1.

Kiedy Teresa niespodziewanie przyjechała do Tomasza do Pragi, kochał się z nią, jak już napisałem w pierwszej części, jeszcze tego samego dnia, czy tej samej godziny, ale zaraz potem dostała gorączki. Leżała w jego łóżku, a on stał nad nią i miał intensywne uczucie, że jest ona dzieckiem, które ktoś włożył do koszyka i puścił z biegiem rzeki.

Dlatego obraz porzuconego dziecka stał mu się drogi i często myślał o starych mitach, w których obraz ten występował. To było prawdopodobnie ukrytym powodem, dla którego pewnego dnia wziął do rąk „Króla Edypa” Sofoklesa.

Historia Edypa jest znana: pasterz znalazł go jako porzucone niemowlę, zaniósł do swego króla Polybosa, który go wychował. Kiedy Edyp był już młodzieńcem, spotkał się na drodze w górach z wozem, na którym jechał nieznany wielmoża. Zaczęła się kłótnia, Edyp zabił podróżnego. Później został mężem królowej Jokasty i władcą Teb. Nie przypuszczał, że mężczyzna, którego kiedyś zabił w górach był jego ojcem, a kobieta, z którą sypia, jest jego matką. Los w międzyczasie uwziął się na jego poddanych i trapił ich różnymi chorobami. Kiedy Edyp zrozumiał, że to on jest winien ich cierpień, wykłuł sobie szpilką oczy i ślepy odszedł z Teb.

2.

Ktoś, kto sobie wyobraża, że reżymy komunistyczne w Europie środkowej są wyłącznie dziełem zbrodniarzy, nie zdaje sobie sprawy z podstawowej prawdy: zbrodnicze reżymy zostały stworzone nie przez zbrodniarzy, ale przez entuzjastów, przekonanych, że odkryli jedyną drogę prowadzącą do raju. Bronili jej zapamiętale i dlatego zamordowali wielu ludzi. Potem ogólnie się okazało, że żadnego raju nie ma i że entuzjaści byli mordercami. Wtedy wszyscy zaczęli krzyczeć na komunistów: jesteście odpowiedzialni za nieszczęścia kraju (zbiedniał i schamiał), za utratę jego niepodległości (wpadł we władzę Rosji), za morderstwa sądowe! Ci, których obwiniano, odpowiadali: Nie wiedzieliśmy! Okłamano nas! Wierzyliśmy! W głębi duszy jesteśmy niewinni!

Spór sprowadził się do jednego problemu: naprawdę nie wiedzieli? Czy tylko udają, że nie wiedzieli?

Tomasz śledził ten spór (śledził go cały dziesięciomilionowy czeski naród) i mówił sobie, że wśród komunistów znajdowali się z pewnością ludzie, którzy nie byli tak całkiem nieświadomi (musieli coś przecież wiedzieć o potwornych rzeczach, które działy się i nie przestały się dziać w porewolucyjnej Rosji). Ale jest prawdopodobne, że większość spośród nich naprawdę o niczym nie wiedziała.

I powiedział sobie, że podstawowy problem nie polega na tym, czy wiedzieli, ale na tym, czy człowiek jest niewinny dlatego, że nie wie? Czy głupiec na tronie jest zwolniony od wszelkiej odpowiedzialności tylko dlatego, że jest głupcem?

Załóżmy, że czeski prokurator na początku lat pięćdziesiątych, żądając śmierci dla niewinnego, został okłamany przez rosyjską tajną policję i przez władze swego kraju. Ale czy jest możliwe, by dziś, kiedy już wiemy, że oskarżenia były absurdalne, a skazani niewinni, ten sam prokurator bronił czystości swej duszy i bił się w piersi: moje sumienie jest czyste, nie wiedziałem, wierzyłem! Czy przypadkiem w jego „nie wiedziałem! wierzyłem!” nie tkwi wina?

Wtedy właśnie Tomasz przypomniał sobie historię Edypa: Edyp nie wiedział, że śpi z własną matką, ale pomimo to, kiedy zrozumiał o co chodzi, nie czuł się wcale niewinny. Nie mógł znieść widoku nieszczęścia, jakie z jego powodu spadło na jego poddanych, wykłuł sobie oczy i ślepy opuścił Teby.

Tomasz słyszał krzyk komunistów, którzy bronili swej czystości wewnętrznej i mówił sobie: z winy waszej nieświadomości ten kraj utracił, być może na całe stulecia, wolność, a wy krzyczycie, że czujecie się niewinni? Jak możecie w ogóle na to patrzeć? Jak możecie nie być przerażeni? Czy widzicie w ogóle? Gdybyście mieli oczy, musielibyście je sobie wykłuć i opuścić Teby.

To porównanie tak mu się spodobało, że często używał go w rozmowach z przyjaciółmi i z czasem wypowiadał je przy pomocy coraz dokładniejszych i elegantszych sformułowań.

Czytał w tych czasach, podobnie jak wszyscy intelektualiści, tygodnik wydawany w nakładzie około trzystu tysięcy przez Związek Pisarzy Czeskich, który zdobył sobie wewnątrz systemu dość znaczną autonomię i mówił o sprawach, o których inni publicznie mówić nie mogli. Dlatego pisano w nim również o tym, kto i jak jest odpowiedzialny za zbrodnie procesów politycznych na początku panowania komunistów.

We wszystkich tych sporach wciąż powtarzało się pytanie: wiedzieli, czy nie wiedzieli? Ponieważ Tomasz uważał to pytanie za drugorzędne, napisał pewnego dnia swoje przemyślenia o Edypie i posłał je do tygodnika. Po miesiącu otrzymał odpowiedź. Zaprosili go do redakcji. Kiedy tam przyszedł, przywitał go redaktor, niedużego wzrostu, wyprostowany jak linijka i zaproponował mu, by zmienił szyk słów w jednym ze zdań. Tekst potem istotnie ukazał się na przedostatniej stronie w rubryce „Listy czytelników”.

Tomasz nie ucieszył się z tego. Czy warto było zapraszać go redakcji i prosić o zgodę na zmianę szyku w zdaniu, żeby potem, nie pytając go wcale, skrócić jego tekst do tego stopnia, że cały esej został zredukowany do podstawowej tezy (trochę zbyt schematycznej i agresywnej) i przestał mu się podobać?

To się działo jeszcze na wiosnę 1968 roku. U władzy był Aleksander Dubczek a wraz z nim ci komuniści, którzy czuli się winni i byli skłonni jakoś tę winę naprawić. Ale ci drudzy komuniści, którzy krzyczeli, że są niewinni, bali się, że kiedy utracą władzę, rozgniewany naród zechce ich sądzić. Dlatego chodzili codziennie na skargę do rosyjskiego ambasadora i prosili go o pomoc. Kiedy ukazał się list Tomasza, zaczęli krzyczeć: więc do tego już doszło! Już publicznie piszą, że trzeba nam wyłupywać oczy!

W dwa, trzy miesiące później Rosjanie zdecydowali, że swobodne dyskusje w ich guberni są absolutnie nie na miejscu i w ciągu jednej nocy zajęli przy pomocy swej armii ojczyznę Tomasza.

3.

Kiedy Tomasz wrócił z Zurychu, zaczął, tak jak przedtem, pracować w swym szpitalu. Ale pewnego dnia wezwał go szef.

– Koniec końców, panie kolego – powiedział – nie jest pan przecież pisarzem ani dziennikarzem, ani zbawcą narodu, ale lekarzem i naukowcem. Nie chciałbym pana stracić i zrobię wszystko, żeby pana utrzymać. Ale musi pan odwołać ten swój artykuł o Edypie. Bardzo panu na nim zależy?

– Panie ordynatorze… – powiedział Tomasz i przypomniał sobie, jak mu amputowali z jego artykułu jedną trzecią. – Nigdy mi na niczym mniej nie zależało.

– Wie pan, o co mi chodzi – powiedział ordynator.

Wiedział: na szalach leżały dwie rzeczy: na jednej stronie jego cześć (która polegała na tym, że nie będzie odwoływał tego, co powiedział), na drugiej to, co przyzwyczaił się uważać za sens swego życia (jego praca naukowca i lekarza).

Ordynator ciągnął dalej:

– Ich żądanie, by ludzie publicznie odwoływali to, co przedtem powiedzieli, ma w sobie coś średniowiecznego. Co to w ogóle znaczy „odwołać”? W dzisiejszych czasach myśl można tylko przekonać inną myślą, ale nie odwołać. I dlatego, panie kolego, ponieważ odwołanie myśli jest czymś niemożliwym, czysto werbalnym, formalnym, magicznym, nie widzę powodu, dla którego nie miałby pan zrobić tego, czego oni się domagają. W społeczeństwie, które jest rządzone za pomocą terroru, żadne oświadczenia nie mają ważności, są to wymuszone oświadczenia i uczciwy człowiek jest zobowiązany nie przyjmować ich do wiadomości, nie słuchać ich. Mówię panu, panie kolego, że w moim interesie i w interesie pana pacjentów leży, żeby kontynuował pan swoją pracę.

– Ma pan z pewnością rację, panie ordynatorze – odpowiedział Tomasz z nieszczęśliwą miną.

– Ale? – starał się odgadnąć jego myśli ordynator.

– Boję się, że bym się wstydził.

– Przed kim? Czyżby miał pan o ludziach wokół siebie aż tak dobrą opinię, że zależy panu na tym, co o panu myślą?

– Nie, nie mam o nich aż tak dobrej opinii – powiedział Tomasz.

– Zresztą – dodał ordynator – zapewniali mnie, że nie chodzi o oświadczenie publiczne. To są biurokraci. Potrzebny im gdzieś w ich aktach dowód na to, że nie jest pan wrogiem systemu, żeby mogli się bronić, kiedy ktoś ich zaatakuje za to, że pozwolili panu dalej pracować. Zapewniali mnie, że pańskie oświadczenie pozostanie między nami a nimi i że nie mają zamiaru go publikować.

– Niech mi pan da tydzień do zastanowienia – zamknął rozmowę Tomasz.

4.

Tomasz miał opinię najlepszego chirurga w szpitalu. Mówiono, że ordynator, który zbliżał się już do wieku emerytalnego, przekaże mu swą funkcję. Kiedy rozeszło się, że organy domagają się od niego samokrytyki, nikt nie wątpił, że Tomasz ustąpi.

To była pierwsza rzecz, która go zaskoczyła: pomimo, iż nie dał im ku temu żadnego powodu, ludzie liczyli na jego podłość, a nie na jego cnotę. Drugim zaskoczeniem była ich reakcja na jego spodziewane zachowanie. Mógłbym ją podzielić na dwa główne rodzaje:

Pierwszy manifestowali ci, którzy sami (oni, lub ich bliscy) coś odwołali, albo zostali zmuszeni do wygłoszenia swej aprobaty dla okupacyjnego reżymu, albo byli gotowi to zrobić (choć niechętnie, nikt tego nie robi chętnie).

Ci ludzie uśmiechali się do niego specyficznym uśmieszkiem, jakiego dotąd nie znał: płochym uśmieszkiem tajnej porozumiewawczej zgody. Jest to uśmiech dwóch mężczyzn, którzy przypadkiem spotkali się w burdelu; trochę się wstydzą, ale jednocześnie sprawia im przyjemność wzajemność tego wstydu; powstaje między nimi więź szczególnego braterstwa.

Uśmiechali się do niego z tym większą satysfakcją, że nie cieszył się nigdy opinią konformisty. Dlatego jego spodziewana zgoda na propozycję ordynatora świadczyła o tym, że tchórzostwo pomału, ale nieodwołalnie staje się powszechną normą zachowania i wkrótce przestanie być uważane za coś złego. Ludzie ci nie byli nigdy jego przyjaciółmi. Tomasz uświadomił sobie z przerażeniem, że gdyby naprawdę wygłosił oświadczenie, o które prosił go ordynator, tamci zaczęliby go do siebie zapraszać na wino i chcieliby się z nim zaprzyjaźnić.

Drugi rodzaj reakcji dotyczył ludzi, którzy sami (oni, lub ich bliscy) byli prześladowani, którzy odmówili pójścia na jakikolwiek kompromis z władzą okupacyjną albo od których nikt żadnego kompromisu (żadnego oświadczenia) nie wymagał (na przykład dlatego, że byli zbyt młodzi i nigdzie nie zdążyli się „skompromitować”) i którzy byli przekonani, że nigdy by nań nie poszli.

Jeden z nich, bardzo zresztą zdolny młody lekarz S., spytał Tomasza:

– To co, napisałeś im to?

– O czym, proszę cię, mówisz? – spytał Tomasz.

– O twoim odwołaniu – odpowiedział S. Nie mówił tego ze złością. Uśmiechał się nawet. Był to zupełnie inny uśmiech z grubego słownika uśmiechów: uśmiech zadowolonej z siebie przewagi moralnej.

Tomasz powiedział:

– Słuchaj, co ty wiesz o moim odwołaniu? Czytałeś je?

– Nie – odpowiedział S.

– To po co gadasz? – powiedział Tomasz. S. ciągle uśmiechał się z zadowoleniem:

– Słuchaj no, my wszyscy dobrze wiemy, co jest grane. Takie odwołanie pisze się w formie listu do jakiegoś dyrektora albo ministra, albo Bóg wie kogo, tamten obieca, że list nie zostanie opublikowany, żeby piszący nie czuł się zbyt poniżony. Jest tak, czy nie?

Tomasz wzruszył ramionami i słuchał dalej.

– To oświadczenie leży sobie spokojnie w jego biurku, ale autor wie, że w każdej chwili może zostać opublikowane. Więc nigdy już nie będzie mógł nic powiedzieć ani krytykować, przeciwko niczemu protestować, dlatego że w tym wypadku opublikowano by jego oświadczenie i czułby się wobec wszystkich niegodny. Można powiedzieć, że to całkiem humanitarna metoda. Można sobie wyobrazić gorsze.

– Tak, to bardzo humanitarna metoda – powiedział Tomasz. – Ciekawiłoby mnie tylko, kto ci powiedział, że na nią poszedłem.

Kolega wzruszył ramionami, ale uśmiech nie zniknął z jego twarzy. Tomasz uświadomił sobie dziwną rzecz. Wszyscy się do niego uśmiechają, wszyscy sobie życzą, żeby napisał odwołanie, wszystkim sprawiłby tym radość! Pierwsi cieszą się z tego, że inflacja tchórzostwa ubanalnia ich zachowanie i zwraca im utracony honor. Drudzy już się przyzwyczaili uważać swój honor za specjalny przywilej, z którego nie chcą zrezygnować. Dlatego żywią dla tchórzów tajemne uczucie miłości; bez nich ich własna odwaga spowszedniałaby i stałaby się jakimś zbytecznym trudem, którego nikt już by nie podziwiał.

Tomasz nie mógł znieść tych uśmiechów, wydawało mu się, że widzi je wszędzie, również na twarzach nieznajomych ludzi na ulicy. Nie mógł spać. Jak to? Więc przywiązuje do tych ludzi tak wielkie znaczenie? Nie, nie myśli o nich niczego dobrego i sam jest wściekły na siebie za to, że ich spojrzenia tak go wzburzają. Nie ma w tym żadnej logiki. Jak to możliwe, że ktoś, kto tak mało szanuje ludzi, jest aż tak zależny od ich opinii?

Jego głęboki brak zaufania do ludzi (wątpił, czy mają prawo decydować o nim i sądzić go) miał prawdopodobnie wpływ na jego wybór zawodu, który wykluczał wystawienie się na widok publiczny. Człowiek, który na przykład wybierze drogę polityka, z własnej woli czyni publiczność swym sędzią, z naiwną i nieukrywaną wiarą, że zyska sobie jej przychylność. Ewentualne niezadowolenie tłumu pobudza go do jeszcze większej aktywności, podobnie jak Tomasza pobudzały trudności w diagnozie.

Lekarz (w przeciwieństwie do polityka czy aktora) jest sądzony tylko przez swoich pacjentów i najbliższych kolegów, a więc wśród czterech ścian i w cztery oczy. Na spojrzenia tych, którzy go sądzą, może odpowiedzieć w tej samej chwili swym własnym spojrzeniem, wytłumaczyć się lub obronić. Teraz Tomasz znalazł się (pierwszy raz w życiu) w sytuacji, w której skierowało się na niego więcej spojrzeń niż zdołał zarejestrować. Nie mógł na nie odpowiedzieć ani własnym spojrzeniem, ani słowami. Był wystawiony na ich żer. Mówiło się o nim w szpitalu i poza szpitalem (w tych czasach zdenerwowana Praga z niezwykłą szybkością afrykańskiego tam-tamu przekazywała sobie wiadomości o tym, kto zawiódł, kto złożył donos, kto kolaborował), a on wiedział o tym i nic nie mógł na to poradzić. Sam był zaskoczony, że tak bardzo to wszystko było dlań nieznośne i że wprawiło go w taką panikę. Zainteresowanie tych wszystkich ludzi dla jego osoby było mu przykre jak tłok albo dotknięcie ludzi, którzy zrywają z nas ubranie w koszmarnych snach.

Przyszedł do ordynatora i oznajmił mu, że niczego nie napisze.

Ordynator uścisnął mu dłoń mocniej niż kiedykolwiek i powiedział, że spodziewał się po nim takiej decyzji.

Tomasz powiedział:

– Panie ordynatorze, może udałoby się mnie tu zatrzymać i bez takiego oświadczenia – i chciał mu w ten sposób dać do zrozumienia, że wystarczyłoby, gdyby wszyscy jego koledzy zagrozili, że podadzą się do dymisji w momencie, kiedy Tomasz będzie musiał odejść.

Ale nikomu nie przyszło do głowy grozić dymisją i po pewnym czasie Tomasz (ordynator uścisnął mu wówczas rękę jeszcze mocniej niż ostatnim razem, zostały mu po tym uścisku siniaki) musiał opuścić swą pracę w szpitalu.

5.

Najpierw znalazł się w wiejskim szpitalu około osiemdziesiąt kilometrów za Pragą. Dojeżdżał tam codziennie pociągiem i wracał śmiertelnie zmordowany. W rok później udało mu się znaleźć wygodniejszą, ale o wiele podrzędniejszą pracę w przychodni na przedmieściu. Nie mógł tutaj uprawiać chirurgii i zajmował się prymitywnym leczeniem. Poczekalnia była przepełniona, mógł poświęcić nie więcej niż pięć minut na pacjenta; zapisywał im aspirynę, pisał dla ich pracodawców zwolnienia lekarskie i posyłał ich na badania specjalistyczne. Nie uważał się już za lekarza, ale za urzędnika.

Tutaj odwiedził go pod koniec godzin przyjęć pięćdziesięcioletni mniej więcej mężczyzna. Pewna otyłość dodawała mu powagi. Przedstawił się jako referent Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i zaprosił Tomasza do gospody naprzeciwko.

Zamówił butelkę wina. Tomasz bronił się:

– Jestem samochodem. Jeśli złapie mnie policja, odbiorą mi prawo jazdy. Człowiek z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych uśmiechnął się:

– Gdyby coś się stało, wystarczy, że powoła się pan na mnie, i podał Tomaszowi swoją wizytówkę, na której widniało jego nazwisko (z pewnością fałszywe) i numer telefonu ministerstwa.

Rozwodził się potem długo o tym, jak bardzo Tomasza szanuje. Wszyscy w jego ministerstwie żałują, że chirurg tego formatu musi zapisywać aspirynę w podmiejskiej przychodni. Dawał do zrozumienia, że policja, choć nie może tego powiedzieć na głos, nie zgadza się z drastycznymi metodami, przy pomocy których specjaliści są pozbawiani swych funkcji. Tomasza już dawno nikt nie chwalił, tak że z uwagą słuchał tęgawego mężczyzny i był zaskoczony, jak dokładne i szczegółowe informacje o jego sukcesach ten człowiek posiada. Jakże bezbronni jesteśmy wobec pochlebstw! Tomasz nie mógł się opanować, by nie brać poważnie tego, co mówi mu facet z bezpieki.

Powodem była nie tylko ambicja. Głównym powodem był brak doświadczenia. Jeśli siedzicie naprzeciwko kogoś, kto jest miły, uprzejmy i taktowny, bardzo trudno wam stale pamiętać o tym, że nic z tego, co mówi, nie jest prawdą, że nic nie jest pomyślane szczerze. Nieufność (ciągła i systematyczna, bez chwili wahania) wymaga ogromnego wysiłku i treningu, to znaczy częstych przesłuchań policyjnych. Tomaszowi brak było tego treningu.

Człowiek z ministerstwa kontynuował:

– My wiemy, panie doktorze, że miał pan w Zurychu wspaniałą pozycję. I bardzo sobie cenimy, że zdecydował się pan wrócić. To było bardzo piękne z pana strony. Wiedział pan, że pana miejsce jest tutaj. – Po czym dodał jakby z wyrzutem w stosunku do Tomasza – ale pana miejsce jest przy stole operacyjnym!

– Zgadzam się z panem – powiedział Tomasz. Nastąpiła krótka pauza, po której mężczyzna z ministerstwa spytał ze smutkiem:

– Niech mi pan powie, panie doktorze, czy pan naprawdę myśli, że komunistom powinno się wykłuwać oczy? Nie wydaje się panu dziwne, że takie rzeczy mówi właśnie pan, który przez tyle lat przywracał ludziom zdrowie?

– To jest przecież kompletny absurd – bronił się Tomasz. – Niech pan uważnie przeczyta, co tam napisałem.

– Ja to przeczytałem – powiedział człowiek z ministerstwa głosem, który chciał brzmieć smutnie.

– Czy tam napisałem, że komunistom należy wykłuwać oczy?

– Wszyscy to zrozumieli w ten sposób – powiedział człowiek z ministerstwa. Jego głos był coraz smutniejszy.

– Gdyby pan przeczytał cały tekst, nie mogłoby to panu przyjść do głowy. Wyszedł trochę skrócony.

– Co? – człowiek z ministerstwa żywo się zainteresował. – Nie wydali pana tekstu tak, jak pan go napisał?

– Skrócili go.

– Dużo?

– Mniej więcej o jedną trzecią.

Człowiek z ministerstwa zdawał się być szczerze zgorszony:

– Ależ to nie była z ich strony uczciwa gra. Tomasz wzruszył ramionami.

– Powinien pan zaprotestować! Powinien pan się domagać sprostowania!

– Przecież zaraz potem weszli Rosjanie. Mieliśmy wszyscy inne kłopoty – powiedział Tomasz.

– Dlaczego ludzie mają o panu myśleć, że pan, lekarz, domaga się, żeby ktoś inny ludziom odbierał wzrok?

– Proszę pana, ten mój artykuł był wydrukowany gdzieś z tyłu pomiędzy listami czytelników. Nikt na niego nie zwrócił uwagi. Tylko rosyjska ambasada, której się akurat nadał.

– Niech pan tak nie mówi, panie doktorze! Sam rozmawiałem z wieloma ludźmi, którzy mówili o pańskim artykule i dziwili się, jak pan go mógł napisać. Ale teraz sprawa wygląda o wiele jaśniej, teraz, kiedy mi pan wyjaśnił, że artykuł nie wyszedł w formie, w której go pan napisał. To oni pana namówili do napisania tego?

– Nie – powiedział Tomasz. – Sam im to posłałem.

– Pan przecież zna tych ludzi?

– Których?

– Tych, którzy wydrukowali pański artykuł.

– Nie.

– Nigdy pan z nimi nie rozmawiał?

– Raz mnie zaprosili do redakcji.

– Po co?

– W związku z tym artykułem.

– Iz kim pan rozmawiał?

– Z jakimś redaktorem.

– Jak się nazywał?

Teraz dopiero Tomasz zrozumiał, że jest przesłuchiwany. Wydawało mu się nagle, że każde jego słowo może ściągnąć na kogoś niebezpieczeństwo. Znał, oczywiście, nazwisko tego redaktora, ale wyparł się tego:

– Nie wiem.

– Ależ panie doktorze! – powiedział mężczyzna tonem pełnym zgorszenia z powodu nieszczerości Tomasza. – Przecież przedstawił się panu.

To tragikomiczne, ale właśnie nasze dobre wychowanie staje się wspólnikiem policji. Nie umiemy kłamać. Imperatyw: „mów prawdę!”, który nam zaszczepili mamusia i tatuś działa tak automatycznie, że wstydzimy się swych kłamstw również wobec policjanta, który nas przesłuchuje. Łatwiej nam przychodzi kłótnia z nim, obrażanie go (co nie ma w ogóle żadnego sensu), niż łganie mu w oczy (co jest jedyną rzeczą, którą powinniśmy robić).

Kiedy człowiek z ministerstwa zarzucił mu kłamstwo, Tomasz poczuł się niemal winny, musiał przezwyciężyć swego rodzaju barierę moralną, żeby upierać się nadal przy swym kłamstwie:

– Chyba mi się przedstawił – powiedział. – Ale ponieważ to nazwisko nic mi nie mówiło, od razu je zapomniałem.

– Jak wyglądał?

Redaktor, który z nim rozmawiał, był nieduży i miał krótko ostrzyżone jasne włosy. Tomasz starał się wybierać cechy dokładnie odwrotne:

– Był wysoki. Miał długie, czarne włosy.

– Tak – powiedział człowiek z ministerstwa. – i długą brodę.

– Tak – przyświadczył Tomasz.

– Trochę zgarbiony?

– Tak – zgodził się jeszcze raz Tomasz i uświadomił sobie, że właśnie teraz człowiek z ministerstwa kogoś zidentyfikował. Tomasz nie tylko doniósł na jakiegoś nieszczęsnego redaktora, ale jego donos był jeszcze do tego fałszywy.

– Ale po co pana zaprosił? O czym żeście rozmawiali?

– Chodziło o jakąś zmianę szyku słów w zdaniu.

Brzmiało to jak śmieszny wykręt. Człowiek z ministerstwa znów zdziwił się ze zgorszeniem, że Tomasz nie chce mówić prawdy.

– Ależ panie doktorze! Przed chwilą pan twierdził, że panu wycięli jedną trzecią z tekstu, a teraz pan mi mówi, że dyskutowaliście o szyku słów w zdaniu! To przecież nielogiczne!

Tomaszowi łatwiej teraz przychodziło odpowiedzieć, ponieważ to, co mówił było czystą prawdą:

– Nielogiczne, ale tak było – zaśmiał się. – Poprosili mnie, żebym im pozwolił zmienić w jednym zdaniu szyk słów, a potem wyrzucili mi jedną trzecią.

Człowiek z ministerstwa znów kręcił głową, jak gdyby nie mógł zrozumieć tak niemoralnego zachowania i powiedział:

– Ci ludzie nie zachowali się fair w stosunku do pana. Dopił szklankę wina i podsumował:

– Panie doktorze, stał się pan ofiarą manipulacji. Byłoby straszna szkodą, gdyby mieli za to płacić również pańscy pacjenci. My, panie doktorze, doskonale zdajemy sobie sprawę z pańskich umiejętności. Zobaczymy, co by można było z tym zrobić. Podał Tomaszowi rękę i serdecznie nią potrząsnął. Potem wyszli z gospody i każdy wsiadł do swego samochodu.

6.

Tomasz miał po tym spotkaniu strasznie złe samopoczucie. Wyrzucał sobie, że przystał na jowialny ton rozmowy. Skoro już nie odmówił rozmawiania z policjantem (nie był przygotowany na taką sytuację, nie wiedział, na co prawo pozwala, a na co nie), powinien był przynajmniej odmówić picia z nim wina w gospodzie, jak z jakimś przyjacielem! Co by było, gdyby zobaczył go ktoś, kto zna tego człowieka? Musiałby dojść do wniosku, że Tomasz współpracuje z policją! I po co mu w ogóle powiedział, że jego artykuł skrócono? Po co podał mu kompletnie niepotrzebną informację? Był z siebie w najwyższym stopniu niezadowolony.

W czternaście dni późnej człowiek z ministerstwa zjawił się ponownie. Chciał jak ostatnio iść do gospody naprzeciwko, ale Tomasz go poprosił, żeby zostali w gabinecie.

– Rozumiem pana, panie doktorze – uśmiechnął się.

Zdanie to zafrapowało Tomasza. Człowiek z ministerstwa przemówił jak szachista, który potwierdza rywalowi, że zrobił błąd w poprzednim ruchu. Siedzieli naprzeciwko siebie na krzesłach, rozdzieleni biurkiem Tomasza. Mniej więcej po dziesięciu minutach, w trakcie których mówili o epidemii grypy, która właśnie panowała, mężczyzna powiedział:

– Zastanawialiśmy się nad pańskim przypadkiem, panie doktorze. Gdyby chodziło tylko o nas sprawa byłaby prosta. Ale musimy liczyć się z opinią publiczną. Czy pan tego chciał, czy nie, dołączył się pan ze swym artykułem do histerii antykomunistycznej. Nie będę przed panem ukrywał, że dostaliśmy nawet polecenie, żeby pozwać pana w związku z tym artykułem przed sąd. Jest na to paragraf. Publiczne namawianie do gwałtu.

Człowiek z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych zamilkł i patrzył Tomaszowi w oczy. Tomasz wzruszył ramionami. Mężczyzna znów przybrał łagodny ton:

– Nie zgodziliśmy się z tą propozycją. Jaka by nie była pańska odpowiedzialność, w interesie społeczeństwa leży, żeby pracował pan tam, gdzie pańskie zdolności mogą być najlepiej wykorzystane. Pana ordynator niezmiernie pana szanuje. Mamy również informacje od pańskich pacjentów. Z pana jest wybitny specjalista, panie doktorze! Nikt nie może wymagać od lekarza, żeby się znał na polityce. Dał się pan ponieść emocjom. Powinno się to załatwić. Dlatego chcieliśmy panu zaproponować tekst oświadczenia, które powinien pan według nas dać do prasy. My byśmy się już postarali, żeby został opublikowany we właściwej chwili – i podał Tomaszowi papier.

Tomasz przeczytał, co tam było napisane i przeraził się. Było to o wiele gorsze niż to, o co prosił go przed dwoma laty ordynator. To nie było tylko odwołanie artykułu o Edypie. Były tu zdania o miłości do Związku Radzieckiego, o wierności partii komunistycznej, potępienie intelektualistów, którzy podobno chcieli doprowadzić do wojny domowej, ale przede wszystkim był to donos na redaktorów z tygodnika pisarzy łącznie z nazwiskiem wysokiego, zgarbionego redaktora (Tomasz nigdy się z nim nie spotkał, ale znał jego nazwisko i zdjęcie), którzy świadomie zniekształcili jego artykuł, aby nadać mu inny sens i zmienić w kontrrewolucyjny apel; byli zbyt tchórzliwi, by samemu napisać taki artykuł i chcieli skryć się za naiwnym lekarzem. Człowiek z ministerstwa widział przerażenie w oczach Tomasza. Nachylił się i klepnął go przyjaźnie pod biurkiem po kolanie:

– Panie doktorze, to jest tylko propozycja! Pan się zastanowi i gdyby pan chciał zmienić jakieś sformułowanie, możemy oczywiście, o tym podyskutować. Przecież koniec końców to jest pański tekst!

Tomasz zwrócił papier policjantowi, jak gdyby bał się choć sekundę dłużej trzymać go w rękach. Wyglądało to prawie tak, jakby się obawiał, że ktoś będzie na nim badał odciski jego palców.

Zamiast przyjąć papier, człowiek z ministerstwa rozłożył ramiona w geście udanego zdziwienia (był to taki sam gest, jakim papież błogosławi tłumy ze swego balkonu):

– Ależ panie doktorze, po co pan mi to zwraca? Niech pan to sobie zostawi! Trzeba to spokojnie przemyśleć w domciu.

Tomasz kręcił głową i cierpliwie trzymał papier w wyciągniętej ręce.

Człowiek z ministerstwa przestał naśladować błogosławiącego papieża i musiał wreszcie go wziąć.

Tomasz chciał mu powiedzieć bardzo energicznie, że nigdy nie napisze i nie podpisze żadnego tekstu. Ale w ostatniej chwili zmienił ton.

Powiedział łagodnie:

– Nie jestem przecież analfabetą. Dlaczego miałbym podpisywać coś, czego sam nie napisałem?

– Dobrze, panie doktorze. Możemy wybrać odwrotną metodą. Pan nam to najpierw napisze sam, a potem wspólnie to przejrzymy. To, co pan przeczytał, mogłoby panu przynajmniej posłużyć za wzór.

Dlaczego Tomasz od razu nie odrzucił zdecydowanie propozycji policjanta? Przeleciała mu przez głowę następująca myśl: Tego typu oświadczenia poza tym, że demoralizują cały naród (na tym prawdopodobnie polega główna rosyjska strategia), mogą mieć również na celu użytek bardziej konkretny. Możliwe, że policja przygotowuje proces przeciwko redaktorom tygodnika, dla którego Tomasz napisał swój artykuł. Jeśli tak jest, oświadczenie Tomasza jest im potrzebne jako dowód w przewodzie sądowym i jako część kampanii prasowej, którą będą prowadzić. Gdyby teraz zasadniczo i energicznie odmówił, wystawiłby się na niebezpieczeństwo, że policja opublikuje przygotowany tekst, choćby miała sfałszować jego podpis. Żadna gazeta nigdy nie opublikowałaby jego dementi! Nikt na świecie nie uwierzyłby, że tego nie napisał i nie podpisał! Zrozumiał już, że ludzie są zbyt szczęśliwi widząc kogoś w stanie moralnego poniżenia, żeby psuć sobie tę satysfakcję jego wyjaśnieniami. Dając policji nadzieję, że sam napisze jakiś tekst zyskał na czasie. Następnego dnia złożył pisemne podanie o zwolnienie z pracy. Przypuszczał (słusznie), że w momencie, kiedy zstąpi dobrowolnie na najniższy szczebel drabiny społecznej (na który zresztą zeszło w tych czasach tysiące intelektualistów z innych dziedzin), policja straci nad nim władzę i przestanie się nim interesować. W takich okolicznościach nie będzie już mogła opublikować żadnego tekstu z jego oświadczeniem, bo stałby się on absolutnie niewiarygodny. Haniebne publiczne oświadczenia zawsze bowiem łączą się z awansem, a nie z upadkiem podpisanych. Lekarze są w Czechach pracownikami państwowymi i państwo może, ale nie musi, zwolnić ich ze służby. Urzędnik, z którym Tomasz rozmawiał o swej dymisji, znał jego nazwisko i szanował go. Namawiał go, by nie rzucał pracy. Tomasz nagle uświadomił sobie, że nie ma żadnej pewności, czy robi słusznie. Ale czuł się już przywiązany do swej decyzji jakąś obietnicą wierności i upierał się przy swoim. W ten sposób został człowiekiem, który myje szyby.

7.

Odjeżdżając przed laty z Zurychu do Pragi, Tomasz mówił sobie w duchu: „es muss sein” i myślał przy tym o swej miłości do Teresy. Natychmiast po przekroczeniu granicy zaczął powątpiewać, czy naprawdę tak się musiało stać: uświadomił sobie, że do Teresy doprowadził go łańcuch śmiesznych przypadków, które wydarzyły się przed siedmiu laty (na początku był ischias jego szefa) i że przez nie wraca do klatki, z której nie będzie już wyjścia.

Czy to oznacza, że w jego życiu nie było żadnego „es muss sein”, żadnej wielkiej konieczności? Myślę, że jednak było coś takiego. Nie była to miłość, był to jego zawód. Do medycyny nie doprowadził go przypadek ani rozumowa kalkulacja, ale głęboka potrzeba wewnętrzna. Jeśli można dzielić ludzi na jakieś kategorie, to na podstawie tych głębokich wewnętrznych pragnień, które ich doprowadzają do tej czy innej całożyciowej działalności. Każdy Francuz jest inny. Ale wszyscy aktorzy na całym świecie są do siebie podobni, w Paryżu, w Pradze i w najbardziej zabitym deskami teatrze prowincjonalnym. Aktorem jest ten, kto od dzieciństwa zgadza się występować przez całe życie przed anonimową publicznością. Bez tej podstawowej zgody, która nie ma nic wspólnego z talentem, która jest istotniejsza od talentu, nie można zostać aktorem. Podobnie lekarzem jest ten, kto zgadza się zajmować się przez całe życie, z wszystkimi tego konsekwencjami, ciałem ludzkim. Ta podstawowa zgoda (a nie talent czy zręczność) pozwala mu już na pierwszym roku wejść do prosektorium, a w sześć lat później stać się lekarzem.

Chirurgia doprowadza podstawowy imperatyw powołania lekarskiego aż do ostatecznej granicy, na której ludzkie dotyka boskiego. Jeśli walniecie kogoś pałką w głowę, upadnie i przestanie oddychać raz na zawsze. Ale i tak kiedyś przestałby oddychać. Takie morderstwo wyprzedzi tylko to, co nieco później pan Bóg sam by załatwił. Bóg, jak można sądzić, liczył się z morderstwami, ale nie liczył się z chirurgią. Nie przypuszczał, by ktoś odważył się wsadzić rękę do środka mechanizmu, który on wymyślił, opakował pieczołowicie w skórę, zapieczętował i zamknął przed oczyma człowieka. Kiedy Tomasz po raz pierwszy wbił skalpel w skórę śpiącego w narkozie człowieka, a potem zdecydowanym ruchem tę skórę przeciął równym i pewnym pociągnięciem (jak gdyby był to kawał nieżywego materiału, płaszcz, suknia, zasłona) przeżył krótkie lecz intensywne uczucie świętokradztwa. Ale to właśnie go tak pociągnęło! To było „es muss sein”, zakorzenione w nim głęboko, do którego nie doprowadził go żaden przypadek, żaden ischias ordynatora, nic zewnętrznego.

Jak to możliwe, że coś tak głębokiego zrzucił z siebie tak szybko, lekko i energicznie?

Odpowiedziałby nam, iż zrobił tak dlatego, że nie chciał być wykorzystany przez policję. Ale, szczerze mówiąc, choć teoretycznie było to możliwe (takie wypadki zdarzały się przecież), nie było jednak zbyt prawdopodobne, aby policja wydrukowała fałszywe oświadczenia z jego podpisem. Człowiek ma, oczywiście, prawo lękać się również tych niebezpieczeństw, które nie są zbyt prawdopodobne. Zgódźmy się z tym. Zgódźmy się również na to, że gniewał się sam na siebie, na swą niezręczność i że pragnął uniknąć następnych kontaktów z policją, które wzmacniały w nim poczucie bezsilności. Przyjmijmy również, że o powołaniu nie mogło już przecież być mowy, bo mechaniczna praca w przychodni, gdzie przepisywał aspirynę nie miała z jego wyobrażeniem o medycynie nic wspólnego. Pomimo wszystko jednak szybkość jego decyzji wydaje mi się zaskakująca. Czy nie kryje się za nią jeszcze coś innego, głębszego, coś, co wymyka się racjonalnej analizie?

8.

Chociaż dzięki Teresie pokochał Beethovena, Tomasz nie znał się na muzyce i wątpię, czy znał rzeczywistą historię sławnego beethovenowskiego motywu „muss es sein? es muss sein!”.

Było to tak: niejaki pan Dembscher był winien Beethovenowi pięćdziesiąt forintów i kompozytor, który wiecznie był bez pieniędzy, upomniał się o nie. „Muss es sein?” – westchnął nieszczęśliwie pan Dembscher, a Beethoven zaśmiał się rubasznie: „Es muss sein!” i zaraz zapisał te słowa w nutach i ułożył na ten realistyczny motyw małą kompozycję na cztery głosy: trzy głosy śpiewają „es muss sein, es muss sein, ja, ja, ja” – tak być musi, tak być musi, tak, tak, tak, a czwarty głos dodaje: „heraus mit dem Beutel!” – wyciągnij zaraz portmonetkę!

Ten sam motyw stał się w rok później podstawą czwartej frazy jego ostatniego kwartetu opus 135. Wtedy Beethoven nie myślał już o portmonetce Dembschera. Słowa: „es muss sein!” pobrzmiewały mu coraz uroczyściej, jak gdyby wypowiadało je samo przeznaczenie. W języku Kanta nawet „dzień dobry” odpowiednio wypowiedziane może przybrać kształt tezy metafizycznej. Niemczyzna jest językiem ciężkich stów. „Es muss sein” nie było już żadnym żarcikiem, ale „der schwer gefasste Entschluss”.

Beethoven więc przemienił żartobliwą inspirację w poważny kwartet, dowcip w metafizyczną prawdę. Jest to ciekawa historia o przemianie lekkiego w ciężkie (więc, według Parmenidesa, o przemianie pozytywnego w negatywne). Co dziwne, taka przemiana nas nie zaskakuje. Przeciwnie, zgorszyłoby nas, gdyby Beethoven przemienił powagę swego kwartetu w lekki żart czterogłosowego kanonu o portmonetce Dembschera. Działałby wtedy całkowicie zgodnie z duchem Parmenidesa: zmieniłby ciężkie w lekkie, a więc negatywne w pozytywne! Na początku (jako niedoskonały szkic) byłaby wielka prawda metafizyczna, a na końcu (jako doskonałe dzieło) leciutki żarcik. Tylko że my już nie umiemy myśleć tak jak Parmenides.

Wydaje mi się, że owo agresywne, uroczyste, surowe „es muss sein” już od dawna w głębi duszy drażniło Tomasza i że istniało w nim głębokie pragnienie, by przemienić według zaleceń Parmenidesa ciężkie w lekkie.

Przypomnijmy sobie, jak kiedyś w ciągu jednej chwili zdecydował się nigdy nie oglądać swej pierwszej żony i syna i jak z poczuciem ulgi przyjął fakt, że rozstali się z nim ojciec i matka. Cóż to było innego jak nie całkiem racjonalny, gwałtowny gest, którym odrzucił to, co przedstawiało mu się jako ciężki obowiązek, jako „es muss sein”?

Ale wtedy to było „es muss sein!” zewnętrzne, wymuszone przez konwenanse społeczne, a „es muss sein!” jego miłości do medycyny było wewnętrzne. Imperatyw wewnętrzny jest jeszcze silniejszy i dlatego w jeszcze większym stopniu domaga się rewolty.

Bycie chirurgiem oznacza rozkrawanie powierzchni rzeczy i patrzenie, co ukrywa się w środku. Chyba to właśnie pragnienie prowadziło Tomasza do chęci poznania, co jest po drugiej stronie „es muss sein”; inaczej mówiąc, co pozostanie z życia, kiedy człowiek pozbędzie się tego, co dotychczas uważał za swe posłannictwo.

Kiedy przedstawił się dobrodusznej dyrektorce praskiego przedsiębiorstwa mycia witryn i okien, zobaczył nagle wynik swej decyzji w całej konkretności i nieodwracalności i niemal się przeraził. W tym przestrachu przeżył pierwszych kilka dni swej nowej pracy. Ale kiedy przezwyciężył (trwało to mniej więcej przez tydzień) zaskakującą niezwykłość swego nowego życia, zrozumiał nagle, że znalazł się na długich wakacjach. Robił rzeczy, na których w ogóle mu nie zależało i było to piękne. Zrozumiał nagle szczęście ludzi (dotychczas zawsze im współczuł), którzy wykonują zawód, do którego nie zmusza ich żadne wewnętrzne „es muss sein!” i o którym mogą zapomnieć w momencie, kiedy wychodzą z pracy. Nigdy dotychczas nie znał tej błogiej obojętności. Jeśli na stole operacyjnym coś mu nie wyszło tak, jak tego pragnął, był zrozpaczony i nie mógł spać. Często tracił wtedy ochotę nawet na kobiety. „Es muss sein” jego zawodu było jak wampir, który mu wysysał krew.

Teraz chodził po Pradze z tyczką do mycia witryn sklepowych i ze zdziwieniem stwierdził, że czuje się o dziesięć lat młodszy. Sprzedawczynie z wielkich magazynów zwracały się do niego „panie doktorze” (praski tam-tam funkcjonował niezawodnie) i prosiły go o rady dotyczące ich katarów, bólów kręgosłupa i nieregularnych menstruacji. Niemalże wstydziły się obserwując, jak polewa szybą wodę, wsadza szmatę na kij i zaczyna myć witrynę. Gdyby mogły zostawić klientów w sklepie, z pewnością odebrałyby mu tyczkę i myły szyby zamiast niego. Tomasza zamawiały na ogół duże sklepy, ale przedsiębiorstwo posyłało go często również do prywatnych klientów. Ludzie przeżywali jeszcze wówczas masowe prześladowania czeskich intelektualistów w jakiejś euforii solidarności. Kiedy jego dawni pacjenci dowiedzieli się, że Tomasz myje okna, dzwonili do jego przedsiębiorstwa i zamawiali go. Witali go butelką szampana albo śliwowicy, wypisywali zaświadczenia, że umył trzynaście okien i przez dwie godziny gadali z nim i wznosili toasty. Tomasz odchodził do następnego mieszkania albo sklepu w świetnym humorze. Rodziny oficerów rosyjskich zamieszkały w jego kraju, z radia rozbrzmiewały pełne pogróżek wystąpienia urzędników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, którzy zastąpili wyrzuconych z pracy redaktorów, a on szwendał się pijany po Pradze i wydawało mu się, że idzie z jednej uroczystości na drugą. Były to jego wielkie wakacje. Wracał do czasów kawalerstwa. Nagle bowiem był bez Teresy. Widywał się z nią tylko w nocy, kiedy wracała z restauracji, a on lekko przebudzał się z pierwszego snu, a potem rano, kiedy ona jeszcze była zaspana, a on spieszył się do pracy. Miał szesnaście godzin wyłącznie dla siebie i była to nieoczekiwana przestrzeń wolności. Przestrzeń ta od wczesnej młodości oznaczała dla niego kobiety.

9.

Kiedy czasem przyjaciele pytali go, ile miał w życiu kobiet, odpowiadał wykrętnie, a kiedy nalegali, mówił: „Mogło ich być tak około dwustu”. Niektórzy zawistnicy twierdzili, że przesadza. Bronił się: „To nie jest tak wiele. Moje kontakty z kobietami trwają od mniej więcej dwudziestu pięciu lat. Podzielcie dwieście przez dwadzieścia pięć. Wyjdzie wam jakieś osiem nowych kobiet rocznie. To przecież nie tak dużo”.

Ale odkąd żył z Teresą jego erotyczna działalność napotykała na problemy organizacyjne – mógł na nią poświęcić (pomiędzy salą operacyjną a domem) tylko wąski odstęp czasu, który co prawda intensywnie wykorzystywał (tak jak rolnik w górach gorliwie uprawia swe małe poletko), ale którego nie można było porównać z obszarem szesnastu godzin, które teraz dostał w prezencie (mówię szesnaście godzin, bo te osiem, w trakcie których mył okna, były wypełnione poznawaniem nowych sprzedawczyń, urzędniczek, pań domu, z którymi mógł organizować sobie schadzki).

Czego w nich szukał? Co go do nich przyciągało? Czyż akt miłosny nie jest wiecznym powtarzaniem tego samego?

Nie. Zawsze pozostaje mały procent niewyobrażalnego. Kiedy widział ubraną kobietę, umiał sobie oczywiście wyobrazić, jak mniej więcej będzie wyglądała nago (w tym względzie jego doświadczenie jako lekarza dopełniało jego doświadczenia kochanka), ale pomiędzy niedokładnością wyobraźni a dokładnością rzeczywistości pozostawała jeszcze mała szczelina niewyobrażalnego i nie dawała mu spokoju. Pogoń za niewyobrażalnym nie kończy się zresztą na odkryciu nagości, idzie dalej: jak będzie się zachowywać, kiedy się rozbierze? Co będzie mówiła, kiedy będzie ją kochał? Jaki będzie ton jej westchnień? Jaki grymas będzie wypisany na jej twarzy w chwili rozkoszy?

Wyjątkowość „ja” jest ukryta w tym właśnie, co niewyobrażalne. Wyobrazić sobie umiemy tylko to, co jest takie samo we wszystkich ludziach, to, co jest ogólne. Indywidualnym „ja” jest to, co się odróżnia od ogólnego, a więc to, czego nie można z góry odgadnąć, czego nie można wyliczyć, co trzeba dopiero odsłonić, odkryć, zdobyć!

Tomasz, który przez ostatnie dziesięć lat zajmował się w swej praktyce lekarskiej wyłącznie mózgiem ludzkim, wie, że nic nie jest trudniejsze do uchwycenia niż „ja”. Między Hitlerem a Einsteinem, miedzy Breżniewem a Sołżenicynem jest o wiele więcej podobieństw niż różnic. Gdyby dało się to wyrazić liczbą, jest między nimi jedna milionowa niepodobnego, a dziewięćset dziewięćdziesiąt tysięcy milionowych podobnego. Tomasz opanowany jest przez pragnienie, by odkryć i posiąść tę jedną milionową i wydaje mu się, że w tym leży sens jego zafascynowania kobietami. Nie jest opanowany przez kobiety, ale przez to, co w każdej z nich jest niewyobrażalne, innymi słowy ma obsesją tej jednej milionowej niepodobnego, która odróżnia kobietę od innych kobiet. (Prawdopodobnie tutaj styka się jego namiętność dziwkarza z jego namiętnością chirurga. Nie wypuszcza z rąk imaginacyjnego skalpela, nawet wtedy, kiedy jest z kochanką. Pragnie posiąść to, co jest głęboko w niej i dla czego trzeba rozciąć jej powierzchnię).

Możemy oczywiście słusznie spytać, czemu szukał tej jednej milionowej właśnie w seksie. Czy nie mógł jej odnaleźć w sposobie chodzenia, w gustach kulinarnych albo w artystycznych zainteresowaniach tej czy innej kobiety?

Tak, jedna milionowa niepodobnego jest zawarta we wszystkich dziedzinach życia ludzkiego, tylko że wszędzie indziej jest wystawiona na widok publiczny, nie trzeba jej odkrywać, nie potrzeba do niej skalpela. Jeśli jakaś kobieta woli ser od deseru, a inna nie znosi kalafiora, to jest to co prawda znak jej oryginalności, ale oryginalność ta od razu nas przekonuje, że nie ma żadnego znaczenia, jest niepotrzebna i nie ma sensu doszukiwania się w niej jakiś wartości.

Tylko w seksie jedna milionowa wydaje się czymś cennym, ponieważ nie jest ogólnie dostępna i trzeba ją zdobywać. Jeszcze przed półwieczem na takie zdobywanie trzeba było poświęcić wiele czasu (tygodnie, a nawet miesiące) i czas zdobywania stawał się miarą wartości zdobytego. I dziś, mimo że czas potrzebny do zdobycia szalenie się skrócił, seks wydaje się ciągle jeszcze metalową skrzynką, w której ukryta jest tajemnica „ja” kobiety.

Chodziło więc w jego pogoni za kobietami nie tylko o pragnienie przyjemności (przyjemność następowała jako rodzaj dodatkowej nagrody), ale o pragnienie, by posiąść świat (otworzyć skalpelem leżące ciało świata).

10.

Wśród mężczyzn uganiających się za wielką ilością kobiet możemy bez trudu dostrzec dwie kategorie. Jedni szukają we wszystkich kobietach swego subiektywnego i zawsze takiego samego snu o kobiecie. Innych gna pragnienie, by posiąść nieskończoną różnorodność obiektywnego kobiecego świata.

Namiętność tych pierwszych jest liryczna: szukają w kobiecie samych siebie, swego ideału i wciąż się rozczarowują, ponieważ ideał to, jak wiadomo, coś takiego, czego nigdy się nie da znaleźć.

Rozczarowanie, które ich goni od jednej kobiety do drugiej, daje ich niestałości rodzaj romantycznego usprawiedliwienia, tak że wiele sentymentalnych dam jest skłonnych wzruszyć się ich wytrwałą poligamicznością.

Druga namiętność jest epicka, i kobiety nie widzą w niej niczego wzruszającego; mężczyzna nie szuka w kobietach żadnego subiektywnego ideału, dlatego wszystko go w nich interesuje i nic go nie może rozczarować. I właśnie ta niemożność rozczarowania ma w sobie coś gorszącego. Namiętność epickiego dziwkarza wydaje się ludziom niczym nie okupiona (nie okupiona rozczarowaniem).

Ponieważ dziwkarz liryczny poszukuje wciąż takiego samego typu kobiet, nie zauważamy nawet, jak zmienia kochanki; jego przyjaciele nieustannie popełniają gafy, myląc jego przyjaciółki i nazywając je imionami poprzednich.

Dziwkarze epiccy (a do nich właśnie należy Tomasz) odchodzą w swym pragnieniu poznania coraz dalej od konwencjonalnej kobiecej piękności, którą się już nasycili i stają się nieuchronnie kolekcjonerami osobliwości. Wiedzą to, trochę się tego wstydzą i nie chcąc wprowadzać swych przyjaciół w zakłopotanie, nie pokazują się ze swymi kochankami publicznie.

Już od dwóch lat mył okna, kiedy zamówiła go nowa klientka. Jej dziwaczność zainteresowała go od razu, kiedy po raz pierwszy zobaczył ją w otwartych drzwiach. Była to dziwaczność dyskretna, nie rzucająca się w oczy, utrzymująca się w granicach przyjemnej powszedniości (zamiłowanie Tomasza do ciekawostek nie miało nic wspólnego z zamiłowaniem Felliniego do potworów): była wyjątkowo wysoka, nieco wyższa od niego, miała delikatny i bardzo długi nos, a jej twarz była do tego stopnia nieprzeciętna, że nie można było powiedzieć, że jest ładna (wszyscy by protestowali!), choć (przynajmniej według Tomasza) nie była nieładna. Ubrana była w spodnie i białą bluzkę i wyglądała jak przedziwne połączenie delikatnego chłopca, żyrafy i bociana.

Patrzyła na niego długim, uważnym i badawczym spojrzeniem, w którym nie brakowało błysku inteligentnej ironii.

– Proszę wejść, panie doktorze – powiedziała. Zrozumiał, że kobieta wie, kim on jest. Nie chciał na to zareagować i spytał:

– Gdzie mógłbym nabrać wody?

Otworzyła drzwi do łazienki. Zobaczył umywalkę, wannę i muszlę klozetową; przed wanną, przed umywalką i przed ubikacją leżały małe, różowe dywaniki.

Kobieta podobna do żyrafy i bociana uśmiechała się, jej oczy mrużyły się tak, że wszystko, co mówiła, wydawało się napełnione utajonym sensem albo ironią.

– Łazienka jest całkowicie do pańskiej dyspozycji, panie doktorze – powiedziała. – Może pan w niej robić, co pan chce.

– Mogę się też wykąpać? – spytał Tomasz.

– Lubi się pan kąpać? – zapytała ona.

Napuścił do wiadra ciepłej wody i wrócił do salonu.

– Gdzie by pani chciała, żebym zaczął?

– To zależy tylko od pana – wzruszyła ramionami.

– Czy mogę zobaczyć okna w innych pokojach?

– Chce pan obejrzeć moje mieszkanie? – uśmiechała się. jak gdyby mycie okien było jakimś kaprysem, który jej nie interesował.

Wszedł do sąsiedniego pokoju. Była to sypialnia z jednym dużym oknem, dwoma zsuniętymi łóżkami i obrazem jesiennego krajobrazu z brzozami i zachodzącym słońcem.

Kiedy wrócił, na stole stała butelka wina i dwa kieliszki.

– Nie wzmocniłby się pan przed tak ogromna pracą? – spytała.

– Bardzo chętnie – powiedział Tomasz i usiadł.

– Musi to być dla pana bardzo interesujące doświadczenie, poznawać tak wiele domów – powiedziała.

– Tak, niezłe – odpowiedział Tomasz.

– Wszędzie czekają na pana kobiety, których mężowie są w pracy.

– O wiele częściej babcie i teściowe – odpowiedział Tomasz.

– I nigdy nie brak panu pańskiego prawdziwego zawodu?

– Niech pani lepiej powie, skąd pani wie o moim zawodzie.

– Wasze przedsiębiorstwo chwali się panem – powiedziała kobieta podobna do bociana.

– Jeszcze wciąż? – zdziwił się Tomasz.

– Kiedy tam dzwoniłam, żeby mi ktoś przyszedł umyć okna, spytali mnie, czy nie chcę pana. Powiedzieli, że jest pan wielkim chirurgiem, którego wyrzucono ze szpitala. To mnie oczywiście, zainteresowało.

– Jest pani wspaniale ciekawa – powiedział.

– Widać to po mnie?

– Tak, w pani spojrzeniu.

– A jak ja patrzę?

– Mruży pani oczy. I wciąż zadaje pytania.

– Pan nie lubi odpowiadać?

Dzięki niej konwersacja od samego początku miała w sobie kokietliwy wdzięk. Nic z tego. co mówiła, nie dotyczyło świata naokoło, wszystko dotyczyło tylko ich samych. A ponieważ od samego początku głównym tematem rozmowy stał się on i ona, nietrudno było dopełnić słów dotknięciami i Tomasz, mówiąc o jej przymrużonych oczach, pogładził ją jednocześnie. Ona odpowiedziała na każde jego dotknięcie swoim dotknięciem. Nie robiła tego spontanicznie, raczej z jakąś zamierzoną konsekwencją, jakby bawiła się w „co ty, to ja”. Siedzieli więc naprzeciw siebie trzymając nawzajem na sobie ręce.

Dopiero kiedy Tomasz spróbował dotknąć jej krocza, zaczęła się bronić. Nie umiał odgadnąć, na ile jej obrona jest poważna, ale w każdym razie upłynęło już dużo czasu, a on musiał być za dziesięć minut u następnego klienta.. Wstał i wyjaśnił jej, że musi już odejść. Jej twarz była czerwona.

– Muszę podpisać panu zaświadczenie – powiedziała.

– Przecież nic nie zrobiłem – bronił się.

– To z mojej winy – odpowiedziała i dodała cichym, wolnym, niewinnym głosem – Będę znów musiała pana zamówić, żeby mógł pan skończyć to, czego z mojej winy nie mógł pan nawet rozpocząć.

Ponieważ Tomasz nadal ociągał się i nie dawał jej do podpisania faktury, powiedziała łagodnie, jakby prosiła o przysługę:

– Bardzo pana proszę, niech mi pan to da. A potem jeszcze dodała, mrużąc oczy. – Przecież to nie ja za to płacę, ale mój mąż. I nie pan jest płacony, tylko przedsiębiorstwo państwowe. Ta transakcja nas dwojga w ogóle nie dotyczy.

Brak harmonii w kobiecie podobnej do bociana i żyrafy podniecał go nawet we wspomnieniu: kokieteria połączona z niezręcznością; szczere pożądanie seksualne, któremu towarzyszy ironiczny uśmiech, wulgarna konwencjonalność mieszkania i niekonwencjonalność jego właścicielki. Jaka będzie, kiedy będą się kochać? Starał się to sobie wyobrazić, ale nie było to łatwe. Kilka dni myślał wyłącznie o tym. Kiedy wezwała go po raz drugi, wino czekało już na stole, a obok niego dwa kieliszki. Tyle, że tym razem wszystko poszło bardzo szybko. Wkrótce stali naprzeciw siebie w sypialni (słońce na obrazie z brzozami zachodziło) i całowali się. Powiedział jej swoje zwykle: „proszę się rozebrać!”, ale ona zamiast go posłuchać, zażądała:

– Nie, najpierw pan.

Nie był do tego przyzwyczajony i zmieszało go to. Rozkazał jej jeszcze kilkakrotnie (z komicznym brakiem sukcesu) „proszę się rozebrać!”, ale nie pozostało mu nic innego niż pójść na kompromis; według reguł gry, którą mu ostatni raz narzuciła („co ty, to ja”), zdjęła mu spodnie, a on jej spódnicę, potem ściągnęła mu koszulę, a on jej halkę – wreszcie stali naprzeciw siebie nadzy. Trzymał dłoń na jej wilgotnym kroczu, potem przesunął palce dalej, w kierunku odbytu, który u wszystkich kobiet kochał najbardziej z całego ich ciała. Jej był niezwykle wypukły, tak że przywoływał sugestywne wyobrażenie długiej rury trawiennej, która kończy się w tym miejscu i łagodnie wystaje. Obmacał ten twardy, zdrowy krążek, ten najpiękniejszy z pierścieni zwany w mowie lekarskiej „zwieracz” i nagle poczuł jej palce na własnym tyłku, w tym samym miejscu. Powtarzała wszystkie jego gesty z dokładnością lustra.

Pomimo, że jak już powiedziałem, poznał ponad dwieście kobiet (a przez ten czas, kiedy mył szyby sporo ich jeszcze przybyło) nigdy jeszcze mu się nie zdarzyło, by kobieta wyższa od niego stała przed nim, mrużyła oczy i obmacywała mu odbyt. Żeby przezwyciężyć zażenowanie, szybko przewrócił ją na łóżko.

Jego ruch był tak gwałtowny, że zaskoczył ją. Jej wysoka postać upadła na wznak z twarzą pokrytą czerwonymi plamami i przestraszonym wyrazem człowieka, który stracił równowagę. Tak jak przed nią stał, złapał ją pod kolana i podniósł w górę jej lekko rozłożone nogi, które nagle wyglądały jak podniesione ręce żołnierza, który poddaje się ze strachu przed wymierzoną w niego bronią.

Niezręczność połączona z gorliwością, gorliwość połączona z niezręcznością podnieciły słodko Tomasza. Kochali się bardzo długo. Przyglądał się później jej twarzy pokrytej purpurowymi plamami i szukał w niej tego pełnego lęku wyrazu kobiety, której ktoś podstawił nogę i która upada, niemożliwy do naśladowania wyraz, który przed chwilą uderzył mu do głowy falą podniecenia.

Potem szedł umyć się do łazienki. Odprowadziła go tam i długo i nudno mu wyjaśniała, gdzie jest mydło, gdzie gąbka i jak puszczać ciepłą wodę. Dziwił się, dlaczego tak proste rzeczy wyjaśnia mu tak szczegółowo. Powiedział jej w końcu, że wszystko rozumie i dał jej do zrozumienia, że chciałby zostać w łazience sam. Powiedziała błagalnie:

– Nie pozwoli mi pan zostać przy pańskiej toalecie? Wreszcie udało mu się wypchnąć ją z łazienki. Mył się, oddawał mocz do umywalki (ogólny zwyczaj czeskich lekarzy) i wydawało mu się, że ona w tym czasie niecierpliwie chodzi przed łazienką i zastanawia się, jak się dostać do środka. Kiedy zamknął wodę. a w mieszkaniu panowała zupełna cisza, miał wrażenie, że skądś go podgląda. Był prawie pewien, że w drzwiach łazienki jest wywiercona dziurka i ona przyciska do niej swe śliczne przymrużone oko.

Odchodził od niej we wspaniałym humorze. Starał się pamiętać to istotne, odcedzić wspomnienie od jakiegoś chemicznego wzoru, przy pomocy którego można by było zdefiniować jej wyjątkowość (jedną milionową niepowtarzalnego). Doszedł w końcu do wzoru, który składał się z trzech funkcji:

1) niezręczność połączona z gorliwością,

2) przerażona twarz kogoś, kto stracił równowagę i upada,

3) nogi podniesione w górę jak ręce żołnierza, który poddaje się przed wycelowaną w niego bronią.

Kiedy powtarzał to sobie, miał szczęśliwe poczucie, że znów posiadł na własność kawałek świata; że wykroił swym imaginacyjnym skalpelem krążek materiału z nieskończonego płótna kosmosu.

11.

Mniej więcej w tym samym czasie zdarzyła mu się następująca przygoda: spotkał się kilkakrotnie z młodą dziewczyną w mieszkaniu, które mu codziennie aż do północy pożyczał stary przyjaciel Po miesiącu czy dwóch przypomniała mu jedno z ich poprzednich spotkań: kochali się podobno na dywanie pod oknem, gdy tymczasem na dworze grzmiały gromy i błyskawice. Kochali się przez cały czas trwania burzy i było to podobno niewiarygodnie piękne!

Tomasz niemalże się przestraszył: tak, pamiętał, że kochał ją na dywanie (przyjaciel miał w mieszkaniu tylko wąski tapczan, na którym Tomasz nie czuł się swobodnie), ale o burzy kompletnie zapomniał. Było to dziwne: umiał sobie przypomnieć tych kilka schadzek, które z nią miał, pamiętał nawet sposób, w jaki się kochali (nie zgadzała się robić tego od tyłu), pamiętał kilka próśb. które wypowiadała w trakcie kochania (ciągle domagała się, żeby mocno trzymał ją za biodra i protestowała, kiedy na nią patrzył, kilkakrotnie krzyczała do niego: „trzymaj mnie mocno i zamknij oczy!”), przypominał sobie nawet krój jej bielizny – ale o żadnej burzy nie miał zielonego pojęcia.

Jego pamięć rejestrowała z jego historii miłosnych tylko stromą i wąską trasę seksualnego zdobywania: pierwszą słowną agresję, pierwsze dotknięcie, pierwszą obsceniczność, którą powiedział on do niej i ona do niego, wszystkie drobne perswazje, do których stopniowo ją zmuszał i te, na które się nie zgodziła. Cała reszta została z jego pamięci (ze szczególną pedanterią) wypchnięta. Zapomniał nawet, w jakim miejscu po raz pierwszy widział kolejną kobietę, ponieważ moment ten zdarzył się jeszcze przed samym atakiem seksualnym.

Dziewczyna mówiła o burzy, uśmiechała się marzycielsko, a on patrzył na nią ze zdziwieniem i niemalże się wstydził: przeżyła coś pięknego, a on tego z nią nie przeżywał. W rozdwojeniu, z jakim jego pamięć reagowała na wieczorną burzę, streszczała się cała różnica między miłością a nie-miłością.

Przez słowo „nie-miłość” nie chcę powiedzieć, że miał do tej dziewczyny cyniczny stosunek, że, jak to się mówi, uważał ją wyłącznie za obiekt seksualny: przeciwnie, lubił ją po przyjacielsku, szanował jej charakter i inteligencję, był skłonny pomóc jej, kiedykolwiek tego potrzebowała. To nie on się źle w stosunku do niej zachowywał; źle się zachowywała jego pamięć, która ją sama, bez jego woli wykluczyła ze sfery miłości. Wydaje się. że w mózgu istnieje całkiem szczególny obszar, który można by nazwać poetycką pamięcią i który rejestruje to, co nas urzekło wzruszyło, co dało piękno naszemu życiu. Od czasu kiedy poznał Teresę, żadna kobieta nie miała prawa zostawić w tej części jego mózgu najmniejszego nawet śladu.

Teresa despotycznie okupowała jego poetycką pamięć i wymiotła z niej ślady innych kobiet. Nie było to sprawiedliwe, bo na przykład dziewczyna, z którą kochał się na dywanie podczas burzy, nie była wcale mniej godna poezji niż Teresa. Krzyczała do niego: „Zamknij oczy, trzymaj mi biodra, trzymaj mnie mocno!”; nie znosiła, kiedy Tomasz miał przy akcie miłosnym otwarte oczy, skupione i obserwujące, a jego lekko uniesione ciało nie przyciskało się do jej skóry. Nie chciała, żeby ją studiował. Chciała wciągnąć go do wiru oczarowania, do którego nie można wstąpić inaczej niż z zamkniętymi oczyma. Dlatego nie zgadzała się stanąć na czworakach, bo w takiej pozycji ich ciała w ogóle się nie dotykały i mógł ją oglądać z prawie półmetrowego dystansu. Nienawidziła tego dystansu. Chciała zespolić się z nim w jedno. Dlatego twierdziła uparcie, że nie doznała rozkoszy, choć cały dywan był mokry od jej orgazmu.

– Nie szukam rozkoszy – mówiła – szukam szczęścia, a rozkosz bez szczęścia nie jest żadną rozkoszą.

Inaczej mówiąc dobijała się do bramy jego poetyckiej pamięci. Ale brama była zamknięta. W poetyckiej pamięci nie było dla niej miejsca. Jej miejsce było na dywanie.

Jego przygoda z Teresą zaczęła się dokładnie w tym miejscu, w którym kończyły się przygody z innymi kobietami. Odgrywała się po drugiej stronie imperatywu, który zmuszał go do zdobywania kobiet. Nie chciał w Teresie niczego odkrywać. Otrzymał ją odkrytą. Kochał się z nią, zanim zdążył wziąć do ręki swój imaginacyjny skalpel, którym otwierał leżące ciało świata. Zanim zdążył zapytać siebie, jaka będzie, kiedy zacznie się z nią kochać, już się z nią kochał.

Historia miłości zaczęła się dopiero później: dostała gorączki i nie mógł odesłać jej do domu tak jak inne kobiety. Klęczał przy jej łóżku i przyszło mu do głowy, że ktoś mu ją posłał po wodzie w koszyku. Powiedziałem już, że metafory są niebezpieczne. Miłość zaczyna się od metafory. Inaczej mówiąc: miłość zaczyna się w chwili, kiedy kobieta wpisze się swym pierwszym słowem do naszej poetyckiej pamięci.

12.

Przed kilkoma dniami znów mu się zapisała w myślach: wracała jak zawsze do domu z mlekiem, a kiedy jej otworzył, przyciskała do piersi wronę otuloną w czerwony szalik. Tak Cyganki trzymają w objęciach swoje dzieci. Nigdy tego nie zapomni: ogromny, oskarżycielski dziób wrony przy jej twarzy.

Znalazła ją zakopaną w ziemi. Tak kiedyś kozacy robili z wziętymi do niewoli wrogami. „Dzieci to zrobiły” – powiedziała i w tym zdaniu była nie tylko konstatacja, ale również nagły wstręt do ludzi. Przypomniał sobie, jak mu powiedziała niedawno: „zaczynam ci być wdzięczna, że nigdy nie chciałeś mieć dzieci”.

Wczoraj skarżyła mu się, że w restauracji napadł na nią jakiś facet. Złapał ją łapą za tani naszyjnik i powiedział, że musiała na niego zarobić prostytucją. Była tym bardzo przejęta. Bardziej niż należało, pomyślał Tomasz. Nagle go przeraziło, że tak mało ją widywał w minionych dwóch latach i że miał tak mało możliwości, by długo tulić w swych dłoniach jej ręce – żeby przestały drżeć.

Z takimi myślami szedł rano do kancelarii, w której urzędniczka rozdzielała pracę na cały dzień. Jakiś prywatny klient upierał się, żeby jego okna mył właśnie Tomasz. Szedł pod ten adres niechętnie, obawiał się, że znów go wzywa jakaś kobieta. W jego myślach było pełno Teresy i nie miał chęci na żadne przygody.

Kiedy drzwi się otworzyły, odetchnął. Zobaczył przed sobą wysokiego i lekko zgarbionego mężczyznę. Mężczyzna miał długą brodę i kogoś mu przypominał.

Uśmiechnął się:

– Niech pan wejdzie, panie doktorze – i wprowadził go do pokoju.

W pokoju stał młody mężczyzna. Był purpurowy na twarzy. Patrzył na Tomasza i starał się uśmiechać.

– Was dwóch, jak sądzę, nie trzeba sobie przedstawiać – powiedział mężczyzna.

– Nie – odpowiedział Tomasz i bez uśmiechu podał młodzieńcowi rękę. Był to jego syn. Potem dopiero mężczyzna z długą brodą sam mu się przedstawił.

– Od razu wiedziałem, że mi pan kogoś przypomina! – zawołał Tomasz – Jakże! Oczywiście, że pana znam. Pana nazwisko.

Usiedli w fotelach, między nimi stal niski stolik konferencyjny. Tomasz uświadomił sobie, że obydwaj mężczyźni, którzy naprzeciw niego siedzą, są jego niedobrowolnymi dziełami. Do zrobienia syna zmusiła go pierwsza żona, a rysy tego wysokiego mężczyzny opisał z przymusu policjantowi, który go przesłuchiwał.

Żeby odegnać te myśli, spytał:

– To od którego okna mam zacząć?

Obydwaj mężczyźni zaczęli się serdecznie śmiać.

Tak, było jasne, że nie chodzi o żadne mycie okien. Zaproszono go nie po to, by mył okna, zaproszono go, by go złapać w pułapkę. Nigdy nie rozmawiał ze swym synem. Dziś po raz pierwszy uścisnął mu rękę. Znał go tylko z widzenia i nie chciał go znać inaczej. Życzył sobie nic o nim nie wiedzieć i chciał, żeby syn życzył sobie tego samego.

– Piękny plakat, prawda? – redaktor pokazał duży rysunek w ramach, który wisiał na ścianie naprzeciw Tomasza.

Teraz dopiero Tomasz rozejrzał się po mieszkaniu. Na ścianach wisiały interesujące obrazy, dużo fotogramów i plakatów. Rysunek, który mu redaktor pokazał, był publikowany w 1969 roku w jednym z ostatnich numerów tygodnika, zanim Rosjanie go zlikwidowali. Była to imitacja słynnego plakatu z czasów rosyjskiej wojny domowej z 1917 roku, który wzywał do wstąpienia do Armii Czerwonej: żołnierz z czerwoną gwiazdą na czapce i z niezwykle surowym spojrzeniem patrzy wam w oczy i wyciąga do was rękę z wymierzonym palcem wskazującym. Oryginalny rosyjski tekst brzmiał: „Obywatelu, czy wstąpiłeś już do Armii Czerwonej?” Ten tekst został zastąpiony czeskim tekstem: „Obywatelu, ty również podpisałeś dwa tysiące słów?”

Był to świetny żart. „Dwa tysiące słów” to był pierwszy sławny manifest z wiosny 1968, w którym wzywano do radykalnej demokratyzacji reżymu komunistycznego. Podpisało go wielu intelektualistów, a zwyczajni ludzie przychodzili później również, aby podpisać manifest, tak że podpisów było takie mnóstwo, że nikt nie był w stanie ich policzyć. Kiedy Armia Czerwona wdarła się do Czech i rozpoczęły się czystki, jednym z pytań zadawanych obywatelom było: „ty również podpisałeś dwa tysiące słów?”. Kto się przyznał, że podpisał, tego bez gadania wyrzucano z pracy.

– Wspaniały rysunek. Pamiętam go dobrze – powiedział Tomasz. Redaktor uśmiechnął się:

– Miejmy nadzieje, że ten czerwonoarmijec nie podsłuchuje, o czym rozmawiamy. Potem dodał poważnie:

– Żeby wszystko między nami było jasne, panie doktorze. To nie jest moje mieszkanie. Jest to mieszkanie mego przyjaciela. Nie ma więc pewności, że policja nas tu podsłuchuje. Jest to tylko prawdopodobne. Gdybym zaprosił pana do siebie, byłoby to pewne.

Po czym ciągnął znów lżejszym tonem:

– Ale ja wychodzę z założenia, że nie mamy przed nikim nic do ukrycia. Zresztą, niech pan sobie wyobrazi, cóż to za wygoda dla przyszłych historyków! Znajdą w archiwach policyjnych nagrane życie wszystkich czeskich intelektualistów! Wie pan, jaki to trud dla historyków literatury wyobrazić sobie in concreto seksualne życie takiego Woltera, Balzaka czy Tołstoja? Jeśli chodzi o czeskich pisarzy, nie będą istniały żadne wątpliwości. Wszystko jest nagrane. Każde westchnienie.

Odwrócił się do potencjalnych mikrofonów w ścianie i powiedział głośno:

– Panowie, jak zawsze w podobnych okazjach pragnę dodać wam ducha w waszej pracy i podziękować wam w imieniu swoim i przyszłych historyków.

Wszyscy trzej śmiali się przez chwilę, a potem redaktor rozgadał się o tym, jak zlikwidowano jego tygodnik, co robi rysownik, który wymyślił tę karykaturę, co robią inni czescy malarze, filozofowie i pisarze. Po rosyjskiej inwazji wszystkich wyrzucono z pracy i zostali sprzątaczami, myli okna, pilnowali parkingów, byli stróżami nocnymi, palaczami w urzędach, a w najlepszym, niemalże protekcyjnym przypadku, taksówkarzami.

To, co opowiadał redaktor, nie było nieciekawe, ale Tomasz nie był w stanie się skupić. Myślał o swoim synu. Przypomniał sobie, że już od kilku miesięcy spotyka go na ulicy. To prawdopodobnie nie był przypadek. Zaskoczyło go, że widzi go teraz w towarzystwie prześladowanego redaktora. Pierwsza żona Tomasza była ortodoksyjną komunistką i Tomasz automatycznie spodziewał się, że syn jest pod jej wpływem. Nic o nim nie wiedział. Mógł, oczywiście, zapytać go wprost, jak mu się układają stosunki z matką, ale krępował się to zrobić przy obcym.

Wreszcie redaktor przeszedł do sedna sprawy. Powiedział, że coraz więcej ludzi znajduje się w więzieniach tylko dlatego, że trwają przy swych poglądach i zamknął swój wykład słowami:

– Tak więc powiedzieliśmy sobie, że trzeba by coś zrobić.

– Co chcecie zrobić? – spytał Tomasz.

W tym momencie przemówił jego syn. Słyszał go po raz pierwszy. Z zaskoczeniem stwierdził, że chłopiec się jąka.

– Mamy informacje – powiedział – że traktowanie więźniów politycznych jest bardzo złe. Stan niektórych spośród nich jest naprawdę krytyczny. Powiedzieliśmy więc sobie, że dobrze byłoby napisać petycję, którą by podpisali najwybitniejsi czescy intelektualiści, których nazwiska mają jeszcze jakiś ciężar gatunkowy.

Nie, to nie było jąkanie, raczej jakieś delikatne zacinanie się, które zwalniało tok jego wymowy, tak że każde słowo, które wypowiadał było bez jego woli podkreślone z naciskiem. Uświadamiał to sobie widocznie, bo jego policzki, które przed chwilą wreszcie zbladły, znowu spurpurowiały.

– Chcielibyście ode mnie rady, do kogo powinniście się zwrócić w moim zawodzie? – spytał Tomasz

– Nie – roześmiał się redaktor. – Nie chcemy pańskiej rady. Chcemy pańskiego podpisu.

Znowu poczuł się mile połechtany! Znów się ucieszył, że jest ktoś, kto nie zapomniał, że jest chirurgiem. Bronił się tylko przez skromność:

– Słuchajcie, to, że mnie wyrzucili z pracy, to jeszcze nie dowód, że jestem znakomitym lekarzem!

– Nie zapomnieliśmy, co pan napisał do naszego tygodnika – uśmiechnął się do Tomasza redaktor.

Z jakimś zachwytem, którego Tomasz może nie zauważył, syn westchnął:

– Tak!

– Nie wiem, czy moje nazwisko pod taką petycją może pomóc więźniom politycznym – odpowiedział Tomasz. – Czy nie powinni tego raczej podpisać ci, którzy jeszcze nie wpadli w niełaskę i zachowali przynajmniej minimalny wpływ na tych, którzy są u władzy?

– Oczywiście, że powinni! – redaktor się śmiał. Również syn Tomasza roześmiał się śmiechem kogoś, kto już wiele zrozumiał:

– Tylko że tacy tego nigdy nie podpiszą!

– To nie znaczy – kontynuował redaktor – że ich nie nachodzimy. Tak wielkoduszni znów nie jesteśmy, nie chcemy im oszczędzić zażenowania. – Śmiał się. – Powinien pan posłuchać ich wykrętów. Są wspaniałe!

Syn śmiał się potakująco.

– Wszyscy oczywiście nam mówią – ciągnął redaktor – że się z nami absolutnie zgadzają, tylko że podobno należy działać inaczej: bardziej taktycznie, rozumnie, dyskretnie. Boją się to podpisać i jednocześnie się boją, że w przypadku, kiedy nie podpiszą, będziemy o nich źle myśleć.

Syn i redaktor znów się razem roześmiali.

Redaktor podał Tomaszowi kartkę papieru z krótkim tekstem, który w stosunkowo grzeczny sposób prosił prezydenta republiki, aby udzielił amnestii więźniom politycznym. Tomasz starał się szybko nad tym zastanowić: amnestia dla więźniów politycznych? Ale czy ktoś udzieli tej amnestii dlatego, że ludzie odtrąceni przez reżym (a więc potencjalni nowi więźniowie polityczni) proszą o to prezydenta? Taka petycja musi przecież doprowadzić do tego, że żadnej amnestii dla więźniów politycznych nie będzie, gdyby nawet przypadkiem właśnie chcieli jej udzielić!

W tym momencie znów przemówił do niego syn:

– Chodzi głównie o to, żeby ludzie dowiedzieli się, że jest jeszcze w tym kraju garstka ludzi, którzy się nie boją. Pokazać także, kto jest naprawdę kim. Oddzielić plewy od ziarna.

Tomasz myślał: Tak, to prawda, ale co to ma wspólnego z więźniami politycznymi? Albo chodzi o to, by wywalczyć dla nich amnestię, albo chodzi o to, by oddzielić plewy od ziarna. Te dwie sprawy nie są tożsame.

– Waha się pan, panie doktorze? – spytał redaktor.

Tak. Wahał się. Ale bał się to powiedzieć. Naprzeciwko niego wisiał na ścianie obraz żołnierza, który wygrażał mu palcem i mówił: „I ty wahasz się jeszcze, czy wstąpić do Armii Czerwonej?” Albo: „Nie podpisałeś jeszcze dwóch tysięcy słów?” Albo: „I ty również podpisałeś dwa tysiące słów?” Albo: „Nie chcesz podpisać petycji w sprawie amnestii?”. Cokolwiek by nie mówił, wygrażał.

Redaktor powiedział już przed chwilą, co myśli o ludziach, którzy co prawda zgadzają się z tym, że więźniowie polityczni powinni zostać zwolnieni, ale umieją znaleźć tysiące powodów, by nie podpisać petycji. Według niego takie myśli są tylko wykrętami, za którymi skrywa się tchórzostwo. Cóż więc Tomasz miał powiedzieć?

Było cicho i roześmiał się nagle: pokazał na rysunek na ścianie.

– Ten tam mi wygraża i pyta, czy podpiszę, czy też nie. Trudno jest myśleć pod takim spojrzeniem! Wszyscy trzej śmiali się przez chwilę. Tomasz później powiedział:

– Dobrze. Zastanowię się nad tym. Czy moglibyśmy się gdzieś zobaczyć w najbliższych dniach?

– Zawsze sprawi mi przyjemność spotkanie z panem – powiedział redaktor – ale dla tej petycji byłoby zbyt późno. Chcemy jutro zanieść ją do prezydenta.

– Jutro – Tomasz przypomniał sobie, jak mu otyły policjant podawał papier z napisanym tekstem, w którym miał złożyć donos właśnie na tego mężczyznę z brodą. Wszyscy zmuszali go, żeby podpisywał teksty, których sam nie napisał.

Syn powiedział:

– Nad czym tu się zastanawiać?

Słowa były agresywne, ale ton niemal błagalny. Patrzyli sobie w oczy i Tomasz zauważył, że syn w chwili skupienia delikatnie podnosi lewą część górnej wargi. Znał ten grymas ze swej własnej twarzy, kiedy w skupieniu przeglądał się w lustrze i kontrolował, czy jest dobrze ogolony. Widząc teraz ten grymas na obcej twarzy, nie mógł obronić się przed uczuciem jakiegoś niesmaku.

Kiedy rodzice żyją z dziećmi od dzieciństwa, przyzwyczajają się do takich podobieństw, wydają im się banalne, a kiedy od czasu do czasu uświadamiają je sobie, nawet zabawne. Ale Tomasz rozmawiał ze swym synem po raz pierwszy w życiu! Nie był przyzwyczajony do siedzenia naprzeciw swej własnej skrzywionej wargi!

Wyobraźcie sobie, że amputowano by wam rękę i przeszczepiono ją jakiemuś innemu człowiekowi. Człowiek ten siedziałby później naprzeciw was i gestykulował tą ręką. Patrzylibyście na nią jak na straszydło. Pomimo, że była to wasza własna, intymnie znajoma ręka, przejmowałaby was grozą myśl, że może was ona dotknąć.

– Jesteś przecież po stronie tych – ciągnął syn – którzy są prześladowani?

Przez cały czas Tomasz myślał o tym, czy syn będzie mu mówił per ty, czy per wy. Dotychczas formułował wszystkie zdania w taki sposób, by uniknąć wyboru. Teraz się wreszcie zdecydował. Mówił mu na ty i Tomasz naraz nabrał pewności, że w tej scenie nie chodzi o więźniów politycznych, ale o syna: jeśli podpisze, ich losy połączą się i Tomasz mniej lub bardziej będzie zmuszony do tego, by zbliżyć się z synem. Jeśli nie podpisze, ich stosunki pozostaną takie jak dotychczas, to znaczy żadne, z tym, że teraz już nie z jego woli, ale z woli syna, który wyrzeknie się ojca za jego tchórzostwo. Był w sytuacji szachisty, którego nie uratuje żadne posunięcie i który musi przegrać. To zupełnie wszystko jedno – podpisze, czy nie. Nie zmieni to w niczym ani jego losu, ani losu więźniów politycznych.

– Dajcie to tu – powiedział i wziął kartkę.

13.

Jak gdyby chcąc mu wynagrodzić jego decyzją, redaktor powiedział:

– Wspaniale pan wtedy napisał to o Edypie. Syn podając mu pióro dodał:

– Niektóre myśli są jak zamach.

Pochwała redaktora ucieszyła go, ale metafora, której użył syn wydała mu się pompatyczna i nie na miejscu. Powiedział:

– Niestety, ten zamach uderzył tylko we mnie. Dzięki temu artykułowi nie mogę już operować.

Brzmiało to chłodno, niemal nieprzyjaźnie.

Żeby załagodzić ten mały dysonans, redaktor powiedział (brzmiało to, jakby się usprawiedliwiał):

– Ale pański artykuł pomógł wielu ludziom!

Pod pojęciem: „pomagać ludziom” Tomasz od dzieciństwa umiał sobie wyobrazić tylko jedną czynność: medycynę. Jakiś artykuł miałby pomóc ludziom? Cóż ci dwaj chcą mu wmówić! Zredukowali jego życie do jednej małej myśli o Edypie, a właściwie do czegoś jeszcze mniejszego: do jednego prymitywnego „nie”, które rzucił w twarz systemu.

Powiedział (a jego głos wciąż brzmiał chłodno, choć sobie tego chyba nie uświadamiał):

– Nic nie wiem o tym, żeby ten artykuł miał komuś pomóc. Ale jako chirurg uratowałem życie wielu ludziom.

Znów przez chwilę panowała cisza. Przerwał ją syn:

– Myśli też mogą uratować ludziom życie. Tomasz widział w jego twarzy swoje własne usta i przyszło mu do głowy, że to bardzo dziwne, widzieć swe usta, jak się jąkają.

– W twoim artykule była jedna wspaniała rzecz – ciągnął syn i widać było, że mówi z trudem. – Bezkompromisowość. Ten sens, który już tracimy, jasne rozróżnienie pomiędzy dobrem a złem. My już nie wiemy, co to znaczy czuć się winnym. Komuniści mają na swe usprawiedliwienie, że okłamał ich Stalin. Morderca usprawiedliwia się, że matka go nie kochała i że jest sfrustrowany. A ty naraz powiedziałeś: nie ma żadnego usprawiedliwienia. Nikt w swym wnętrzu nie był niewinniejszy od Edypa. A pomimo to sam się ukarał, kiedy zobaczył, co zrobił.

Tomasz zmusił się, żeby oderwać spojrzenie od swej wargi na twarzy syna i starał się patrzeć na redaktora. Był rozdrażniony i miał ochotę nie zgadzać się z nimi. Powiedział:

– Wiecie, to wszystko jest nieporozumieniem. Granice pomiędzy dobrem a złem są strasznie niejasne. Nie chodziło mi w ogóle o to, że ktoś ma być ukarany. Karać kogoś, kto nie wiedział, co czyni, to barbarzyństwo. Mit o Edypie jest piękny. Ale wyrabiać z nim takie rzeczy… – chciał jeszcze coś powiedzieć, ale uświadomił sobie, że mieszkanie jest być może podsłuchiwane. Nie miał najmniejszych ambicji, by cytowali go historycy przyszłych wieków. Miał raczej obawy, by go nie cytowała policja. Przecież właśnie tej samokrytyki jego artykułu domagano się od niego. Było mu nieprzyjemnie, kiedy pomyślał, że mogliby teraz wreszcie usłyszeć ją z jego ust. Wiedział, że wszystko, co człowiek w tym kraju wypowie, może być kiedyś nadane przez radio. Zamilkł.

– Co pana skłoniło do tej zmiany poglądów – spytał redaktor.

– Raczej się siebie pytam, co mnie skłoniło do napisania tego artykułu… – powiedział Tomasz i w tym momencie przypomniał to sobie: znalazła się na jego łóżku, jak dziecko posłane w koszyku po falach. Tak, dlatego wziął w ręce tę książkę: wracał do historii o Romulusie, o Mojżeszu, o Edypie… I oto znów była z nim. Widział ją przed sobą, jak przyciska do piersi otuloną w czerwony szal wronę. Ten obraz go uspokoił. Jakby przyszedł mu powiedzieć, że Teresa żyje, że znajduje się w tym momencie w tym samym mieście co on i że cała reszta nie ma żadnego znaczenia.

Redaktor przerwał milczenie:

– Rozumiem pana, panie doktorze. Ja również nie lubię kar. Ale my nie domagamy się kary – uśmiechnął się – my się domagamy zaniechania kary.

– Wiem – powiedział Tomasz. Pogodził się już z tym, że w następnych sekundach zrobi coś, co jest może szlachetne, ale z pewnością zupełnie niepotrzebne (bo i tak nie pomoże więźniom politycznym), a dla niego osobiście nieprzyjemne (ponieważ dzieje się w narzuconych mu okolicznościach).

Syn powiedział jeszcze (prawie błagalnie):

– To twój obowiązek, podpisać to.

Obowiązek? Syn będzie mu przypominał o jego obowiązkach? To było najgorsze słowo, jakiego mógł użyć. Znów stanął mu przed oczyma obraz Teresy trzymającej w objęciach wronę. Przypomniał sobie, że wczoraj napastował ją w barze tajniak. Znów drżą jej ręce. Postarzała się. Nie zależy mu na niczym poza nią. Ona, zrodzona z sześciu przypadków, ona, kwiat wyrosły na ischiasu ordynatora, ona, która jest po drugiej stronie wszelkich „es muss sein!”, ona jest tym jedynym, na czym mu zależy.

Dlaczego się jeszcze w ogóle zastanawia, czy ma, czy też nie ma podpisać? Istnieje tylko jedno kryterium dla wszystkich jego decyzji: nie ma prawa zrobić niczego, co mogłoby jej zaszkodzić. Tomasz nie może uratować więźniów politycznych, ale może dać Teresie szczęście. Nie umie zrobić nawet tego. Ale jeśli podpisze petycję, to prawie na pewno tajniacy będą chodzili za nią jeszcze częściej i jeszcze bardziej będą drżały jej ręce.

– Jest rzeczą o wiele ważniejszą – powiedział – wygrzebać z ziemi zakopaną wronę, niż słać jakieś petycje do prezydenta.

Wiedział, że to zdanie jest niezrozumiałe, ale tym bardziej mu się podobało. Przeżywał moment nagłego i nieoczekiwanego upojenia. Było to równie czarne upojenie, jak wtedy, kiedy uroczyście oznajmiał swej żonie, że nie chce jej i swego syna już nigdy widzieć. Było to równie czarne upojenie, jak wtedy gdy wrzucał do skrzynki list, w którym wyrzekał się raz na zawsze swego powołania lekarskiego. Nie był pewien, czy postępuje słusznie, ale był pewien, że postępuje tak, jak chce postępować.

– Nie gniewajcie się. Nie podpiszę – powiedział.

14.

W kilka dni później mógł przeczytać o petycji we wszystkich gazetach. Nigdzie, rzecz jasna, nie pisano, że była to uprzejma prośba, ujmująca się za więźniami politycznymi i domagająca się ich zwolnienia. Żadna gazeta nie zacytowała jednego bodaj zdania z tego krótkiego tekstu. Zamiast tego mówiły długo, niejasno i groźnie o jakimś antypaństwowym oświadczeniu, które miało się stać podstawą do nowej walki z socjalizmem. Wymieniały tych, którzy podpisali tekst i obrzucały ich nazwiska kalumniami i pogróżkami, od których Tomaszowi chodził mróz po plecach. Z pewnością, można to było przewidzieć. W tych czasach jakakolwiek akcja (zebranie, petycja, zgromadzenie uliczne), o ile nie była organizowana przez partię komunistyczną, automatycznie była uznawana za bezprawną i groziła niebezpiecznymi konsekwencjami każdemu, kto wziął w niej udział. Wszyscy o tym wiedzieli. Ale tym bardziej chyba żałował, że nie podpisał petycji. Dlaczego właściwie jej nie podpisał? Nie umie nawet uświadomić sobie dokładnie motywów swej decyzji.

I znów widzę go tak, jak mi się zjawił na samym początku powieści. Stoi przy oknie i patrzy na mury przeciwległych kamienic.

To jest obraz, z którego się narodził. Jak już mówiłem, postacie nie rodzą się jak żywi ludzie z ciała matki, ale z jednej sytuacji, zdania, metafory, w której jak w orzeszku ułożona jest jakaś podstawowa ludzka możliwość, o której autor myśli, że nikt jej jeszcze nie odkrył, albo o której nikt jeszcze nic naprawdę ważnego nie opowiedział.

Ale czyż nie jest tak, że autor umie mówić tylko sam o sobie? Patrzeć bezsilnie na podwórko i nie wiedzieć, co robić; słuchać upartego burczenia własnego brzucha w chwili miłosnego wzruszenia; zdradzać i nie móc zatrzymać się na pięknej drodze zdrad; podnosić pięść w pochodzie Wielkiego Marszu; robić dowcipne ekshibicje przed mikrofonami tajnej policji – wszystkie te sytuacje sam poznałem i przeżyłem, a mimo to nie powstała z nich żadna postać, która byłaby mną samym z moim curriculum vitae. Postacie moich powieści są możliwościami mnie samego, które nie doszły do skutku. Dlatego kocham wszystkie tak samo i wszystkie tak samo mnie przerażają: każda z nich przekroczyła jakąś granicę, którą ja tylko obchodziłem dookoła. I właśnie ta przekroczona granica (granica, za którą kończy się moje „ja”) mnie pociąga. Dopiero za nią zaczyna się tajemnica, którą żywi się powieść. Powieść nie jest wyznaniem autora, ale badaniem tego, czym jest ludzkie życie w pułapce, którą stał się świat. Ale dość. Wróćmy do Tomasza.

Jest sam w mieszkaniu i patrzy przez podwórko na brudną ścianę przeciwległej kamienicy. Tęskni za wysokim mężczyzną z wielką brodą i za jego przyjaciółmi, których nie znał i do których nigdy nie należał. Ma uczucie takie, jakby ujrzał na peronie piękną nieznajomą i nim zdążył ją zagadnąć, wsiadła do sleepingu, który odjeżdżał do Istambułu albo Lizbony.

Potem starał się znów myśleć, co byłoby właściwe. Choć starał się odłożyć na bok wszystko, co było uczuciem (podziw dla redaktora, rozdrażnienie, które budził w nim syn) ciągle jeszcze nie był pewien, czy powinien był podpisać tekst, który mu dali. Czy należy protestować, kiedy ludziom kneblują usta? Tak. Ale z drugiej strony: dlaczego gazety poświęciły petycji tyle miejsca? Prasa (totalnie manipulowana przez państwo) mogła przecież przemilczeć całą historię i nikt by się o niej nie dowiedział. Skoro o niej mówili, to znaczy, że była ona władcom kraju na rękę! Spadła im jak z nieba, aby mogli rozpocząć i usprawiedliwić nową falę prześladowań.

Cóż więc należało zrobić? Podpisać, czy nie? Pytanie można również sformułować w ten sposób: czy lepiej krzyczeć i przyspieszyć swój koniec? Czy milczeć i wykupić sobie w ten sposób powolniejsze umieranie? Czy w ogóle istnieje odpowiedź na te pytania? I znów przyszła mu do głowy myśl, którą już znamy: życie ludzkie dzieje się tylko raz i dlatego nigdy nie będziemy mogli stwierdzić, która z naszych decyzji była słuszna, a która zła, ponieważ w danej sytuacji mogliśmy zdecydować tylko jeden raz. Nie dano nam żadnego drugiego, trzeciego, czwartego życia, abyśmy mogli porównać różne konsekwencje decyzji. Z historią jest podobna sprawa jak z życiem indywidualnym. Historia Czechów jest tylko jedna. Pewnego dnia skończy się, podobnie jak życie Tomasza i nie będzie jej można powtórzyć.

W roku 1618 w czeskich panach wezbrało męstwo, zdecydowali się bronić swych swobód religijnych, rozzłościli się na cesarza, który miał siedzibę w Wiedniu i wyrzucili przez okno praskiego zamku dwóch jego wysokich urzędników. Tak rozpoczęła się wojna trzydziestoletnia, która doprowadziła do całkowitego niemal wyniszczenia czeskiego narodu. Czyż więc jest tak, że Czesi powinni byli być wówczas bardziej ostrożni, a mniej odważni? Odpowiedź wydaje się łatwa, ale nie jest.

W trzysta dwadzieścia lat później, w roku 1938 po konferencji w Monachium cały świat zdecydował się poświęcić ich kraj Hitlerowi. Mieli więc spróbować walczyć samotnie przeciw ośmiokrotnej przewadze? W przeciwieństwie do roku 1618 byli teraz bardziej ostrożni niż odważni. Od ich kapitulacji rozpoczęła się druga wojna światowa, która w efekcie doprowadziła ich naród do definitywnej utraty wolności na wiele dziesięcioleci czy może nawet stuleci. Czyż więc powinni działać mniej ostrożnie, a za to odważniej? Co powinni byli zrobić?

Gdyby historia Czech mogła się powtórzyć, z pewnością byłoby dobrze wypróbować za każdym razem tę drugą ewentualność, a potem porównać rezultaty. Bez takiego eksperymentu wszelkie rozważania są tylko grą hipotez.

Einmal Lit keinmal. Co ma stać się tylko raz, to jak gdyby nigdy się nie stało. Historia Czechów nie powtórzy się, historia Europy również nie. Historia Czechów i Europy to dwa szkice narysowane przez fatalne niedoświadczenie ludzkości. Historia jest równie lekka jak poszczególne życie ludzkie, lekka jak puch, jak unoszący się kurz, jak to, czego już jutro nie będzie.

Tomasz jeszcze raz przypomniał sobie z nostalgią, ba, niemalże z miłością wysokiego, zgarbionego redaktora. Ten człowiek zachowywał się tak, jakby historia nie była szkicem, ale gotowym już obrazem. Zachowywał się tak, jakby wszystko, co robi, miało się powtórzyć niezliczoną ilość razy w wieczornym powrocie i jakby był pewien, że nigdy nie zawaha się w swych czynach. Był przekonany o swej racji i nie uważał tego przekonania za dowód ograniczenia, ale za znamię cnoty. Człowiek ten żył w innej historii niż Tomasz: w historii, która nie była szkicem (albo która nie wiedziała, że nim jest).

15.

W kilka dni później przyszła mu do głowy ta jeszcze myśl, którą zapisuję jako dodatek do poprzedniego rozdziału: w Kosmosie istnieje planeta, na której wszyscy ludzie narodzą się po raz drugi. Będą przy tym mieć pełną świadomość swego życia spędzonego na Ziemi, wszystkich nabytych tam doświadczeń.

I być może istnieje jeszcze następna planeta, gdzie wszyscy narodzimy się po raz trzeci z doświadczeniami dwóch poprzednich wcieleń.

A może istnieją jeszcze następne i następne planety, na których ludzkość będzie się rodzić zawsze o jeden stopień (o jedno życie) dojrzalsza. To jest Tomasza wersja wiecznego powrotu.

Ale my tutaj, na Ziemi (na planecie numer jeden, na planecie niedoświadczenia) możemy tylko bardzo niejasno przypuszczać, co by się mogło zdarzyć człowiekowi na innych planetach. Czy byłby mądrzejszy? Czy w ogóle dojrzałość leży w możliwościach człowieka? Czy możemy ją osiągnąć przez powtarzanie?

Jedynie z perspektywy takiej utopii można by z pełną odpowiedzialnością używać pojęć optymizmu i pesymizmu: optymista to ten, który sądzi, że na planecie numer pięć historia ludzkości będzie już mniej krwawa. Pesymistą jest ten, kto sądzi inaczej.

16.

Słynna powieść Juliusza Verne'a, którą Tomasz uwielbiał jako dziecko, nazywała się „Dwa lata wakacji” i doprawdy, dwa lata to maksymalna miara dla wakacji. Tomasz mył okna już trzeci rok.

Właśnie w tych tygodniach uświadomił sobie (na wpół ze smutkiem, na wpół z uśmiechem), że jest już zmęczony (miał codziennie jeden, a czasem nawet dwa stosunki miłosne) i że nie mając już nawet na nie ochoty posiada kobiety ostatnią resztką sił. (Dodam: nie seksualnych, ale fizycznych sił; nie miał problemu ze swym przyrodzeniem, ale ze swym oddechem; w tym właśnie było coś komicznego.)

Pewnego dnia starał się zorganizować na popołudnie randkę, ale jak to się czasem dzieje, nie mógł się dodzwonić do żadnej kobiety, tak że groziło mu puste popołudnie. Był zrozpaczony. Chyba z dziesięć razy dzwonił do pewnej dziewczyny, bardzo pociągającej studentki wydziału aktorskiego, której ciało było opalone na jakichś nudystycznych plażach Jugosławii z taką skrupulatnością, jakby powoli obracał je na rożnie jakiś niewiarygodnie dokładny przyrząd.

Dzwonił do niej bez skutku ze wszystkich sklepów, w których pracował. Kiedy około czwartej skończył pracę i wracał do biura oddać podpisane faktury, nagle zatrzymała go na ulicy w centrum Pragi nieznajoma kobieta. Uśmiechała się do niego:

– Gdzie mi pan zniknął, panie doktorze? Straciłam pana kompletnie z oczu!

Tomasz zastanawiał się w panice, skąd ją zna. Czy to może dawna pacjentka? Zachowywała się tak, jakby byli bliskimi przyjaciółmi. Starał się odpowiadać w taki sposób, żeby nie zauważyła, że jej nie poznaje. Zastanawiał się już nawet, jak ją skłonić, żeby z nim poszła do mieszkania przyjaciela, do którego klucz miał w kieszeni, kiedy nagle z jakiegoś przypadkowego gestu poznał, kim jest ta kobieta: była to studentka szkoły teatralnej, wspaniale opalona, do której dziś przez cały dzień pracowicie wydzwaniał.

Ta przygoda go rozbawiła, ale i wystraszyła: jest zmęczony nie tylko fizycznie, ale i psychicznie: dwóch lat wakacji nie można przedłużać w nieskończoność.

17.

Wakacje bez stołu operacyjnego były jednocześnie wakacjami bez Teresy: przez sześć dni w tygodniu mijali się i tylko niedzielę spędzali razem. Mimo, że obydwoje tęsknili, za każdym razem zbliżali się do siebie z wielkiej odległości, mniej więcej z takiej, jak wtedy, kiedy wrócił do niej z Zurychu. Uprawianie miłości przynosiło im rozkosz, ale żadnej radości. W ogóle już nie krzyczała, a w momencie orgazmu jej twarz zdawała się wyrażać ból i dziwną nieprzyjemność. Tylko we śnie byli co noc czule złączeni. Trzymali się za ręce i Teresa zapominała o przepaści (przepaści światła dziennego), która ich rozdzielała. Ale te noce nie wystarczyły na to. by chronił ją i leczył. Kiedy widział ją rankiem, serce kurczyło mu się z lęku o nią: wyglądała mizernie i niezdrowo. Pewnej niedzieli poprosiła go, żeby pojechali samochodem gdzieś za Pragę. Dojechali do zdrojowego miasteczka, w którym znaleźli wszystkie ulice nazwane rosyjskimi nazwami i spotkali byłego pacjenta Tomasza. To spotkanie poruszyło go. Naraz ktoś znów z nim rozmawiał jak z lekarzem, a on czul jak z oddali zbliża się do niego jego dawne życie ze swą przyjemna regularnością, z badaniem chorych, z ich pełnym zaufania spojrzeniem, na które pozornie nie zwracał uwagi, ale które w rzeczywistości sprawiało mu satysfakcję i na które czekał. Wracali później samochodem z powrotem do domu i Tomasz myślał o tym, że ich powrót z Zurychu był katastrofalną omyłką. Wlepiał zapamiętale wzrok w szosę, nie chciał bowiem widzieć Teresy. Czuł wobec niej gniew. Jej obecność u jego boku ukazała mu się w całej swej nieznośnej przypadkowości. Dlaczego jest tu obok niego? Kto włożył ją do koszyka i posłał mu po wodzie? I dlaczego posłał ją właśnie na brzeg jego łóżka? I dlaczego właśnie ją, a nie jakąś inną kobietę? Jechali i przez cały czas żadne z nich nie przemówiło słowem. Wrócili do domu i w milczeniu zjedli kolację.

Milczenie leżało między nimi jak nieszczęście, z minuty na minutę cięższe. Żeby się go pozbyć, szybko się położyli. W nocy obudził ją z płaczu.

Opowiadała mu:

– Byłam pochowana. Już długo. Przychodziłeś do mnie co tydzień. Zawsze pukałeś w grób i ja wychodziłam na wierzch. W oczach miałam pełno gliny.

– Przecież nic nie widzisz – mówiłeś i odgarniałeś mi glinę z oczu. A ja mówiłam do ciebie:

– Ja i tak nic nie widzę. Przecież mam zamiast oczu puste jamy.

A potem któregoś dnia odjechałeś na długo i ja wiedziałam, że jesteś z jakąś inna kobietą. Mijały tygodnie, a ty nie przychodziłeś. Bałam się przegapić twoje przyjście i dlatego w ogóle nie spałam. Wreszcie zapukałeś w grób, ale byłam tak zmęczona tym miesiącem bez snu, że nie miałam siły wyjść na górę. Kiedy mi się to wreszcie udało, wyglądałeś na rozczarowanego. Powiedziałeś mi. że źle wyglądam. Czułam, że ci się strasznie nie podobam, że mam zapadłe policzki i robię zbyt gwałtowne ruchy.

Przepraszałam cię:

– Nie gniewaj się, ale przez cały czas nie spałam.

A ty powiedziałeś takim obłudnym, uspakajającym tonem:

– Widzisz sama. Musisz odpocząć. Powinnaś wziąć miesiąc urlopu.

Dobrze wiedziałam, co masz na myśli mówiąc o urlopie! Wiedziałam, że nie chcesz mnie widzieć przez cały miesiąc, bo będziesz z jakąś inna kobietą. Odszedłeś, a ja zeszłam z powrotem do grobu i znowu wiedziałam, że przez cały miesiąc nie usnę, żeby cię nie przegapić, a kiedy przyjdziesz po miesiącu, będę jeszcze brzydsza niż dziś i będziesz jeszcze bardziej niezadowolony.

Nie słyszał nigdy niczego bardziej dręczącego od tego opowiadania.

Tulił Teresę w swych objęciach, czuł jej drżące ciało i wydawało mu się, że nie jest w stanie unieść swej do niej miłości.

Kula ziemska mogłaby być rozrywana wybuchami bomb, ojczyzna co dzień gwałcona przez innego najeźdźcę, wszyscy mieszkańcy sąsiedniej ulicy mogliby być spędzeni na egzekucję, wszystko to zniósłby łatwiej, niż odważyłby się przyznać. Ale nie był w stanie wytrzymać smutku jednego snu Teresy.

Powracała do wnętrza snu, o którym mu opowiadała. Głaskał ją po twarzy i niepostrzeżenie, aby nie czuła tego zbytnio, odgarniał glinę z jej oczodołów. Potem słyszał, jak mówi do niego to dręczące zdanie:

– Ja i tak nic nie widzę. Przecież mam zamiast oczu puste jamy.

Serce kurczyło mu się tak, że myślał, że jest na pograniczu zawału. Teresa już znów spała, ale on nie mógł usnąć. Wyobrażał sobie jej śmierć. Jest martwa i śnią jej się koszmary; ale ponieważ jest martwa, on nie może jej obudzić. Tak, to jest śmierć: Teresa śpi, śnią jej się przerażające sny, a on nie może jej obudzić.

18.

Przez te pięć lat, które upłynęły od czasu, kiedy armia rosyjska wtargnęła do ojczyzny Tomasza, Praga bardzo się zmieniła: Tomasz spotykał na ulicach innych ludzi niż niegdyś. Połowa jego znajomych wyemigrowała, a druga połowa, która została, umarła. To jest fakt, który nie będzie zarejestrowany przez żadnego historyka: lata po rosyjskiej inwazji były okresem pogrzebów; śmiertelność była o wiele wyższa niż przedtem. Nie mówię już o przypadkach (zresztą rzadkich), kiedy ludzie zostali zaszczuci na śmierć jak Jan Prochazka. W czternaście dni po tym, jak radio nadawało codziennie jego rozmowy, poszedł do szpitala. Rak, który prawdopodobnie już przedtem cicho drzemał w jego ciele, rozwinął się nagle jak kwiat. Operowali go w asyście policji, która w momencie, kiedy stwierdziła, że pisarz jest skazany na śmierć, przestała się nim interesować i pozwoliła mu umrzeć na rękach żony. Ale umierali również ci, których nikt bezpośrednio nie prześladował. Beznadzieja, która opanowała kraj, przenikała poprzez dusze do ciał i niszczyła je. Niektórzy rozpaczliwie uciekali przed łaskawością reżymu, który chciał ich obdarzyć przywilejami i zmusić do pokazania się u boku nowych władców. W taki sposób, w ucieczce przed miłością partii, zmarł poeta Frantiszek Hrubin. Minister kultury, przed którym ukrywał się rozpaczliwie, dopadł go w trumnie. Wygłosił nad nią przemówienie o miłości poety do Związku Radzieckiego. Może chciał go obudzić przy pomocy tej bezczelności. Ale świat był tak paskudny, że nikomu nie chciało się zmartwychwstawać.

Tomasz poszedł do krematorium, żeby wziąć udział w pogrzebie sławnego, wyrzuconego z uniwersytetu i z Akademii Nauk biologa. Na klepsydrze nie można było umieścić informacji o godzinie pogrzebu, aby obrządek nie przemienił się w demonstrację i dopiero w ostatniej chwili żywi dowiedzieli się, że nieboszczyk zostanie spalony o wpół do siódmej rano.

Po wejściu do sali krematorium Tomasz nie mógł zrozumieć, co tu się dzieje: pomieszczenie było oświetlone jak atelier filmowe. Rozglądał się ze zdziwieniem zauważył, że w trzech miejscach zainstalowano kamery telewizyjne. Nie. to nie była telewizja, to była policja, która filmowała pogrzeb, aby móc potem przestudiować, kto wziął w nim udział. Stary kolega zmarłego naukowca, wciąż jeszcze członek Akademii Nauk, miał odwagę przemówić nad trumną. Nie spodziewał się, że stanie się tego dnia aktorem filmowym.

Kiedy obrządek zakończył się i wszyscy podali już rękę rodzinie zmarłego, Tomasz dostrzegł w kacie sali grupkę mężczyzn, a wśród nich wysokiego, zgarbionego redaktora. Znów poczuł tęsknotę do tych ludzi, którzy nie boją się niczego i są złączeni wielką przyjaźnią. Podszedł do nich. Uśmiechnął się, chciał się przywitać, ale zgarbiony mężczyzna szepnął:

– Uwaga, panie doktorze, niech pan się lepiej nie zbliża.

Zdanie było dziwne. Mógł je sobie wyjaśnić jako szczere, przyjacielskie ostrzeżenie („niech pan uważa, filmują nas, jeśli będzie pan z nami rozmawiał, może pan mieć jedno dodatkowe przesłuchanie”), ale mogło być zrozumiane ironicznie („skoro nie miał pan dość odwagi, by podpisać petycję, niech pan będzie konsekwentny i nie zadaje się z nami”). Którekolwiek z tych znaczeń było prawdziwe, Tomasz usłuchał i oddalił się. Miał wrażenie, że piękna nieznajoma na peronie wsiadła do sleepingu dalekobieżnego pociągu i w momencie, kiedy chciał jej wyrazić swój podziw, położyła palec na ustach i nie pozwoliła mu mówić.

19.

Tego samego dnia po południu miał jeszcze jedno ciekawe spotkanie. Mył witrynę dużego sklepu z obuwiem, a obok niego zatrzymał się młody mężczyzna. Nachylił się ku wystawie i oglądał ceny.

– Podrożało – powiedział Tomasz, nie przestając swą wycieraczką ściągać z szyby strumyczków wody.

Mężczyzna obejrzał się na niego. Był to jego kolega ze szpitala, ten, którego oznaczyłem literą S., ten, który kiedyś gorszył się z uśmiechem, że Tomasz podpisał swe samokrytyczne oświadczenie. Tomasza ucieszyło to spotkanie (z prostej naiwnej radości, jaką nam sprawiają nieoczekiwane wydarzenia), ale zauważył w spojrzeniu kolegi (w tej pierwszej sekundzie, w której S. nie zdążył się jeszcze opanować) nieprzyjemne zaskoczenie.

– Jak się masz? – spytał go S.

Zanim jeszcze zdążył odpowiedzieć, wyczuł, że S. wstydzi się swego pytania. Oczywiście, brzmiało głupio, kiedy lekarz, który może pracować, pyta: „Jak się masz?” lekarza, który myje wystawy sklepowe. Żeby go ośmielić, Tomasz odpowiedział możliwie najweselej:

– Mam się świetnie! – ale od razu poczuł, że to „świetnie” brzmi wbrew jego woli (i właśnie dlatego, że starał się to wypowiedzieć wesoło) jak cierpka ironia.

Dlatego szybko dodał:

– Co tam nowego w szpitalu? S. odpowiedział:

– Nic. Wszystko idzie normalnie.

I ta odpowiedź, mimo, że chciała być jak najbardziej neutralna, była całkiem nie na miejscu, obydwaj to wiedzieli i wiedzieli, że to wiedzą: co znaczy, że wszystko idzie normalnie w czasach, gdy jeden z nich myje wystawy?

– A ordynator? – spytał Tomasz.

– To się z nim nie widujesz? – zapytał S.

– Nie – odpowiedział Tomasz.

To prawda, odkąd odszedł ze szpitala, nigdy się z ordynatorem nie widział, mimo że wspaniale im się ze sobą pracowało i uważali się nawet za przyjaciół. Choć robił, co mógł, „nie”, które wypowiedział miało w sobie coś smutnego i Tomasz wyczuł, że S. jest na siebie zły, że wypsnęło mu się to pytanie, ponieważ on, S., podobnie jak ordynator nigdy nie przyszedł zapytać Tomasza, jak mu się powodzi i czy czegoś nie potrzebuje.

Rozmowa pomiędzy dwoma kolegami stała się niemożliwa, choć obydwaj, a Tomasz szczególnie, tego żałowali. Nie gniewał się na swych kolegów, że o nim zapomnieli. Chętnie by to temu młodemu człowiekowi wyjaśnił. Chciał mu powiedzieć: „Nie wstydź się! To normalne i w absolutnym porządku, że nie utrzymujecie ze mną stosunków! Nie miej z tego powodu kompleksów! Cieszę się, że cię widzę”. Ale bał się również to powiedzieć, ponieważ wszystko, co dotychczas powiedział, brzmiało inaczej, niż chciał i również to szczere zdanie jego kolega przyjąłby jak gryzącą ironię.

– Nie gniewaj się – powiedział wreszcie S. – Strasznie się spieszę – i podał mu rękę. – Zadzwonię do ciebie.

Kiedy jego koledzy wówczas pogardzali nim z powodu jego domniemanego tchórzostwa, wszyscy uśmiechali się do niego. Teraz, kiedy już nie mogą nim pogardzać, kiedy nawet są zmuszeni go szanować, unikają go.

Zresztą również i dawni pacjenci już go nie zapraszali i nie witali szampanem. Sytuacja zdeklasowanych intelektualistów przestała być czymś wyjątkowym; stała się trwałym i niemiłym elementem rzeczywistości.

20.

Przyszedł do domu i położył się wcześniej niż zwykle. Mniej więcej po godzinie obudził go ból żołądka. To były jego stare dolegliwości, które zawsze zjawiały się w momentach depresji. Otworzył apteczkę i zaklął. Nie było tam żadnego lekarstwa. Zapomniał się o nie postarać. Starał się zlikwidować atak siłą woli i prawie mu się to udało, ale nie mógł zasnąć. Kiedy Teresa wróciła do domu o wpół do drugiej, miał chęć z nią pogadać. Opowiadał jej o pogrzebie i o tym, jak redaktor nie chciał z nim rozmawiać i o spotkaniu z kolega S.

– Praga zrobiła się paskudna – powiedziała Teresa.

– To prawda – powiedział Tomasz.

Po małej pauzie Teresa powiedziała cicho:

– Najlepiej by było wynieść się stąd.

– Tak – powiedział Tomasz. – Ale nie ma dokąd.

Siedział na łóżku, a ona przysiadła obok niego i objęła go wpół.

– Na wieś – powiedziała.

– Na wieś? – zdziwił się.

– Tam bylibyśmy sami. Tam byś nie spotkał ani redaktora, ani swych byłych kolegów. Tam są inni ludzie, no i przyroda, która została taka sama jak przedtem.

Tomasz znów poczuł w tym momencie lekki ból żołądka, wydawał się sam sobie stary i miał wrażenie, że nie pragnie niczego oprócz odrobiny spokoju.

– Może masz rację – powiedział z trudem; przy bólu trudno mu było oddychać. Teresa ciągnęła:

– Mielibyśmy tam domek z małym ogródkiem i Karenin by się przynajmniej porządnie wylatał.

– Tak – powiedział Tomasz.

Potem wyobraził sobie, jakby to było, gdyby naprawdę pojechali na wieś. Na wsi nie mógłby mieć co tydzień nowej kochanki. Jego erotyczne przygody musiałyby się skończyć.

Tylko że na wsi byś się ze mną nudził – powiedziała Teresa, jakby czytając jego myśli.

Ból znowu narastał. Nie mógł mówić. Przyszło mu do głowy, że jego gonitwa za kobietami była także jakimś „es muss sein!”, imperatywem, który czynił z niego niewolnika. Pragnął wakacji. Ale zupełnych wakacji, a więc pozbycia się wszystkich imperatywów, wszystkich „es muss sein!”. Skoro mógł odpocząć (i to na zawsze) od stołu operacyjnego, dlaczego by nie miał odejść od operacyjnego stołu świata, na którym imaginacyjnym skalpelem otwierał szkatułkę, w której kobiety ukrywały jedną milionową nienaśladowalnego?

– Ciebie boli żołądek! – dopiero teraz poznała Teresa. Przytaknął.

– Zrobiłeś sobie zastrzyk? Pokręcił głową:

– Zapomniałem go załatwić.

Gniewała się na jego niedbalstwo i gładziła go po czole, lekko spoconym z bólu.

– Już mi trochę lepiej – powiedział.

– Połóż się – powiedziała i przykryła go kocem. Poszła potem do łazienki, a po chwili położyła się obok niego.

Odwrócił ku niej głowę na poduszce i zmartwiał: smutek, który bił z jej oczu był nie do zniesienia.

Powiedział:

– Co ci jest, Tereso? Coś się z tobą dzieje w ostatnich czasach. Czuję to, widzę.

– Nie, nic mi nie jest – pokręciła głową.

– Nie kłam!

– To ciągle to samo – powiedziała.

„Ciągle to samo” – oznaczało jej zazdrość i jego zdrady. Ale Tomasz wciąż nalegał:

– Nie, Teresko. Tym razem to co innego. Tak źle jeszcze nie było. Teresa powiedziała:

– Więc ci powiem. Idź umyj głowę.

Nie zrozumiał jej.

Powiedziała smutnie, bez agresji, prawie czule:

– Twoje włosy już od kilku miesięcy mają intensywny zapach. Czuć je kobiecym kroczem. Nie chciałam ci o tym mówić. Ale już wiele nocy muszę wdychać zapach chwoji jakiejś twojej kochanki.

Ledwie to powiedziała, znów rozbolał go żołądek. Był zrozpaczony. Tak starannie się myje! Tak pieczołowicie szoruje całe ciało, ręce, twarz, żeby nie pozostał na nim nawet ślad obcego zapachu. Unika pachnących mydełek w cudzych łazienkach, nosi ze sobą zawsze kawałek zwykłego mydła. Ale o włosach zapomniał! Nie, nie przyszło mu do głowy, żeby pomyśleć o włosach.

I przypomniał sobie kobietę, która siada mu na twarzy i chce, żeby ją kochał całą głową i ciemieniem. Nienawidził jej w tej chwili. Takie idiotyczne pomysły! Wiedział, że nie może się niczego zaprzeć. Może tylko zaśmiać się głupio i iść umyć głowę do łazienki.

Pogładziła go znów po czole.

– Leż. Już nie warto. Już się do tego przyzwyczaiłam. Żołądek bolał go i pragnął tylko spokoju.

– Napiszę do tego pacjenta – powiedział – któregośmy spotkali w zdrojowisku. Znasz ten powiat, w którym jest jego wieś?

– Nie – powiedziała Teresa.

Tomasz mówił z trudem. Dał radę powiedzieć tylko:

– Lasy… pagórki…

– Tak, zrobimy to. Wyjedziemy stąd. Ale teraz już nic nie mów – i wciąż gładziła go po czole. Leżeli obok siebie i nic już nie mówili. Ból zwolna odchodził. Wkrótce oboje usnęli.

21.

W środku nocy zbudził się i ze zdziwieniem sobie przypomniał, że miał same erotyczne sny. Pamiętał jasno tylko ostatni: w basenie pływała na plecach ogromna naga kobieta, mniej więcej pięciokrotnie większa od niego, z brzuchem, który był cały porośnięty gęstym owłosieniem, od krocza aż do pępka. Przyglądał jej się z brzegu i czuł silne podniecenie.

Jak to możliwe, że mógł czuć podniecenie w chwili, gdy jego ciało było osłabione przez skurcze żołądka? I jak to możliwe, że mógł go podniecić widok kobiety, która na jawie mogła w nim wzbudzić wyłącznie wstręt?

Powiedział sobie: w mechanizmie zegarowym głowy kręcą się w przeciwnych kierunkach dwa zębate kółeczka. Na jednym z nich są sny, na drugim reakcja ciała. Ząbek, na którym jest wizja nagiej kobiety, dotyka ząbka drugiego kółeczka, na którym jest zapisany imperatyw erekcji. Kiedy przez jakieś niedopatrzenie kółeczka przesuną się i ząbek podniecenia wejdzie w kontakt z ząbkiem, na którym jest namalowany obraz lecącej jaskółki, nasz członek będzie nabrzmiewać przy widoku jaskółki.

Znał zresztą pracę jednego z kolegów, który zajmował się snem ludzkim i twierdził, że mężczyzna ma erekcję przy jakimkolwiek śnie. Oznacza to, że połączenie erekcji z nagą kobietą jest tylko jednym z tysiąca sposobów, w jaki Stwórca mógł wyregulować zegarowy mechanizm w głowie mężczyzny.

A co ma z tym wspólnego miłość? Nic. Jeśliby w jakiś sposób kółeczko w głowie Tomasza przesunęło się i zacząłby się podniecać wyłącznie na widok jaskółki, w jego miłości do Teresy nic się nie zmieni.

Jeśli podniecenie jest mechanizmem, którym bawi się nasz Stwórca, miłość jest tym, co należy tylko do nas i dzięki czemu wymykamy się Stwórcy. Miłość jest naszą wolnością. Miłość jest po drugiej stronie „es muss sein!”

Ale to nie jest całkiem tak. Choć miłość jest czymś innym niż zegarowy mechanizm seksu, którym bawił się Stwórca, jest jednak do tego mechanizmu podłączona. Jest przywiązana do niego jak delikatna naga kobieta do wahadła gigantycznego zegara.

Tomasz powiedział sobie: związanie miłości z seksem było jednym z najbardziej wyrafinowanych pomysłów Stwórcy.

A potem powiedział sobie jeszcze coś: jedynym sposobem, w jaki można by uchronić miłość przed głupotą seksu, byłoby nakręcenie zegara w naszej głowie inaczej i podniecanie się na widok jaskółki.

Z tą słodką myślą usypiał. Na progu snu, w tym cudownym terytorium splątanych wyobrażeń, poczuł naraz pewność, że odkrył rozwiązanie wszystkich zagadek, klucz do tajemnicy, nową utopię, raj: świat, w którym człowiek podnieca się na widok jaskółki i w którym może kochać Teresę bez przeszkód agresywnej głupoty seksu.

Usnął

22.

Było tam kilka półnagich kobiet, kręciły się wokół niego, a on czuł się zmęczony. Żeby uciec przed nimi, otworzył drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. Zobaczył tam na tapczanie naprzeciw siebie dziewczynę. Była też półnaga, tylko w majtkach, leżała na boku i opierała się na łokciu. Patrzyła na niego z uśmiechem, jak gdyby wiedziała, że przyjdzie.

Podszedł do niej. Czuł niezmierne szczęście, że wreszcie ją odnalazł i że może z nią być. Usiadł obok niej, coś do niej mówił i ona mówiła coś do niego. Promieniował z niej spokój. Gesty jej rąk były powolne i harmonijne. Przez całe życie tęsknił do takich gestów. Właśnie tego kobiecego spokoju brakowało mu przez całe życie.

Ale w tym momencie ześliznął się ze snu do jawy. Znalazł się w tym no man's land, gdzie człowiek już nie śpi, ale jeszcze się nie ocknął. Był przerażony, że dziewczyna znika mu z oczu i mówił sobie: na Boga, nie mogę jej utracić! Rozpaczliwie starał się przypomnieć sobie, kim jest ta dziewczyna, gdzie właściwie ją spotkał, co z nią przeżył. Jak to możliwe, że nie wie tego wszystkiego, skoro tak dobrze ją zna? Obiecywał sobie, że zaraz rano do niej zadzwoni. Ale kiedy tylko to sobie powiedział, od razu poczuł lęk, że nie będzie mógł do niej zadzwonić, bo zapomniał jak się nazywa. Ale w jaki sposób mógł zapomnieć imienia kogoś, kogo tak dobrze zna? Potem był już prawie całkiem przebudzony, miał otwarte oczy i mówił sobie: gdzie jestem? Tak, jestem w Pradze, ale czy ta dziewczyna jest w ogóle z Pragi? Czy nie spotkałem jej gdzieś indziej? Czy to nie jest dziewczyna ze Szwajcarii? Trwało jeszcze chwilę, zanim zrozumiał, że nie zna tej dziewczyny, że nie jest ona ani z Pragi ani ze Szwajcarii, że jest to dziewczyna ze snu i z nikąd indziej.

Był tym tak wzburzony, że usiadł na łóżku. Teresa obok niego oddychała głęboko. Myślał o tym, że ta dziewczyna ze snu nie jest podobna do żadnej z kobiet, które spotkał w życiu. Dziewczyna, która wydała mu się najintymniej znajoma była kompletnie obca. Ale do niej właśnie tęsknił od zawsze. Jeśli istnieje jakiś jego osobisty raj, będzie musiał żyć w tym raju przy jej boku. Ta kobieta ze snu jest „es muss sein!” jego miłości.

Przypomniał sobie znany mit z „Uczty” Platona: ludzie byli najpierw hermafrodytami i bóg przedzielił ich na dwie połowy, które od tego czasu błądzą po świecie szukając się nawzajem. Miłość jest tęsknotą po utraconej połowie nas samych.

Przypuśćmy, że tak jest; że każdy z nas ma gdzieś na świecie partnera, z którym kiedyś tworzy! jedno ciało. Ta druga polowa Tomasza, to była dziewczyna ze snu. Ale człowiek nie odnajdzie drugiej połowy siebie samego. Zamiast niej poślą mu w koszyku po wodzie Teresę. Ale co się stanie, kiedy później naprawdę spotka kobietę, która była mu przeznaczona, drugą połowę siebie? Kogo wybierze? Kobietę z koszyka, czy kobietę z mitu Platona?

Wyobraził sobie, że żyje w idealnym świecie z dziewczyną ze snu. Przed otwartymi oknami ich willi przechodzi Teresa. Jest sama, zatrzymuje się na chodniku i patrzy nań stamtąd nieskończenie smutnym wzrokiem. A on nie wytrzymuje jej spojrzenia. Już znowu czuje jej ból w swoim własnym sercu! Już znów jest we władzy współczucia i przenika do jej duszy. Wyskoczy na zewnątrz przez okno. Ale ona powie mu cierpko, żeby pozostał tam, gdzie jest szczęśliwy i mówiąc to będzie wykonywała szybkie, nerwowe gesty, które go zawsze raziły i które mu się w niej nie podobały. Pochwyci te nerwowe ręce, ściśnie je w dłoniach, aby je uspokoić. I wie, że kiedyś opuści dom swego szczęścia, że opuści raj, w którym żyje z dziewczyną ze snu, że zdradzi „es muss sein!” swej miłości, aby odejść z Teresą, kobietą zrodzoną z połączenia sześciu przypadków.

Siedział wciąż na łóżku i patrzył na kobietę, która leżała obok niego i trzymała go przez sen za rękę. Czuł do niej niewypowiedzianą miłość. Jej sen musiał być w tym momencie bardzo płytki, bo otworzyła oczy i nieprzytomnie popatrzyła na niego.

– Na co patrzysz? – spytała.

Wiedział, że nie powinien jej obudzić, ale odprowadzić z powrotem w sen; starał się dlatego odpowiedzieć jej w taki sposób, aby jego słowa wytworzyły w jej myśli obraz nowego snu.

– Patrzę na gwiazdy – powiedział.

– Nie kłam, jak możesz patrzeć na gwiazdy, kiedy patrzysz w dół.

– Bo jestem w samolocie. Gwiazdy są pod nami – odpowiedział Tomasz.

– Aha, w samolocie… – powiedziała Teresa. Ścisnęła jeszcze mocniej rękę Tomasza i znów usnęła. Tomasz wiedział, że teraz Teresa wygląda w dół przez małe okrągłe okienko samolotu, który leci wysoko nad gwiazdami.

Загрузка...