Z okna widać było zbocze porośnięte krzywymi ciałkami jabłoni. Nad urwiskiem las zamykał horyzont, a krzywizna pagórków ciągnęła się w dal. Pod wieczór na blade niebo wychodził biały księżyc i to był moment, w którym Teresa wychodziła na próg. Księżyc wiszący na wciąż jasnym niebie wydawał jej się lampą, którą zapomniano zgasić i świeciła przez cały dzień w pokoju zmarłych.
Krzywe jabłonie rosły na zboczu i żadna z nich nie mogła odejść z miejsca, w którym wyrosła, tak jak Teresa ani Tomasz nie będą mogli nigdy odejść z tej wsi. Sprzedali auto, telewizor, radio tylko po to, by kupić tu od rolnika, który przeprowadzał się do miasta, mały domek z ogrodem.
Życie na wsi było jedyną ucieczką, jaka im pozostała, ponieważ potrzebowano tu wiecznie większej ilości ludzi i istniała dostateczna ilość mieszkań. Nikt nie był zainteresowany w badaniu politycznej przeszłości tych, którzy skłonni byli pojechać pracować na polu czy w lesie i nikt im niczego nie zazdrościł.
Teresa była szczęśliwa, że opuściła miasto pełne pijanych klientów baru i nieznajomych kobiet, które pozostawiały we włosach Tomasza zapach chwoji. Policja przestała się nimi zajmować i historia z inżynierem zlała się w jej świadomości w jedno ze sceną na Petrzynie, tak że już prawie nie rozpoznawała, co było snem, a co prawdą. (Zresztą, czy inżynier był rzeczywiście na służbie tajnej policji? Może tak, może nie. Mężczyźni, którzy używają do randek wypożyczonych mieszkań i nie lubią się kochać z tą samą kobietą częściej niż jeden raz, nie są taką znów rzadkością.)
Teresa była więc szczęśliwa i miała wrażenie, że doszła do celu: byli razem z Tomaszem i byli sami. Sami? Muszę być dokładniejszy: to, co nazwałem samotnością, oznacza, że zerwali wszelkie kontakty z dotychczasowymi przyjaciółmi i znajomymi. Przecięli swe życie, jakby było kawałkiem wstążki. Ale czuli się dobrze w towarzystwie wieśniaków, z którymi pracowali i których od czasu do czasu odwiedzali w ich domach albo zapraszali do siebie.
Tego dnia, kiedy w uzdrowisku, którego ulice nosiły rosyjskie nazwy, poznała przewodniczącego tutejszej spółdzielni produkcyjnej. Teresa odkryła w sobie obraz wsi, który w niej pozostawiły wspomnienia z lektury albo doświadczenia jej przodków: świata równości, w którym wszyscy są jakby wielką rodziną złączoną wspólnymi zainteresowaniami i zwyczajami: co niedzielę nabożeństwo w kościele, gospoda, w której spotykają się mężczyźni bez kobiet, sala w tej gospodzie, gdzie w niedzielę gra orkiestra i cała wieś tańczy.
Ale wieś z okresu komunizmu już nie jest podobna do tego prastarego obrazu. Kościół znajdował się w sąsiedniej gminie i nikt do mego nie chodził, w gospodzie zrobili urząd i chłopi nie mieli gdzie się spotykać i pić piwa, młodzi nie mieli gdzie tańczyć. Świąt kościelnych nie można było świętować, święta państwowe nikogo nie obchodziły. Kino znajdowało się dopiero w oddalonym o dwadzieścia kilometrów miasteczku. I tak po dniu pracy, w którym ludzie wesoło do siebie pokrzykiwali i plotkowali w minutach odpoczynku, wszyscy zamykali się w czterech ścianach swych nowocześnie umeblowanych domków, z których brak gustu wiał jak przeciąg, i gapili się w rozświetlony ekran telewizorów. Nie zapraszali się w gości, zaledwie czasami wpadali do sąsiada na parę słów przed kolacją. Wieś nie dawała im niczego, co by choć trochę przypominało ciekawe życie.
Być może właśnie dlatego, że nikt nie chciał się tu zakorzenić, państwo traciło władzę nad wsią. Rolnik, który nie jest już właścicielem gruntu, ale tylko najmitą pracującym w polu, nie jest przywiązany ani do krajobrazu, ani do swej pracy, nie ma nic do stracenia, nie ma czego się bać. Dzięki tej obojętności wieś zachowała znaczną autonomię i wolność. Przewodniczący spółdzielni nie był przywieziony w teczce (jak wszyscy inni dyrektorzy w mieście), ale był wybrany przez wieśniaków i był jednym z nich.
Ponieważ wszyscy marzyli o tym, by stąd odejść. Teresa i Tomasz mieli wyjątkową pozycję: przyjechali tu dobrowolnie Inni wykorzystywali każda okazję żeby choć na dzień pojechać do pobliskich miast. Teresie i Tomaszowi nie zależało na niczym innym niż na byciu tam, gdzie są i dzięki temu szybko poznali wieśniaków lepiej niż wieśniacy sami znali się między sobą.
Szczególnie przewodniczący spółdzielni produkcyjnej został ich prawdziwym przyjacielem. Miał żonę, czworo dzieci i prosię, które wychowywał, jakby to był pies. Prosie nazywało się Mefisto i było dumą i atrakcją całej wsi. Słuchało poleceń, było czyściutkie i różowe: stąpało na swych kopytkach jak kobieta o tłustych łydkach chodzi na wysokich obcasach.
Kiedy Karenin po raz pierwszy zobaczył Mefista, był wzburzony i długo obchodził go i obwąchiwał. Ale wkrótce się z nim zaprzyjaźnił i wolał go od wiejskich psów, którymi pogardzał, bo były przywiązane do bud i głupio szczekały – stale i bez powodu. Karenin dobrze rozpoznał wartość wyjątkowości i można by powiedzieć, że szanował swą przyjaźń z prosięciem.
Przewodniczący spółdzielni cieszył się, że może pomóc swemu dawnemu chirurgowi i jednocześnie był nieszczęśliwy, że nie może dla niego zrobić więcej. Tomasz został kierowcą ciężarówki, którą rozwoził rolników po polach albo woził narzędzia.
Spółdzielnia miała cztery piękne obory, a oprócz nich mniejszą stajnię, w której stało czterdzieści jałówek. Teresa dostała je pod opiekę i dwa razy dziennie wyprowadzała na pastwisko. Ponieważ bliskie i łatwo dostępne łąki przeznaczono na kośbę, Teresa musiała chodzić ze stadem na okoliczne pagórki. Jałówki stopniowo spasały trawę na odległych pastwiskach i w ten sposób Teresa obeszła z nimi w ciągu roku całą rozległą krainę otaczającą wieś. Tak jak kiedyś w małym mieście, wciąż nosiła ze sobą jakąś książkę, na łąkach otwierała ją i czytała.
Karenin zawsze jej towarzyszył. Nauczył się szczekać na młode krowy, kiedy były zbyt rozochocone i chciały się oddalić od stada. Robił to z widoczną radością. Z pewnością był najszczęśliwszy z całej trójki. Nigdy dotąd jego urząd,,strażnika zegara” nie był tak szanowany jak tutaj, gdzie nie było miejsca na żadną improwizację. Czas, w którym tu żyli Tomasz i Teresa, zbliżał się do regularności jego czasu.
Pewnego dnia po obiedzie (to była chwila, w której mieli dwie wolne godziny dla siebie) poszli wszyscy troje na spacer na zbocze za swym domkiem.
– Nie podoba mi się jak biegnie – powiedziała Teresa.
Karenin widocznie kulał na tylną nogę. Tomasz przykucnął przy nim i obmacywał mu łapę. Znalazł na udzie małą gulkę.
Następnego dnia posadził go obok siebie na siedzeniu ciężarówki i zajechał do sąsiedniej wsi, gdzie mieszkał weterynarz. Odwiedził go w tydzień później i wrócił do domu z wiadomością, że Karenin ma raka. W trzy dni później operował go razem z weterynarzem. Kiedy przywiózł go do domu. Karenin jeszcze nie całkiem ocknął się z narkozy. Leżał na dywanie obok ich łóżka, miał otwarte oczy i skomlał. Na udzie miał ogoloną sierść i ranę z sześcioma szwami. Potem starał się podnieść. Ale nie mógł.
– Nie bój się – powiedział Tomasz. – Jest jeszcze zamroczony narkozą.
Starała się go podnieść, ale obnażył zęby. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby chciał ugryźć Teresę!
– Nie wie, kim jesteś – powiedział Tomasz. – Nie poznaje cię.
Położyli go obok swego łóżka, gdzie szybko zasnął. Oni również zasnęli. Obudził się nagle o trzeciej. Merdał ogonem i deptał po Teresie i Tomaszu. Pieścili się z nim dziko i łapczywie.
Również nie zdarzyło się nigdy przedtem, żeby ich obudził! Zawsze czekał, dopóki nie przebudzi się jedno z nich, a dopiero później odważał się do nich wskoczyć.
Ale tym razem, kiedy ocknął się w środku nocy na nowo przytomny, nie umiał się opanować. Kto wie, z jakiej oddali powracał! Kto wie, z jakimi marami walczył! Kiedy teraz zobaczył, że jest w domu i poznał swych najbliższych, ucieszył się tak. że musiał im okazać swą ogromną radość, radość z powrotu i ponownego narodzenia.
Zaraz na początku Genesis jest napisane, że Bóg stworzył człowieka, aby mu powierzyć władzę na ptactwem, rybami i ssakami. Oczywiście, Genesis spisał człowiek, a nie koń. Nie ma żadnej pewności, że Bóg rzeczywiście dał ludziom władzę nad innymi stworzeniami. Raczej się wydaje, że człowiek sam wymyślił Boga, aby uczynić z władzy nad koniem czy krową, którą sobie uzurpował, świętą rzecz. Tak, prawo do zabicia jelenia czy krowy jest jedyną rzeczą, co do której ludzkość jest zgodna, nawet podczas najkrwawszych wojen.
To prawo wydaje się nam oczywiste, ponieważ na szczycie hierarchii znajdujemy się my sami. Ale wystarczyłoby, aby do gry przystąpił ktoś trzeci, na przykład przybysz z innej planety, któremu Bóg powiedział: „Będziesz panował nad mieszkańcami całej reszty gwiazd”, aby cała oczywistość Genesis stała się problematyczna. Człowiek zaprzężony przez Marsjanina do wozu albo opiekany na rożnie przez mieszkańca Mlecznej Drogi być może przypomni sobie kotlet cielęcy, który zwykł krajać na własnym talerzu i przeprosi (za późno!) krowę.
Teresa idzie za stadem jałówek, gna je przed sobą, co chwila musi którąś z nich karcić, bo młode krowy są wesołe i uciekają z drogi na pola. Karenin jej towarzyszy. Chodzi z nimi co dzień na pastwisko już od dwóch lat. Zawsze bardzo go bawiło być surowym dla jałówek, szczekać na nie i wymyślać im (jego Bóg powierzył mu władzę nad krowami i był z tego dumny). Ale tym razem idzie z wielkim trudem i skacze na trzech nóżkach; na czwartej ma ranę, która krwawi. Teresa skłania się ku niemu co chwilę i gładzi go po grzbiecie. W czternaście dni po operacji stało się jasne, że rak się nie zatrzymał i że z Kareninem będzie coraz gorzej. Po drodze spotykają sąsiadkę, która spieszy w gumiakach do obory. Sąsiadka się zatrzymuje:
– Co z pani pieskiem? Coś kuleje. Teresa mówi:
– Ma raka. Jest skazany – i czuje, że gardło jej się zwiera i nie może mówić. Sąsiadka widzi łzy Teresy i niemal się złości:
– Boże, nie będzie pani przecież płakać o psa!
Nie mówi tego w złej intencji, jest to poczciwa kobieta, pragnie raczej uspokoić Teresę. Teresa wie to, jest zresztą na wsi już dostatecznie długo, żeby zrozumieć, że gdyby wiejscy ludzkie kochali każdego królika tak, jak ona kocha Karenina, nie byliby w stanie żadnego zabić i umarliby z głodu razem ze swymi zwierzętami. Pomimo to słowa sąsiadki wydają się jej nieprzyjazne.
– Wiem – odpowiada bez protestu, ale szybko się od niej odwraca i odchodzi drogą. Czuje się osamotniona ze swą miłością do psa. Mówi sobie ze smutnym uśmiechem, że musi się bardziej ukrywać z tą miłością, niż by musiała ukrywać zdradę małżeńską. Miłość do psa ludzi gorszy. Gdyby sąsiadka dowiedziała się, że Teresa zdradziła Tomasza, poklepałaby ją wesoło po plecach na znak tajemnego porozumienia.
Idzie więc dalej ze swymi jałóweczkami, które ocierają się o siebie bokami i mówi sobie, że są to bardzo miłe zwierzęta. Spokojne, prostoduszne, czasem dziecięco wesołe: wyglądają jak tłuste pięćdziesięcioletnie kobiety, które udają, że nie skończyły jeszcze czterdziestu lat. Nie ma nic bardziej wzruszającego od widoku bawiących się krów. Teresa patrzy na nie z sympatią i mówi sobie (ta myśl od dwóch lat wciąż do niej powraca), że ludzkość pasożytuje na krowach tak, jak tasiemiec pasożytuje na człowieku: przyssała się do ich wymion jak pijawka. Człowiek jest pasożytem krów, tak by go prawdopodobnie scharakteryzował w swej zoologii nieczłowiek.
Tę definicję możemy uznać za żart i dobrotliwie się z niej śmiać. Teresa, myśląc o niej poważnie, wchodzi na równię pochyłą: jej myśli są niebezpieczne i oddalają się od ludzkości. Już w Genesis Bóg powierzył człowiekowi władzę nad stworzeniami, ale możemy to też zrozumieć w ten sposób, że dał mu ją tylko w ajencję. Człowiek nie jest właścicielem, ale zaledwie dzierżawcą planety, i kiedyś będzie musiał zdać rachunek ze swego zarządzania. Kartezjusz zrobił znaczący krok dalej: uczynił z człowieka „pana i władcę przyrody”. Nie jest dziełem przypadku, że to on właśnie definitywnie odmówił zwierzętom duszy: człowiek jest władcą i panem, natomiast zwierzę – jak mówił Kartezjusz – to tylko automat, ożywiona maszyna, „machina animata”. Gdy zwierzę skowyczy, nie jest to skowyt, a tylko skrzypienie źle naoliwionego mechanizmu. Kiedy koło wozu skrzypi, nie oznacza to, że wóz cierpi, ale że nie jest dobrze naoliwiony. Podobnie musimy przyjmować płacz zwierzęcia i nie smucić się losem psa, którego w laboratorium naukowym krają żywcem.
Jałówki pasą się na łące. Teresa siedzi na pniaku, Karenin siedzi obok niej z głową na jej kolanach. Teresa przypomina sobie, że kiedyś przed dziesięciu laty przeczytała w gazecie dwuwierszową wzmiankę o tym, że w jakimś rosyjskim mieście zastrzelono wszystkie miejscowe psy. Ta wiadomość, nie rzucająca się w oczy i pozornie bez żadnego znaczenia, po raz pierwszy dała jej odczuć przerażenie tym zbyt wielkim sąsiednim krajem.
Ta wiadomość była antycypacją wszystkiego, co przyszło później. W pierwszych dwóch latach po inwazji rosyjskiej nie można jeszcze było mówić o istnieniu terroru. Ponieważ cały naród nie zgadzał się z okupacyjnym reżymem, Rosjanie musieli znaleźć sobie nowych ludzi i dopchać ich do władzy. Ale gdzie mieli ich szukać, skoro wiara w komunizm i miłość do Rosji były martwe? Szukali ich wśród tych, którzy mieli powody, by za coś mścić się życiu. Trzeba było zespolić, wyszkolić i trzymać w pogotowiu ich agresywność. Trzeba było ich ćwiczyć najpierw na celach pozornych. Tym celem stały się zwierzęta. Gazety zaczęły wtedy drukować cykle artykułów i organizować listy czytelników. Żądano na przykład, żeby w miastach wytępić gołębie. I wytępiono je. Ale główną kampanię wymierzono przeciwko psom. Ludzie byli jeszcze zrozpaczeni z powodu katastrofy, jaką była okupacja, ale gazety, radio, telewizja mówiły wyłącznie o psach, które zanieczyszczają chodniki i parki, zagrażają zdrowiu dzieci, żadnego pożytku nie przynoszą, a jeszcze się je karmi. Stworzono taką psychozę, że Teresa bała się, żeby poszczuty motłoch nie zrobił krzywdy Kareninowi. Dopiero w rok późnej zgromadzona (i wytrenowana na zwierzętach) agresja obróciła się na swój właściwy cel: na ludzi. Zaczęło się wyrzucanie z pracy, aresztowania, procesy. Zwierzęta mogły wreszcie odetchnąć.
Teresa wciąż gładzi Karenina po głowie, która cicho spoczywa na jej kolanach. Mówi sobie w duchu mniej więcej to: nie jest żadną zasługą zachowywać się dobrze w stosunku do innych ludzi. Teresa musi być uprzejma w stosunku do innych wieśniaków, w przeciwnym razie nie mogłaby tu żyć. Zresztą i w stosunku do Tomasza musi się zachowywać serdecznie, ponieważ go potrzebuje. Nigdy nie będziemy mogli z całą pewnością stwierdzić, na ile nasze stosunki z innymi ludźmi są wynikiem naszych uczuć, miłości, nienawiści, dobroci lub złości, a na ile są spowodowane stosunkiem sił pomiędzy poszczególnymi osobami.
Prawdziwa dobroć człowieka może się wyrazić w sposób absolutnie czysty i wolny tylko w stosunku do tego, kto nie reprezentuje żadnej siły. Prawdziwa moralna próba ludzkości, najbardziej podstawowa (leżąca tak głęboko, że wymyka się naszemu wzrokowi) polega na jego stosunku do tych, którzy są wydani na jego łaskę i niełaskę: do zwierząt. I tu właśnie doszło do podstawowej winy człowieka, tak podstawowej, że z niej właśnie wypływa wszystko inne.
Jedna z jałówek zbliżyła się do Teresy, zatrzymała się i długo na nią patrzyła wielkimi brązowymi oczyma. Teresa znała ją, nazwała ją Małgosia. Chętnie ochrzciłaby wszystkie swoje jałówki, ale nie była w stanie. Było ich zbyt wiele. Kiedyś, dawno, jeszcze przed czterdziestu laty wszystkie krowy w tej wsi miały imiona. (A ponieważ imię jest znakiem duszy, można powiedzieć, że na przekór Kartezjuszowi miały duszę.) Ale potem ze wsi zrobiła się wielka spółdzielcza fabryka i krowy przeżywały swe życie na dwóch metrach kwadratowych obory. Od tego czasu nie mają imion i stały się „machinae animatae”. Świat przyznał rację Kartezjuszowi.
Wciąż mam przed oczyma Teresę siedzącą na pniu, gładzącą łeb Karenina i myślącą o winie ludzkości. W tym momencie przychodzi mi do głowy inny obraz: Nietzsche wychodzi ze swego hotelu w Turynie. Widzi naprzeciwko konia i woźnicę okładającego go batem. Nietzsche podchodzi do konia, na oczach woźnicy obejmuje go za szyję i płacze. Było to w roku 1889 i Nietzsche też już był oddzielony od ludzi. Inaczej mówiąc: wtedy właśnie wybuchła jego choroba psychiczna. Ale właśnie dlatego jego gest wydaje mi się pełen głębokiego sensu. Nietzsche przyszedł przeprosić konia za Kartezjusza. Jego szaleństwo (a więc jego rozejście się z ludzkością) zaczyna się w momencie, kiedy płacze nad koniem.
I to jest ten Nietzsche. którego lubię, podobnie jak lubię Teresę, na której kolanach spoczywa głowa śmiertelnie chorego psa. Widzą ich jedne obok drugiego, oboje schodzą na bok z szosy, po której ludzkość.,,pan i władca przyrody”, maszeruje naprzód.
Karenin urodził dwa rogaliki i jedną pszczołę. Zaskoczony, oglądał własne potomstwo. Rogaliki zachowywały się spokojnie, ale pszczoła, oszołomiona, kręciła się w kółko, a potem wzbiła się w górę i odleciała.
To był sen, który się przyśnił Teresie. Opowiedziała go zaraz po przebudzeniu Tomaszowi i oboje znaleźli w nim rodzaj pociechy: ten sen zmienił chorobę Karenina w ciążę, a dramat porodu dał wynik jednocześnie śmieszny i łagodny: dwa rogaliki i jedną pszczołę.
Znów opanowała ją nostalgiczna nadzieja. Wstała i ubrała się. Tutaj na wsi dzień również zaczynał się od tego, że szła do sklepu kupić mleko, chleb, rogaliki. Ale kiedy zawołała Karenina. podniósł tylko z trudem głowę. Po raz pierwszy odmówił udziału w obrzędzie, którego kiedyś sam się bezwarunkowo domagał.
Szła więc bez niego.
– Gdzie Karenin? – zapytała sprzedawczyni, która już przygotowała dla niego rogalik. Tym razem Teresa sama go niosła w torbie. Już we drzwiach wyciągnęła go i pokazała psu. Chciała, żeby po niego przyszedł. Ale on leżał i nie ruszał się.
Tomasz widział, że Teresa jest nieszczęśliwa. Wsadził sobie rogalik w usta i stanął na czworakach przed Kareninem. Potem powoli się do niego zbliżał.
Karenin spojrzał na niego, wydawało się, że zapalił mu się w ślepiach jakiś błysk zainteresowania, ale nie poddał się. Tomasz zbliżył twarz tuż do jego pyska. Nie ruszając się, pies wziął do pyska sterczącą z ust część rogalika. Potem Tomasz wypuścił rogalik, żeby cały dostał się Kareninowi.
Wciąż na czworakach cofnął się, przycupnął i zaczął warczeć. Udawał, że chce walczyć o rogalik. W tym momencie pies odpowiedział panu również warczeniem. Wreszcie! To było to, na co czekali! Karenin miał ochotę się z nimi bawić! Karenin miał jeszcze w sobie chęć życia!
To warkniecie było uśmiechem Karenina i oni chcieli, żeby ten uśmiech trwał jak najdłużej. Dlatego Tomasz znów zbliżył się do niego na czworakach i złapał wystający psu z pyska koniec rogalika. Ich głowy były tuż obok siebie. Tomasz czuł zapach psiego oddechu, długie kosmyki sierści rosnące wokół nosa Karenina łaskotały go po policzku. Pies jeszcze raz zawarczał i szarpnął mordą. Każdemu została w zębach połówka rogalika. Potem Karenin popełnił swój stary błąd. Wypuścił swoją część rogalika i chciał zdobyć tę, którą trzymał w ustach jego pan. Zapomniał, jak zawsze, ze Tomasz nie jest psem i że ma ręce. Tomasz nie wypuścił rogalika z ust i podniósł porzuconą na ziemi połówkę.
– Tomasz! – krzyknęła Teresa – Nie zabierzesz mu przecież rogalika!
Tomasz upuścił obydwie połówki na ziemię przed Kareninem, który pierwszą połówkę błyskawicznie połknął, a drugą długo i ostentacyjnie trzymał w pysku, chlubiąc się przed małżonkami tym dowodem wygranej. Patrzyli na niego i znów sobie mówili, że Karenin uśmiecha się i że dopóki się uśmiecha, ciągle ma powód, by żyć, choć jest skazany.
Następnego dnia wydawało się zresztą, że jego stan się poprawił. Zjedli obiad. To była chwila, kiedy oboje mieli godzinę wolnego czasu dla siebie i zabierali go na spacery. Wiedział to i zawsze niespokojnie pobiegiwał wokół nich. Ale teraz, kiedy Teresa zdjęła smycz i obrożę, tylko długo popatrzył na nich i nie ruszył się z miejsca. Stali naprzeciw niego i starali się być (ze względu na niego i dla niego) weseli. Dopiero po chwili, jak gdyby litując się nad nimi, przykuśtykał do nich na trzech łapkach i dał sobie założyć obrożę.
– Teresko – prosił Tomasz – wiem, że znielubiłaś aparat fotograficzny. Ale zabierz go dziś ze sobą!
Teresa usłuchała. Otworzyła szafę, żeby w niej odnaleźć gdzieś ukryty i zapomniany aparat fotograficzny, a Tomasz mówił dalej:
– Kiedyś te zdjęcia zrobią nam wiele radości. Karenin był kawałkiem naszego życia.
– Jak to był? – spytała Teresa, jak gdyby ją ukąsił wąż. Aparat leżał przed nią na dnie szafy, ale nie schylała się po niego.
– Nie zabiorę go. Nie chcę myśleć, że Karenina nie będzie. Ty już o nim powiedziałeś w czasie przeszłym!
– Nie gniewaj się – powiedział Tomasz.
– Ja się nie gniewam – odpowiedziała Teresa łagodnie. – Sama już się parę razy przyłapałam na tym, że myślę o nim w czasie przeszłym. Tyle razy już sama na siebie musiałam krzyknąć. I właśnie dlatego nie wezmę aparatu.
Szli w milczeniu drogą. Nic nie mówić było jedynym sposobem, by nie myśleć o Kareninie w czasie przeszłym. Nie spuszczali z niego wzroku i byli wciąż przy nim. Czekali, kiedy znów się uśmiechnie. Ale on nie uśmiechał się tylko szedł, stale na trzech nóżkach.
– Robi to tylko dla nas – powiedziała Teresa. – Nie chciało mu się iść na spacer. Poszedł tylko dlatego, żeby nam zrobić przyjemność.
To, co powiedziała, było smutne, a mimo to, sami sobie tego nie uświadamiając, byli szczęśliwi. Byli szczęśliwi nie wbrew smutkowi, ale dzięki niemu. Trzymali się za ręce i w oczach mieli ten sam obraz kulejącego pieska, który wyobrażał dziesięć lat ich życia. Przeszli jeszcze kawałek. Potem Karenin ku ich wielkiemu rozczarowaniu zatrzymał się i zawrócił. Musieli wracać.
Chyba jeszcze tego samego dnia albo nazajutrz Teresa weszła nieoczekiwanie do pokoju Tomasza i zobaczyła, że czyta jakiś list. Usłyszał skrzypnięcie drzwi i odłożył list pomiędzy inne papiery. Zauważyła to. Kiedy wychodziła z pokoju, spostrzegła, że Tomasz ukradkiem wsuwa list do kieszeni. Ale zapomniał o kopercie. Kiedy została sama w domu, przestudiowała ją. Adres był napisany nieznajomym pismem, które było bardzo staranne i które uznała za pismo kobiety. Kiedy zobaczyli się później, spytała go, jak gdyby nigdy nic, czy przyszła jakaś poczta.
– Nie – odpowiedział Tomasz i Teresę ogarnęła rozpacz, rozpacz o tyle gorsza, że już się od niej odzwyczaiła. Nie, nie sądzi, że Tomasz ma tu jakąś kochankę. Jest to praktycznie niemożliwe. Zna każdą jego wolną chwilę. Ale wydaje się, że w Pradze pozostała jakaś kobieta, o której myśli i na której mu zależy, mimo, że nie może mu ona pozostawić we włosach zapachu swego krocza. Nie sądzi, żeby Tomasz miał ją opuścić dla tej kobiety, ale wydaje jej się, że szczęście dwóch ostatnich lat, które przeżyli na wsi jest znów unieważnione przez kłamstwo.
Powraca znów do niej stara myśl: jej domem nie jest Tomasz, ale Karenin, Kto będzie nakręcał zegar jej dni, kiedy go zabraknie. Teresa przebywała duchem w przyszłości, w przyszłości bez Karenina i czuła się w niej opuszczona.
Karenin leżał w kątku i skomlił. Teresa poszła do ogrodu. Patrzyła na trawę pomiędzy dwiema jabłonkami i wyobrażała sobie, że tam zakopią Karenina. Wbiła w ziemię obcas i wyżłobiła nim prostokąt w trawie. To było miejsce na jego grób.
– Co tu robisz? – zapytał Tomasz, który zaskoczył ją przy tej czynności tak samo nieoczekiwanie, jak ona zaskoczyła go przed kilku godzinami przy czytaniu listu.
Nie odpowiedziała mu. Widział, że znów po długim czasie drżą jej ręce. Chwycił ją za nie. Wyrwała mu się.
– To jest grób dla Karenina?
Nie odpowiedziała.
Jej milczenie go rozdrażniło. Wybuchnął:
– Wyrzucasz mi, że myślę o nim w czasie przeszłym! A co robisz ty? Ty go chcesz już pogrzebać! Odwróciła się od niego i poszła do domu. Tomasz poszedł do swego pokoju i trzasnął za sobą drzwiami.
Teresa otworzyła je i powiedziała:
– Zawsze myślisz tylko o sobie, ale teraz przynajmniej mógłbyś pomyśleć o nim. Spał i zbudziłeś go. Znowu będzie jęczał.
Wiedziała, że jest niesprawiedliwa (pies nie spał), wiedziała, że się zachowuje jak najbardziej wulgarne babsko, które chce zranić i wie, jak to zrobić.
Tomasz przeszedł na palcach do pokoju, w którym leżał Karenin. Ale ona nie chciała go z nim zostawić samego. Pochylali się nad nim, każde z innej strony. W tym wspólnym geście nie było pogodzenia. Przeciwnie. Każde z nich było samo. Teresa ze swym psem. Tomasz ze swym psem.
Boję się, że tak właśnie rozdzieleni, każde samo, zostaną z nim aż do ostatniej chwili.
Dlaczego dla Teresy tak ważne jest słowo idylla?
My, wychowani w mitologii Starego Testamentu moglibyśmy powiedzieć, że idylla to obraz, w którym pozostało jakieś wspomnienie Raju. Życie w Raju nie przypominało biegu po prostej, który prowadzi nas w nieznane, nie było przygodą. Poruszało się w koło wśród znanych przedmiotów. Jego monotonia nie była nudą, ale szczęściem. Dopóki człowiek żył na wsi, w przyrodzie, otoczony przez domowe zwierzęta, w objęciach pór roku i ich powtarzalności, pozostawał przy nim wciąż przynajmniej odblask tej rajskiej idylli. Dlatego Teresa, kiedy spotkała w uzdrowisku przewodniczącego spółdzielni, zobaczyła nagle obraz wsi (wsi, w której nigdy nie żyła, której nie znała) i była nim oczarowana. Było to tak, jakby spoglądała w tył, w kierunku Raju.
Adam w Raju nachylony nad studnią nie wiedział jeszcze, że to, co widzi w kręgu wody, jest nim. Nie zrozumiałby Teresy, która jako dziewczyna stała przed lustrem i starała się poprzez swe ciało dostrzec swą duszę. Adam był jak Karenin. Teresa często bawiła się w ten sposób, że prowadziła go do lustra. Nie poznawał swego obrazu i traktował go z niewiarygodnym brakiem zainteresowania i roztargnieniem.
Porównanie Karenina z Adamem prowadzi mnie do myśli, że w Raju człowiek nie był jeszcze człowiekiem. Dokładniej mówiąc: człowiek nie został jeszcze wypuszczony na drogę człowieka. Nas wystrzelono tam już dawno i lecimy poprzez próżnię czasu biegnącego po linii prostej. Ale wciąż z dalekim, mglistym Rajem, w którym Adam nachyla się nad studnią i – całkiem niepodobny do Narcyza – nie przypuszcza, że blada, żółta plama, którą w niej widzi, to on sam. Tęsknota za Rajem jest tęsknotą człowieka do tego, by nie być człowiekiem. Kiedy jako dziecko znajdowała matczyne podpaski zabrudzone krwią menstruacyjną, czuła wstręt i nienawidziła matki za to, że nie ma w sobie dość wstydu, żeby je schować. Ale Karenin, który był suczką, również miał menstruację. Zdarzała mu się raz na pół roku i trwała czternaście dni. Teresa wkładała mu między nogi wielki kawał waty i zakładała mu swoje stare majtki, które sprytnie przewiązywała mu w pasie długą wstążką. Przez czternaście dni śmiała się z tego jego stroju.
Jak to się dzieje, że menstruacja psa wzbudzała w niej wesołą czułość, a jej własna menstruacja obrzydzenie? Odpowiedź wydaje się prosta: pies nigdy nie został wygnany z Raju. Karenin nie ma pojęcia o podwójności ciała i duszy i nie wie, co to jest wstręt. Dlatego Teresa czuje się z nim tak dobrze i spokojnie. (I dlatego tak niebezpieczna jest przemiana zwierzęcia w machinę animatę, a krowy w maszynę do produkcji mleka: człowiek przecina w ten sposób nić, która go wiązała z Rajem i nic nie będzie w stanie go zatrzymać ani pocieszyć w jego locie poprzez próżnię czasu.)
Z niejasnej plątaniny tych rozmyślań zostaje Teresie jedna świętokradcza myśl, której nie może się pozbyć: miłość, która ją łączyła z Kareninem jest lepsza od tej, która istnieje pomiędzy nią a Tomaszem. Lepsza, nie większa. Teresa nie chce oskarżać Tomasza ani siebie, nie chce twierdzić, że mogliby się bardziej kochać. Raczej jej się zdaje, że dwoje ludzi jest stworzonych w ten sposób, że ich miłość już a priori jest gorszego gatunku, niż może być (przynajmniej w tych najlepszych przypadkach) miłość pomiędzy człowiekiem a psem, to dziwactwo w historii człowieka, prawdopodobnie w ogóle nie zaplanowane przez Stwórcę.
Ta miłość jest bezinteresowna: Teresa niczego nie chce od Karenina. Nie domaga się od niego nawet miłości. Nigdy nie zadawała sobie pytań, które dręczą ludzkie pary: czy mnie kocha? Czy kochał kogoś bardziej niż mnie? Czy kocha mnie bardziej, niż ja kocham jego? Możliwe, że te wszystkie pytania, które domagają się potwierdzenia miłości, które ją mierzą, badają, przesłuchują, również niszczą ją w zarodku. Możliwe, że nie jesteśmy w stanie kochać właśnie dlatego, że pragniemy być kochani, to jest dlatego, że domagamy się czegoś od tego drugiego (miłości), zamiast przystępować do niego bez żadnych wymagań i pragnąć wyłącznie jego obecności.
I jeszcze coś: Teresa przyjęła Karenina takiego, jakim był, nie chciała go zmieniać na swoje podobieństwo, nie chciała zabierać mu samego siebie, nie była zazdrosna o jego tajemne uczucia. Wychowywała go nie dlatego, że chciała go przetworzyć (jak mąż chce przetworzyć swą żonę, a żona męża), ale tylko po to, aby, nauczyć go elementarnego języka, który im umożliwiał wzajemne porozumienie i wspólne życie.
A poza tym: miłość do psa jest dobrowolna, nikt jej do niej nie zmuszał. (Teresa znów myśli o matce i żałuje wszystkiego: gdyby matka była jedną z obcych kobiet ze wsi, możliwe, że jej wesoła wulgarność wydawałaby się Teresie sympatyczna! Ach, gdyby matka była obcą kobietą! Teresa od dzieciństwa wstydziła się, że matka okupuje rysy jej twarzy i konfiskuje jej ją. Ale najgorsze było, że odwieczne przykazanie „miłuj ojca swego i matkę swoją” zmuszało ją, by godziła się z tą okupacją, aby tę agresję nazywała miłością. Matka nie była winna temu, że Teresa ją opuściła. Opuściła ją nie dlatego, że matka była taka, jaka była, ale dlatego, że była matką.)
Ale głównie: żaden człowiek nie może przynieść drugiemu człowiekowi daru idylli. To umie zrobić tylko zwierzę, ponieważ nie zostało wygnane z Raju. Miłość między człowiekiem a psem jest idylliczna. Nie ma w niej konfliktu, bolesnych scen, nie ma w niej rozwoju. Karenin otoczył Tomasza i Teresę swym życiem zbudowanym na powtarzalności i oczekiwał od nich tego samego. Gdyby Karenin był człowiekiem, a nie psem, zapewne już dawno powiedziałby Teresie: „Słuchaj, już od dawna mnie nie bawi noszenie codziennie w pysku rogalika. Nie możesz wymyślić dla mnie czegoś innego?” W tym zdaniu jest zawarte całe potępienie człowieka. Ludzki czas nie toczy się w kręgu, ale biegnie naprzód po linii prostej. To jest powód, dla którego człowiek nie może być szczęśliwy, ponieważ szczęście jest pragnieniem powtarzalności. Tak, szczęście jest pragnieniem powtarzalności, mówi sobie Teresa. Kiedy przewodniczący spółdzielni wyprowadza po pracy swego Mefista i spotyka Teresę, nigdy nie zapomni jej powiedzieć:
– Pani Tereso! Dlaczego go nie spotkałem wcześniej? Chodzilibyśmy z nim wspólnie na kobitki. Dwóm ryjom przecież żadna baba się nie oprze.
Wyćwiczył wieprzka w ten sposób, że po tych słowach zawsze chrząkał. Teresa śmiała się, choć już z góry wiedziała, co przewodniczący powie. Dowcip przez powtarzanie nie tracił swego wdzięku. Przeciwnie, w kontekście idylli również humor podporządkowuje się słodkiemu prawu powtarzalności.
Pies nie ma w porównaniu z ludźmi zbyt wielu przywilejów, ale jeden z nich jest wart wiele: eutanazja nie jest w jego wypadku zabroniona przez prawo; zwierzę ma prawo do miłosiernej śmierci. Karenin chodził na trzech łapkach i czym dalej, tym większą część czasu spędzał leżąc w kącie. Jęczał. Obydwoje małżonkowie byli zgodni, że nie mogą mu pozwolić na zbyteczne cierpienie. Ale zgoda na tę zasadę nie oszczędzała im dręczącej niepewności: jak poznać moment, kiedy zmęczenie jest zbyteczne? Jak określić chwilę, w której już nie warto żyć?
Gdyby przynajmniej Tomasz nie był lekarzem! Można by się było schować za kogoś trzeciego. Można by iść do weterynarza i poprosić go, żeby dał psu zastrzyk.
Jest to takie straszne, przyjąć na siebie rolę śmierci! Tomasz długo upierał się, że nie da mu żadnego zastrzyku, że zawołają weterynarza. Ale potem zrozumiał, że nie ma prawa odmówić mu przywileju, który nie jest udziałem żadnego człowieka: śmierć przybierze dla niego kształt tych, których kochał.
Karenin jęczał całą noc, Kiedy Tomasz go rano obmacał, powiedział do Teresy:
– Dłużej już nie będziemy czekać.
Był ranek, za chwilę obydwoje muszą wyjść z domu. Teresa weszła do pokoju Karenina. Dotychczas leżał apatycznie (kiedy przed chwilą Tomasz go obmacywał, nie poświęcił temu żadnej uwagi), ale teraz, kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi, podniósł głowę i spojrzał na Teresę.
Nie mogła znieść tego spojrzenia, wystraszyło ją niemal. W ten sposób nie patrzył nigdy na Tomasza, tak patrzył tylko na nią. Ale nigdy dotąd z taką intensywnością jak teraz. To nie było spojrzenie zrozpaczone ani smutne, nie, było to spojrzenie straszliwego, nieznośnego zaufania. To spojrzenie było namiętnym pytaniem. Przez całe życie czekał Karenin na odpowiedź Teresy i teraz jej oznajmiał (znacznie bardziej nalegająco, niż kiedykolwiek przedtem), że ciągle jest gotów dowiedzieć się od niej prawdy. (Wszystko, co przychodzi od Teresy, jest dla niego prawdą: kiedy mu na przykład mówi: „siad!” albo „leżeć!” są to prawdy, z którymi się utożsamia i które nadają sens jego życiu.)
To spojrzenie straszliwego zaufania trwało krótko. Po chwili znów ułożył głowę na łapach. Teresa wiedziała, że tak już nigdy na nią nie spojrzy.
Nigdy nie dawali mu słodyczy, ale przed kilku dniami kupiła mu parę tabliczek czekolady. Rozpakowała je ze sreberka, połamała i położyła obok niego. Dodała jeszcze miskę wody, żeby mu niczego nie brakowało, kiedy zostanie na kilka godzin w domu sam. Spojrzenie, które przed chwilą na nią skierował, jak gdyby go zmęczyło. Choć leżała koło niego czekolada, nie uniósł już głowy.
Położyła się obok niego na podłodze i objęła go. Bardzo powoli, ze zmęczeniem obwąchał ją i raz czy dwa polizał. Przyjęła to polizanie z zamkniętymi oczyma, jak gdyby chciała je zapamiętać na zawsze. Odwróciła głowę, żeby mógł polizać jeszcze drugi policzek.
Potem musiała iść do swoich jałówek. Wróciła po obiedzie. Tomasza nie było jeszcze w domu. Karenin wciąż leżał wśród czekolady. Słyszał jej wejście, nie podniósł już głowy. Jego chora noga spuchła i guz wystąpił w jeszcze jednym miejscu. Między sierścią pojawiła się jasnoczerwona (niepodobna do krwi) kropelka.
Znów położyła się obok niego na podłodze. Jedną rękę przerzuciła przez jego ciało, oczy miała przymknięte. Potem usłyszała jak ktoś wali do drzwi. Odezwał się głos:
– Panie doktorze! Panie doktorze! Jest tu prosię i jego przewodniczący!
Nie była w stanie z nikim rozmawiać. Jeszcze raz usłyszała:
– Panie doktorze! Ryje przyszły! – a potem zrobiło się cicho.
Dopiero po pół godzinie przyszedł Tomasz. W milczeniu poszedł do kuchni i przygotował zastrzyk. Kiedy wszedł do pokoju, Teresa już stała, a Karenin podniósł się z wysiłkiem. Kiedy zobaczył Tomasza, słabo zamerdał ogonem.
– Popatrz – powiedziała Teresa. – Jeszcze wciąż się uśmiecha!
Powiedziała to błagalnie, jak gdyby chciała prosić tymi słowami jeszcze o małą zwłokę, ale nie nalegała.
Powoli rozścieliła prześcieradło na tapczanie. Było to białe prześcieradło usiane wzorem małych fioletowych kwiatków. Wszystko zresztą miała już przygotowane i przemyślane, jak gdyby wyobrażała sobie śmierć Karenina od wielu dni. (Ach, jakie to straszne. my przecież właściwie wyobrażamy sobie naprzód śmierć tych. których kochamy!)
Nie miał już siły wskoczyć na tapczan. Wzięli go w objęcia i razem podnieśli. Teresa położyła go na boku, a Tomasz oglądał mu łapkę. Szukał, gdzie żyła najwyraźniej występuje pod skórą. Potem nożyczkami ostrzygł sierść w tym miejscu.
Teresa klęczała na tapczanie i trzymała głowę Karenina w rękach tuż przy swej twarzy.
Tomasz ją poprosił, żeby przycisnęła mocno tylną nóżkę psa w miejscu nad żyłą, która była cienka i do której trudno było wbić igłę. Trzymała łapkę Karenina, ale nie oddaliła twarzy od jego głowy. Szeptała wciąż coś do niego, a on myślał wyłącznie o niej. Nie bał się. Oblizał ją jeszcze dwa razy. A Teresa szeptała mu:
– Nie bój się, nie bój się, tam cię nie będzie boleć, tam będziesz śnił o wiewiórkach i zającach, będą tam krówki i Mefisto tam będzie, nie bój się…
Tomasz wbił igłę w żyłę i nacisnął tłoczek. Karenin lekko szarpnął nogą, potem przez kilka sekund oddychał przyspieszonym oddechem, potem jego oddech nagle zamilkł. Teresa klęczała na podłodze przy tapczanie i tuliła twarz do jego głowy.
Potem musieli iść do pracy, a pies został na białym prześcieradle w fioletowe kwiatki.
Wieczorem wrócili. Tomasz poszedł do ogrodu. Znalazł miedzy dwiema jabłonkami obrys prostokąta, który przed kilku dniami Teresa wyryła obcasem. Tam zaczął kopać. Dokładnie utrzymał ramy narysowanego konturu. Chciał, żeby wszystko było tak, jak Teresa sobie życzyła.
Teresa została w domu z Kareninem. Bała się, żeby go nie pochowali żywego. Przyłożyła ucho do jego nosa i wydawało jej się, że słyszy słabiutki oddech. Odeszła kilka kroków i zobaczyła, że jego pierś lekko się podnosi.
(Nie, słyszała swój własny oddech, który wprawiał w lekki ruch jej ciało, tak że uległa złudzeniu, że porusza się klatka piersiowa psa.) Znalazła w torebce lusterko i przyłożyła je do jego nosa. Lusterko było tak zamazane, że miała wrażenie, że widzi na nim parę oddechu.
– Tomasz, on żyje! – krzyczała, kiedy Tomasz w ubłoconych butach wracał z ogrodu.
Pochylił się nad nim i pokręcił głową.
Wzięli potem z obydwu stron prześcieradło, na którym leżał. Teresa uczuła, że prześcieradło jest mokre. Przyszedł do nas? kałużą i z kałużą odszedł, pomyślała i ucieszyła się, że czuje u dłoniach tę wilgoć, ostatnie pozdrowienie pieska.
Donieśli go pod jabłonie i spuścili w dół. Nachyliła się nad jama i poprawiła prześcieradło tak. żeby okryło go całego. Wydawało się jej nie do zniesienia, żeby glina, którą na niego zaraz zrzuca, dotknęła jego nagiego ciała.
Potem poszła do domu i wróciła z obrożą i ze smyczą i z garścią czekolady, która pozostała nietknięta od rana na podłodze. Rzuciła to wszystko do dołu.
Obok jamy leżała kupa świeżo wykopanej gliny. Tomasz wziął do rak łopatę.
Teresa przypomniała sobie swój sen: Karenin urodził dwa rogaliki i jedną pszczołę. To zdanie zabrzmiało jej nagle jak epitafium. Wyobraziła sobie tutaj, pomiędzy dwiema jabłonkami pomnik z napisem:,.Tu leży Karenin. Urodził dwa rogaliki i jedną pszczołę”.
W ogrodzie był zmierzch, chwila pomiędzy dniem a wieczorem, na niebie tkwił blady księżyc, lampa zapomniana w pokoju zmarłych.
Obydwoje mieli zabłocone buty, odnieśli kilof i łopatę do szopy, w której równo stały narzędzia: grabie, szpadle i motyki.
Siedział w swoim pokoju, miał zwyczaj czytać tu przy biurku.
W takich momentach Teresa przychodziła do niego, nachylała się i przyciskała od tyłu policzek do jego policzka. Kiedy zrobiła to tego dnia. zobaczyła, że Tomasz nie patrzy w żadną książkę. Przed nim leżał list i pomimo że składał się zaledwie z pięciu rządków i był pisany na maszynie, Tomasz długo i nieruchomo wlepiał w niego wzrok.
– Co to jest? – spytała Teresa z przeczuciem nieszczęścia.
Nie odwracając się. Tomasz podniósł list i podał jej go. Było tam napisane, że jeszcze tego samego dnia ma się stawić na lotnisku w sąsiednim mieście.
Wreszcie odwrócił do niej twarz i Teresa zobaczyła w jego oczach takie samo przerażenie, jakie czuła sama.
– Pojadę z tobą – powiedziała. Pokręcił głową:
– Wezwanie dotyczy tylko mnie.
– Nie. pojadę z tobą – powtórzyła.
Pojechali ciężarówką Tomasza. Po chwili byli już na płycie lotniska. Była mgła. Niewyraźnie rysowały się w niej sylwetki stojących samolotów. Chodzili od jednego do drugiego, ale wszystkie drzwi były nieprzystępnie zamknięte. Wreszcie w jednym z nich dostrzegli na górze otwarte drzwiczki, do których prowadziły dostawiane schody. Weszli na górę, w drzwiach pojawił się steward i zaprosił ich do środka. Samolot był mały, zaledwie na trzydziestu pasażerów i zupełnie pusty. Weszli w przejście między siedzeniami, ciągle dotykając jedno drugiego, obojętni na to, co się działo wokół. Usiedli na siedzeniach obok siebie i Teresa położyła głowę na ramieniu Tomasza. Początkowe przerażenie rozpływało się i przemieniało w smutek. Przerażenie jest szokiem, chwilą całkowitego oślepienia. Przerażenie jest pozbawione jakiegokolwiek śladu piękna. Nie widzimy niczego poza nieznanym światłem nieznanego wydarzenia, które nas zaskakuje. W przeciwieństwie do tego smutek zakłada naszą wiedzę. Tomasz i Teresa wiedzieli, co ich czeka. Światło przerażenia przytłumiło się i świat występował w delikatnej błękitnawej poświacie, która opromieniała wszystko pięknem. W momencie czytania listu Teresa nie czuła do Tomasza żadnej miłości, wiedziała tylko, że teraz nie może go opuścić: przerażenie zdusiło wszystkie inne uczucia i odczucia. Teraz, kiedy siedziała przytulona do niego (samolot płynął w chmurach), lęk zniknął i Teresa czuła swą miłość i wiedziała, że nie ma ona miary ani granic.
Wreszcie samolot wylądował. Wstali i poszli w kierunku drzwi, które steward otworzył. Szli wciąż objęci wpół i tak też stanęli na górze, na schodkach. Zobaczyli na dole trzech mężczyzn w maskach na twarzach i z karabinami w ręku. Nie było po co zastanawiać się, ponieważ nie było ucieczki. Schodzili wolno, a kiedy postawili stopy na płycie lotniska, jeden z mężczyzn podniósł karabin i wycelował. Nie było słychać żadnego wystrzału, ale Teresa uczuła, jak Tomasz, który jeszcze przed sekundą przytulał się do niej i trzymał swą rękę na jej biodrach, osuwa się na ziemię.
Przyciskała go do siebie, ale nie mogła go utrzymać: osuwał się na beton pąsu startowego. Pochyliła się nad nim. Chciała rzucić się na niego i przykryć go swoim ciałem, ale w tym momencie zobaczyła coś dziwnego: jego ciało na jej oczach szybko się zmniejszało. Było to tak niewiarygodne, że zastygła jak przykuta. Ciało Tomasza było coraz mniejsze i mniejsze, w ogóle już nie przypominało Tomasza, pozostało z niego coś całkiem maleńkiego i ta mała rzecz zaczęła się poruszać, rzuciła się do ucieczki i biegła szybko po płycie lotniska. Mężczyzna, który wystrzelił, zdjął maskę i uśmiechnął się miło do Teresy. Potem odwrócił się i zaczął gonić tę małą rzecz, która biegała w popłochu zakosami, jak gdyby uskakiwała przed kimś i poszukiwała rozpaczliwie kryjówki. Przez chwilę obaj biegli, aż nagle mężczyzna rzucił się na ziemię i pogoń zakończyła się.
Wstał i wracał do Teresy. Niósł jej w ręce ten przedmiot. Przedmiot drżał z przerażenia. Był to zając. Podał go Teresie. W tym momencie jej lęk i smutek opuściły ją i poczuła szczęście, że trzyma zwierzątko w objęciach i że może przytulić je do siebie. Rozpłakała się ze szczęścia. Płakała i płakała, nic nie widziała poprzez łzy i niosła zajączka do domu, przekonana, że teraz jest już u celu, że jest tam. gdzie chciał być, skąd już nie trzeba uciekać.
Szła praskimi ulicami i bez trudu odnalazła swój dom. Mieszkała tu z mamą i tatą, kiedy była mała. Ale mamy i taty nie było. Przywitało ją dwoje staruszków, których nigdy nie widziała, ale o których wiedziała, że są jej prababcią i pradziadkiem. Obydwoje mieli pomarszczone jak kora drzewa twarze i Teresa ucieszyła się, że będzie z nimi mieszkać. Ale teraz pragnęła pozostać sama ze swoim zwierzątkiem. Bez trudu znalazła swój pokój, w którym mieszkała do piątego roku życia, kiedy to rodzice zadecydowali, że jest już dość duża, by mieć własny pokój. Stał tam tapczan, stolik i krzesła. Na stoliku stała zapalona lampa, która czekała na nią przez cały ten czas Na lampie siedział motyl z rozpostartymi skrzydłami, na których namalowane były wielkie oczy. Teresa wiedziała, że jest u celu. Położyła się na tapczanie i tuliła zajączka do swego policzka.
Siedział za biurkiem, gdzie zwykle czytał książkę. Przed nim leżała otwarta koperta z listem. Powiedział do Teresy:
– Dostaję od czasu do czasu listy, o których nie chciałem ci mówić. Pisze do mnie mój syn. Starałem się, żeby jego i moje życie nigdy się nie spotkały. I spójrz tylko, jak los się na mnie zemścił. Już przed kilku laty wyrzucono go z uczelni. Pracuje jako traktorzysta w jakiejś wsi. Moje i jego życie nie stykają się co prawda, ale biegną obok siebie tym samym torem jak dwie równoległe.
– Ale dlaczego nie chciałeś mi o tych listach powiedzieć? – spytała Teresa czując wielką ulgę.
– Nie wiem. Było to dla mnie jakoś nieprzyjemne.
– Pisze ci często?
– Od czasu do czasu.
– A o czym?
– O sobie.
– I to ciekawe?
– Tak. Matka, jak wiesz, była namiętną komunistką. Dawno już z nią zerwał kontakty. Zaprzyjaźnił się z ludźmi, którzy znaleźli się w takiej samej sytuacji jak my. Starali się działać politycznie. Niektórzy z nich są dziś w wiezieniu. Ale z nimi rozszedł się również. Mówi o nich z dystansem jako o „wiecznych rewolucjonistach”.
– A on pogodził się z tym reżymem?
– Nie, w ogóle nie. Wierzy w Boga i myśli, że w tym leży klucz do wszystkiego. Podobno wszyscy w życiu codziennym mamy realizować normy religii i nie przyjmować reżymu do wiadomości.
Ignorować go. Jeśli wierzymy w Boga, możemy ponoć w każdej sytuacji stworzyć poprzez nasze zachowanie to, co on nazywa „królestwem bożym na ziemi”. Wyjaśnia mi, że Kościół jest w naszym kraju jedyną dobrowolną społecznością ludzi, która wymyka się spod kontroli państwa. Ciekawi mnie, czy związał się z Kościołem, żeby lepiej walczyć z reżymem, czy też naprawdę wierzy w Boga.
– To go o to zapytaj! Tomasz ciągnął:
– Zawsze podziwiałem wierzących. Myślałem, że mają jakiś szczególny dar nadzmysłowego postrzegania, który mnie został odjęty. Coś w rodzaju jasnowidzenia. Ale teraz na przykładzie swego syna widzę, że wierzyć jest bardzo łatwo. Kiedy mu było najgorzej, zaopiekowali się nim katolicy i już miał wiarę. Możliwe, że zdecydował się uwierzyć z wdzięczności. Ludzkie decyzje są przerażająco łatwe.
– Nigdy mu nie odpowiedziałeś na jego listy?
– Nie podał mi adresu zwrotnego. Ale potem dodał:
– Na stemplu pocztowym jest nazwa gminy. Wystarczyłoby posłać list na adres tamtejszej spółdzielni.
Teresa wstydziła się teraz przed Tomaszem za swe podejrzenia i chciała naprawić winę szczególną serdecznością w stosunku do jego syna:
– To czemu do niego nie napiszesz? Czemu go nie zaprosisz?
– Jest do mnie podobny – odpowiedział Tomasz. – Kiedy mówi, krzywi górną wargę zupełnie tak samo jak ja. To mi się wydaje zbyt dziwaczne: widok mojej własnej wargi mówiącej o Panu Bogu.
Teresa roześmiała się.
Tomasz śmiał się wraz z nią.
Teresa powiedziała:
– Tomasz, nie bądź dziecinny. Przecież to już taka stara historia. Ty i twoja pierwsza żona. Cóż go obchodzi ta historia? Co on ma z nią wspólnego? Dlaczego miałbyś kogoś krzywdzić, tylko dlatego, że miałeś w młodości zły gust?
– Jeśli mam być szczery, mam tremę przed tym spotkaniem. To główny powód, dla którego do niego nie ciągnę. Nie wiem, dlaczego jestem taki uparty. Człowiek czasem podejmie jakąś decyzję, sam nie wie w jaki sposób i ta decyzja trwa siłą rozpędu. Z roku na rok coraz trudniej ją zmienić.
– Zaproś go – powiedziała.
Tego samego dnia po południu wracając z obory usłyszała głosy na szosie. Kiedy zbliżała się, zobaczyła ciężarówkę Tomasza. Tomasz schylał się i zdejmował koło. Kilku chłopów stało przy nim i czekało, aż skończy naprawę.
Stanęła i nie mogła oderwać od niego wzroku: Tomasz wyglądał jak stary człowiek. Włosy mu posiwiały i niezręczność, z jaką ruszał się koło wozu, nie była niezręcznością lekarza, który został szoferem, ale niezręcznością człowieka, który już nie jest młody.
Przypomniała sobie niedawną rozmowę z przewodniczącym. Powiedział jej, że samochód Tomasza jest w mizernym stanie. Powiedział to żartem, nie była to pretensja, ale troska.
– Tomasz lepiej się zna na tym, co jest w środku ciała, niż na tym, co jest w środku motoru – śmiał się.
Potem przyznał, że kilka razy jeździł do różnych urzędów z prośbą, żeby pozwolili Tomaszowi w tutejszej gminie prowadzić praktykę lekarską. Stwierdził, że policja nigdy się na to nie zgodzi. Schowała się za pień drzewa, żeby jej nikt z tych ludzi wokół auta nie zobaczył i nie przestawała mu się przyglądać. Serce ściskało jej się, pełne wyrzutów sumienia: przez nią odjechał z Zurychu do Pragi. Przez nią porzucił Pragę. I tutaj również nie dała mu spokoju i dręczyła go podejrzeniami nawet nad umierającym Kareninem.
Zawsze zarzucała mu w duchu, że nie dosyć ją kocha. Swą własną miłość uważała za coś, czego nie można opisać, a jego za rodzaj zwykłej pobłażliwości.
Teraz widzi, że była niesprawiedliwa: gdyby naprawdę kochała Tomasza wielką miłością, zostałaby z nim za granicą! Tam Tomasz byłby zadowolony, tam się przed nim otwierało nowe życie! A ona uciekła mu stamtąd! Prawda, przekonywała sama siebie, że robi to z wielkoduszności, że nie chce mu być ciężarem. Ale czy ta wielkoduszność nie była tylko wymówką? W rzeczywistości wiedziała, że wróci za nią. Wabiła go coraz niżej i niżej, tak jak leśne nimfy mamią w bagna wieśniaka, po to, by go utopić. Wykorzystała moment jego ataku skurczów żołądka, żeby wymusić na nim obietnicę, że przeprowadzą się na wieś! Jak umiała być przewrotna! Wabiła go za sobą, jak gdyby wciąż chciała wystawić na próbę jego miłość, wabiła tak długo, aż znalazł się tutaj: siwy i zmęczony, z na wpół kalekimi rękami, które nigdy już nie będą mogły ująć chirurgicznego skalpela.
Znaleźli się w miejscu, z którego już nie ma powrotu. Dokąd by mogli jeszcze odejść? Za granice już ich nie wypuszczą. Do Pragi się już nie dostana, nikt nie da im pracy. Nie mają żadnego powodu, żeby przeprowadzić się do innej wsi.
Mój Boże, czyż było trzeba naprawdę dojść aż tutaj, aby mogła uwierzyć, że ją kocha?
Wreszcie udało mu się zamontować koło. Usiadł za kierownicą, chłopi wskoczyli na burtę ciężarówki, rozległ się ryk motoru.
Poszła do domu i napuściła wody do wanny. Leżała w gorącej wodzie i mówiła sobie, że przez całe życie wykorzystywała przeciwko Tomaszowi swoją słabość. Wszyscy jesteśmy skłonni uważać silnego za winowajcę, a słabego za niewinną ofiarę. Ale teraz Teresa uświadomiła sobie, że w ich przypadku było odwrotnie! Również w swych snach, jak gdyby wiedziała o jedynej słabości tego silnego mężczyzny, demonstracyjnie pokazywała mu swe cierpienie, żeby zmusić go do odwrotu. Jej słabość była agresywna i zmuszała go do nieustannej kapitulacji, aż wreszcie przestał być silny i przemienił się w zajączka w jej objęciach. Wciąż myślała o tym śnie.
Wstała z wanny i szukała sukienki, w którą mogłaby się ubrać. Chciała założyć najlepszą sukienkę, żeby mu się spodobać, żeby sprawić mu przyjemność.
Ledwo zdążyła zapiać ostatni guziczek, Tomasz hałaśliwie wtargnął do domu razem z przewodniczącym spółdzielni i nienaturalnie bladym młodym chłopem.
– Szybko – krzyczał Tomasz – Jakąś mocną wódkę!
Teresa biegiem przyniosła butelkę śliwowicy. Napełniła kieliszek i młody człowiek łapczywie wypił.
W międzyczasie dowiedziała się, co zaszło: młodzieniec wywichnął sobie podczas pracy rękę w ramieniu i wył z bólu. Nikt nie wiedział, co począć, więc zawołali Tomasza, który jednym ruchem mu ją nastawił.
Młodzieniec wychylił jeszcze jeden kieliszek i powiedział do Tomasza:
– Twoja pani jest dziś cholernie piękna.
– Durniu – powiedział przewodniczący. – Pani Teresa jest zawsze piękna.
– Wiem, że jest zawsze piękna – powiedział młodzieniec. – Ale dzisiaj się do tego pięknie ubrała. Nigdy pani nie widziałem w takiej sukni. Wybieracie się gdzieś?
– Nie, nigdzie. Ubrałam się tak dla Tomasza.
– Doktorku, pan się ma! – śmiał się przewodniczący. – Moja stara nigdy się dla mnie specjalnie nie ubiera.
No, bo ty chodzisz na spacery z prosięciem, a nie z żona – powiedział młodzieniec i śmiał się długo.
– A co porabia Mefisto? – spytał Tomasz. – Już go nie widziałem przynajmniej… przynajmniej od godziny.
– Tęskni do mnie – powiedział przewodniczący.
– Jak tak panią widzę w tej sukni, zbiera mnie ochota żeby z panią zatańczyć – powiedział młodzieniec do Teresy. – Puściłbyś ją ze mną na tańce, doktorze?
– Wszyscy pojedziemy na tańce – powiedziała Teresa.
– Pojechałbyś? – spytał młodzieniec Tomasza.
– Ale dokąd? – spytał Tomasz.
Rolnik wymienił sąsiednie miasteczko, w którym jest bar w hotelu z dancingiem.
– Pojedziesz z nami – rozkazująco oznajmił młodzieniec przewodniczącemu i ponieważ miał już w brzuchu trzeci kieliszek śliwowicy, dodał:
– Jeśli Mefisto będzie tęsknił, zabierzemy go ze sobą! Zawieziemy im dwa ryje! Wszystkie baby się przewrócą na plecy, jak zobaczą dwa ryje! – i znów długo się śmiał.
Jeżeli nie będziecie się wstydzić za Mefista, pojadę z wami – powiedział przewodniczący i wszyscy wsiedli do ciężarówki Tomasza. Tomasz usiadł za kierownicą, Teresa obok niego, a obydwaj chłopi siedzieli za nimi z niedopitą butelką śliwowicy. Dopiero za wsią przewodniczący spostrzegł, że zostawił Mefista w domu. Krzyczał do Tomasza, żeby zawracał.
– Nie trzeba, jeden ryj wystarczy – powiedział młodzieniec i to uspokoiło przewodniczącego.
Zmierzchało. Droga prowadziła serpentynami w górę.
Dojechali do miasta i zatrzymali się przed hotelem. Teresa i Tomasz nigdy tu jeszcze nie byli. Zeszli po schodach do sutereny, w której mieścił się bar, taneczny parkiet i kilka stolików. Mniej więcej sześćdziesięcioletni mężczyzna grał na pianinie, a równie stara kobieta na skrzypcach. Grali szlagiery sprzed czterdziestu lat. Na parkiecie tańczyło jakieś pięć par.
Młodzieniec rozejrzał się i powiedział:
– Nie ma tu żadnej dla mnie – i od razu zaprosił do tańca Teresę.
Przewodniczący usiadł z Tomaszem przy wolnym stoliku i zamówił butelkę wina.
– Nie mogę pić. Prowadzę! – przypomniał Tomasz.
– Głupstwo – powiedział przewodniczący. – Zostaniemy tu na noc. I poszedł do recepcji zamówić dwa pokoje.
Potem Teresa z młodzieńcem wrócili z parkietu, przewodniczący zaprosił ją do następnego tańca i dopiero na końcu zatańczyła z Tomaszem.
W tańcu powiedziała mu:
– Tomasz, wszystko, co złe w twoim życiu, pochodzi ode mnie. Przeze mnie dotarłeś aż tutaj. Tak nisko, że nie możesz już być niżej.
– Co ty pleciesz – odpowiedział Tomasz. – O jakim niskim ty mówisz?
– Gdybyś został w Zurychu, mógłbyś operować swoich pacjentów.
– A ty byś fotografowała.
– To głupie porównanie – powiedziała Teresa. – Dla ciebie praca znaczyła wszystko, a ja mogłam robić cokolwiek i było mi to kompletnie obojętne. Ja me straciłam w ogóle nic. Ty straciłeś wszystko.
– Tereso – powiedział Tomasz – czy nie zauważyłaś, że jestem tu szczęśliwy?
– Twoim powołaniem było operować – powiedziała.
– Tereso, powołanie to głupota. Nie mam żadnego powołania. Nikt nie ma żadnego powołania. To wielka ulga zrozumieć, że jesteś wolny, że nie masz żadnego powołania.
Nie można było nie wierzyć szczerości jego głosu. Przypomniał jej się obraz z dzisiejszego popołudnia: zobaczyła jak reperuje ciężarówkę i wydał jej się stary. Doszła tam, gdzie chciała: zawsze przecież pragnęła, żeby był stary. Znów przypomniał jej się zajączek, którego tuliła do twarzy w swym pokoju dziecinnym.
Co to oznacza – stać się zajączkiem? To oznacza stracić jakąkolwiek siłę. To oznacza, że jeden nie jest już silniejszy od drugiego.
Posuwali się tanecznym krokiem w takt dźwięku fortepianu i skrzypiec i Teresa trzymała głowę na jego ramieniu. Tak samo trzymała głowę, kiedy byli razem w samolocie, który ich odwoził w mgłę. Czuła teraz takie samo dziwne szczęście i dziwny smutek jak wówczas. Ten smutek oznaczał: jesteśmy na stacji docelowej. To szczęście oznaczało: jesteśmy razem. Smutek był formą, a szczęście treścią. Szczęście wypełniało przestrzeń smutku.
Wrócili do stołu. Zatańczyła jeszcze dwa razy z przewodniczącym i raz z młodzieńcem, który był tak pijany, że upadł z nią na parkiecie.
Potem wszyscy poszli na górę i rozeszli się do swych pokojów.
Tomasz przekręcił klucz w drzwiach i zapalił lampę. Zobaczył dwa przytulone do siebie łóżka, przy jednym z nich stała szafka nocna, a na niej lampa, z której abażuru, podniosła się wypłoszona światłem wielka ćma i zaczęła krążyć po pokoju. Z dołu brzmiał słabiutko przytłumiony dźwięk fortepianu i skrzypiec.