CZĘŚĆ III. Niezrozumiane słowa

1.

Genewa jest miastem wodotrysków, fontann i parków, w których stoją muszle koncertowe; niegdyś grywały w nich orkiestry. Również budynek uniwersytetu tonie w drzewach. Franz skończył właśnie popołudniowy wykład i wyszedł z budynku. Z polewaczek tryskała woda na trawniki, a on był we wspaniałym humorze. Z uniwersytetu szedł prosto do swej kochanki. Mieszkała o parę ulic stąd.

Wstępował do niej często, ale zawsze w charakterze troskliwego przyjaciela, nigdy jako kochanek. Gdyby się z nią kochał w jej genewskiej pracowni, przechodziłby w ciągu jednego dnia od jednej kobiety do drugiej, od żony do kochanki i z powrotem, a ponieważ w Genewie małżonkowie, francuskim zwyczajem, śpią we wspólnym łóżku, przechodziłby na przestrzeni kilku godzin z łóżka jednej kobiety do łóżka drugiej kobiety. Wydawało mu się, że w ten sposób poniżałby zarówno żonę, jak i kochankę i koniec końców siebie samego.

Jego miłość do kobiety, w której zakochał się przed kilku miesiącami, wydawała mu się czymś tak cennym, że starał się stworzyć dla niej w swym życiu wyodrębnioną przestrzeń, nieprzystępne terytorium czystości. Często zapraszano go na wykłady na różne zagraniczne uniwersytety: przyjmował gorliwie wszystkie te zaproszenia. Ponieważ nie było ich dostatecznie dużo, wymyślał dodatkowo nie istniejące kongresy i sympozja, które uzasadniały wobec żony jego wyjazdy. Jego kochanka, która sama dysponowała swym czasem, towarzyszyła mu. W ten sposób umożliwił jej w krótkim czasie zwiedzenie wielu europejskich i jednego amerykańskiego miasta.

– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, moglibyśmy za dziesięć dni pojechać do Palermo – powiedział.

– Wolę Genewę – odpowiedziała. Stała przed sztalugami z rozpoczętym płótnem i przyglądała mu się. – Jak chcesz żyć, nie znając Palermo? – starał się zażartować.

– Znam Palermo – odpowiedziała.

– Jak to? – spytał prawie zazdrośnie.

– Moja znajoma posłała mi stamtąd widokówkę. Przylepiłam ją skoczem w ubikacji. Nie zauważyłeś? Potem dodała:

– Na początku wieku żył pewien poeta. Był już bardzo stary i jego sekretarz prowadzał go na spacer. „Mistrzu – powiedział mu kiedyś – niech pan spojrzy w górę! Dziś leci nad miastem pierwszy samolot!” „Umiem to sobie wyobrazić” – odpowiedział mistrz i nie uniósł wzroku. Widzisz, ja również umiem sobie wyobrazić Palermo. Są tam takie same hotele i takie same samochody jak w innych miastach. W mojej pracowni mam przynajmniej wciąż nowe obrazy.

Franz posmutniał. Przyzwyczaił się już do połączenia życia miłosnego z podróżowaniem i w wezwanie „Pojedziemy do Palermo!” wkładał jednoznacznie erotyczną treść. Odpowiedź „Wolę Genewę!” miała dla niego równie jasny sens: jego kochanka nie pragnie go już.

Jak-to możliwe, że jest przy niej taki niepewny? Nie ma przecież po temu żadnych powodów! To nie on. a ona pierwsza podjęła erotyczną inicjatywę zaraz po ich formalnym zapoznaniu się; był przystojnym mężczyzną u szczytu kariery naukowej, jego koledzy nawet się go bali, bo w dyskusjach zawodowych był zarozumiały i uparty. Dlaczego więc wciąż myśli o tym, że kochanka go porzuci?

Nie mogę tego wyjaśnić inaczej niż przez fakt, że miłość nie była dla niego przedłużeniem jego publicznego życia, ale jego przeciwieństwem. Znaczyła dla niego pragnienie, by zdać się na czyjąś łaskę i niełaskę. Kto oddaje się drugiemu jak żołnierz do niewoli, musi porzucić wszelką broń. A ponieważ nic go nie chroni przed ciosami, nie może obronić się pytaniem, kiedy nastąpi uderzenie. Dlatego mogę powiedzieć: dla Franza miłość oznaczała ustawiczne oczekiwanie na cios.

Podczas gdy oddawał się rozczarowaniu, jego kochanka odłożyła pędzel i odeszła do sąsiedniego pomieszczenia. Wróciła z butelką wina. Bez słowa otworzyła ją i nalała wino do szklanek.

Kamień spadł mu z serca. Miał ochotę sam się z siebie śmiać. Słowa „Wolę Genewę!” nie oznaczały, że nie chce już z nim spać, a wręcz przeciwnie, że ma dość ograniczania chwil ich miłości wyłącznie do obcych miast.

Podniosła szklankę i wypiła ją do dna. Również Franz podniósł szklankę i wypił. Czuł wielką radość, że odmowa podróży do Palermo okazała się wezwaniem do kochania się, ale zaraz potem zrobiło mu się żal: jego kochanka zdecydowała się pogwałcić regułę czystości, którą wniósł do ich związku: nie zrozumiała jego starań, by uchronić miłość przed banalnością i oddzielić ją radykalnie od gniazda małżeńskiego.

To, żeby nie kochać się z malarką w Genewie było właściwie karą, którą sam sobie nałożył za to, że jest żonaty z inną kobietą. Odczuwał to jako winę albo defekt. Chociaż jego życie seksualne z żoną niewarte było nawet wzmianki, spali jednak we wspólnym łóżku, budziło ich w nocy obopólne chrapanie i wdychali zapachy swych ciał. Chętniej by sypiał sam, ale wspólne łóżko pozostaje symbolem małżeństwa, a symbole, jak wiemy, są niezniszczalne.

Ilekroć kładł się obok swej żony do łóżka, myślał o tym, że jego kochanka wyobraża sobie, jak właśnie kładzie się obok swej żony do łóżka. Za każdym razem myśl ta budziła w nim wstyd i właśnie dlatego pragnął jak najbardziej oddalić w przestrzeni łóżko, w którym sypiał z żoną od łóżka, w którym kochał się z kochanką.

Malarka znów nalała mu wina, upiła łyk, a potem milcząco, z jakimś dziwnym roztargnieniem, jak gdyby Franza w ogóle nie było, ściągnęła powoli bluzkę. Robiła to jak studenka szkoły teatralnej, która ma na ćwiczeniach pokazać, jak się zachowuje, kiedy jest sama w domu i nikt jej nie widzi.

Została tylko w spódnicy i biustonoszu. Potem (jak gdyby dopiero teraz przypomniała sobie, że nie jest w pokoju sama) spojrzała na Franza. Spojrzenie jej wprawiało go w zażenowanie, ponieważ go nie zrozumiał. Między kochankami szybko tworzą się reguły gry, których sobie nie uświadamiają, ale które mają swą wagę i nie należy ich lekceważyć. Spojrzenie, które teraz na niego skierowała, wymykało się tym prawidłom; nie miało nic wspólnego ze spojrzeniami i gestami, które antycypowały zwykle ich stosunek miłosny. Nie było w nim wyzwania ani kokieterii, raczej rodzaj pytania. Tylko że Franz nie miał najmniejszego pojęcia, o co go to spojrzenie pyta.

Potem ściągnęła spódnicę. Wzięła Franza za rękę i odwróciła go do wielkiego lustra, które stało o krok od nich oparte o ścianę. Nie puszczając jego ręki patrzyła w lustro wciąż tym samym przeciągłym, pytającym spojrzeniem, przenosząc je z niego na siebie i z powrotem na niego.

Pod lustrem stała na podłodze forma, na którą wetknięto stary męski czarny melonik. Schyliła się i wsadziła sobie ten melonik na głowę. Obraz w lustrze zmienił się od razu: widniała na nim teraz piękna, nieprzystępna, obojętna kobieta w bieliźnie i ze straszliwie niewłaściwym melonikiem na głowie. Trzymała za rękę mężczyznę w szarym garniturze i w krawacie.

Franz znów się uśmiechnął, uświadamiając sobie, jak bardzo nie rozumie swej kochanki. Rozebrała się nie po to, by się z nim kochać, ale po to, by wykonać jakiś dziwny żart, prywatny happening dla nich dwojga. Uśmiechnął się zgodliwie i ze zrozumieniem.

Czekał, że malarka odpowie na jego uśmiech uśmiechem, ale nie doczekał się. Nie wypuszczając jego ręki patrzyła w lustro na zmianę to na siebie, to na niego.

Czas happeningu przekroczył swe granice. Franzowi wydawało się, że żart (choć był skłonny uważać, że jest to żart uroczy) trwa już zbyt długo. Chwycił melonik w dwa palce i z uśmiechem zdjął go delikatnie z głowy Sabiny, po czym włożył go znów na formę. Wyglądało to tak, jakby ścierał gumką wąsy, które rozdokazywane dziecko dorysowało na obrazie Najświętszej Panienki.

Nie ruszała się jeszcze przez kilka sekund, wciąż przyglądając się sobie w lustrze. Potem Franz obsypał ją delikatnymi pocałunkami. Znów ją poprosił, aby pojechała z nim na dziesięć dni do Palermo. Obiecała mu to tym razem bez sprzeciwu. Odszedł.

Był znowu we wspaniałym humorze. Genewa, którą przeklinał przez całe życie jako stolicę nudy, wydała mu się nagle piękna i pełna przygód. Na ulicy stanął i popatrzył w górę na szerokie okna jej pracowni. Była późna, gorąca wiosna, nad wszystkimi oknami rozpięto pasiaste markizy. Franz doszedł do parku, za którym wznosiły się w oddali złote kopuły prawosławnej cerkwi jak pozłacane kule armatnie, które niewidoczna siła zatrzymała tuż przed upadkiem i zostawiła zawieszone w powietrzu. Było to piękne. Franz zszedł w dół na nabrzeże, wsiadł na stateczek komunikacji miejskiej i dał się przewieźć na północny brzeg jeziora, gdzie mieszkał.

Sabina została sama. Wróciła przed lustro. Wciąż jeszcze była w bieliźnie. Znów wsadziła na głowę melonik i długo się sobie przyglądała. Sam się dziwiła, że od tylu lat szuka jednej straconej chwili. Kiedyś, przed wielu laty przyszedł do niej Tomasz. Melonik go zainteresował. Wsadził go na głowę i przeglądał się w wielkim lustrze, które, tak samo jak tutaj, stało oparte o ścianę w jej praskim mieszkaniu. Chciał zobaczyć, czy byłoby mu do twarzy jako staroście z ubiegłego wieku. Stali przed lustrem (zawsze przed nim stali, kiedy się rozbierała) i obserwowali się. Była w samej bieliźnie i meloniku na głowie. Potem nagle zrozumiała, że oboje ten widok podniecił.

Jak to się mogło stać? Jeszcze przed chwilą melonik na głowie wydawał jej się zwykłym żartem. Czy od śmieszności do podniecenia jest tylko mały krok?

Tak. Kiedy patrzyła wtedy na siebie w lustrze, w pierwszej chwili widziała tylko zabawną sytuację. Ale wkrótce komizm został przykryty podnieceniem: melonik nie oznaczał żartu, ale gwałt; gwałt na Sabinie, na jej kobiecej godności. Widziała siebie z gołymi nogami, w krótkich majtkach, spod których prześwitywało krocze. Bielizna podkreślała siłę jej kobiecości, a twardy męski kapelusz tę kobiecość negował, gwałcił, ośmieszał. Tomasz stał obok niej ubrany, co oznaczało, że nie chodzi o żaden żart (w przeciwnym wypadku on również musiałby być w bieliźnie i w meloniku), ale o poniżenie. Zamiast nie zgodzić się na to poniżenie, ona je dumnie i prowokacyjnie demonstrowała, jak gdyby chciała się publicznie i dobrowolnie zgwałcić. W pewnym momencie nie mogła już dłużej wytrzymać i pociągnęła Tomasza na podłogę. Melonik poturlał się pod stół, a oni miotali się na podłodze przed lustrem.

Wróćmy jeszcze do melonika.

Najpierw był całkiem niejasnym wspomnieniem zapomnianego dziadka, starosty w małym czeskim mieście w zeszłym wieku.

Po drugie był pamiątką po ojcu. Po pogrzebie jej brat przywłaszczył sobie cały majątek po rodzicach, a ona, uniesiona ambicją, nie chciała się kłócić o swe prawa. Sarkastycznie oświadczyła, że zabiera melonik jako jedyny spadek po ojcu.

Po trzecie był rekwizytem miłosnych gier z Tomaszem.

Po czwarte był znakiem jej oryginalności, którą świadomie pielęgnowała. Nie mogła zabrać ze sobą na emigrację wielu rzeczy i fakt, że zabrała ten spory i niepraktyczny przedmiot oznaczał, że musiała dlań zrezygnować z wielu praktyczniejszych.

Po piąte: za granicą melonik stał się obiektem sentymentalnym. Kiedy przyjechała do Tomasza do Zurychu, wzięła go ze sobą i miała go na głowie, kiedy otwierała mu drzwi hotelowego pokoju. Wtedy nastąpiło coś, czego się nie spodziewała: melonik nie okazał się ani wesoły, ani podniecający; stał się pamiątką minionego czasu. Oboje byli wzruszeni. Kochali się jak nigdy przedtem; nie było miejsca na obsceniczne zabawy, ponieważ ich spotkanie nie było kontynuacją erotycznych randek, na których za każdym razem wymyślali sobie jakąś nową małą nieprzyzwoitość, ale rekapitulacja czasu, śpiewem ich wspólnej przeszłości, sentymentalnym podsumowaniem niesentymentalnej historii, historii, która ginęła w dali.

Melonik stał się motywem muzycznej kompozycji, którą jest życie Sabiny. Ten motyw wciąż powracał i za każdym razem miał inne znaczenie, a wszystkie znaczenia przepływały przez melonik jak rzeka. Mogę powiedzieć, że było to koryto rzeki z Heraklita: „Nigdy nie wstąpisz dwa razy do tej samej rzeki!”; melonik był korytem, w którym Sabina widziała za każdym razem inną rzekę, inną semantyczną rzekę: ten sam przedmiot budził za każdym razem inne skojarzenie, ale razem z tym skojarzeniem odzywały się (jak echo, jak pochód ech) wszystkie poprzednie znaczenia. Każde nowe przeżycie brzmiało w bogatszych tonach. Tomasz i Sabina w zurychskim hotelu byli wzruszeni widokiem melonika i kochali się prawie płacząc, ponieważ ten czarny przedmiot był nie tylko wspomnieniem ich miłosnych zabaw, ale również pamiątką po ojcu Sabiny i po jej dziadku, żyjącym w stuleciu bez aut i samolotów.

Teraz lepiej możemy zrozumieć przepaść oddzielającą Sabinę od Franza: on łapczywie wysłuchiwał historii życia Sabiny, a ona równie łapczywie wysłuchiwała historii jego życia. Dokładnie rozumieli sens słów, które wypowiadali, ale nie słyszeli szumu sentymentalnej rzeki, która przez nie przepływała.

Dlatego kiedy wsadziła na głowę melonik, Franz był skonfudowany, jak gdyby ktoś przemówił do niego obcym językiem. Nie wydawało mu się to ani obsceniczne, ani sentymentalne, był to tylko niezrozumiały gest, który krępował go swoim bezsensem.

Dopóki ludzie są młodzi i muzyczna kompozycja ich życia składa się zaledwie z kilku taktów, mogą ją pisać wspólnie i wymieniać się motywami (tak jak Tomasz i Sabina podzielić się motywem melonika), ale kiedy są już starsi w momencie spotkania, ich muzyczna kompozycja jest mniej więcej zamknięta i każde słowo, każdy przedmiot oznaczają coś innego w kompozycji jednego i drugiego.

Gdybym śledził wszystkie rozmowy między Franzem i Sabiną, mógłbym ułożyć z ich nieporozumień wielki słownik. Zadowólmy się małym słowniczkiem.

2.

Mały słownik niezrozumianych stów (część pierwsza)


Kobieta

Być kobietą oznacza dla Sabiny los, którego sobie nie wybrała. To, czegośmy nie wybrali, nie jest naszą zasługą ani naszą winą. Sabina sądzi, że do przydzielonego losu należy mieć stosunek godny. Buntować się przeciw faktowi, że urodziła się kobietą, wydaje jej się równie niemądre, jak uważać to za wartość.

W trakcie jednego z ich pierwszych spotkań Franz powiedział ze szczególnym naciskiem: „Sabino, pani jest kobietą”. Nie zrozumiała, dlaczego oznajmia jej to z uroczystą miną Krzysztofa Kolumba, który właśnie zobaczył brzegi Ameryki. Dopiero później pojęła, że słowo „kobieta”, na które położył szczególny nacisk, nie oznacza dla niego określenia jednej z dwóch ludzkich płci, ale wartość. Nie każda kobieta jest godna tego, by nazywać ją kobietą.

Ale jeśli Sabina jest dla Franza kobietą, czym jest dla niego Marie-Claude, jego prawowita małżonka? Przed ponad dwudziestu laty, kilka miesięcy po ich poznaniu groziła mu, że odbierze sobie życie, jeśli ją opuści. Franza zachwyciła ta pogróżka. Marie-Claude nie podobała mu się zbytnio, ale jej miłość uznał za wspaniałą. Wydawało mu się, że nie jest godny tak wielkiej miłości i że powinien się przed nią głęboko pokłonić.

Pokłonił się więc aż do ziemi i ożenił się z nią. Choć Marie-Claude już nigdy potem nie okazała tak wielkiej intensywności uczuć jak w momencie, w którym groziła mu samobójstwem, głęboko w nim pozostał żywy imperatyw: nie wolno mu jej nigdy skrzywdzić i musi w niej szanować kobietę.

To zdanie jest interesujące. Nie mówił do siebie: szanować Marie-Claude, ale szanować kobietę w Marie-Claude.

Ale jeśli Marie-Claude sama jest kobietą, kto jest tą drugą kobietą, która się w niej ukrywa i którą ma szanować? Czy jest to może platoniczna idea kobiety?

Nie. Jest to jego matka. Nigdy by mu nie przyszło do głowy powiedzieć, że w matce szanuje kobietę. Ubóstwiał matkę, a nie jakaś kobietę, która w niej była. Platoniczna idea kobiety i matka były tożsame.

Kiedy miał dwanaście lat, matka została nagle sama, bo ojciec ją opuścił. Chłopiec czuł, że stało się coś poważnego, ale matka osłoniła dramat neutralnymi i spokojnymi słowami, żeby go nie denerwować. Wychodzili tego dnia do miasta i Franz przy wyjściu z mieszkania zauważył, że matka ma na każdej nodze inny but. Zdenerwował się, chciał jej zwrócić na to uwagę, ale jednocześnie bał się, że mógłby ją w ten sposób zranić. Spędził z nią w mieście dwie godziny i przez cały czas nie mógł oderwać wzroku od jej nóg. Wtedy po raz pierwszy zaczął pojmować, czym jest cierpienie.


Wierność i zdrada

Kochał ją od dzieciństwa aż do momentu, kiedy ją odprowadził na cmentarz i kochał również jej wspomnienie. Od tego czasu powstało w nim przekonanie, że wierność jest pierwszą z cnót; to ona nadaje naszemu życiu jednolitość – w przeciwnym wypadku rozprysnęłoby się na tysiące chwilowych wrażeń jak na tysiąc szklanych odłamków.

Franz często opowiadał Sabinie o matce. Być może był w tym rodzaj podświadomego wyrachowania: spodziewał się, że Sabina będzie oczarowana jego zdolnością do wierności i że w ten sposób ją zdobędzie.

Nie wiedział, że Sabinę zachwycała zdrada, a nie wierność. Słowo „wierność” przypominało jej ojca, małomiasteczkowego purytanina, który w niedziele malował dla rozrywki zachody słońca nad lasem i róże w wazonie. Dzięki niemu zaczęła rysować. Kiedy miała czternaście lat, zakochała się w chłopcu w tym samym wieku. Pewnego dnia pokazał jej kilka reprodukcji Picassa, wyśmiewając się z nich. Skoro nie mogła kochać czternastoletniego kolegi, pokochała przynajmniej kubizm. Odjechała po maturze do Pragi z wesołym uczuciem, że może wreszcie zdradzić swój dom.

Zdrada. Od dzieciństwa tatuś i pan nauczyciel nam mówią, że zdrada jest czymś najgorszym i najobrzydliwszym na świecie. A cóż to jest zdrada? Zdrada oznacza opuszczenie szeregu, aby pójść w nieznane. Sabina nie zna niczego piękniejszego od odejścia w nieznane.

Studiowała na Akademii Sztuk Pięknych, ale nie miała prawa malować tak jak Picasso. Były to czasy, kiedy obowiązywał tak zwany realizm socjalistyczny i na Akademii produkowano portrety komunistycznych przywódców. Jej pragnienie by zdradzić ojca pozostało niezaspokojone, ponieważ komunizm był jak drugi ojciec, równie surowy i ograniczony, zabraniający miłości (czasy były purytańskie) i Picassa. Wyszła za mąż za słabego aktora praskiego teatru tylko dlatego, że miał opinię hulaki i był nie do przyjęcia dla obydwu ojców.

Potem umarła matka. Dzień po powrocie z pogrzebu do Pragi dostała telegram: ojciec z rozpaczy odebrał sobie życie.

Zalały ją wyrzuty sumienia: cóż w tym było złego, że tata malował róże w dzbanku i nie lubił Picassa? Czy naprawdę fakt, że bał się, aby jego czternastoletnia córka nie zaszła w ciążę, był tak godny potępienia? Czy było coś śmiesznego w tym, że nie mógł żyć po stracie żony?

Ogarnęła ją znów ochota, by zdradzić: zdradzić swą własną zdradę. Oznajmiła mężowi (nie widziała już w nim hulaki, ale uciążliwego pijaczka), że go opuszcza.

Ale zdradzając B, dla którego zdradziliśmy A, nie wracamy wcale znów do A. Życie rozwiedzionej malarki nie było w niczym podobne do życia jej zdradzonych rodziców. Pierwsza zdrada jest nie do naprawienia. Wywołuje reakcję łańcuchową następnych zdrad, których każda oddala nas coraz dalej i dalej od miejsca początkowej zdrady.


Muzyka

Dla Franza jest to sztuka najbliższa dionizyjskiemu pojęciu piękna rozumianego jako opilstwo. Człowiek nie może upić się powieścią albo obrazem, ale może się upić Dziewiątą Beethovena, koncertem Bartoka na dwa fortepiany i perkusję albo śpiewem Beatlesów. Franz nie robi różnicy między tak zwaną muzyką poważną a muzyką rozrywkową. Rozróżnienie to wydaje mu się staromodne pełne hipokryzji. Kocha rock tak samo jak Mozarta.

Uważa muzykę za siłę wyzwalającą: wyzwala go z samotności zamknięcia w sobie, kurzu biblioteki, otwiera w jego ciele bramę, przez którą dusza wychodzi na świat by się bratać. Lubi tańczyć żałuje, że Sabina nie podziela tej jego pasji.

Siedzą razem w restauracji, a z głośnika przygrywa im do jedzenia rytmiczna muzyka.

Sabina mówi:

– Błędne koło. Ludzie głuchną, ponieważ coraz głośniej puszczają sobie muzykę. Ale ponieważ głuchną, nie pozostaje im nic innego jak puszczać ją jeszcze głośniej.

– Nie lubisz muzyki? – pyta Franz.

– Nie – mówi Sabina. Potem dodaje:

– Możliwe, że gdybym żyła kiedy indziej… – i myśli o czasach, w których żył Jan Sebastian Bach i w których muzyka przypominała różę rozkwitłą w ogromnej śnieżnej przestrzeni ciszy.

Hałas pod maską muzyki prześladuje ją od wczesnej młodości Jako studentka malarstwa musiała raz spędzić całe wakacje na tak zwanej młodzieżowej budowie. Mieszkali we wspólnych pokojach chodzili pracować na plac budowy huty. Muzyka grzmiała z głośnika od piątej rano do dziewiątej wieczór. Chciało jej się płakać, ale muzyka była wesoła, i nie można się było przed nią ukryć ani w ubikacji, ani w łóżku pod kocem, głośniki były wszędzie, jak sfora psów spuszczonych z łańcucha.

Myślała wówczas, że tylko w świecie komunistycznym panuje takie barbarzyństwo. Za granicą stwierdziła, że przemiana muzyki w hałas jest procesem planetarnym, przy pomocy którego ludzkość wstępuje w epokę totalnego obrzydlistwa. Totalny charakter obrzydlistwa objawił się najpierw jako wszechobecne obrzydlistwo akustyczne: samochody, motocykle, elektryczne gitary, wiertarki, głośniki, syreny. Wkrótce nastąpi wszechobecne obrzydlistwo wizualne.

Zjedli kolacje, poszli na górę do pokoju, kochali się, a potem, na progu snu myśli Franza splątały się. Przypomniał sobie głośną muzykę przy kolacji i przyszło mu do głowy: hałas ma swoje dobre strony. Nie słychać przy nim słów. Uświadomił sobie, że od młodości nie robi niczego innego, tylko mówi, pisze, wykłada, wymyśla zdania, szuka sformułowań, poprawia je tak, że w końcu żadne słowa nie są dokładne, ich sens się zamazuje, tracą treść i zmieniają się w śmiecie, plewy, kurz i piasek, który zamula mu mózg, powoduje ból głowy, staje się jego bezsennością, jego chorobą. W tym momencie zapragnął, niejasno ale mocno, zanurzyć się w niezmiernej muzyce, absolutnym hałasie, pięknym i wesołym wrzasku, który wszystko obejmie, zaleje i zagłuszy i w którym na zawsze znikną ból, marność i nicość słów. Muzyka jest negacją zdań, muzyka to anty-słowo! Pragnął nie wypuszczać Sabiny z objęć, milczeć, nie wymówić już nigdy żadnego zdania i pozwolić, by ich rozkosz zlała się w jedno z orgiastycznym grzmieniem muzyki. W tym pełnym szczęścia imaginacyjnym hałasie usnął.


Światło i ciemność

Dla Sabiny żyć oznacza widzieć. Widzenie jest wymierzone dwiema granicami: silnym, oślepiającym światłem i totalna ciemnością. To, być może, powoduje niechęć Sabiny do wszelkiego ekstremizmu. Skrajności oznaczają granicę, za którą kończy się życie, a skłonność do ekstremizmu w sztuce i w polityce maskuje pragnienie śmierci.

Franzowi słowo „światło” nie kojarzy się z krajobrazem spowitym w miękką poświatę dnia, ale ze źródłem światła samym w sobie: ze słońcem, z żarówką, z reflektorem. Franzowi przychodzą do głowy znane metafory: słońce prawdy, oślepiające światło rozumu itp.

Podobnie jak światło przyciąga go ciemność. Wie, że w naszych czasach gaszenie światła podczas aktu miłosnego uważa się za coś śmiesznego i dlatego pozostawia zapaloną małą lampkę nad łóżkiem. Ale w momencie, w którym wchodzi w Sabinę, przymyka oczy. Słodycz, która go wypełnia, domaga się ciemności. Ta ciemność jest czysta, bez wizji i wyobrażeń, nieskończona, nie ma granic, jest nieskończonością, którą każdy z nas nosi w sobie. (Tak, kto szuka nieskończoności, niech zamknie oczy!)

W chwili, kiedy czuje, że rozkosz rozlewa się w jego ciele, Franz roztapia się w nieskończonej ciemności, sam staje się nieskończonością. Ale im większy staje się mężczyzna w swej wewnętrznej ciemności, tym bardziej kurczy się na zewnątrz. Mężczyzna z zamkniętymi oczyma jest odpadkiem mężczyzny. Dla Sabiny ten widok jest nieprzyjemny, nie chce patrzeć wtedy na Franza i również zamyka oczy. Ale ciemność nie oznacza dla niej nieskończoności, lecz prostą niezgodę na to, co widzi, negację tego, co widzi, odmowę widzenia.

3.

Sabina dała się namówić na odwiedzenie rodaków. Znów dyskutowali o rym, czy należało, czy też nie należało przeciwstawić się Rosjanom z bronią w ręku. Oczywiście tutaj, w bezpiecznym zaciszu emigracji, wszyscy oświadczali, że należało walczyć. Sabina powiedziała:

– No to wracajcie i walczcie!

Nie powinna była tego mówić. Mężczyzna z naondulowanymi szpakowatymi włosami mierzył w nią długim palcem wskazującym:

– Proszę tak nie mówić. Co pani zrobiła przeciwko reżymowi komunistycznemu? Malowała pani sobie obrazy, to wszystko…

Ocenianie i weryfikowanie obywateli jest główną i bezustanną działalnością społeczną w krajach komunistycznych. Jeśli malarz ma dostać zgodę na wystawę, jeśli obywatel ma otrzymać paszport, aby móc pojechać na wakacje nad morze, jeżeli piłkarz ma zostać członkiem ekipy narodowej, musi się najpierw zebrać o nim wszystkie informacje i opinie (od dozorczyni, od kolegów, od policji, od organizacji partyjnej, od związków zawodowych) i wszystkie te opinie są następnie czytane, ważone, podsumowywane przez odpowiednich urzędników. To, o czym mówią, w ogóle nie dotyczy zdolności malarskich, piłkarskich albo stanu zdrowia obywatela, które wymaga, by spędził wakacje nad morzem. Dotyczy tylko i wyłącznie tego, co się nazywa „politycznym profilem obywatela” (a więc tego, co myśli, jak się zachowuje, czy bierze udział w zebraniach i pochodach pierwszomajowych). Ponieważ wszystko (życie prywatne, awans w pracy i wakacje) zależy od tego, jak obywatel zostanie oceniony, każdy musi (jeśli chce grać w reprezentacji narodowej, mieć wystawę obrazów albo spędzić wakacje nad morzem) zachowywać się tak, aby ocena wypadła pozytywnie.

O tym myślała Sabina słuchając siwowłosego mężczyzny. Nie obchodził go fakt, czy jego rodacy grają dobrze w piłkę albo dobrze malują (nikt z Czechów nigdy nie zainteresował się, co Sabina właściwie maluje), ale czy ich walka z systemem komunistycznym była aktywna czy tylko pasywna, prawdziwa czy tylko na pokaz, od początku czy dopiero od teraz.

Ponieważ była malarką, miała dobre oko do twarzy i znała z Pragi fizjonomie ludzi, których namiętnością jest ocenianie i weryfikowanie innych. Wszyscy oni mieli palec wskazujący nieco dłuższy od środkowego i mierzyli nim w rozmówców. Zresztą również prezydent Novotny, który panował w Czechach przez czternaście lat, aż do roku 1968, miał dokładnie tak samo naondulowane przez fryzjera siwe włosy i najdłuższy ze wszystkich mieszkańców Europy środkowej palec wskazujący. Kiedy zasłużony emigrant usłyszał z ust malarki, której obrazów nigdy nie oglądał, że podobny jest do komunistycznego prezydenta Novotnego, spurpurowiał, zbladł, jeszcze raz spurpurowiał, jeszcze raz zbladł, chciał coś powiedzieć, nie powiedział nic i zamilkł. Wszyscy milczeli wraz nim, aż wreszcie Sabina podniosła się i odeszła.

Było jej strasznie przykro, ale już na dole, na chodniku przyszło jej do głowy: dlaczego właściwie miałaby się spotykać z Czechami? Co ją z nimi łączy? Krajobraz? Gdyby każdy z nich miał powiedzieć, co wyobraża sobie pod nazwą Czechy, obrazy, które stanęłyby im przed oczyma byłyby absolutnie różne i nie tworzyłyby żadnej całości.

Albo kultura? Ale co to jest? Muzyka? Dvorak i Janaczek? Tak. Ale co z Czechem, który nie ma słuchu? Fundament czeskiej wspólnoty rozpływa się natychmiast.

Albo wielcy ludzie? Jan Hus? Nikt z tych tutaj nie czytał nawet zdania z jego ksiąg. Jedyne, co zgodnie byli skłonni zrozumieć, to były płomienie, sława płomieni, w których spłonął na stosie, sława popiołów. A więc fundamentem czeskiej wspólnoty – mówi sobie Sabina – są dla nich tylko popioły, nic więcej. Tych ludzi łączy tylko klęska i wyrzuty, które sobie nawzajem robią.

Szła szybko ulicą. Bardziej niż rozejście z emigrantami wzburzyły ją teraz jej własne myśli. Wiedziała, że są niesprawiedliwe. Wśród Czechów byli przecież także inni ludzie niż ten mężczyzna z długim palcem wskazującym. Pełna zażenowania cisza, która nastąpiła po jej słowach nie oznaczała wcale, że wszyscy byli przeciwko niej. Raczej byli zaszokowani tym nagłym wybuchem nienawiści, tym nieporozumieniem, którego ofiarą wszyscy na emigracji padają, Dlaczego raczej im nie współczuje? Dlaczego nie widzi, jak są wzruszający w swym opuszczeniu?

My wiemy już, dlaczego. Kiedy zdradziła ojca, otworzyła się przed nią długa droga zdrad i każda nowa zdrada przyciągała ją jak zboczenie i jak zwycięstwo. Nie chce i nie będzie stała w szeregu! Nie będzie szła w szeregu wciąż z tymi samymi ludźmi i z tą samą gadaniną! Dlatego jest tak wzburzona własną niesprawiedliwością. To wzburzenie nie jest nieprzyjemne, przeciwnie, Sabina ma uczucie, jak gdyby właśnie odniosła jakieś zwycięstwo i ktoś niewidzialny oklaskiwał ją za to.

Ale zaraz za tym upojeniem odzywa się lęk: gdzieś ta droga musi mieć przecież kres! Raz wreszcie musi przestać zdradzać! Kiedyś musi się zatrzymać!

Był wieczór, spiesznie szła po peronie. Pociąg do Amsterdamu był już podstawiony. Szukała swego wagonu. Otworzyła drzwi przedziału, do którego wprowadził ją grzeczny konduktor i zobaczyła siedzącego na rozesłanym łóżku Franza. Wstał, żeby się z nią przywitać, a ona objęła go i obsypała pocałunkami.

Miała straszną ochotę powiedzieć mu jak najbanalniejsza z kobiet: Nie puszczaj mnie, przytul mnie do siebie, trzymaj mnie, zawładnij mną, bądź silny! Ale to były słowa, których nie mogła i nie umiała wypowiedzieć.

Kiedy wypuściła go z objęć, powiedziała tylko: Tak się strasznie cieszę, że jestem z tobą. Przy jej powściągliwości było to najwięcej, na co umiała się zdobyć.

4.

Maty słownik niezrozumianych słów (ciąg dalszy)


Pochody

Dla Włochów albo Francuzów sytuacja jest prosta. Kiedy rodzice zmuszają ich, by chodzili do kościoła, mszczą się wstępując do partii (komunistycznej, maoistycznej, trockistowskiej itp.). Ale ojciec Sabiny posyłał ją najpierw do kościoła, a potem sam, ze strachu, zmuszał ją, żeby się zapisała do Komunistycznego Związku Młodzieży. Kiedy szła w pochodzie pierwszomajowym, nie umiała iść w nogę, tak że dziewczyna, która szła za nią, strofowała ją i naumyślnie następowała jej na pięty. Kiedy w pochodzie śpiewano, nigdy nie znała tekstu pieśni i tylko niemo poruszała ustami. Ale jej koleżanki to zauważyły i poskarżyły na nią. Od młodości nienawidziła pochodów.

Franz studiował w Paryżu, a ponieważ był nieprzeciętnie zdolny, jego kariera naukowa była pewna już, kiedy miał dwadzieścia lat. Już wtedy wiedział, że przeżyje całe życie między gabinetem uniwersyteckim, bibliotekami publicznymi i dwiema czy trzema salami wykładowymi; ta wizja budziła w nim uczucie, że się dusi. Miał ochotę wyjść ze swego życia, jak się wychodzi z domu na ulicę.

Dlatego, dopóki żył w Paryżu, tak chętnie chodził na manifestacje. Było to piękne – iść, coś czcić, czegoś się domagać, być z innymi. Pochody ciągnące bulwarem St. Germain albo od placu Republiki do Bastylii fascynowały go. Maszerujący i krzyczący tłum był dla niego uosobieniem Europy i jej historii. Europa to jest Wielki Marsz. Marsz od rewolucji do rewolucji, od walki do walki, wciąż naprzód.

Mógłbym to również wyrazić inaczej: Franzowi jego życie wśród książek wydawało się nierzeczywiste. Tęsknił za prawdziwym życiem, za dotknięciem innych ludzi, idących z nim ramię w ramię, za ich krzykiem. Nie uświadamiał sobie, że właśnie to, co uważa za nierzeczywiste (praca w pustelni gabinetów i bibliotek), jest jego prawdziwym życiem, a pochody, które wydawały mu się rzeczywistością, są tylko teatrem, tańcem, uroczystością, inaczej mówiąc: snem.

Sabina mieszkała w czasie studiów w domu akademickim. Na pierwszego maja wszyscy musieli wcześnie rano udawać się na miejsce zbiórki. Chowała się w ubikacji i dopiero kiedy budynek pustoszał, wracała do swego pokoju. Panowała cisza, jakiej nigdy nie przeżyła. Tylko z daleka rozbrzmiewała marszowa muzyka. Było to tak, jak gdyby ukryła się w muszli i z oddali brzmiało morze nieprzyjaznego świata.

Rok czy dwa po odjeździe z Czech znalazła się przypadkiem w Paryżu akurat w rocznicę rosyjskiej inwazji. Odbywała się demonstracja protestacyjna, a ona nie mogła się oprzeć, by nie wziąć w niej udziału. Młodzi Francuzi podnosili pięści i wykrzykiwali hasła przeciwko imperializmowi radzieckiemu. Hasła jej się podobały, ale naraz stwierdziła z zaskoczeniem, że nie jest w stanie krzyczeć wraz z innymi. Wytrzymała w pochodzie zaledwie kilka minut.

Zwierzyła się z tego swym francuskim przyjaciołom. Dziwili się: „Więc nie chcesz walczyć przeciwko okupacji swego kraju?” Chciała im powiedzieć, że za komunizmem, faszyzmem, wszystkimi okupacjami i inwazjami skrywa się ogólniejsze zło: obrazem tego zła jest dla niej maszerujący pochód ludzi, unoszących pięści i wykrzykujących unisono te same sylaby. Ale wiedziała, że nie umiałaby im tego wytłumaczyć. Skonfundowana, szybko zmieniła temat rozmowy.


Piękno Nowego Jorku

Chodzili po Nowym Jorku całymi godzinami: widok zmieniał się co krok, jak gdyby szli po krętej ścieżce w przepięknym górskim krajobrazie: pośrodku chodnika klęczał młody człowiek i modlił się, kawałek dalej drzemała oparta o drzewo piękna Murzynka, mężczyzna w czarnym garniturze przechodził przez jezdnię, dyrygując zamaszystymi gestami niewidzialną orkiestrą, z fontanny tryskała woda, a robotnicy budowlani siedzieli wokół niej i jedli obiad. Żelazne drabinki pięły się po fasadach odrażających domów z czerwonej cegły, ale te domy były tak obrzydliwe, że aż piękne; w ich sąsiedztwie stał wielki, szklany drapacz chmur, a za nim inny, na którego dachu zbudowano mały, arabski pałac z wieżyczkami, galeriami i złoconymi kolumnami.

Przypominała sobie swoje obrazy: również na nich spotykały się rzeczy, które do siebie nie pasowały: budowa huty, a za nią lampa naftowa albo jakaś inna lampa, której staromodny abażur z malowanego szkła jest rozbity na małe odłamki, unoszące się nad jałowym pejzażem krzewów.

– Piękno europejskie – mówi Franz – zawsze miało charakter intencjonalny. Istniał w nim estetyczny zamiar i długoletni plan, na podstawie którego człowiek przez dziesięciolecia budował gotycką katedrę albo renesansowe miasto. Piękno Nowego Jorku ma zupełnie inne źródła. Nie jest to piękno zamierzone. Rodzi się mimowolnie, mniej więcej tak jak jaskinia krasowa. Kształty, same w sobie paskudne, przypadkiem, niechcący znajdują się w sąsiedztwie tak niewiarygodnym, że zaczyna z nich emanować czarodziejska poezja.

– Niezamierzone piękno – odpowiada Sabina. – Tak. Można by również powiedzieć: piękno jako pomyłka. Zanim piękno zupełnie zniknie z tego świata, będzie jeszcze przez chwilę istnieć jako pomyłka. Piękno jako pomyłka jest ostatnią fazą historii piękna.

Przypomniała sobie swój pierwszy dojrzały obraz: powstał dzięki temu, że przez pomyłkę skapnęła nań czerwona farba. Tak, jej obrazy miały za podstawę piękno pomyłki i Nowy Jork był tajemną i prawdziwą ojczyzną jej malarstwa.

– Możliwe – odpowiada Franz – że niezamierzone piękno Nowego Jorku jest o wiele bogatsze i barwniejsze od zbyt surowego i zbyt zakomponowanego piękna ludzkiego projektu. Ale nie jest to piękno europejskie. Jest to obcy świat.

Czyżby było coś, o czym jednak oboje myślą tak samo?

Nie. Jest tu różnica. Obcość nowojorskiego piękna Sabinę strasznie pociąga. Franza fascynuje, ale i przeraża; budzi w nim tęsknotę za Europą.


Ojczyzna Sabiny

Sabina rozumie jego niechęć do Ameryki. Franz jest ucieleśnieniem Europy: jego matka pochodziła z Wiednia, ojciec był Francuzem, a on sam jest Szwajcarem.

Franz z kolei podziwia ojczyznę Sabiny. Kiedy opowiada mu o sobie i o swych przyjaciołach z Czech, Franz słyszy słowa: więzienia, prześladowania, czołgi na ulicach, emigracja, ulotki, zakazana literatura, zabronione wystawy i czuje dziwną zawiść połączoną z nostalgią.

Zwierza się Sabinie: „Pewien filozof napisał raz o mnie, że wszystko, co mówię jest nieudowodnioną spekulacją i nazwał mnie «Sokratesem prawie nieprawdopodobnym». Czułem się strasznie poniżony i odpowiedziałem mu z wściekłością. Wyobraź sobie tylko! Ten śmieszny epizod był największym konfliktem, jaki kiedykolwiek przeżyłem! Żyjemy obydwoje w zupełnie innych wymiarach. Weszłaś w moje życie jak Guliwer do kraju liliputów”.

Sabina protestuje. Mówi, że konflikt, dramat, tragedia nic w ogóle nie oznaczają, żadnej wartości, niczego, co by zasługiwało na podziw i szacunek. To, czego każdy może zazdrościć Franzowi, to jego praca, którą może uprawiać w spokoju.

Franz kręci głową: „Kiedy społeczeństwo jest bogate, ludzie nie muszą pracować rękami i oddają się aktywności duchowej. Jest coraz więcej uniwersytetów i coraz więcej studentów. Żeby zdobyć dyplom, studenci muszą sobie wymyślać tematy prac naukowych. Tematów jest nieskończona ilość: o wszystkim na świecie można napisać dysertację. Zapisane kartki papieru piętrzą się w archiwach, smutniejszych od cmentarzy, ponieważ nikt do nich nie zajrzy, nawet w święto zmarłych. Kultura tonie w masie produkcji, w lawinie pism, w szaleństwie ilości. Dlatego właśnie twierdzę, że jedna zakazana książka w twej ojczyźnie znaczy nieskończenie więcej niż miliardy słów, które z siebie wyrzucają nasze uniwersytety”.

W tym sensie mógłbym zrozumieć słabość Franza dla wszystkich rewolucji. Sympatyzował kiedyś z Kubą, potem z Chinami, a kiedy odstręczyło go okrucieństwo tych reżymów, pogodził się melancholijnie z tym, że pozostaje mu tylko morze liter, które nic nie ważą i nie są życiem. Został profesorem w Genewie (gdzie nie odbywają się żadne manifestacje) i (w samotności, bez kobiet i pochodów) wydal ze sporym sukcesem kilka książek naukowych. Potem pewnego dnia przyszła jak objawienie Sabina; przybyła z kraju, w którym już od dawna nie kwitły żadne rewolucyjne złudzenia, ale w którym przetrwało to, co najbardziej podziwiał w rewolucjach: życie rozgrywające się w wielkim wymiarze ryzyka, odwagi i niebezpieczeństwa śmierci. Sabina przywróciła mu wiarę w wielkość ludzkiego losu. Była piękniejsza o bolesny dramat jej kraju, który przeświecał zza jej sylwetki.

Tyle, że Sabina nie kochała tego dramatu. Słowa: więzienie, prześladowanie, zakazane książki, okupacja, czołgi są dla niej paskudnymi słowami bez najmniejszego zapachu romantyzmu. Jedyne słowo, które się w niej odzywa słodko jak nostalgiczne wspomnienie ojczyzny to słowo „cmentarz”.


Cmentarz

Cmentarze w Czechach przypominają ogrody. Groby porastają trawnikiem i kolorowymi kwiatkami. Skromne pomniki toną w zieleni liści. Kiedy się ściemnia, cmentarz migoce małymi zapalonymi świeczkami, jakby zmarli wyprawiali bal dziecięcy. Tak, bal dziecięcy, bo umarli są niewinni jak dzieci. Choć życie było pełne okrucieństwa, na cmentarzach panuje zawsze spokój. Nawet podczas wojny, za Hitlera, za Stalina, za wszystkich okupacji. Kiedy było jej smutno, wsiadała do auta i jechała daleko za Pragę przechadzać się po wiejskich cmentarzach, które tak lubiła. Te cmentarze na tle błękitnych pagórków były piękne jak kołysanka.

Dla Franza cmentarz jest paskudnym składem kości i kamieni.

5.

– Za nic na świecie nie jeździłbym autem. Boję się śmiertelnie wypadku. Nawet jeśli człowiek się nie zabije, musi mu zostać uraz na cale życie – powiedział rzeźbiarz i machinalnie złapał się za palec wskazujący, którego kiedyś o mało sobie nie urżnął, kiedy ociosywał drewnianą rzeźbę. Tylko cudem mu go uratowano.

– Ależ skąd! – zaszczebiotała Marie-Claude, która była w świetniej formie. – Przeżyłam ciężki wypadek i było to wspaniałe! Nigdzie się lepiej nie czułam niż w szpitalu! Nie mogłam w ogóle spać i czytałam bezustannie, dzień i noc.

Wszyscy patrzyli na nią z zachwytem, który wprawiał ją w stan błogości. We Franzu odraza (wiedział, że po wspomnianym wypadku jego żona była w bardzo złym stanie psychicznym i ciągle się skarżyła) mieszała się z podziwem (jej zdolność przetwarzania wszystkiego, co przeżyła świadczyła o imponującej witalności).

– Tam zaczęłam – ciągnęła – dzielić książki na dzienne i nocne. Naprawdę, istnieją książki na dzień i książki, które można czytać tylko w nocy.

Wszyscy wyrazili pełen podziwu zachwyt, tylko rzeźbiarz trzymał się za palec i marszczył twarz w nieprzyjemnym wspomnieniu.

Marie-Claude zwróciła się do niego:

– Do której grupy zaliczyłbyś Stendhala?

Rzeźbiarz nie słuchał, więc wzruszył niepewnie ramionami. Stojący obok niego krytyk sztuki stwierdził, że jego zdaniem Stendhal jest lekturą dzienną.

Marie-Claude pokręciła głową i zaszczebiotała:

– Mylisz się! Nie, nie, nie, mylisz się! Stendhal jest nocnym autorem!

Franz brał udział w dyskusji o sztuce dziennej i nocnej pełen niepokoju, ponieważ myślał tylko o tym, kiedy się zjawi Sabina. Zastanawiali się oboje od wielu dni, czy powinna, czy też nie powinna przyjąć zaproszenia na ten koktajl. Marie-Claude zorganizowała go dla wszystkich malarzy i rzeźbiarzy, którzy kiedykolwiek mieli wystawy w jej prywatnej galerii. Odkąd poznała Franza, Sabina unikała jego żony. Ale ponieważ bali się wpadki, doszli do wniosku, że będzie bardziej naturalne i mniej podejrzane, jeśli przyjdzie.

Zerknął niepostrzeżenie w kierunku przedpokoju i przy tej okazji uświadomił sobie, że z drugiego końca salonu ustawicznie rozbrzmiewa głos jego osiemnastoletniej córki Marie-Anne. Odszedł od grupy, w której panowała jego żona, do kręgu, w którym królowała córka. Ktoś siedział w fotelu, inni stali, Marie-Anne siedziała na podłodze. Franz był pewien, że również Marie-Claude w drugim kącie salonu wkrótce usiądzie na dywanie. Usiąść przy gościach na ziemi oznaczało w tych czasach, że się jest naturalnym, postępowym, przyjacielskim i paryskim. Namiętność, z jaką Marie-Claude siadywała wszędzie na ziemi, była taka, że Franz często się bał, aby nie usiadła na ziemi w sklepie, do którego chodziła kupować papierosy.

– Nad czym teraz pracujesz, Alan? – spytała Marie-Anne, mężczyznę, u którego stóp siedziała.

Alan był naiwnym poczciwiną i pragnął córce właścicielki galerii odpowiedzieć szczerze. Zaczął jej wyjaśniać swój nowy sposób malowania, który był połączeniem fotografii i malarstwa olejnego. Zdążył powiedzieć mniej więcej trzy zdania, kiedy Marie-Anne zaczęła gwizdać. Malarz mówił powoli i w skupieniu i nie usłyszał gwizdania.

Franz szepnął.

– Możesz mi powiedzieć, dlaczego gwiżdżesz?

– Ponieważ nie lubię, kiedy się mówi o polityce – odpowiedziała głośno.

Rzeczywiście, dwaj mężczyźni stojący w ich kółku rozmawiali o wyborach we Francji. Marie-Anne, która czuła się w obowiązku kierować zabawą, spytała obu mężczyzn, czy pójdą w przyszłym tygodniu na operę Rossiniego, którą miała wykonać w Genewie włoska trupa. Malarz Alan szukał tymczasem coraz dokładniejszych i bardziej precyzyjnych sformułowań dla wyjaśnienia swojego nowego sposobu malowania i Franz wstydził się za córkę. Żeby jej zamknąć usta, oświadczył, że na operach się potwornie nudzi.

– „Ty jesteś straszny – powiedziała Marie-Anne i starała się z podłogi uderzyć ojca w brzuch. – Główny śpiewak jest piękny. Ach, jak piękny! Widziałam go dwa razy i zakochałam się w nim.

Franz skonstatował, że jego córka jest szalenie podobna do matki. Czemu nie przypomina raczej jego? Nic się nie da zrobić, nie jest do niego podobna. Niezliczona ilość razy słyszał, jak Marie-Claude oświadcza, że zakochała się w tym czy innym malarzu, śpiewaku, pisarzu, polityku, a raz nawet kolarzu. Oczywiście, była to tylko retoryka kolacji i koktajli, on jednak przypominał sobie w tych momentach, że kiedyś, przed dwudziestu laty powiedziała to samo o nim i że groziła mu samobójstwem. W tym momencie do salonu weszła Sabina. Marie-Claude zobaczyła ją i podeszła do niej. Jego córka wciąż prowadziła konwersację o Rossinim. ale on słyszał tylko to, o czym mówiły dwie kobiety. Po kilku przyjaznych zdaniach powitania Marie-Ciaude wzięła w palce ceramiczny naszyjnik, który wisiał na szyi Sabiny i powiedziała bardzo głośno:

– A to co? Ależ to brzydkie!

To zdanie przygwoździło Franza. Nie było w nim agresji, przeciwnie, szczebiotliwy śmiech miał natychmiast wyrazić, że dezaprobata dla wisiorka nie zmienia nic w przyjaźni, którą Marie-Claude żywi dla malarki, ale przecież było to zdanie wymykające się manierze, w jakiej Marie-Claude zwykła rozmawiać.

– Sama go zrobiłam – powiedziała Sabina.

– Jest bardzo brzydki, naprawdę – powtórzyła Marie-Claude bardzo głośno. – Nie powinnaś go nosić.

Franz wiedział, że jego żony nie interesowało specjalnie, czy naszyjnik jest brzydki, czy też nie. Brzydkie było to, co chciała widzieć brzydkim, piękne to, co chciała widzieć pięknym. Klejnoty jej przyjaciół były a priori piękne. Gdyby przypadkiem sądziła, że któryś jest brzydki, zatrzymałaby to dla siebie, ponieważ pochlebstwo stało się jej drugą naturą.

Czemu więc zadecydowała, że klejnot, który Sabina sama sobie zrobiła będzie uważać za brzydki?

Dla Franza nagle wszystko było jasne: Marie-Oaude ogłosiła, że naszyjnik Sabiny jest brzydki, ponieważ mogła sobie na to pozwolić.

Dokładniej: Marie-Claude ogłosiła, że naszyjnik Sabiny jest brzydki, żeby pokazać, że może sobie pozwolić na powiedzenie Sabinie, że jej naszyjnik jest brzydki.

Wystawa Sabiny przed rokiem nie miała wielkiego powodzenia i Marie-Claude nie zależało na sympatii Sabiny. Natomiast Sabina miała powody, by zabiegać o sympatię Marie-Claude. Z jej zachowania nie można było tego jednak zauważyć.

Tak, dla Franza było to całkiem jasne: Marie-Claude skorzystała z okazji, aby Sabinie (i innym) pokazać, jaki jest rzeczywisty stosunek sił między nią a praską malarką.

6.

Mały słownik niezrozumianych stów (dokończenie)


Stary kościół w Amsterdamie

Z jednej strony stoją domy, a za wielkimi pastelowymi oknami podobnymi do wystaw sklepowych znajdują się małe pokoiki kurew, które rozebrane do bielizny siedzą tuż przy szybie w fotelikach wyścielanych poduszkami. Wyglądają jak wielkie, znudzone kotki.

Drugą stronę ulicy tworzy wielki gotycki kościół z czternastego wieku. Pomiędzy światem kurew i światem bożym unosi się niczym rzeka między dwoma królestwami intensywny smród moczu.

W środku ze starego gotyckiego stylu pozostały tylko gołe, białe ściany, filary, sklepienia i okna. Na ścianach nie wisi ani jeden obraz, nigdzie nie stoi żadna rzeźba. Kościół jest goły jak sala gimnastyczna. Tylko pośrodku ustawione w czworobok krzesła otaczają miniaturowe podium z pulpitem dla kaznodziei. Za krzesłami stoją drewniane kabiny, loże bogatych rodzin mieszczan. Te krzesła i loże są zupełnie niewspółmierne do kształtu ścian i rozmieszczenia filarów, jak gdyby chciały okazać gotyckiej architekturze swą obojętność i pogardę. Wiara kalwińska już przed stuleciami przemieniła kościół w rodzaj hangaru, którego jedyną funkcją jest ochrona wiernych przed deszczem i śniegiem.

Franz był zafascynowany: przez tę ogromną nawę przeszedł Wielki Marsz historii.

Sabina przypomniała sobie, jak po komunistycznym przewrocie w Czechach upaństwowiono wszystkie zamki i zmieniono je w technika, domy starców, a nawet w obory. Jedną z takich obór odwiedziła: do sztukaterii ścian przybito haki z żelaznymi kółkami, a do nich przywiązano krowy patrzące marzycielsko przez okna na park pałacowy, po którym biegały kury.

Franz powiedział:

– Ta pustka mnie fascynuje. Ludzie zgromadzili ołtarze, rzeźby, obrazy, fotele, dywany, księgi i potem przychodzi chwila radosnej ulgi, kiedy wymiata się to wszystko jak śmiecie ze stołu. Możesz sobie wyobrazić miotłę Herkulesa, która wymiata ten kościół?

Sabina wskazała na drewnianą lożę:

– Biedni musieli stać, a bogaci mieli loże. Jedno wszak łączyło bankiera i biedaka: nienawiść do piękna.

– Co to jest piękno? – spytał Franz i przed oczyma stanął mi wernisaż, w którym musiał niedawno wziąć udział u boku swej żony. Nieskończona marność języka i słów, marność kultury, marność sztuki.

Kiedy jako studentka pracowała na budowie huty i miała już dość wesołych marszy grzmiących bez przerwy z głośników, wsiadła którejś niedzieli na motocykl i pojechała daleko w góry. Zatrzymała się w nieznanej wiosce zagubionej wśród gór. Oparła motocykle ścianę kościoła i weszła do środka. Właśnie trwała msza. Religia była wtedy prześladowana i większość ludzi unikała kościoła. W ławkach siedzieli tylko starcy i staruszki – ci nie bali się reżymu. Bali się już tylko śmierci.

Ksiądz wygłosił śpiewnym głosem jakieś zdanie, a ludzie chórem je powtórzyli. Była to litania. Te same słowa powracały jak pątnik, który nie może oderwać wzroku od krajobrazu albo jak człowiek, który nie może rozstać się z życiem. Siedziała z tyłu na ławce, chwilami przymykała oczy, tylko po to, by lepiej słyszeć muzykę słów, a potem znów je otwierała: widziała w górze pomalowane na niebiesko sklepienie, a na nim wielkie złote gwiazdy. Była oczarowana.

To, co niespodziewanie spotkała w tym kościele, to nie był Bóg, ile piękno. Wiedziała przy tym dobrze, że ten kościół i te litanie nie były piękne same w sobie, ale właśnie w połączeniu z placem budowy, na którym spędzała dni wśród wrzasku pieśni. Msza była piękna, bowiem pojawiła się przed nią nagle i tajemnie jak zdradzony świat.

Od tego czasu wiedziała, że piękno jest zdradzonym światem. Możemy się z nim spotkać tylko w miejscach, w których prześladowcy przez pomyłkę o nim wspomnieli. Piękno jest ukryte za kulisami pierwszomajowego pochodu. Jeśli chcemy je odnaleźć, musimy rozerwać płótno dekoracji.

– Po raz pierwszy fascynuje mnie jakiś kościół – powiedział Franz. Tego zachwytu nie budził w nim protestantyzm ani asceza. Było to coś innego, coś bardzo osobistego, o czym nie ośmielał się Sabinie mówić. Zdawało się, że słyszy głos, który go namawia, aby wziął w ręce miotłę Herkulesa i wymiótł ze swego życia wernisaże Marie-Gaude, śpiewaków Marie-Anne, kongresy i sympozja, zbyteczne przemówienia i zbyteczne słowa. Wielka pusta przestrzeń amsterdamskiego kościoła wydawała mu się obrazem jego własnego oswobodzenia.


Siła

W łóżku jednego z tych wielu hoteli, w których się kochali, Sabina bawiła się rękami Franza.

– To niewiarygodne – powiedziała – jakie ty masz muskuły. Franza ta pochwała ucieszyła. Wstał z łóżka, chwycił ciężkie dębowe krzesło za nogę i pomału podniósł do góry.

– Nie musisz się niczego obawiać – powiedział. – Ochronię cię w każdej sytuacji. Uprawiałem kiedyś wyczynowo judo.

Udało mu się wyprostować rękę z ciężkim krzesłem nad głową i Sabina powiedziała:

– To takie przyjemne, widzieć jak jesteś silny.

W głębi duszy dodała: Franz jest silny, ale jego siła jest czysto zewnętrzna. Wobec ludzi, z którymi żyje, których kocha, jest słaby. Słabość Franza nazywa się dobrocią. Franz nigdy nie narzuciłby niczego Sabinie. Nie rozkazałby jej, jak kiedyś Tomasz, żeby położyła na podłodze lustro i chodziła po nim naga. Nie dlatego, że nie jest na to dość zmysłowy, ale brak mu siły, by rozkazywać. Są rzeczy, które można przeprowadzić tylko gwałtem. Miłość cielesna nie jest możliwa bez gwałtu.

Sabina przyglądała się Franzowi przechadzającemu się po pokoju z krzesłem uniesionym do góry, wydawało jej się to groteskowe i wypełnił ją dziwny smutek.

Franz opuścił krzesło i usiadł na nim twarzą do Sabiny.

– Nie mówię, że nie jest przyjemnie być silnym – powiedział. -Ale po co mi w Genewie takie muskuły? Noszę je jak ornament. Jak pawie pióra. Nigdy w życiu się z nikim nie biłem.

Sabina ciągnęła swoje melancholijne rozmyślania: a gdyby miała mężczyznę, który jej rozkazuje? Który chciałby nad nią panować? Jak długo by z nim wytrzymała? Nawet nie pięć minut! Z czego wynika, że nie pasuje do niej żaden mężczyzna. Ani silny, ani słaby.

Powiedziała:

– A czemu nigdy nie używasz siły w stosunku do mnie?

– Ponieważ kochać to znaczy wyrzec się siły – odpowiedział cicho Franz.

Sabina uświadomiła sobie dwie rzeczy: po pierwsze, że to zdanie jest piękne i prawdziwe. Po drugie, że przez to zdanie Franz dyskwalifikuje się w jej życiu erotycznym.


Żyć w prawdzie

To jest sformułowanie, którego Kafka użył albo w swym dzienniku, albo w którymś z listów. Franz już nie pamięta, gdzie. To sformułowanie go zafrapowało. Co to znaczy żyć w prawdzie? Definicja negatywna jest łatwa: znaczy to nie kłaniać, niczego nie ukrywać, niczego nie przemilczać. Od czasu, kiedy poznał Sabinę, Franz żyje w kłamstwie. Opowiada żonie o kongresach w Amsterdamie, o wykładach w Madrycie, które nigdy się nie odbyły i boi się chodzić z Sabiną po genewskiej ulicy. Kłamstwo i ukrywanie się bawi go właśnie dlatego, że nigdy dotąd tego nie robił. Jest przyjemnie podniecony, jak prymus, który zdecydował się raz w życiu pójść na wagary.

Dla Sabiny życie w prawdzie, nieokłamywanie siebie ani innych jest możliwe tylko pod warunkiem, że żylibyśmy bez publiczności. W chwili, kiedy ktoś obserwuje nasze zachowanie, chcąc nie chcąc dostosowujemy się do wzroku, który na nas patrzy i nic z tego, co robimy nie jest już prawdą. Obecność publiczności, myśl o publiczności oznacza życie w kłamstwie. Sabina pogardzała literaturą, w której ludzie opowiadają o sobie i o swych przyjaciołach wszystkie intymności. Człowiek, który traci swą intymność, traci wszystko – myśli Sabina. A człowiek, który się jej pozbywa dobrowolnie, jest potworem. Dlatego Sabina bynajmniej nie cierpi z powodu faktu, że musi ukrywać swą miłość. Przeciwnie, tylko tak może „żyć w prawdzie”.

Inaczej Franz. Jest przekonany, że podział życia na sferę prywatną i publiczną jest źródłem wszelkiego kłamstwa: człowiek jest kim innym prywatnie, a kim innym publicznie. „Życie w prawdzie” oznacza dla Franza przełamanie bariery pomiędzy prywatnym a publicznym. Chętnie cytuje zdanie Andre Bretona o tym, że chciałby żyć w „szklanym domu”, w którym nic nie jest tajemnicą i do którego może zajrzeć.

Kiedy usłyszał, jak jego żona mówi do Sabiny: „ten naszyjnik jest brzydki!”, zrozumiał, że nie może dłużej żyć w kłamstwie. W tym momencie powinien był bowiem stanąć po stronie Sabiny. Nie zrobił tego dlatego, że obawiał się zdradzić tajemnicę ich miłości.

Znów przypomniał sobie ogromną przestrzeń starego kościoła w Amsterdamie i znów poczuł w sobie szczególny, niezrozumiały zachwyt, który w nim budziła jego pustka.

Nazajutrz po koktajlu miał pojechać na dwa dni z Sabiną do Rzymu. W duchu słyszał wciąż zdanie: „ten naszyjnik jest brzydki!” i widział swą żonę w zupełnie innym świetle niż przez całe życie. Jej hałaśliwa, na wszystko odporna i porywcza agresywność zdjęła mu z ramion brzemię łagodności, które niósł dobrowolnie przez całe dwadzieścia trzy lata małżeństwa.

Pakował neseser, kiedy Marie-Claude weszła do pokoju; opowiadała mu o wczorajszych gościach, energicznie chwaliła niektóre poglądy, które słyszała, pogardliwie negowała inne.

Franz popatrzył na nią przeciągle, a potem powiedział:

– W Rzymie nie odbywa się żadna konferencja. Nie zrozumiała:

– To po co tam jedziesz?

– Już od dziewięciu miesięcy mam kochankę – powiedział. Nie chcę się z nią spotykać w Genewie. Dlatego tak często podróżuję. Sądzę, że powinnaś o tym wiedzieć. Po pierwszych wypowiedzianych słowach przeląkł się. Początkowa odwaga go opuściła. Odwrócił wzrok, aby nie widzieć na twarzy Marie-Claude rozpaczy, którą spodziewał się wywołać. Po małej pauzie usłyszał:

– Tak, ja również sądzę, że powinnam o tym wiedzieć.

Głos brzmiał pewnie. Franz podniósł wzrok: Marie-Claude nie była zdruzgotana. Była wciąż podobna do tej kobiety, która wczoraj powiedziała szczebiotliwie: „ten naszyjnik jest brzydki!”

Ciągnęła:

– Skoro już jesteś taki odważny i powiedziałeś mi, że od dziewięciu miesięcy mnie zdradzasz, to może powiesz mi również z kim?

Zawsze sobie powtarzał, że nie ma prawa zranić Marie-Claude, że musi w niej szanować kobietę. Ale gdzie się podziała ta kobieta? Inaczej mówiąc, gdzie podział się obraz matki, który łączył ze swą żoną? Mama, jego smutna i zraniona mama, która na każdą nogę założyła inny but, ulotniła się z Marie-Claude, a właściwie nie ulotniła się, tylko nigdy jej w niej nie było. Uświadomił to sobie z nagłą nienawiścią.

– Nie mam żadnego powodu, by to ukrywać – powiedział.

Skoro nie zranił jej fakt, że nie jest jej wierny, nie wątpił, że zrani ją wiadomość o tym, kto jest jej rywalką. Dlatego opowiadając jej o Sabinie nie spuszczał wzroku z jej twarzy.

W chwilę później spotkał się z Sabiną na lotnisku. Samolot uniósł się w górę, a on z każdą chwilą czuł coraz większą lekkość. Mówił sobie, że po dziewięciu miesiącach znów nareszcie żyje w prawdzie

7.

Sabina czuła się, jakby Franz gwałtem wyłamał drzwi do jej intymności. Jak gdyby nagle zajrzała do środka głowa Marie-Claude, głowa Marie-Anne, głowa malarza Alana i rzeźbiarza, który wciąż trzyma się za palec, głowy wszystkich ludzi, których znała w Genewie. Wbrew swej woli została rywalką kobiety, która jej w ogóle nie obchodzi. Franz rozwiedzie się, a ona zajmie obok niego miejsce w szerokim łożu małżeńskim. Wszyscy to będą z bliska albo i dystansu obserwować, przede wszystkim będzie musiała coś odgrywać, zamiast pozostać Sabiną, będzie grać rolę Sabiny i wymyślać sobie, jak ma tę rolę grać. Ujawniona miłość nabierze ciężaru, stanie się brzemieniem. Sabina już teraz ugina się pod ciężarem tego brzemienia.

Jedli w rzymskiej restauracji kolację i pili wino. Milczała.

– Naprawdę się nie gniewasz? – pytał się Franz.

Zapewniała go, że się nie gniewa. Była jeszcze niepewna i nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy nie. Przypomniała sobie ich spotkanie w sleepingu do Amsterdamu. Chciała wtedy paść przed nim na kolana i błagać go, żeby przytrzymał ją przy sobie choćby gwałtem i nigdy nie wypuścił. Pragnęła wówczas, żeby raz wreszcie skończyła się ta niebezpieczna droga zdrad. Pragnęła się zatrzymać.

Teraz starała się najintensywniej przywołać to ówczesne pragnienie, oprzeć się o nie. Bez skutku. Poczucie obrzydzenia było mocniejsze.

Wracali do hotelu wieczorną ulicą. Włosi wokół krzyczeli, szumieli, gestykulowali, tak, że mogli iść obok siebie bez słów, nie słysząc swego milczenia.

Potem Sabina długo myła się w łazience, a Franz czekał na nią łóżku pod kołdrą. Mała lampka była jak zawsze zapalona.

Kiedy wróciła z łazienki, zgasiła ją. Zrobiła to po raz pierwszy, Franz powinien był zwrócić uwagę na ten gest. Nie zauważył go, ponieważ światło nie miało dla niego żadnego znaczenia. Jak wiemy, podczas kochania zamykał oczy.

Właśnie ze względu na te zamknięte oczy Sabina zgasiła lampę.

Nie chciała już ani przez chwilę oglądać tych opuszczonych powiek. Oczy, jak mówi przysłowie, są oknem duszy. Ciało Franza, które się na niej miotało zawsze z zamkniętymi oczyma, było dla niej ciałem bez duszy. Podobne było do ślepego szczenięcia wydającego bezsilne dźwięki pragnienia. Spółkujący Franz ze wspaniałymi muskułami był jak gigantyczne szczenię karmiące się z jej piersi. Zresztą naprawdę trzymał w ustach brodawkę jej piersi jak gdyby ssał mleko! Wyobrażenie, że ma do czynienia w dolnej partii z mężczyzną, a w górnej z oseskiem, że spółkuje z niemowlęciem, doprowadziła ją do granicy wstrętu. Nie, już nigdy nie chce widzieć, jak drga na niej rozpaczliwie, już nigdy nie nadstawi mu swej piersi jak suczka szczenięciu, dziś jest ostatni raz, nieodwołalnie ostatni!

Wiedziała oczywiście, że jej postępowanie jest szczytem niesprawiedliwości, że Franz jest najlepszym z wszystkich mężczyzn, jakich kiedykolwiek miała, że jest inteligentny, że rozumie jej malarstwo, że jest ładny, że jest dobry, ale im bardziej to sobie uświadamiała, tym bardziej pragnęła zgwałcić tę inteligencję, tę dobroć, zgwałcić tę bezsilną siłę.

Kochała się z nim tej nocy gwałtowniej niż kiedykolwiek, ponieważ podniecała ją świadomość, że robi to po raz ostatni. Kochała się z nim i była już daleko stąd. Słyszała z oddali złotą trąbkę zdrady i wiedziała, że jest to głos, któremu ulegnie. Wydawało jej się, że ma przed sobą niezmierną przestrzeń wolności i dal tej przestrzeni ją podniecała. Kochała się z Franzem wariacko, dziko, tak jak nigdy przedtem.

Franz szlochał na jej ciele i był pewien, że wszystko rozumie: choć Sabina była przy kolacji milcząca, choć mu nie powiedziała, co myśli o jego decyzji, teraz mu odpowiada. Wyraża swą radość, swą namiętność, swą zgodę, swe pragnienie, by zostać z nim na zawsze.

Czuł się jak jeździec, który pędzi na koniu we wspaniałą pustkę, pustkę bez żony, córki, domu, we wspaniałą pustkę wymiecioną miotłą Herkulesa, wspaniałą pustkę, którą wypełni swą miłością.

Obydwoje jechali na tym drugim jak na koniu. Obydwoje jechali w dal, do której tęsknili. Obydwoje byli upojeni zdradą, która ich oswobodziła. Franz jechał na Sabinie i zdradzał swą żonę. Sabina jechała na Franzu i zdradzała Franza.

8.

Przez dwadzieścia lat widział w swej żonie matkę, słabą istotę, którą należy chronić; ta wizja była w nim zbyt mocno zakorzeniona, aby mógł się jej pozbyć w ciągu dwóch dni. Kiedy wracał do domu, miał wyrzuty sumienia, bał się, że po jego odjeździe załamała się i że zobaczy ją udręczoną przez smutek. Nieśmiało odemknął drzwi, wszedł do swego pokoju. Przez chwilę stał cicho i nasłuchiwał: tak, była w domu. Po chwili wahania wszedł do niej przywitać się, jak to mieli w zwyczaju. Uniosła brwi w udawanym zdziwieniu:

– Przyszedłeś tutaj?

– A dokąd miałbym iść? – chciał powiedzieć (z prawdziwym zdziwieniem), ale nie powiedział nic. Ciągnęła:

– Zęby wszystko było między nami jasne. Nie mam nic przeciwko temu, żebyś wyprowadził się natychmiast.

Kiedy przyznawał się jej w dzień wyjazdu, nie miał żadnego konkretnego planu. Był przygotowany po powrocie na przyjacielskie dyskusje, jak załatwić wszystkie sprawy jak najmniej ją raniąc. Nie liczył się z tym, że sama chłodno i wytrwale będzie nalegała, żeby od niej odszedł.

Choć ułatwiało mu to sytuację, nie mógł nie poczuć rozczarowania. Przez całe życie bał się ją zranić i tylko dlatego zwalił na siebie dobrowolną dyscyplinę ogłupiającej monogamii. Po dwudziestu latach nagle zobaczył, że jego względy były zupełnie niepotrzebne i że stracił dziesiątki kobiet przez nieporozumienie!

Po południu miał wykład i prosto z uniwersytetu poszedł do Sabiny. Chciał ją zapytać, czy nie mógłby zostać u niej na noc. Zadzwonił, ale nikt mu nie otwierał. Poszedł do kawiarni naprzeciwko i długo obserwował wejście do jej domu.

Był już późny wieczór i nie wiedział, co ma robić. Jeśli teraz wróci do domu, ma położyć się obok niej do łóżka? Mógłby posłać sobie na tapczanie w sąsiednim pokoju. Ale czy ten gest nie byłby śmieszny i przesadny? Czy nie wyglądałby jak manifestacja wrogości? Chce przecież zachować ze swą żoną przyjazne stosunki. Oczywiście, położyć się obok niej było również niemożliwe. Słyszał już w wyobraźni jej ironiczne pytanie, czemu nie wybrał raczej łóżka Sabiny. Dlatego znalazł sobie pokój w hotelu.

Nazajutrz znowu bez skutku wydzwaniał przez cały dzień do drzwi Sabiny.

Trzeciego dnia odwiedził dozorczynię domu, w którym znajdowała się pracownia Sabiny. Nic nie wiedziała i wysłała go do właścicielki, która wynajmowała Sabinie pracownię. Zatelefonował do niej i usłyszał, że Sabina przedwczoraj wymówiła mieszkanie.

Jeszcze przez kilka dni próbował złapać Sabinę w domu, aż wreszcie któregoś dnia zastał mieszkanie otwarte, a w środku trzech mężczyzn w niebieskich kombinezonach, którzy wnosili obrazy i meble do wielkiej ciężarówki zaparkowanej przed domem.

Spytał ich dokąd mają zawieźć meble.

Odpowiedzieli, że mają wyraźne polecenie, by utrzymać adres w tajemnicy.

Chciał im już wetknąć kilka banknotów, żeby wyciągnąć z nich tę tajemnicę, ale nagle poczuł, że nie ma siły tego zrobić. Smutek go sparaliżował. Niczego nie rozumiał, niczego nie umiał sobie wyjaśnić, wiedział tylko, że czekał na ten moment od chwili, kiedy poznał Sabinę. Stało się, co się stać miało. Franz się nie bronił.

Znalazł sobie małe mieszkanie na Starym Mieście. W czasie, o którym wiedział, że nie zastanie tam żony ani córki, odwiedził swój dawny dom i zabrał ubrania i najważniejsze książki. Zwracał uwagę na to, aby nie wziąć niczego, co mogłoby brakować Marie-Claude.

Pewnego dnia zobaczył ja za szybą kawiarni. Siedziała z dwiema paniami, a jej twarz, na której konwencjonalna mimika wyryła już sporo zmarszczek, była w pełnym temperamentu ruchu. Panie słuchały jej i ustawicznie się śmiały. Franz nie mógł się uwolnić od poczucia, że opowiada o nim. Musiała się z pewnością dowiedzieć o tym. że Sabina zniknęła z Genewy dokładnie w tym czasie, kiedy Franz zdecydował się z nią żyć. To naprawdę komiczna historia! Nie dziwiło go, że stanowi przedmiot zabawy przyjaciółek jego żony.

Wrócił do swego nowego mieszkania, w którym co godzinę słychać było dzwony kościoła Świętego Piotra. Właśnie tego dnia przyniesiono mu z domu towarowego stół. Zapomniał o Marie-Claude i jej przyjaciółkach. Zapomniał w tym momencie również o Sabinie. Siadł za stołem. Cieszył się, że sam go wybrał. Przez dwadzieścia lat żył wśród mebli, których sobie nie wybierał. Wszystko załatwiała Marie-Claude. Właściwie po raz pierwszy przestał być chłopcem i jest samodzielny. Na następny dzień zamówił stolarza, który miał mu zrobić regały. Już od kilku dni rozrysowywał ich kształt, wymiary i rozmieszczenie.

Wtedy właśnie uświadomił sobie nagle ze zdziwieniem, że nie jest nieszczęśliwy. Fizyczna obecność Sabiny była o wiele mniej ważna niż przypuszczał. Ważny był ślad, złoty, czarowny ślad, który wycisnęła na jego życiu i którego nikt mu nie mógł odebrać. Zanim zniknęła z jego pola widzenia, zdążyła mu wcisnąć do rąk miotłę Herkulesa, którą wymiótł ze swego życia wszystko, czego nie lubił. To niespodziewane szczęście, ta pogoda ducha, ta radość z wolności i nowego życia, to był prezent, który mu pozostawiła.

Zresztą zawsze wolał nierzeczywiste od rzeczywistego. Podobnie jak lepiej czuł się w pochodach (które, jak mówiłem, były teatrem i snem) niż za katedrą, gdzie wykładał studentom, był szczęśliwszy z Sabiną, która przemieniła się w niewidoczną boginię, niż z Sabiną, z którą jeździł po świecie i o której miłość nieustannie się lękał. Dała mu nieoczekiwaną wolność mężczyzny, który żyje sam, obdarowała go światłem uwodziciela. Stał się atrakcyjny dla kobiet; jedna z jego słuchaczek zakochała się w nim.

I tak w ciągu niewiarygodnie krótkiego czasu zmieniła się sceneria jego życia. Do niedawna mieszkał w mieszczańskim domu ze służącą, córką i żoną, a teraz wynajmuje małe mieszkanko na Starym Mieście i niemal co noc zostaje u niego młoda kochanka. Nie musi z nią jeździć po hotelach całego świata, może kochać się z nią we własnym mieszkaniu, we własnym łóżku, w obecności swych książek i popielniczki na szafce nocnej!

Dziewczyna była skromna, niezbyt ładna, ale podziwiała Franza tak. jak jeszcze niedawno Franz podziwiał Sabinę. Nie było to nieprzyjemne. I nawet jeśli mógł odczuwać wymianę Sabiny na studentkę w okularach jako małą degradację, jego dobroć zatroszczyła się o to, by przyjąć nową kochankę wdzięcznie i czuć do niej miłość ojcowską, której przedtem nie mógł nigdy zaspokoić ze względu na to, że Marie-Anne nie zachowywała się jak córka, ale jak druga Marie-Claude.

Pewnego dnia odwiedził swą żonę i powiedział jej, że chciałby się znów ożenić.

Marie-Claude pokręciła głową.

– Ależ nic się nie zmieni, kiedy się rozwiedziemy! Nic na tym nie stracisz! Zostawię ci cały majątek.

– Mnie nie chodzi o majątek – powiedziała.

– Więc o co ci chodzi?

– O miłość – uśmiechnęła się.

– O miłość? – zdziwił się Franz.

– Miłość to walka – uśmiechnęła się Marie-Claude. – Będę walczyć długo. Aż do końca.

– Miłość to walka? Nie mam najmniejszej chęci walczyć – powiedział Franz i odszedł.

9.

Po czterech latach spędzonych w Genewie Sabina zamieszkała w Paryżu i nie mogła pozbyć się melancholii. Gdyby ktoś ją zapytał, co się stało, nie znalazłaby na to słów.

Dramat życiowy zawsze można wyrazić przez metaforę ciężaru. Mówimy, że na człowieka spadło jakieś brzemię. Człowiek uniesie to brzemię albo nie uniesie, upada pod nim, walczy z nim, przegrywa albo zwycięża. Ale co właściwie stało się Sabinie? Nic. Porzuciła mężczyznę, ponieważ chciała go porzucić. Czy prześladował ją później? Czy mścił się na niej? Nie. Jej dramat nie był dramatem ciężaru, ale lekkości. To, co spadło na Sabinę, to nie był ciężar, ale nieznośna lekkość istnienia.

Dotychczas sobie tego nie uświadamiała, co jest zresztą zrozumiałe: cel, do którego człowiek dąży, jest zawsze niejasny. Dziewczyna, która tęskni do małżeństwa, tęskni do czegoś całkiem nieznanego. Młodzieniec, który pragnie sławy, nie wie, co to jest sława. To, co nadaje sens naszemu postępowaniu, jest dla nas zawsze czymś totalnie nieznanym. Sabina również nie wiedziała, jaki cel skrywa się za jej pragnieniem zdrad. Nieznośna lekkość istnienia – czy to miałby być cel? Po odjeździe z Genewy znacznie się do niego zbliżyła.

Była w Paryżu już od trzech lat, kiedy dostała list z Czech. Pisał do niej syn Tomasza, Dowiedział się jakoś o niej, zdobył jej adres i zwracał się do niej jako do „najlepszej przyjaciółki” swego ojca. Informował ją o śmierci Tomasza i Teresy. Żyli podobno w ostatnich latach na wsi, gdzie Tomasz pracował jako szofer ciężarówki. Mieli zwyczaj jeździć razem od czasu do czasu do sąsiedniego miasteczka, gdzie nocowali w tanim hotelu. Droga do tego miasteczka wiodła serpentynami przez góry i auto spadło z wysokiego urwiska. Ich ciała były rozbite na miazgę. Policja stwierdziła w śledztwie, że hamulce ciężarówki były w katastrofalnym stanie.

Nie mogła się otrząsnąć po tej wiadomości. Ostatnia linia, która jeszcze wiązała ją z przeszłością, została zerwana.

Swoim starym zwyczajem chciała uspokoić się spacerem po cmentarzu. Cmentarz na Montparnassie był najbliżej. Składał się z małych domków, miniaturowych kapliczek ustawionych nad każdym grobem. Sabina nie rozumiała, dlaczego martwi chcą mieć nad sobą tę imitację pałacu. Ten cmentarz był próżnością przekutą w kamień. Zamiast zmądrzeć po śmierci, mieszkańcy cmentarza wydawali się jeszcze głupsi niż za życia. Demonstrowali przy pomocy pomników swą ważność. Nie spoczywali tu tatusiowie, bracia, synowie albo babcie, ale dygnitarze i działacze publiczni, kawalerowie orderów, tytułów i zaszczytów; nawet urzędnik pocztowy wystawiał tu swą pozycję, swe znaczenie społeczne, swą ważność.

Szła alejką cmentarza i zobaczyła, że kawałek od drogi właśnie kogoś chowają. Mistrz ceremonii trzymał naręcz kwiatów i rozdawał każdemu z uczestników po jednym. Dał go również Sabinie. Przyłączyła się do reszty. Obchodzili hakiem wiele pomników, aż wreszcie doszli do mogiły, z której odwalono kamień nagrobny. Skłoniła się nad jamą. Była niezmiernie głęboka. Wypuściła kwiat. Spadł kołując na trumnę. Tak głębokich grobów nie ma w Czechach. W Paryżu groby są tak samo głębokie jak domy wysokie. Spojrzała na odwalony kamień leżący obok grobu. Ten kamień tak ją przeraził, że popędziła do domu.

Przez cały dzień myślała o tym kamieniu. Dlaczego tak ją przeraził? Odpowiedziała sobie: jeśli grób przykryty jest kamieniem, martwy nigdy już nie będzie mógł się z niego wydostać.

Ale martwy i tak przecież nie może wyjść z grobu! Czy to nie wszystko jedno, czy grób przykrywa glina czy kamień?

Nie. To, że przywalamy grób kamieniem, oznacza, że nie chcemy, żeby martwy do nas wrócił. Ciężki kamień mówi martwemu: „Zostań tam, gdzie jesteś!”.

Sabina przypomniała sobie grób swego taty. Nad jego trumną leży glina, z gliny wyrastają kwiaty, a jawor wyciąga ku trumnie swe korzenie, tak że może nam się wydawać, że martwy poprzez te kwiaty i korzenie wychodzi z grobu, gdyby tata był przykryty kamieniem, nigdy by nie mogła z nim po jego śmierci porozmawiać, nigdy nie mogłaby usłyszeć w koronie drzewa jego głosu, który jej wybacza.

Jak może wyglądać cmentarz, na którym leżą Tomasz z Teresą?

Znów zaczęła o nich myśleć. Jeździli czasem do sąsiedniego miasteczka przespać się w tamtejszym hotelu. Ten fragment listu ją zastanowił. Świadczył o tym, że byli szczęśliwi. Znów widziała Tomasza, jakby był na jednym z jej obrazów: na pierwszym planie Don Juan jako fałszywa dekoracja namalowana przez malarza naiwistę; przez rozdarcie w dekoracji widać było Tristana. Zginął jak Tristan, nie jak Don Juan. Rodzice Sabiny zmarli w tym samym tygodniu. Tomasz i Teresa w tej samej sekundzie. Zatęskniła nagle do Franza.

Kiedy opowiadała mu o swych wyprawach na cmentarz, otrząsał się z obrzydzeniem i nazywał cmentarze składem kości i kamieni. W tamtej chwili otworzyła się między nimi przepaść nieporozumienia. Dopiero dziś na cmentarzu na Montparnassie zrozumiała, co miał na myśli. Żałuje, że była niecierpliwa. Możliwe, że gdyby zostali dłużej razem, zaczęliby nawzajem powoli rozumieć wypowiadane słowa. Ich słowniki wstydliwie i pomału przybliżały się do siebie jak bardzo nieśmiali kochankowie i muzyka każdego zaczęłaby przenikać w muzykę tego drugiego. Ale jest już za późno.

Tak, jest za późno i Sabina wie, że nie zostanie w Paryżu, że pojedzie dalej, jeszcze dalej, ponieważ gdyby tu umarła, przywaliliby ją kamieniem, a dla kobiety, która nie może ustać na jednym miejscu, nie ma straszniejszej groźby niż ta, że jej ucieczka zostałaby zatrzymana na zawsze.

10.

Wszyscy przyjaciele Franza wiedzieli o Marie-Claude i wszyscy wiedzieli o jego studentce w wielkich okularach. Tylko o Sabinie nie wiedział nikt. Franz mylił się, kiedy myślał, że jego małżonka opowiadała o niej przyjaciółkom. Sabina była piękną kobietą i Marie-Claude nie chciała, aby ludzie w duchu porównywali ich twarze.

Ponieważ bał się, że rzecz się wyda, nie wziął od niej nigdy ani obrazu, ani rysunku, ani nawet małego zdjęcia. Tak więc zniknęła z jego życia bez śladu. Nie istniał żaden materialny dowód na to, że spędził z nią najpiękniejszy rok swego życia.

Tym bardziej pragnie pozostać jej wierny.

Kiedy są razem w pokoju, jego młoda kochanka unosi czasem głowę znad książki i przypatruje mu się badawczym spojrzeniem:

– O czym myślisz? – pyta. Franz siedzi w fotelu ze wzrokiem wbitym w sufit. Cokolwiek by jej nie odpowiedział, wiadomo, że myśli o Sabinie.

Kiedy Franz drukuje artykuł w piśmie specjalistycznym, jego studentka jest pierwszym czytelnikiem i chce z nim dyskutować. Ale on myśli o tym, co o jego tekście powiedziałaby Sabina. Wszystko, co robi, robi dla Sabiny i robi tak, żeby się to Sabinie spodobało.

Jest to bardzo niewinna wierność, skrojona dokładnie na miarę Franza, który nigdy nie mógłby skrzywdzić swej okularnicy. Kult Sabiny uprawia raczej jak religię, nie jak miłość.

Zresztą z teologii tej religii wynika, że młoda kochanka została mu posłana przez Sabinę. Między jego miłością ziemską a transcendentną panuje zupełny pokój. Jego nieziemska miłość zawiera (ponieważ jest nieziemska) wiele niewyjaśnionego i niezrozumiałego (przypomnijmy sobie słownik niezrozumianych słów, tę długą listę nieporozumień!), za to ziemska bazuje na absolutnym wzajemnym zrozumieniu.

Studentka jest o wiele młodsza od Sabiny, muzyczna kompozycja jej życia jest ledwie naszkicowana i z wdzięcznością dołącza ona do niej motywy, które otrzymuje od Franza. Wielki Marsz Franza jest również jej wyznaniem. Muzyka jest dla niej dionizyjskim pijaństwem jak dla niego. Często chodzą razem tańczyć. Żyją w prawdzie, nie mają przed światem tajemnic. Łakną towarzystwa przyjaciół, kolegów, studentów i nieznajomych ludzi, chętnie z nimi siedzą, piją i gadają. Często jeżdżą na wycieczki w Alpy. Franz nachyla się, dziewczyna wskakuje mu na plecy, a on biegnąc z nią po łące wykrzykuje na dodatek długi niemiecki poemat, którego nauczyła go w dzieciństwie mama. Dziewczyna śmieje się, obejmuje go za szyję i podziwia jego nogi, ramiona i płuca.

Nie rozumie tylko znaczenia tej szczególnej sympatii, którą Franz ma dla kraju okupowanego przez Rzeszę rosyjską. W rocznicę inwazji jedno z czeskich towarzystw emigracyjnych organizuje uroczystość pamiątkową. Na sali jest bardzo mało ludzi. Mówca ma siwe włosy naondulowane przez fryzjera. Czyta bardzo długie przemówienie, które nudzi nawet tych kilku entuzjastów, którzy przyszli go posłuchać. Mówi po francusku bez błędów, ale ze straszliwym akcentem. Od czasu do czasu, żeby podkreślić myśl podnosi w górę palec wskazujący, jakby groził ludziom zebranym na sali.

Okularnica siedzi obok Franza i z trudem przezwycięża ziewanie. Za to Franz uśmiecha się szczęśliwie. Patrzy na siwowłosego mężczyznę, który wydaje mu się sympatyczny nawet ze swym przedziwnym palcem wskazującym. Wydaje mu się, że ten mężczyzna jest tajnym posłem, aniołem, który utrzymuje kontakt pomiędzy nim a jego boginią. Przymyka oczy i marzy. Przymyka oczy tak samo, jak przymykał je na ciele Sabiny w piętnastu europejskich i jednym amerykańskim hotelu.

Загрузка...