Teresa wróciła o wpół do drugiej w nocy, poszła do łazienki, przebrała się w piżamę i położyła obok Tomasza. Spał. Skłoniła się nad jego twarzą, a kiedy go pocałowała, poczuła płynący z jego włosów dziwny zapach. Powąchała jeszcze raz i jeszcze raz. Obwąchała go jak pies, aż zrozumiała: był to zapach kobiecego łona.
O szóstej zadzwonił budzik. Była to chwila Karenina. Budził się zawsze o wiele wcześniej niż oni. ale nie miał odwagi im przeszkadzać. Czekał niecierpliwie na dzwonek, który dałby mu prawo uskoczyć na łóżko, deptać po ich ciałach i trącać ich łbem. Kiedyś dawno starali się mu tego zabronić i zrzucali go z łóżka, ale on był bardziej uparty od nich i w końcu wywalczył sobie swe prawa. Zresztą właśnie ostatnio Teresa zrozumiała, że przyjemnie jest być zapraszanym do dnia przez Karenina. Dla niego chwila przebudzenia była czystym szczęściem: dziwił się głupio i naiwnie, że znów jest na świecie i szczerze się tym cieszył. Ona przeciwnie, budziła się z niechęcią, pragnęła przedłużyć noc i nie otwierać oczu.
Teraz stał w przedpokoju i patrzył w górę na wieszak, na którym wisiała obroża ze smyczą. Zapięła mu ją na karku i ruszyli razem do sklepu Kupiła mleko, chleb, masło i – jak zawsze – jeden rogalik dla niego. W drodze powrotnej kroczył obok niej z rogalikiem w pysku Rozsiadał się dumnie i odczuwał dumę, że ludzie zauważają go i że pokazują go sobie palcem.
W domu położył się z rogalikiem na progu pokoju i czekał, aż Tomasz zauważy go, przykucnie, zacznie warczeć i udawać, że chce mu zabrać rogalik. Tak było każdego dnia, przynajmniej przez pięć minut gonili się po mieszkaniu, a potem Karenin właził pod stół i szybko rogalik połykał. Ale tym razem bezskutecznie domagał się swej porannej ceremonii. Tomasz trzymał małe radio tranzystorowe i słuchał.
W radiu nadawali audycję o czeskiej emigracji. Był to montaż podsłuchanych prywatnych rozmów telefonicznych, które ponagrywał jakiś czeski szpicel, który wkręcił się między emigrantów, a potem w chwale wrócił do Pragi. Były to rozmowy bez znaczenia, w trakcie których od czasu do czasu pojawiały się ostre sformułowania o reżymie okupacyjnym w Czechach, ale także zdania, w których jeden emigrant nazywał drugiego głupcem albo oszustem. Właśnie te zdania zajmowały w reportażu czołowe miejsce: miały udowodnić, że ludzie ci nie tylko mówią źle o Związku Radzieckim! (to nikogo nie oburzało), ale także obmawiają się nawzajem, używając przy tym nieprzyzwoitych wyrazów. Dziwne, ludzie klną od rana do wieczora, ale kiedy słyszą przez radio znanego człowieka, którego szanowali, jak w każdym zdaniu mówi „pierdolę”, są w jakiś sposób rozczarowani.
– To się zaczęło od Prochazki – powiedział Tomasz i słuchał dalej. Jan Prochazka był czeskim powieściopisarzem, czterdziestolatkiem o witalności byka, który już przed rokiem 1968 zaczął głośno krytykować stosunki w kraju. Był jednym z najulubieńszych bohaterów praskiej wiosny, tej zawrotnej liberalizacji komunizmu, którą zakończyła radziecka inwazja. Wkrótce po niej wszystkie gazety rozpoczęły nagonkę przeciwko niemu, ale im bardziej szczuły, tym bardziej ludzie go lubili. Dlatego radio zaczęło nadawać (był to rok 1970) cykl prywatnych rozmów, które przed dwoma laty (a więc na wiosnę 68) prowadził z pewnym profesorem uniwersyteckim. Żaden z nich nie przypuszczał wówczas, że w mieszkaniu profesora zainstalowano podsłuch i że już od dawna śledzą każdy ich krok! Prochazka zawsze zabawiał swych przyjaciół paradoksami i nieprzyzwoitościami. Teraz te nieprzyzwoitości brzmiały codziennie z radia. Tajna policja, która redagowała audycje, skwapliwie podkreślała miejsca, w których powieściopisarz wyśmiewał się ze swych przyjaciół, na przykład z Dubczeka. Ludzi, którzy sami obgadują swych przyjaciół przy każdej okazji, bardziej gorszył ukochany Prochazka niż metody tajnej policji.
Tomasz wyłączył radio i powiedział:
– Tajna policja istnieje wszędzie na świecie. Ale to, że nadaje swoje taśmy przez radio, tego nigdzie nie ma! To jest bezprecedensowe!
– Och, znam to – powiedziała Teresa. – Kiedy miałam czternaście lat, pisałam dziennik. Bałam się, żeby go ktoś nie przeczytał. Schowałam go na strychu. Matka to wyśledziła. Raz przy obiedzie, kiedy wszyscy siedzieli pochyleni nad zupą, wyciągnęła go z kieszeni i powiedziała: A teraz posłuchajcie! I czytała, parskając śmiechem przy każdym zdaniu. Wszyscy śmiali się tak, że nie mogli jeść.
Zawsze ją przekonywał, żeby pozwoliła mu jeść śniadanie samemu i położyła się jeszcze spać. Ale nie zgadzała się na to. Tomasz pracował od siódmej do czwartej, a ona od czwartej do północy. Gdyby nie jadła z nim śniadania, mogliby ze sobą rozmawiać właściwie tylko w niedzielę. Dlatego wstawała razem z nim, a po jego odejściu kładła się z powrotem i dosypiała.
Teraz jednak bała się usnąć, bo chciała o dziesiątej pójść do sauny w drewnianej pływalni na wyspie Zofin. Chętnych było wielu, miejsc mało i można tam się było dostać tylko przez protekcję. W kasie siedziała, na szczęście, żona profesora wyrzuconego z uniwersytetu. Profesor był przyjacielem byłego pacjenta Tomasza. Tomasz poprosił pacjenta, pacjent profesora, profesor swą żonę i w ten sposób Teresa miała raz na tydzień zarezerwowany wstęp.
Szła na piechotę. Nienawidziła wiecznie przepełnionych tramwajów, gdzie ludzie pełni nienawiści przytulali się do siebie, deptali sobie po nogach, obrywali sobie guziki u płaszczy i miotali przekleństwa.
Mżyło. Przechodnie spiesząc się otwierali nad głowami parasole i od razu na chodnikach powstał tłok. Pręty parasoli zakleszczały się o siebie. Mężczyźni byli uprzejmi i kiedy mijali Teresę, podnosili parasol wysoko nad głowę, żeby mogła pod nim przejść. Ale kobiety nie ustępowały. Mierzyły się twardym wzrokiem i każda czekała, aż ta druga okaże się słabsza i ustąpi. Spotkanie dwóch parasoli było pojedynkiem siły. Teresa z początku ustępowała, ale kiedy zobaczyła, że żadna nie rewanżuje jej uprzejmości, zaczęła mocno zwierać parasol, tak samo jak tamte. Kilka razy wpadła na parasol z naprzeciwka, ale nikt nigdy nie powiedział: „Przepraszam”. Na ogól nie padło ani słowo, tylko dwa czy trzy razy usłyszała: „Krowa”, albo „Ślepa jesteś?”
Kobiety uzbrojone w parasole były stare i młode, ale najwytrwalsze bojowniczki zdarzały się właśnie między młodymi. Teresa przypomniała sobie dni inwazji. Dziewczyny w spódniczkach mini nosiły na długich drzewcach narodowe flagi. Był to seksualny zamach na rosyjskich żołnierzy trzymanych przez lata w stanie płciowej ascezy. Musieli czuć się w Pradze jak na planecie wymyślonej przez autora powieści fantastycznej pełnej niewiarygodnie eleganckich kobiet, które demonstrowały swą pogardę krocząc na wysokich, pięknych nogach, jakich w Rosji nie można zobaczyć już od pięciu czy sześciu wieków.
Zrobiła wtedy mnóstwo zdjęć tych młodych kobiet na tle czołgów. Podziwiała je! Dokładnie te same kobiety szły teraz naprzeciwko niej, bezczelne i złe. Zamiast flag trzymały parasole, ale trzymały je z taką samą pychą. Były skłonne walczyć z armią najeźdźcy równie bezwzględnie jak z parasolem, który nie chce ustąpić im z drogi.
Doszła na Rynek Staromiejski z surowym Tyńskim kościołem i rzędami kamieniczek ustawionych w nieregularny czworobok. Stary ratusz, z XIV wieku, który kiedyś zajmował jedną ze stron placu, leży już od dwudziestu siedmiu lat w ruinach. Warszawa, Drezno, Berlin, Kolonia, Budapeszt były podczas ostatniej wojny straszliwie zniszczone, ale ich mieszkańcy je odbudowali i na ogół starannie zrekonstruowali stare, historyczne dzielnice. Prażanie mieli kompleks niższości w stosunku do tych miast. Jedynym sławnym budynkiem zniszczonym przez wojnę był staromiejski ratusz. Zdecydowali się zostawić go w stanie ruiny na wieczną pamiątkę, żeby żaden Polak ani Niemiec nie mógł im zarzucić, że mało cierpieli. U wejścia do słynnej ruiny, która miała być po wsze czasy przestrogą przed wojną, postawiono z metalowych tyczek trybunę z okazji jakiejś manifestacji, na którą partia komunistyczna zapędziła wczoraj albo zapędzi jutro mieszkańców Pragi.
Teresa spojrzała na zburzony ratusz i nagle przypomniało jej to matkę: ta perwersyjna potrzeba, by prezentować swe ruiny, by chlubić się swą brzydotą, epatować nędzą, obnażać kikut amputowanej ręki i zmuszać cały świat, żeby mu się przyglądał. Wszystko w ostatnich czasach przypominało jej matkę. Wydawało jej się, że świat matki, od którego uciekła przed dziesięciu laty, powraca teraz i otacza ją ze wszystkich stron. Dlatego opowiedziała dziś rano o tym. jak matka czytała przy obiedzie rechoczącej rodzinie jej intymny dziennik. Cóż oznacza innego nadawanie prywatnej rozmowy przy winie w środkach masowego przekazu, jak nie to, że świat zmienia się w obóz koncentracyjny?
Teresa posługiwała się tym pojęciem niemalże od dzieciństwa, kiedy chciała wyrazić, jak wygląda życie w jej rodzinie. Obóz koncentracyjny to takie miejsce, w którym ludzie nieustannie żyją obok siebie, dzień i noc. Okrucieństwo i gwałt to tylko drugorzędne (i nie zawsze nieodłączne) znaki. Obóz koncentracyjny to absolutna negacja prywatności.
Prochazka. który nie mógł pogadać przy winie ze swym przyjacielem w bezpiecznym azylu intymności, żył (nie przypuszczając tego w ogóle, co okazało się jego życiowym błędem!) w obozie koncentracyjnym. Teresa żyła w obozie koncentracyjnym, kiedy mieszkała u matki. Od tego czasu wie, że obóz koncentracyjny nie jest niczym wyjątkowym, godnym uwagi, ale przeciwnie, czymś codziennym, podstawowym; człowiek rodzi się w nim i ucieka zeń tylko kosztem najwyższego wysiłku.
Na trzech umieszczonych przed sobą amfiteatralnie ławach siedziały kobiety, tak ściśnięte, że jedna dotykała drugiej. Obok Teresy pociła się trzydziestoletnia mniej więcej kobieta o prześlicznej twarzy. Od pach zwisały jej dwie niezwykłych rozmiarów piersi, które huśtały się przy każdym ruchu. Kobieta wstała i Teresa stwierdziła, że również jej tyłek przypomina dwa monstrualne worki, i że nijak się nie ma do jej twarzy.
Możliwe że ta kobieta staje często przed lustrem, ogląda swe ciało i chce ujrzeć poprzez nie swoją duszę, tak jak to od dzieciństwa próbuje zrobić Teresa. Zapewne również myślała kiedyś naiwnie, że mogłaby używać swego ciała jako wizytówki swej duszy. Ale jak monstrualna musiałaby to być dusza, gdyby miała czymkolwiek przypominać to ciało, ten wieszak z czterema workami?
Teresa wstała i poszła pod prysznic. Potem wyszła na zewnątrz. Ciągle mżyło. Stała na drewnianej platformie, pod która płynęła Wełtawa, ogrodzona na przestrzeni kilkunastu metrów kwadratowych wysokim płotem chroniącym kobiety przed wzrokiem miasta. Spojrzała w dół i ujrzała nad powierzchnią twarz kobiety, o której przed chwilą myślała.
Kobieta uśmiechnęła się do niej. Miała delikatny nosek, ogromne piwne oczy i dziecięce spojrzenie.
Wchodziła po drabince i w ślad za delikatną twarzą znów wyłoniły się dwa wielkie worki, które kołysały się, rozpryskując wokół siebie drobne kropelki zimnej wody.
Poszła się ubrać. Stała przed wielkim lustrem.
Nie, w jej ciele nie było niczego monstrualnego. Pod obojczykiem miała nie worki, ale całkiem małe piersi. Matka wyśmiewała się z nich, że są zbyt małe, toteż miała z tego powodu kompleksy, z których dopiero Tomasz ją wyleczył. Ale choć udało się jej pogodzić z ich rozmiarem, przeszkadzały jej zbyt wielkie i ciemne kręgi wokół brodawek. Gdyby mogła sama zaprojektować swoje ciało, brodawki byłyby dyskretne, delikatne, tylko nieznacznie przebijałyby wypukłość piersi i nie różniłyby się kolorem od reszty skóry. Ta ogromna, ciemnoczerwona tarcza sprawiała wrażenie, jakby była namalowana przez wiejskiego malarza, który pragnie uprawiać sztukę erotyczną dla ubogich.
Patrzyła na siebie i wyobrażała sobie, że jej nos zwiększa się codziennie o milimetr. Za ile dni jej twarz przestałaby być do siebie podobna?
A gdyby różne części jej ciała zaczęły się zwiększać i zmniejszać tak, że Teresa przestałaby być do siebie podobna, czy pozostałaby nadal sobą, Teresą?
Tak. Nawet gdyby Teresa przestała w ogóle przypominać Teresę, jej dusza w środku pozostałaby wciąż taka sama i ze zgrozą obserwowałaby, co się dzieje z ciałem.
Jaki jest więc stosunek między Teresą a jej ciałem? Czy jej ciało ma w ogóle prawo nosić imię Teresa? A jeśli nie ma tego prawa, jakiej części istnienia to imię dotyczy? Tylko czegoś bezcielesnego, niematerialnego?
(Są to wciąż te same pytania, które przychodzą Teresie do głowy od czasów dzieciństwa. Bowiem prawdziwie poważne pytania to te, które można sformułować już jako dziecko. Tylko te najbardziej naiwne pytania są naprawdę poważne. Są to pytania, na które nie ma odpowiedzi. Pytanie, na które nie ma odpowiedzi, jest barierą nie do przekroczenia. Inaczej powiedziawszy: właśnie pytania, na które nie ma odpowiedzi, wyznaczają granice ludzkich możliwość, rysują ramy ludzkiego istnienia.)
Teresa stoi w osłupieniu przed lustrem i przygląda się swemu ciału, jakby było czymś obcym; obce, a jednak przydzielono je właśnie jej. Czuje do niego odrazę. To ciało nie miało dość siły, by stać się dla Tomasza jedynym ciałem jego życia. To ciało rozczarowało ją i zdradziło. Musiała dziś przez całą noc wąchać na jego włosach zapach obcego kobiecego łona!
Pragnęłaby swemu ciału wymówić jak służącej. Pozostać z Tomaszem tylko w formie duszy, a ciało wygnać w świat, żeby robiło tam to, co inne kobiece ciała robią z męskimi ciałami. Skoro jej ciało nie umiało stać się dla Tomasza tym jedynym, skoro przegrało swą życiową walkę, niech idzie do diabła!
Wróciła do domu, bez apetytu, na stojąco zjadła w kuchni obiad. O wpół do czwartej wzięła na smycz Karenina i poszła z nim (znów na piechotę) na przedmieście do swego hotelu. Kiedy wyrzucili ją z tygodnika, zaczęła tam pracować jako barmanka. Stało się to kilka miesięcy po ich powrocie do Czechosłowacji. Nie wybaczył jej jednak, że przez siedem dni fotografowała rosyjskie czołgi. Nową posadę dostała dzięki przyjaciołom: schronili się tam razem; nią również inni wyrzuceni z pracy ludzie. W buchalterii pracował były profesor teologii, a w recepcji były ambasador.
Znów bała się o swoje nogi. Kiedyś, gdy pracowała w restauracji małego miasta, z lękiem obserwowała pokryte żylakami łydki swoich koleżanek. Była to choroba zawodowa wszystkich kelnerek zmuszonych do spędzania życia na chodzeniu, bieganiu albo staniu z dużym obciążeniem. Z tym, że praca teraz była nieco wygodniejsza niż w małym mieście. Przed rozpoczęciem zmiany musiała, co prawda, przynieść ciężkie skrzynie z piwem i wodą mineralną, ale potem już stała za kontuarem baru, nalewała gościom alkohol, a w przerwach myła szklanki w małym zlewie zainstalowanym w kącie kontuaru. Karenin przez cały czas leżał cierpliwie u jej nóg.
Było już grubo po północy, kiedy skończyła podliczanie kasy i zaniosła pieniądze dyrektorowi hotelu. Potem poszła jeszcze pożegnać się z ambasadorem, który miał nocną służbę. Za długim blatem recepcji znajdowały się drzwi prowadzące do małego pokoiku, w którym można się było zdrzemnąć na wąskiej kozetce. Nad kozetką wisiały zdjęcia w ramkach, na wszystkich był on z jakimiś ludźmi, którzy albo uśmiechali się do obiektywu, albo ściskali ręce, albo siedzieli obok niego za stołem i coś podpisywali. Niektóre zdjęcia miały podpisy z dedykacją. Na honorowym miejscu wisiała fotografia, na której, obok głowy ambasadora, uśmiechała się twarz Johna F. Kennedy'ego.
Tym razem ambasador nie rozmawiał z Kennedym, ale z nieznajomym sześćdziesięciolatkiem, który na widok Teresy zamilkł.
– To moja przyjaciółka – powiedział ambasador. – Możesz spokojnie mówić. Potem zwrócił się do Teresy:
– Właśnie skazali mu na pięć lat syna.
Dowiedziała się, że syn sześćdziesięciolatka pilnował wraz z przyjaciółmi w pierwszych dniach inwazji wejścia budynku, w którym umieszczono specjalne służby armii radzieckiej. Było dla nich jasne, że Czesi, którzy stamtąd wychodzili, byli agentami na rosyjskim żołdzie. Śledził ich potem z przyjaciółmi, identyfikował numery ich samochodów i informował o tym redaktorów podziemnego radia, którzy ostrzegali przed nimi ludność. Jednego z nich z pomocą kolegów pobił.
Sześćdziesięciolatek powiedział:
– To zdjęcie było jedynym corpus delicti. Wypierał się wszystkiego aż do momentu, kiedy mu je pokazali. Wyciągnął z portfela wycinek:
– To wyszło w Timesie, na jesieni 1968.
Na zdjęciu widać było młodego mężczyznę, który trzyma za gardło drugiego mężczyznę. Wokół stoją ludzie i przyglądają się. Pod fotografią widnieje podpis: „Karanie kolaboranta”.
Teresa odetchnęła z ulgą. Nie, to nie było jej zdjęcie. Później szła z Kareninem przez nocną Pragę. Myślała o dniach, w których fotografowała czołgi. Naiwni, sądzili, że ryzykują życiem dla ojczyzny, a tymczasem pracowali dla rosyjskiej bezpieki.
Doszła do domu o wpół do piątej. Tomasz już spał. Jego włosy miały zapach kobiecego łona.
Co to jest kokieteria? Można by chyba powiedzieć, że jest to takie zachowanie, które ma temu drugiemu dać do zrozumienia, że zbliżenie seksualne byłoby możliwe, przy czym ta możliwość nie może nigdy wyglądać jak pewność. Mówiąc inaczej: kokieteria to nie zobowiązująca obietnica spółkowania.
Teresa stoi za kontuarem baru, a klienci, którym nalewa alkohol, ją kokietują. Czy ten ciągły zalew komplementów, dwuznaczników, dowcipów, propozycji, uśmiechów i spojrzeń jest jej niemiły? W ogóle nie. Ma nieodpartą ochotę, by wystawić na ten przypływ swe ciało (to obce ciało, które chce wygnać w świat).
Tomasz ciągle ją przekonuje, że miłość i fizyczne zbliżenie to są dwie zupełnie różne rzeczy. Nie chciała tego zrozumieć. Teraz jest otoczona przez mężczyzn, do których nie czuje cienia sympatii. Jak by to było kochać się z nimi? Pragnie to wypróbować przynajmniej w formie nie zobowiązującej obietnicy, którą nazywamy kokieterią. Żeby nie było nieporozumienia: nie chce rewanżować się Tomaszowi. Chce znaleźć wyjście z labiryntu. Wie, że stała mu się ciężarem; traktuje sprawy zbyt poważnie, z wszystkiego robi tragedie, nie umie zrozumieć lekkości i barwnej nieważności miłości fizycznej. Chciałaby się tej lekkości nauczyć! Marzy, by ktoś nauczył ją, jak nie być anachroniczną!
Jeśli dla innych kobiet kokieteria jest drugą naturą, rutyną bez znaczenia, to dla Teresy stała się ona polem do ważnych eksperymentów, które mają jej pokazać, do czego jest zdolna. Ale właśnie dlatego, że jest to dla niej takie ważne, kokieteria jej nie ma w sobie lekkości, jest nienaturalna, wymuszona, przesadna. Równowaga pomiędzy obietnicą a brakiem zobowiązania (na tym właśnie polega prawdziwa wirtuozeria kokieterii!) jest u niej zachwiana. Obiecuje zbyt gorliwie, niedostatecznie podkreśla, że obietnica jest nie zobowiązująca. Innymi słowy, wydaje się każdemu aż nadto przystępna. Kiedy potem mężczyźni domagają się spełnienia tego, co – jak im się wydawało – zostało im obiecane, natrafiają na gwałtowny opór, którego nie mogą sobie wyjaśnić inaczej, niż jako wyrachowanie i złośliwość Teresy.
Na wolnym stołku przy barze przysiadł szesnastoletni mniej więcej chłopiec. Powiedział kilka wyzywających zdań, które pozostały potem w rozmowie, jak na rysunku pozostaje błędne pociągnięcie pióra, którego nie można zmazać.
– Ma pani piękne nogi – powiedział do niej.
– A co, widzi pan przez bufet – odburknęła.
– Znam panią z ulicy – wyjaśnił, ale w tym momencie już odwróciła się od niego i obsługiwała innego klienta. Zamówił potem koniak. Odmówiła.
– Mam już osiemnaście lat – obruszył się.
– To niech mi pan pokaże legitymację – powiedziała Teresa.
– Nie pokażę.
– To niech pan pije lemoniadę.
Chłopiec podniósł się bez słowa ze stołka i odszedł. Mniej więcej za pół godziny znów wrócił i usiadł przy barze. Jego gesty były nieskoordynowane i na trzy metry można było wyczuć z jego ust alkohol.
– Lemoniadę! – zawołał.
– Pan jest pijany – powiedziała Teresa.
Chłopiec pokazał na tabliczkę, która wisiała na ścianie za Teresą: Podawanie alkoholu młodzieży do lat osiemnastu wzbronione.
– Tam jest napisane, że nie może mi pani podać alkoholu – powiedział, mierząc w Teresę szerokim gestem. – Ale nigdzie nie jest napisane, że nie mam prawa być pijany.
– Gdzie się pan tak urządził? – spytała Teresa.
– W knajpie naprzeciwko – śmiał się i znów domagał się lemoniady.
– To czemu pan tam nie został?
– Bo chcę patrzeć na panią – odpowiedział chłopiec. – Ja panią kocham.
Jego twarz skrzywiła się dziwnie, kiedy to mówił. Teresa nie zrozumiała: wyśmiewa się? Kokietuje? Żartuje? Albo po prostu jest tak pijany, że nie wie, co mówi?
Postawiła przed nim lemoniadę i zajęła się innymi gośćmi.
Zdanie: „Kocham panią!” jak gdyby wyczerpało chłopca. Nic już nie powiedział, cicho położył na kontuarze pieniądze i zniknął niepostrzeżenie.
Ale gdy tylko odszedł, odezwał się mały, łysawy mężczyzna, który wypił właśnie trzecią wódkę:
– Pani powinna wiedzieć, że niepełnoletnim nie wolno podawać alkoholu!
– Przecież mu nie podałam! Dostał lemoniadę!
– Patrzyłem dobrze, czego mu tam pani do tej lemoniady dodała!
– Coś pan zmyśla! – krzyknęła Teresa.
– Jeszcze jedną wódkę – zakomenderował mężczyzna z łysiną i dodał. – Już od dawna panią obserwuję!
– To niech pan będzie wdzięczny, że może pan oglądać piękną kobietę i niech pan siedzi cicho! – odezwał się wysoki mężczyzna, który przed chwilą podszedł do baru i obserwował całą scenę.
– Pan się nie wtrąca! Co panu do tego?! – krzyczał mężczyzna z łysiną.
– A mógłby pan wyjaśnić, co to pana obchodzi? – zapytał wysoki mężczyzna.
Teresa nalała łysemu zamówioną wódkę, wypił jednym haustem, zapłacił i wyszedł.
– Dziękuję panu – powiedziała Teresa do wysokiego mężczyzny.
– Nie ma o czym mówić – odpowiedział i również wyszedł.
W kilka dni później znów zjawił się w barze. Kiedy go zobaczyła, uśmiechnęła się do niego jak do przyjaciela:
– Muszę panu raz jeszcze podziękować. Ten łysy często tu przychodzi i jest dość nieprzyjemny.
– Niech pani o nim zapomni.
– Czemu się mnie czepia?
– To jakiś zwykły pijaczek. Jeszcze raz bardzo panią proszę: niech pani o nim zapomni.
– Skoro pan mnie o to prosi, zapomnę o nim. Wysoki mężczyzna patrzył jej w oczy:
– Niech mi to pani obieca.
– Obiecuję.
– To piękne, słyszeć z pani ust, że coś mi pani obiecuje – powiedział mężczyzna i wciąż patrzył jej w oczy.
To była kokieteria: zachowanie, które daje do zrozumienia temu drugiemu, że zbliżenie seksualne jest możliwe, choć jednocześnie ta możliwość jest nie obowiązująca i teoretyczna.
– Jak to w ogóle możliwe, że w tej najobrzydliwszej dzielnicy Pragi można spotkać taką kobietę jak pani? A ona:
– A pan? Co pan robi w tej najobrzydliwszej dzielnicy Pragi? Powiedział jej, że mieszka niedaleko, że jest inżynierem i że ostatnio zaszedł tu przypadkiem, wracając z pracy.
Patrzyła na Tomasza, ale jej spojrzenie nie mierzyło w jego oczy, ale o dziesięć centymetrów wyżej, w jego włosy, które pachniały obcą kobietą.
Powiedziała:
– Tomasz… Ja już nie mogę tego wytrzymać. Wiem, że nie mam prawa się skarżyć. Od czasu, kiedy dla mnie wróciłeś do Pragi, zabroniłam sobie być zazdrosną. Nie chcę być zazdrosna, ale nie mam dość sił, by się przed tym bronić. Proszę cię, pomóż mi!
Wziął ją pod ramię i zaprowadził do parku, tam, gdzie przed laty chodzili często na spacery. Były tam ławki niebieskie, żółte, czerwone. Usiedli na jednej z nich i Tomasz powiedział:
– Rozumiem cię. Wiem, czego chcesz. Wszystko załatwiłem. Pójdziesz teraz na Petrzyn.
Strasznie jej się nie chciało iść; jej ciało było tak osłabłe, że nie mogła się podnieść z ławki. Ale nie umiała nie usłuchać Tomasza. Wstała z wysiłkiem.
Obejrzała się. Siedział wciąż na ławce i uśmiechał się do niej prawie wesoło. Zrobił ręką gest, który miał jej dodać odwagi.
Kiedy już weszła na stok Petrzyna, tej zielonej góry sterczącej w środku Pragi, uświadomiła sobie ze zdziwieniem, że nie ma tam ludzi. Było to dziwne, zazwyczaj spacerowały tam tłumy Prażan. Czuła w sercu lęk. ale góra była tak cicha, a cisza tak kojąca, że pozwoliła jej sobą zawładnąć. Szła pod górę, chwilami zatrzymywała się i oglądała: widziała za sobą wieże i mosty, święci wygrażali pięściami i wlepiali w chmury kamienne spojrzenia. Było to najpiękniejsze miasto świata.
Doszła na górę. Za kioskami z lodami, pocztówkami i herbatnikami (nie było w nich żadnego sprzedawcy) słał się rozległy trawnik z rzadka usiany drzewami. Zobaczyła na nim kilku mężczyzn. Im bardziej się do nich zbliżała, tym jej krok stawał się wolniejszy. Było ich sześciu. Stali albo przechadzali się bardzo wolno jak gracze na polu golfowym, którzy przemierzają teren, ważą w ręku kij golfowy i starają się osiągnąć przed meczem jak najlepszą kondycję.
Potem podeszła do nich, blisko. Z tych sześciu ludzi przynajmniej trzech miało grać podobną do niej rolę, byli niepewni, wydawało się, że chcą zadać wiele pytań, ale boją się przeszkadzać, więc raczej milczą i rozglądają się pytająco.
Z pozostałych trzech promieniowała pełna zrozumienia życzliwość. Jeden z nich trzymał w ręku strzelbę. Kiedy zobaczył Teresę, skinął na nią z uśmiechem: „Tak, dobrze pani trafiła”. Skinęła głowę na przywitanie i czuła coraz silniejszy lęk.
Mężczyzna dodał:
– Żeby nie było nieporozumienia. To jest pani życzenie?
Można było łatwo odpowiedzieć: „Nie, nie, to nie jest moje życzenie”, ale nie mogła sobie wyobrazić, że miałaby rozczarować Tomasza. Jak by przed nim usprawiedliwiła swój powrót do domu? Powiedziała więc:
– Tak, oczywiście. To jest moje życzenie. Mężczyzna ze strzelbą kontynuował:
– Żebyśmy się dobrze zrozumieli. Pytam, ponieważ wykonujemy to tylko wtedy, kiedy mamy pewność, że ludzie, którzy do nas przychodzą, mają naprawdę ochotę umrzeć. My im tylko służymy. Popatrzył na Teresę pytająco, musiała go więc raz jeszcze zapewnić:
– Nie, proszę się nie lękać. To jest moje życzenie.
– Czy chce pani być pierwsza? – zapytał.
Chciała choć trochę oddalić egzekucję, więc powiedziała
– Nie, bardzo pana proszę. Jeśli to możliwe, chciałabym być ostatnia.
– Jak pani sobie życzy – powiedział i odszedł do innych. Dwaj jego pomocnicy nie byli uzbrojeni i opiekowali się po prostu ludźmi, którzy mieli umrzeć. Brali ich pod pachy i prowadzili po trawniku. Rozległa płaszczyzna trawy ciągnęła się aż do horyzontu. Skazańcy sami mogli wybrać sobie drzewo. Zatrzymywali się, rozglądali i długo nie mogli się zdecydować. Dwóch z nich wybrało wreszcie dwa platany, ale ten trzeci szedł wciąż dalej i dalej, jak gdyby żadne drzewo nie wydawało mu się godne jego śmierci. Pomocnik, który trzymał go delikatnie pod ramię, cierpliwie go prowadził, wreszcie mężczyzna stracił odwagę by iść dalej i zatrzymał się pod rozłożystym jaworem.
Potem pomocnicy zawiązali wszystkim trzem mężczyznom przepaski na oczach.
I tak stali na tym rozległym trawniku trzej mężczyźni przyciśnięci placami do pni drzew, każdy z przepaską na oczach i z głową zwróconą ku niebu.
Mężczyzna ze strzelbą wycelował i strzelił. Oprócz śpiewu ptaków nic nie było słychać. Strzelba miała tłumik. Było tylko widać, jak mężczyzna oparty o jawor zaczyna się osuwać.
Nie ruszając się z miejsca, mężczyzna ze strzelbą odwrócił się w innym kierunku i człowiek oparty o platan osunął się w kompletnej ciszy, a kilka chwil później (mężczyzna ze strzelbą znów odwrócił się na miejscu) upadł na trawie również trzeci rozstrzelany.
Jeden z pomocników milcząc podszedł do Teresy. Trzymał w ręce ciemnoniebieską wstęgę.
Zrozumiała, że chce jej przewiązać oczy. Pokręciła głową i powiedziała:
– Nie, chcę wszystko widzieć.
Ale to nie był prawdziwy powód. Nie czuła w sobie nic z bohatera, który jest zdecydowany odważnie spoglądać w oczy plutonu egzekucyjnego. Chciała tylko oddalić śmierć. Wydawało się jej, że w chwili, w której już będzie mieć przepaskę na oczach, znajdzie się w przedsionku śmierci, skąd nie będzie już powrotu.
Mężczyzna nie zmuszał jej do niczego i wziął ją pod ramię. Szli po szerokim trawniku i Teresa nie była w stanie wybrać żadnego z drzew. Nikt nie zmuszał jej do pośpiechu, ale wiedziała dobrze, że i tak nie może uciec. Kiedy zobaczyła przed sobą kwitnący kasztan, stanęła pod nim. Oparła się plecami o pień i spojrzała w górę: widziała prześwietloną słońcem zieleń i słyszała zniekształcone przez odległość odgłosy miasta, cichutkie i słodkie, jak gdyby grały tysiące skrzypiec.
Mężczyzna podniósł strzelbę.
Teresa poczuła, że jej odwaga niknie. Była zrozpaczona z powodu swej słabości, ale nie umiała jej opanować. Powiedziała:
– Ale ja tego nie chciałam.
Natychmiast opuścił lufę strzelby i powiedział bardzo łagodnie:
– Jeśli pani sobie tego nie życzyła, nie możemy tego zrobić. Nie mamy do tego prawa.
Jego głos był tak łagodny, jak gdyby usprawiedliwiał się przed Teresą za to, że nie może jej zastrzelić. Ta łagodność raniła jej serce, odwróciła się do drzewa, oparła twarz o jego korę i rozpłakała się.
Całe jej ciało trzęsło się od szlochu, a ona obejmowała pień, jakby to nie było drzewo, ale jej ojciec, którego straciła, jej dziadek, którego nigdy nie widziała, jej pradziadek, jej prapradziadek, jakiś strasznie stary mężczyzna, który przyszedł z najdalszych głębin czasu w postaci szorstkiej kory drzewa aby teraz dać jej oparcie. Potem odwróciła się. Trzej mężczyźni byli już daleko, brodzili w trawie jak golfiści, a strzelba w rękach jednego z nich naprawdę wyglądała jak kij golfowy.
Schodziła na dół ścieżkami Petrzyna, a w duszy czuła tęsknotę do mężczyzny, który miał ją zastrzelić i nie zastrzelił. Pragnęła go. Ktoś przecież musi jej pomóc! Tomasz jej nie pomoże. Tomasz ją posłał na śmierć. Musi jej pomóc ktoś inny!
Im bardziej zbliżała się do miasta, tym bardziej tęskniła do tamtego mężczyzny i tym bardziej bała się Tomasza. Nie wybaczy jej, że nie spełniła obietnicy. Nie wybaczy jej, że nie była dostatecznie odważna i że go zdradziła. Była już na ulicy, przy której mieszkali i wiedziała, że za chwilę go zobaczy. Bała się tego tak strasznie, że czuła ciężar w żołądku i chciało jej się wymiotować.
Inżynier zaprasza ją do swego mieszkania. Już dwa razy odmówiła. Tym razem zgodziła się.
Obiad zjadła jak zawsze na stojąco w kuchni, a potem wyszła. Nie było jeszcze drugiej.
Zbliżała się do jego domu i czuła, że nogi same, bez udziału jej woli zwalniają kroku.
Ale potem przyszło jej do głowy, że to właśnie Tomasz posyła ją do niego. To przecież on ciągle jej wyjaśniał, że miłość i seks nie mają ze sobą nic wspólnego a ona idzie teraz tylko po to, by wypróbować i potwierdzić jego słowa. Słyszy w duchu jego głos: „Rozumiem cię. Wiem czego chcesz. Wszystko załatwiłem. Wejdziesz na górę i wszystko zrozumiesz”.
Tak, nie robi niczego, wypełnia tylko rozkazy Tomasza.
Chce zostać u inżyniera tylko przez chwilę, wypiją tylko filiżankę kawy, chce tylko poczuć, co to znaczy dojść aż do granicy niewierności. Chce postawić swoje ciało na tej granicy, pozwolić mu tak stać przez chwilę jak pod pręgierzem, a potem, kiedy inżynier będzie chciał ją objąć, powie mu, jak powiedziała temu mężczyźnie ze strzelbą na Petrzynie: „Ale ja tego nie chciałam”.
A mężczyzna opuści lufę strzelby i powie łagodnym głosem: „Skoro pani sobie tego nie życzyła, nic się pani nie może stać. Nie mam do tego prawa”. A ona odwróci się do pnia drzewa i rozpłacze się.
Była to podmiejska kamienica, postawiona na początku wieku w robotniczej dzielnicy Pragi. Weszła do klatki schodowej o brudnych, bielonych wapnem ścianach. Wydeptane kamienne schody z żelazną poręczą zaprowadziły ją na pierwsze piętro. Teraz skręciła w lewo. Było to drugie drzwi, bez wizytówki i bez dzwonka. Zastukała.
Otworzył.
Całe mieszkanie składało się z jednego pomieszczenia przedzielonego po pierwszych dwóch metrach zasłonką, która stwarzała jakąś iluzję przedpokoju; stał tam stół z kuchenką elektryczną i lodówką. Kiedy weszła dalej, zobaczyła przed sobą pionowy prostokąt okna na końcu długiego i wąskiego pokoju, po jednej stronie stał regał z książkami, po drugiej tapczan i krzesło.
– Moje mieszkanie jest dość prymitywne – powiedział inżynier. – Mam nadzieję, że to pani nie odstrasza.
– Nie, nie odstrasza – odpowiedziała Teresa i patrzyła na ścianę, którą w całości zasłaniały półki z książkami. Ten mężczyzna nie ma nawet porządnego stołu, ale ma setki książek. To się Teresie spodobało i lęk, który czuła, trochę ucichł. Od dzieciństwa uważa książkę za znak tajnego bractwa. Człowiek, który ma w domu tyle książek, nie może jej skrzywdzić.
Zapytał, co jej może zaproponować. Wino?
– Nie, nie chcę wina. Jeśli już coś, to kawę.
Odszedł za zasłonkę, a ona podeszła do regałów. Jedna z książek ją zaciekawiła. Było to tłumaczenie „Króla Edypa” Sofoklesa. Jakie to dziwne, że jest tu właśnie ta książka! Przed wielu laty Tomasz dał ją Teresie do przeczytania i długo jej o niej opowiadał. Napisał potem ten artykuł do gazety, przez który całe ich życie wywróciło się do góry nogami. Przyglądała się grzbietowi książki. Jej widok uspokajał ją. Jak gdyby Tomasz zostawił tu swój ślad naumyślnie, jakby to był znak, że wszystko to on załatwił. Wyciągnęła książkę i otworzyła ją. Kiedy wysoki mężczyzna wróci zza zasłonki, spyta go, dlaczego ma tę książkę, czy ją czytał i co o niej myśli. W ten sposób rozmowa wymknie się z niebezpiecznego terytorium obcego mieszkania w intymny świat myśli Tomasza.
Potem poczuła rękę na ramieniu. Mężczyzna wziął z jej rąk książkę, włożył ją bez słowa na półkę i poprowadził Teresę w stronę tapczanu.
Znów przypomniało jej się zdanie, które powiedziała katowi z Petrzyna. Teraz powiedziała je na głos:,.Ale ja tego nie chciałam”.
Wierzyła, że jest to czarodziejskie zaklęcie, które natychmiast odmieni sytuację, ale w tym pokoju słowa te utraciły swą magiczną moc.
Wydaje się nawet, że sprowokowały mężczyznę do bardziej zdecydowanego działania: przycisnął ją mocno i położył rękę na jej piersiach.
Szczególna rzecz: to dotknięcie pozbawiło ją natychmiast uczucia lęku. Jak gdyby inżynier wskazał przez to dotknięcie na jej ciało, a ona sobie uświadomiła, że przecież w ogóle nie chodzi o nią (o jej duszę), ale właśnie tylko o ciało. O ciało, które ją zdradziło i które wygnała w świat pomiędzy inne ciała.
Rozpiął jej guziczek przy bluzce i dał do zrozumienia, że sama ma rozpiąć resztę. Ale ona nie odpowiedziała na ten rozkaz. Wygnała w świat swe ciało, ale nie chciała brać za nie żadnej odpowiedzialności. Nie broniła się. ale też mu nie pomagała. Dusza chciała w ten sposób powiedzieć, że co prawda nie zgadza się z tym, co się dzieje, ale zdecydowała się pozostać neutralna.
Rozebrał ją prawie nieruchomą. Kiedy ją pocałował, jej wargi nie odpowiedziały na dotknięcie jego warg. Ale potem nagle poczuła wilgoć między nogami i przestraszyła się.
Czuła podniecenie, tym większe, że było sprzeczne z jej wolą. Dusza już, co prawda, cicho pogodziła się ze wszystkim, co się działo, ale wiedziała również, że jeśli podniecenie ma pozostać tak silne, zgoda nie śmie być wypowiedziana. Gdyby powiedziała głośno „tak”, gdyby chciała dobrowolnie wziąć udział w scenie miłosnej, podniecenie by opadło. Ponieważ duszę podniecało właśnie to, ze ciało działa wbrew jej woli, że ją zdradza, a ona się tej zdradzie przygląda. Potem ściągnął z niej figi i stanęła całkiem naga. Dusza widziała nagie ciało w objęciach obcego mężczyzny i wydawało jej się to niewiarygodne, jak gdyby patrzyła z bliska na planetę Mars. Światło nieprawdopodobieństwa sprawiło, że po raz pierwszy jej ciało utraciło banalność; po raz pierwszy patrzyła na nie z oczarowaniem, widziała całą jego wyjątkowość, całą jego osobowość, niezwykłość. Nie było to najzwyczajniejsze ze wszystkich ciał (tak je widziała dotychczas), ale najbardziej niezwykłe. Dusza nie mogła oderwać wzroku od znamienia, okrągłej, brązowej plamki umieszczonej dokładnie nad trójkątnym owłosieniem, wydawało się jej, że to znamię jest pieczęcią, którą ona sama (dusza) wycisnęła na ciele i że obcy członek porusza się w świętokradczej bliskości tej świętej pieczęci.
A kiedy potem spojrzała na jego twarz, uświadomiła sobie, że nigdy nie dała zgody na to, aby ciało, na którym jej dusza wyryła swój podpis, znalazło się w objęciach kogoś, kogo nie zna i nie chce znać. Wypełniła ją oślepiająca nienawiść. Zebrała w ustach ślinę, żeby ją wypluć w twarz temu obcemu mężczyźnie. On obserwował ją równie łakomie jak ona jego; spostrzegł jej gniew i jego ruchy na jej ciele przyspieszyły się. Teresa czuła, jak z daleka zbliża się do niej rozkosz i zaczęła krzyczeć: „nie! nie! nie!”, broniła się przed nadchodzącą rozkoszą, a kiedy tak się broniła, powstrzymywana rozkosz rozpływała się po całym jej ciele, nie miała bowiem którędy uciec; rozchodziła się po jej ciele jak morfina wstrzyknięta do żyły. Miotała się w jego objęciach, młóciła wokół rękami i pluła mu w twarz.
Muszle klozetowe w nowoczesnych łazienkach wyrastają z podłóg jak kwiaty lilii wodnej. Architekt stara się, by ciało mogło zapomnieć o swej nędzy i żeby człowiek nie wiedział, co dzieje się z odpadkami jego wnętrzności, kiedy szumi nad nimi potok spuszczanej z rezerwuaru wody. Sieć kanałów, mimo że sięga swymi mackami aż do naszych mieszkań, jest przed naszym wzrokiem pieczołowicie ukryta i możemy nic nie wiedzieć o nie kończącej się Wenecji gówna, na której zbudowano nasze łazienki, sypialnie, sale bankietowe i parlamenty.
Ubikacja w starej, przedmiejskiej kamienicy w praskiej robotniczej dzielnicy nie miała w sobie hipokryzji; podłogę ułożono z szarych kafli, pośród których sterczała biedna, sieroca muszla klozetowa. Kształt jej nie przypominał kwiatu nenufaru. Wyglądała dokładnie na to, czym była w istocie: na rozszerzone zakończenie rury kanalizacyjnej. Nie było na niej nawet drewnianej deski klozetowej i Teresa musiała usiąść na zimnej, emaliowanej blasze.
Siedziała na muszli; nagła potrzeba opróżnienia wnętrzności była pragnieniem, by dojść do ostatecznej granicy poniżenia, być w jak największym stopniu, być w pełni ciałem, tym ciałem, o którym matka mówiła, że służy do trawienia i wydalania. Teresa wypróżnia swe wnętrzności i ma w tym momencie uczucie nieskończonego smutku i samotności. Nic nie jest nędzniejsze od jej nagiego ciała siedzącego na tym rozszerzonym zakończeniu rury kanalizacyjnej.
Dusza jej utraciła ciekawość widza; nie ma w niej już ironii ani pychy; ukryła się znów gdzieś w głębiach ciała, na dnie wnętrzności i z rozpaczą czeka, aby ktoś ją przywołał, aby mogła wyjść na zewnątrz.
Podniosła się z muszli klozetowej i weszła za przepierzenie. Dusza drżała w ciele, które było nagie i odtrącone. Czuła jeszcze na swym odbycie dotkniecie papieru, którym się podcierała.
I w tym momencie nastąpiło coś, czego potem nie mogła zapomnieć: zapragnęła iść do niego do pokoju i usłyszeć jego głos, jego czułość. Gdyby przemówił do niej cichym, głębokim głosem, dusza ośmieliłaby się wyjść na powierzchnię ciała, a ona rozpłakałaby się. Objęłaby go w ten sam sposób, w jaki we śnie obejmowała szeroki pień kasztana.
Stała w sionce i starała się powściągnąć tę niezrozumiałą chęć, by się na jego oczach rozpłakać. Wiedziała, że jeśli się nie opanuje, dojdzie do czegoś, czego wcale nie chciała. Zakocha się w nim. W tej chwili z wnętrza zabrzmiał jego głos. Słysząc ten głos sam w sobie (nie widząc jednocześnie wysokiej sylwetki inżyniera) stanęła zaskoczona. Głos był cienki i wysoki. Jak to się stało, że dotychczas sobie tego nie uświadomiła?
Prawdopodobnie tylko dzięki zaskakującemu i nieprzyjemnemu wrażeniu, jakie zrobił na niej timbre jego głosu, zdołała opanować pokusę. Weszła do środka, schyliła się nad rozrzuconym ubraniem, szybko się ubrała i wyszła.
Wracała ze sklepu z Kareninem niosącym w pysku rogalika. Ranek był chłodny, chwycił lekki przymrozek. Przechodzili właśnie koło osiedla, gdzie na wielkich przestrzeniach między domami ludzie porobili sobie małe działki i ogródki. Karenin zatrzymał się nagle i patrzył z wytężeniem w tamtym kierunku. Ona spojrzała również, ale nie zauważyła niczego szczególnego. Karenin ciągnął ją za sobą, dawała się prowadzić. Potem dopiero ujrzała w bruździe zamarzniętej gliny pustego zagonku czarną główkę wrony z wielkim dziobem. Główka bez ciała nieznacznie poruszała się, a dziób wydawał od czasu do czasu smutny, chrapliwy dźwięk.
Karenin był tak wytrącony z równowagi, że wypuścił rogalika. Teresa musiała przywiązać go do drzewa, bała się, że zrobi wronie krzywdę. Potem uklękła i starała się odgarnąć ziemię udeptaną wokół pogrzebanego za życia ptaka. Nie było to łatwe. Złamała sobie paznokieć, zaczęła ciec krew.
W tej chwili tuż obok niej upadł kamień. Obejrzała się i ujrzała za rogiem dwóch zaledwie dziesięcioletnich chłopców. Wstała. Dostrzegli jej ruch, psa przy drzewie i uciekli.
Znów uklękła na ziemi i odgarniała glinę. Wreszcie wyciągnęła wronę z jej grobu. Ale ptak był jak sparaliżowany; nie mógł chodzić ani się unieść. Otuliła go czerwonym szalikiem, który miała na szyi i lewą ręką przycisnęła do siebie. Prawą odwiązała Karenina od drzewa; musiała użyć wszystkich sił, aby ściągnąć smycz i utrzymać go tuż przy nodze. Zadzwoniła do drzwi, ponieważ nie miała wolnej ręki, aby odnaleźć klucz w kieszeni. Tomasz jej otworzył. Podała mu smycz z Kareninem. „Trzymaj go!” – zakomenderowała i zaniosła wronę do łazienki. Położyła ją na ziemi pod umywalką. Wrona szamotała się, ale nie mogła się ruszyć z miejsca. Wyciekała z niej jakaś gęsta, żółta ciecz. Podesłała pod umywalką jakieś stare szmaty, żeby wronie nie było zimno od chłodnych kafelków. Ptak co chwila machał rozpaczliwie zranionym skrzydłem, a jego dziób sterczał w górę jak wyrzut.
Usiadła na krawędzi wanny i nie mogła spuścić wzroku z umierającej wrony. W jej sierocym opuszczeniu widziała obraz własnego losu i kilkakrotnie powiedziała sobie: nie mam na świecie nikogo oprócz Tomasza.
Czy historia z inżynierem uświadomiła jej, że erotyczne przygody nie mają nic wspólnego z miłością? Że są lekkie i bez wagi? Czy stała się spokojniejsza?
Ani trochę.
W myślach wciąż powraca do tej sceny: wychodzi z ubikacji i jej ciało stoi w sieni nagie i odtrącone. Dusza drży, przerażona, schowana głęboko we wnętrznościach. Gdyby w tym momencie mężczyzna, który znajdował się w pokoju, zwrócił się do jej duszy, byłaby skłonna rozpłakać się i paść mu w objęcia.
Wyobraziła sobie, że zamiast niej stoi w sionce któraś z kochanek Tomasza, a zamiast inżyniera w pokoju siedzi Tomasz. Powiedziałby tej dziewczynie jedno tylko słowo, a ona objęłaby go z płaczem. Teresa wie, że tak wyglądają chwile, w których rodzi się miłość: kobieta nie może się oprzeć głosowi, który wywołuje na zewnątrz jej duszę, mężczyzna nie może się oprzeć kobiecie, której dusza jest wrażliwa na jego głos. Tomasz nigdzie nie jest bezpieczny wobec groźby miłości i Teresa musi lękać się o niego w każdej minucie, w każdej godzinie. Co jest jej bronią? Tylko jej wierność. Oddała mu ja zaraz na początku, pierwszego dnia, jak gdyby zdawała sobie sprawę, że nie ma niczego innego do ofiarowania. Ich miłość jest budowlą przedziwnie niesymetryczną: spoczywa na absolutnej pewności jej wierności jak mamuci pałac na jednym słupie.
Wrona już prawie nie poruszała skrzydłami i tylko od czasu do czasu drgała jej zraniona, złamana nóżka. Teresa nie chciała oddalić się od niej, jak gdyby czuwała u łóżka umierającej siostry. Jednak odeszła w końcu do kuchni, żeby zjeść szybko obiad. Kiedy wróciła, wrona była martwa.
W pierwszym roku miłości Teresa w trakcie aktu miłosnego krzyczała i ten krzyk – jak już powiedziałem – chciał oślepić i zagłuszyć zmysły. Później krzyczała mniej, ale jej dusza była wciąż zaślepiona miłością i nic nie widziała. Dopiero kiedy kochała się z inżynierem, nieobecność miłości pozwoliła jej duszy przejrzeć.
Znów była w saunie i stała przed lustrem. Przyglądała się sobie i w duchu widziała scenę cielesnej miłości w mieszkaniu inżyniera. To, co z niej zapamiętała, to nie był kochanek. Szczerze mówiąc nie umiałaby nawet go opisać, chyba w ogóle nie zwróciła uwagi na to, jak wyglądał nago. To, co pamiętała (i na co teraz, podniecona, patrzyła do lustra), to było jej własne ciało; jej krocze i okrągła plama tuż nad nim. Ta plamka, która dotychczas była dla niej tylko prozaiczną skazą, wryła się w jej myśli. Pragnęła znowu i znowu widzieć ją w tym niewiarygodnym sąsiedztwie obcego męskiego członka.
Nie mogę nie podkreślić tego jeszcze raz: nie chciała oglądać organów płciowych obcego mężczyzny. Chciała widzieć swoje przyrodzenie w sąsiedztwie obcego członka. Nie tęskniła do ciała kochanka. Tęskniła do własnego ciała, nagłe odkrytego, najbliższego i najbardziej obcego, najbardziej podniecającego.
Przyglądała się swemu ciału, pokrytemu drobniutkimi kropelkami, które pozostawił na nim prysznic i myślała o tym, że w najbliższych dniach inżynier znowu zajdzie do jej baru. Pragnęła, żeby przyszedł, pragnęła, aby zaprosił ją do siebie! Niezmiernie tego pragnęła.
Codziennie bała się, że inżynier przyjdzie do baru i że nie będzie mu umiała powiedzieć: „nie”. Kiedy dni mijały, obawa, że przyjdzie zmieniła się w strach, że nie przyjdzie.
Upłynął miesiąc i inżynier nie zjawił się. Teresa nie umiała sobie tego wytłumaczyć. Rozczarowana tęsknota odeszła na bok i przyszło zaniepokojenie: dlaczego nie przyszedł?
Obsługiwała klientów. Był wśród nich znów mężczyzna z łysiną, który kiedyś na nią napadł, że nalewa alkohol niepełnoletnim. Opowiadał głośno sprośny dowcip, ten sam, który słyszała sto razy z ust pijaków, którym kiedyś w małym mieście podawała piwo. Znów jej się wydawało, że wraca do niej świat matki i dlatego dość brutalnie przerwała łysemu mężczyźnie.
Mężczyzna obraził się
– Nie będzie mnie pani pouczać! Może być pani zadowolona, że dajemy tu pani pracować!
– Kto: my? Kto to jest: my?
– My – odpowiedział mężczyzna i zamówił następną wódkę. – I proszę sobie zapamiętać, że mnie pani obrażać nie będzie!
Potem wskazał na szyję Teresy, wokół której był okręcony sznur tanich pereł:
– Skąd pani ma te perły? Przecież nie od męża, który zajmuje się myciem okien! Tego nie stać na to, żeby kupować prezenty! Klienci to pani dają, co? Ciekawe za co…
– Proszę natychmiast się zamknąć – zasyczała Teresa. Mężczyzna starał się złapać w palce naszyjnik:
– Proszę sobie dobrze zapamiętać, że prostytucja jest u nas zabroniona!
Karenin podniósł się, oparł się przednimi łapami o blat i zawarczał.
Ambasador powiedział:
– To był ubek.
– Jeśli jest ubekiem, powinien się zachowywać dyskretnie – zaoponowała Teresa. – Cóż to za tajna policja, która przestaje być tajna.
Ambasador usadowił się na swojej kozetce i podwinął nogi pod siebie – nauczył się tego na kursach jogi. Nad nim, w ramce, uśmiechał się Kennedy, dając jego słowom szczególne błogosławieństwo.
– Pani Teresko – powiedział ojcowskim tonem – ubecy mają kilka funkcji. Pierwsza jest klasyczna. Podsłuchują rozmowy ludzi i informują o nich swoich zwierzchników.
Druga funkcja to zastraszanie. Dają nam do zrozumienia, że mają nas w swojej władzy i chcą, żebyśmy się ich bali. O to starał się pani łysoń.
Trzecia funkcja polega na tym, że starają się zainscenizować sytuacje, które mogłyby nas skompromitować. Dziś już nikt nie jest zainteresowany tym, by nas oskarżać o spisek przeciwko państwu, ponieważ to by nam tylko zyskało nową sympatię ludzi. Raczej będą się starali znaleźć nam w kieszeni haszysz albo udowodnić nam, że zgwałciliśmy dwunastoletnią dziewczynkę. Zawsze znajdą jakąś dziewczynkę, która to poświadczy.
Znów przypomniał jej się inżynier. Jak to możliwe, że już nigdy potem nie przyszedł?
Ambasador kontynuował:
– Chcą zapędzić ludzi do pułapki, żeby pozyskać ich do współpracy i z ich pomocą zastawić następne sidła na następnych ludzi i zrobić powoli z całego narodu rodzaj organizacji konfidentów.
Teresa nie myślała już o niczym innym, tylko o tym, że inżyniera przysłała do niej policja. Kim był dziwny chłopiec, który upił się w gospodzie naprzeciwko i wyznawał jej miłość? Łysy ubek napadł na nią w związku z nim, a inżynier stanął w jej obronie. Wszyscy trzej grali swoje role w z góry przygotowanym scenariuszu, który miał na celu pozyskać jej sympatię dla mężczyzny, który później miał ją uwieść. Jak to możliwe, że nie przyszło jej to do głowy? Przecież to mieszkanie było tak dziwne i w ogóle nie pasowało do tego człowieka! Dlaczego elegancko ubrany inżynier miałby mieszkać w tak nędznej norze? Czy był w ogóle inżynierem? Jeśli był inżynierem, w jaki sposób zwolnił się z pracy o drugiej po południu? Czy inżynier czytałby Sofoklesa? Nie, to nie była biblioteka żadnego inżyniera! To pomieszczenie przypominało raczej zarekwirowane mieszkanie jakiegoś zaaresztowanego intelektualisty. Kiedy miała dziesięć lat i zamknęli jej ojca, również zarekwirowali mieszkanie, a w nim całą bibliotekę. Kto wie, do czego potem wykorzystywali to mieszkanie.
Teraz stało się jasne, czemu już nigdy nie przyszedł. Spełnił swoje zadanie. Jakie? Pijany ubek zdradził się niechcący, kiedy powiedział – „Prostytucja jest u nas zabroniona, proszę to sobie zapamiętać!” Domniemany inżynier będzie świadczyć, że przespała się z nim i domagała się od niego pieniędzy! Będą grozić jej skandalem i szantażować ją, by składała donosy na ludzi, którzy piją przy jej barze.
– Ta pani historia jest kompletnie niegroźna – uspokajał ją ambasador.
– Chyba tak – odpowiedziała matowym głosem i odeszła z Kareninem w nocne ulice Pragi.
Ludzie najczęściej uciekają przed swymi zmartwieniami w przyszłość. Wyobrażają sobie na drodze czasu linię, poza którą ich dzisiejsze zmartwienie przestaje istnieć. Ale Teresa nie widzi przed sobą żadnej takiej linii. Pocieszyć ją może tylko spojrzenie wstecz. Znów była niedziela. Wsiedli do auta i pojechali daleko za Pragę.
Tomasz siedział za kierownicą. Teresa obok niego, a Karenin od czasu do czasu nachylał się ku nim z tylnego siedzenia i lizał ich po uszach. Po dwóch godzinach przyjechali do małego uzdrowiska, w którym spędzili razem przed sześciu laty kilka dni i chcieli tam przenocować.
Zatrzymali samochód na ryneczku i wysiedli. Nic się nie zmieniło. Naprzeciwko stał hotel, w którym kiedyś mieszkali, a przed nim stara lipa. Na lewo od hotelu ciągnęła się stara drewniana kolumnada, na której końcu tryskało do marmurowej misy źródło, nad którym dziś, tak jak wówczas, nachylali się ludzie ze szklaneczkami w dłoniach.
Potem Tomasz znów wskazał ręką na hotel. Coś się jednak zmieniło. Kiedyś nazywał się Grand, a teraz jest na nim napis Bajkał. Popatrzyli na tabliczkę na rogu domu: Plac Moskiewski. Potem szli (Karenin biegł obok nich bez smyczy) wszystkimi ulicami, które znali i czytali ich nazwy: była tam ulica Stalingradzka, ulica Lenin-gradzka, ulica Rostowska, ulica Nowosybirska, ulica Kijowska, ulica Odesska, dom uzdrowiskowy Czajkowski, dom uzdrowiskowy Tołstoj, dom uzdrowiskowy Rymski-Korsakow, był hotel Suworow, kino Górki i kawiarnia Puszkin. Wszystkie nazwy zostały przejęte z rosyjskiej geografii i rosyjskiej historii.
Teresa przypomniała sobie pierwsze dni inwazji. Ludzie we wszystkich miastach pozdejmowali tabliczki z nazwami ulic, a na szosach zdejmowali drogowskazy, na których były napisane nazwy miast. W ciągu jednej nocy ziemia stała się bezimienna. Przez siedem dni rosyjskie wojska błądziły po kraju nie wiedząc, gdzie są. Oficerowie szukali budynków redakcji, radia, telewizji, żeby je obsadzić, ale nie mogli ich znaleźć. Pytali ludzi, ale ci wzruszali ramionami, albo podawali fałszywe nazwy i fałszywy kierunek.
Po latach okazuje się nagle, że ta chwilowa anonimowość była dla kraju niebezpieczna. Ulice i domy nie mogły już powrócić do swych dawnych nazw. W ten sposób czeskie uzdrowisko stało się jakąś imaginacyjną małą Rosją, a przeszłość, której Teresa przyjechała tu szukać, okazała się skonfiskowana. Nie można było tu nocować.
Wracali do auta milcząc. Myślała o tym, że wszystkie rzeczy i ludzie występują w przebraniu. Stare czeskie miasto okryło się rosyjskimi nazwami. Czesi, którzy fotografowali inwazję, pracowali w rzeczywistości dla tajnej policji. Człowiek, który posyłał ją na śmierć, miał na twarzy maskę Tomasza. Policjant występował pod mianem inżyniera, a inżynier chciał grać rolę mężczyzny z Petrzyna. Tajny znak książki w jego mieszkaniu był fałszywy i miał ją sprowadzić na bezdroże.
Kiedy teraz przypomniała sobie książkę, którą tam trzymała w ręku, coś sobie nagle uświadomiła i oblało ją gorąco. Jak to było? Inżynier powiedział, że przyniesie kawę. Podeszła do regału i wyciągnęła „Króla Edypa” Sofoklesa. Inżynier potem wrócił. Ale bez kawy!
Wciąż i wciąż powracała pamięcią do tej sytuacji: kiedy poszedł po kawę, jak długo go nie było? Z pewnością co najmniej minutę, może dwie, chyba trzy. Co robił tak długo w tej miniaturowej sionce? Poszedł do ubikacji? Teresa stara się przypomnieć sobie, czy słyszała skrzypnięcie drzwi albo szum spuszczanej wody. Nie, wody nie słyszała z pewnością, to by zapamiętała. Jest też niemal pewna, że drzwi się nie zamknęły. Cóż więc robił w tej sionce?
Nagle wszystko wydało się aż nadto jasne. Jeśli chcą złapać ją w pułapkę, nie wystarczy im tylko świadectwo inżyniera. Potrzebują nieodpartego dowodu. W ciągu tej podejrzanie długiej nieobecności inżynier instalował w sionce kamerę. Albo, co jest prawdopodobniejsze, wpuścił kogoś do środka, kogoś uzbrojonego w aparat fotograficzny, kogoś, kto potem ich fotografował ukryty za zasłonką.
Jeszcze przed kilku tygodniami śmiała się z Prochazki, który nie wiedział, że żyje w obozie koncentracyjnym, w którym nie istnieje żadna prywatność. A cóż ona sama? Kiedy odeszła z domu matki, wyobrażała sobie naiwnie, że raz na zawsze stała się panem swej prywatności. Ale dom matki rozciąga się na cały świat i wyciąga po nią ręce. Teresa już przed nim nigdzie nie ucieknie.
Schodzili po schodach między ogrodami w kierunku placu, na którym zostawili auto.
– Co ci jest? – spytał Tomasz.
Zanim zdążyła mu odpowiedzieć, Tomasz kogoś pozdrowił.
Był to pięćdziesięciolatek z ogorzałą twarzą, wieśniak, którego Tomasz kiedyś operował. Od tego czasu posyłali go co rok na leczenie do tego uzdrowiska. Zaprosił Tomasza i Teresę na szklaneczkę wina. Ponieważ w Czechach psy nie mają wstępu do lokali publicznych, Teresa poszła zaprowadzić Karenina do samochodu, a mężczyźni tymczasem usiedli w kawiarni. Kiedy wróciła do nich, wieśniak mówił:
– U nas jest spokój. Wybrali mnie nawet dwa lata temu na przewodniczącego spółdzielni.
– Gratuluję – powiedział Tomasz.
– Wie pan, wiocha. Ludzie stamtąd uciekają. Ci na górze muszą być zadowoleni, że w ogóle ktoś tam chce siedzieć. Nas wyrzucić z pracy nie mogą.
– To by było idealne miejsce dla nas – powiedziała Teresa.
– Nudziłaby się tam pani. Tam niczego nie ma. Tam nie ma w ogóle niczego… Teresa przyglądała się ogorzałej twarzy rolnika. Wydał jej się bardzo miły. Po tak strasznie długim czasie ktoś znów wydał jej się miły! Wyobraziła sobie tę wieś: wieża kościoła, pole, lasy, zając biegnący bruzdą, myśliwy w zielonym kapeluszu. Nigdy nie mieszkała na wsi. Ten obraz miała w sobie tylko z opowiadań. Albo z lektury. Albo został wyciśnięty w jej podświadomości przez jakichś dalekich przodków. Pomimo to ten obraz był w niej, jasny i wyraźny jak zdjęcie prababci w albumie rodzinnym, albo jak jakaś stara rycina.
– Ma pan jeszcze kłopoty ze zdrowiem? – spytał Tomasz. Rolnik pokazał na miejsce w tyle karku, tam, gdzie czaszka łączy się z kręgosłupem.
– Tutaj miewam czasem bóle.
Nie podnosząc się z miejsca, Tomasz obmacał to miejsce ręką i jeszcze przez chwilę wypytywał swego byłego pacjenta. Potem powiedział:
– Ja nie mam już prawa zapisywać recept. Ale niech pan powie swemu lekarzowi, że rozmawiał pan ze mną i że radzę panu używać tego. Wyciągnął z portfela bloczek, wyrwał z niego kartkę. Wielkimi literami napisał na niej nazwę leku.
Wracali do Pragi.
Teresa myślała o zdjęciu, na którym widać jej nagie ciało w objęciach inżyniera. Pocieszała się: nawet, jeśli takie zdjęcie istnieje. Tomasz nigdy go nie zobaczy. To zdjęcie ma dla nich wartość tylko dlatego, że dzięki niemu będą mogli Teresę szantażować. Gdyby posłali fotografię Tomaszowi, przestałaby mieć dla nich jakąkolwiek wartość.
Ale jeśliby policja w międzyczasie doszła do wniosku, że Teresa nie ma dla nich żadnego znaczenia! W rym wypadku zdjęcie stałoby się dla nich niczym więcej niż zabawką i nikt nie będzie mógł zabronić, aby któryś z nich, ot tak, dla rozrywki, nie wsadził go do koperty i nie posłał na adres Tomasza.
Co by się stało, gdyby Tomasz otrzymał taką fotografię? Czy wygnałby ją? Może nie. Chyba nie. Ale krucha konstrukcja ich miłości rozpadłaby się natychmiast. Ponieważ konstrukcja ta stoi na jej wierności jak na jednym słupie, a miłość jest jak imperium – kiedy niknie idea, która je zrodziła, musi się i ono rozpaść.
Miała przed oczyma obraz: zając biegnący bruzdą, myśliwy w zielonym kapeluszu i wieża kościoła nad lasem.
Chciała powiedzieć Tomaszowi, że powinni odjechać z Pragi. Odejść daleko od dzieci, które zakopują w ziemię żywe wrony, daleko od ubeków, daleko od dziewczyn uzbrojonych w parasole. Chciała mu powiedzieć, że powinni przenieść się na wieś. Była to jedyna możliwość ratunku.
Zwróciła ku niemu twarz. Ale Tomasz milczał i patrzył na szosę przed sobą. Nie umiała przekroczyć bariery ciszy, która zaległa między nimi. Straciła odwagę do mówienia. Czuła się tak, jak wtedy, kiedy wracała z Petrzyna. Czuła ssanie w żołądku i chciało jej się wymiotować. Bała się Tomasza. Był dla niej zbyt silny, a ona była zbyt słaba. Wydawał jej rozkazy, których nie rozumiała. Starała się je wypełniać, ale nie umiała tego robić.
Pragnęła wrócić na Petrzyn i poprosić mężczyznę ze strzelbą, żeby mogła zawiązać wokół oczu opaskę i oprzeć się o pień kasztana. Chciało jej się umrzeć.
Obudziła się i stwierdziła, że jest sama w domu.
Wyszła na ulicę i poszła w stronę nabrzeża. Pragnęła zobaczyć Wełtawę. Chciała stanąć na brzegu i długo patrzeć w fale, dlatego że spojrzenie na płynącą wodę uspokaja i leczy. Rzeka płynie od wieków do wieków, a ludzkie historie rozgrywają się na jej brzegu. Dzieją się po to, by jutro je zapomnieć i aby rzeka płynęła dalej.
Oparła się o poręcz i patrzyła w dół. Było to na peryferiach Pragi, Wełtawa przepłynęła już prawie przez miasto, miała za sobą sławę Hradczan i kościołów, była jak aktorka po przedstawieniu, zmęczona i zamyślona. Płynęła między brudnymi brzegami obramowanymi płotami i murami, za którymi stały fabryki i opuszczone boiska.
Długo już patrzyła w wodę, która wydawała jej się coraz smutniejsza i ciemniejsza, kiedy nagle zobaczyła pośrodku rzeki jakiś przedmiot, czerwony przedmiot. Tak, była to ławka. Drewniana ławka ogrodowa na metalowych nogach, ławka, jakich pełno w praskich parkach. Płynęła powoli środkiem Wełtawy. Za nią następna ławka. I następna, i następna i dopiero teraz widzi, że z miasta odpływają wodą ławki z praskich parków, jest ich dużo, coraz więcej, płyną po wodzie jak jesienne liście, które woda niesie z lasów, czerwone, żółte, niebieskie.
Obejrzała się za siebie, jak gdyby chciała spytać ludzi, co to ma oznaczać. Dlaczego odpływają po wodzie ławki z praskich parków? Ale ludzie przechodzili obok obojętnie i było im wszystko jedno, czy jakaś rzeka płynie od wieków przez środek ich nie-wiecznego miasta. Znów zapatrzyła się na rzekę. Było jej niezmiernie smutno. Rozumiała, że to, co ogląda oznacza rozłąkę.
Główna partia ławek zniknęła już z jej pola widzenia i pojawiło się jeszcze kilka ostatnich maruderów, jeszcze jedna żółta ławka, a potem jeszcze jedna, niebieska, ostatnia.