30 Zakład

Łagodny nocny wietrzyk przeleciał ponad Eianrod i zamarł. Rand, który siedział na kamiennej balustradzie szerokiego płaskiego mostu w samym sercu miasteczka, pomyślał, że pewnie ten wiatr niesie rozgrzane powietrze, ale po okresie spędzonym w Pustkowiu nie potrafił tego ocenić. Ciepły być może, jak na nocną porę, ale nie dość, by trzeba rozpiąć czerwony kaftan. Z przyjemnością patrzył na płynącą pod nim rzekę, na rozigrane cienie, które w księżycowym świetle rzucały na ciemną połyskliwą powierzchnię rozpędzone chmury. Rzeka nigdy nie była szeroka, lecz teraz jej wody płynęły o wiele węższym strumieniem. Siedział i wpatrywał się w jej nurt kierujący się na północ. O zabezpieczenia zadbał wcześniej; otaczały obozowisko Aielów rozbite wokół miasteczka. Sami Aielowie rozstawili straże tak gęsto, że nawet jaskółka nie prześlizgnęłaby się nie zauważona. Mógł poświęcić godzinę, szukając ukojenia w widoku wartko płynącej wody.

Z pewnością tak było lepiej niźli poprzedniej nocy, kiedy to musiał rozkazać Moiraine, żeby wyszła, bo inaczej nie mógłby pobierać nauk od Asmodeana. Zabrała się nawet za przynoszenie mu posiłków i rozmawiała z nim w trakcie ich spożywania, jakby zamierzała wepchnąć mu do głowy wszystko, co wiedziała, zanim dotrą do Cairhien. Nie umiał znieść jej błagań o pozwolenie pozostania — autentycznych błagań — tak jak poprzedniej nocy. W przypadku kobiety pokroju Moiraine takie zachowanie było tak nienaturalne, że aż miał ochotę się zgodzić, byle tylko położyć temu kres. Co najprawdopodobniej stanowiło powód, dla którego tak właśnie postępowała. O wiele lepiej spędzić godzinę na wsłuchiwaniu się w spokojne, miarowe pluskanie rzeki. Jeśli będzie miał szczęście, tej nocy Aes Sedai da mu spokój.

Pasy gliny, szerokości ośmiu, może dziesięciu kroków, które na obu brzegach oddzielały wodę od chwastów, zmieniły się w spękaną skorupę. Podniósł głowę, by spojrzeć na chmury przemykające po tarczy księżyca. Mógł spróbować zmusić je, by uroniły deszcz. Dwie fontanny w miasteczku wyschły, prawie połowa studni nie nadawała się do oczyszczenia z zalegającego w nich pyłu. Niemniej jednak „spróbować” było tu właściwym słowem. Już raz wywołał deszcz; cała sztuka polegała teraz na przypomnieniu sobie, jak tego dokonał. Gdyby mu się udało, to może mógłby wówczas sprawić, by tym razem nie był to potop i nawałnica, która łamie drzewa.

Asmodean mu nie pomoże; najwyraźniej nieszczególnie znał się na pogodzie. Na każdą rzecz, jakiej ten człowiek go nauczał, przypadały dwie inne, wobec których Asmodean albo wyrzucał ręce w bezradnym geście, albo zwodził go mglistymi obietnicami. Rand uważał kiedyś, że Przeklęci potrafią wszystko, że są wszechwiedzący. Jeśli jednak pozostali byli tacy jak Asmodean, to mieli nie tylko luki w wiedzy, ale również słabe strony. Mogło też w rzeczywistości być tak, iż on wiedział już więcej o pewnych rzeczach niż oni. Niż niektórzy, przynajmniej. Problem polegał na dowiedzeniu się, którzy to są. Semirhage władała pogodą niemalże równie kiepsko jak Asmodean.

Zadygotał, jakby to była noc w Ziemi Trzech Sfer. Asmodean nigdy mu tego nie powiedział. Lepiej słuchać wody i nie myśleć, jeśli tej nocy miał zamiar w ogóle zasnąć.

Podeszła do niego Sulin, z shoufą opuszczoną na ramiona, odsłaniającą jej krótkie, siwe włosy, i oparła się o balustradę. Żylasta Panna była uzbrojona jak do bitwy, w łuk, strzały, włócznie, nóż i skórzaną tarczę. To ona tej nocy dowodziła jego przyboczną strażą. Dwa tuziny innych Far Dareis Mai przykucnęło swobodnie na moście, w odległości dziesięciu kroków.

— Dziwna noc — zagaiła. — Grałyśmy w kości, ale ni stąd, ni zowąd, wszystkie, co do jednej, zaczęłyśmy wyrzucać same szóstki.

— Przykro mi — wypalił bez namysłu, za co obrzuciła go osobliwym spojrzeniem. Oczywiście nie miała o niczym pojęcia, nie chwalił się tym wszem i wobec. Zmarszczki, które rozsyłał jako ta’veren, rozkładały się na dziwaczne, losowe sposoby. Nawet Aielowie nie chcieliby podejść do niego bliżej niż na dziesięć mil, gdyby wiedzieli choć połowę.

Tego dnia pod trzema Kamiennymi Psami zapadła się ziemia i wpadli do gniazda jadowitych węży, jednakże żadne z kilkunastu ukąszeń nie natrafiło na nic prócz tkaniny. Wiedział, że to on nagina los. Tal Nethin, rymarz, który przeżył Taien, właśnie tego popołudnia potknął się o kamień i skręcił sobie kark, kiedy upadł na równy, porośnięty trawą grunt. Rand bał się, że to też jego dzieło. Ale dla odmiany, Bael i Jheran zakończyli waśń krwi między Shaarad i Goshien, kiedy wspólnie z nimi spożywał popołudniowy posiłek złożony z suszonego mięsa. Nadal nie znosili się wzajemnie i zdawali się nie rozumieć, co właściwie zrobili, ale stało się — przy wymianie ślubowań i przysiąg wody jeden przytrzymywał drugiemu kubek podczas picia. Dla Aielów przysięgi wody były bardziej wiążące od wszelkich innych; całe pokolenia być może przeminą, nim Shaarad i Goshien poważą się choćby na wzajemne podkradanie owiec, kóz albo bydła.

Zastanawiał się, czy te przypadkowe efekty kiedykolwiek zadziałają na jego korzyść; być może miało do tego dojść lada chwila. Co jeszcze zdarzyło się tego popołudnia, za co można by było obarczyć go winą, nie wiedział; nigdy nie pytał i wolał o tym nie słyszeć. Baelowie i Jheranowie tylko częściowo nadrabiali za Talów Nethinów.

— Od wielu dni nie widziałem ani Enaili, ani Adelin — zauważył. Zmiana tematu równie dobra jak każda inna. Te dwie dziewczyny zdawały się szczególnie zazdrosne o swoje miejsca w pełnionej przy nim straży. — Czy może są chore?

Spojrzenie, jakim obdarzyła go Sulin, było bardziej osobliwe od poprzedniego.

— Wrócą, kiedy odechce im się zabaw z lalkami, Randzie al’Thor.

Otworzył usta i zaraz je na powrót zamknął. Aielowie byli dziwni — lekcje Aviendhy częstokroć dziwność tę jeszcze dodatkowo uwydatniały, miast ją redukować — ale to zakrawało na jakiś absurd.

— No cóż, powiedz im, że są dorosłymi kobietami i że tak też powinny się zachowywać.

Nawet w nikłym świetle księżyca zauważył, że uśmiechnęła się z zadowoleniem.

— Będzie, jak Car’a’carn sobie życzy.

A to niby co miało znaczyć?

Przez chwilę mierzyła go wzrokiem, wydymając wargi w namyśle.

— Nie jadłeś jeszcze tego wieczora. Strawy zostało dość dla każdego, a ty nie napełnisz czyjegoś brzucha, gdy sam będziesz chodził głodny. Jeśli nie będziesz jadł, ludzie będą się martwić, żeś chory. I w końcu rozchorujesz się naprawdę.

Parsknął cichym śmiechem, podobnym do końskiego rżenia. W jednej chwili Car’a’carn, w następnej... Jeśli nie pójdzie po coś do jedzenia, Sulin prawdopodobnie sama mu przyniesie. I będzie usiłowała go karmić tak długo, aż nie pęknie.

— Będę jadł. Moiraine leży już pewnie pod kocami.

Jej zdziwione spojrzenie przyniosło mu satysfakcję; tym razem on powiedział coś, czego nie zrozumiała.

Kiedy zestawiał stopy na ziemię, usłyszał brzęk podków koni, które zdążały brukowaną ulicą w stronę mostu. Wszystkie Panny wyprostowały się w okamgnieniu, z zasłoniętymi twarzami i strzałami nasadzonymi na cięciwy. Dłoń Randa instynktownie powędrowała do pasa, ale nie znalazła miecza. Dostatecznie odstręczał Aielów tym, że jeździł konno i trzymał ten przedmiot przy siodle; uznał, że wcale nie musi jeszcze bardziej naruszać ich obyczajów przez przypasywanie znienawidzonego im oręża.

Konie szły stępa. Kiedy się zbliżyły, w otoczeniu eskorty złożonej z pięćdziesięciu Aielów, okazało się, że liczba jeźdźców nie dochodzi nawet do dwudziestu; zgarbione w siodłach sylwetki wyrażały rezygnację i zniechęcenie. Większość nosiła hełmy z szerokim okapem, spod napierśników wystawały bufiaste rękawy pasiastych taireniańskich kaftanów. Dwóch jadących na czele miało zdobnie pozłacane pancerze, hełmy zdobiły wielkie białe pióropusze, paski na rękawach zaś połyskiwały w świetle księżyca satyną. Dla odmiany sześciu mężczyzn, którzy zamykali tył kawalkady, niżsi i szczuplejsi od Tairenian, byli ubrani w ciemne kaftany i hełmy w kształcie dzwonów z otworem na twarz; dwaj mieli do pleców przymocowane krótkie laski, z których powiewały niewielkie proporce zwane con. Cairhienianie używali tych proporców, by móc odróżnić oficerów od szeregowców w czasie bitwy, a także dla oznakowania osobistej świty danego lorda.

Tairenianie z pióropuszami wytrzeszczyli na jego widok oczy, wymienili zaskoczone spojrzenia, po czym zsiedli z koni, by uklęknąć przed nim, hełmy wetknąwszy pod pachy. Byli młodzi, niewiele starsi od niego, obaj mieli ciemne bródki przystrzyżone w równy szpic zgodnie z modą obowiązującą wśród taireniańskiej arystokracji. Wgniecenia szpecące napierśniki, złocenia gdzieniegdzie łuszczące się świadczyły, że musieli już gdzieś skrzyżować miecze. Żaden nawet nie spojrzał na otaczających ich Aielów, jakby tamci mieli zniknąć, jeśli się ich zignoruje. Panny odsłoniły twarze, aczkolwiek nadal wyglądały na gotowe przeszyć klęczących włóczniami albo strzałami.

Za Tairenianami szedł Rhuarc w towarzystwie szarookiego Aiela, młodszego i nieco odeń wyższego; obaj przystanęli tuż za ich plecami. Mangin wywodził się z Jindo Taardad, zaliczał się do tych, którzy byli w Kamieniu Łzy. To Jindo przyprowadzili jeźdźców.

— Lordzie Smoku — zaczął pulchny, różowolicy lord — oby ma dusza sczezła, ale czy oni wzięli cię do niewoli?

Jego towarzysz, któremu odstające uszy i kluchowaty nos, nadawały mimo obecności spiczastej bródki wygląd farmera, nerwowym ruchem odgarniał raz za razem rzadkie włosy z czoła.

— Powiedzieli, że zabierają nas do jakiegoś osobnika, który ma przyjść o Świcie. Do Car’a’carna. O ile dobrze zapamiętałem, co mówił mój nauczyciel, to chyba oznacza jednego z wodzów. Wybacz mi, Lordzie Smoku. Jestem Edorion z Domu Selorna, a to Estean z Domu Andiama.

— A ja jestem Tym Który Przychodzi Ze Świtem — odparł spokojnie Rand. — I Car’a’carnem. — Nauczył się już radzić z takimi jak oni: młodymi lordami, którzy spędzali czas na piciu, hazardzie i uganianiu się za kobietami — kiedy przebywał w Kamieniu. Esteanowi oczy omal nie wyskoczyły z orbit; Edorion przez chwilę wyglądał na zaskoczonego, po czym powoli przytaknął, jakby nagle dostrzegł, że to wszystko ma sens.

— Powstańcie. Kim są wasi cairhieniańscy towarzysze? — Byłoby interesujące poznać Cairhienianina, który nie ucieka co sił w nogach na widok Shaido i w ogóle wszelkich Aielów. Mogli zresztą być pierwszymi poplecznikami, których napotkał w tym kraju, skoro towarzyszyli Edorionowi i Esteanowi. Pod warunkiem, że ojcowie obu Tairenian postąpili zgodnie z jego rozkazami. — Każcie, by wystąpili naprzód.

Estean powstał, mrugając ze zdziwieniem, ale Edorion, niemalże bez chwili wahania, odwrócił się i krzyknął donośnie:

— Meresin! Daricain! Chodźcie tu!

Jakby wołał na psy. Cairhieniańskie sztandary zakołysały się, kiedy wymienieni powoli zsiedli z koni.

— Lordzie Smoku. — Estean zawahał się, oblizując wargi, jakby doskwierało mu pragnienie. — Czyś ty... Czy to ty posłałeś Aielów przeciwko Cairhien?

— Wnoszę, że zaatakowali miasto, czy tak?

Rhuarc przytaknął, zaś Mangin dodał:

— Cairhien jeszcze się broni, jeśli im wierzyć. A w każdym razie broniło się jeszcze trzy dni temu.

Nie należało wątpić, iż jego zdaniem już się nie broni, a tak w ogóle, to że wcale go nie obchodzi los miasta zabójców drzew.

— Nie ja ich posłałem, Esteanie — odrzekł Rand, kiedy dołączyli do nich dwaj Cairhienianie; obaj przyklękli i ściągnęli hełmy, ukazując twarze rówieśników Edoriona i Esteana, z włosami wygolonymi w równej linii z uszami i czujnymi ciemnymi oczyma. — Ci, którzy atakują miasto to moi wrogowie, Shaido. Mam zamiar uratować Cairhien, o ile da się w ogóle jeszcze to uczynić:

Zgodnie z procedurą, musiał teraz powiedzieć Cairhienianom, by powstali; czas spędzony wśród Aielów sprawił, że prawie zapomniał o tym obyczaju obowiązującym po tej stronie Grzbietu Świata: kłaniania się i klękania na każdym kroku. Musiał też poprosić o przedstawienie się, i Cairhienianie wzajemnie wymienili swoje nazwiska. Porucznik lord Meresin z Domu Daganreda, płat jego con wypełniały faliste, pionowe linie, na przemian czerwone i białe, i porucznik lord Daricain z Domu Annalina, z con pokrytym drobnymi, czerwonymi i czarnymi kwadracikami. To, że są lordami, było dla niego zaskoczeniem. Wprawdzie w Cairhien istotnie lordowie dowodzili i kierowali żołnierzami, ale nie golili głów i nie zostawali sami żołnierzami. A może kiedyś tak było; najwyraźniej wiele się zmieniło ostatnimi czasy.

— Lordzie Smoku. — Meresin zająknął się nieznacznie, kiedy wymówił to miano. Podobnie jak Daricain był bladym, drobnym mężczyzną, o pociągłej twarzy i długim nosie, tyle że nieznacznie lepiej zbudowanym. Żaden z nich nie wyglądał na takiego, który ostatnio porządnie się najadł. Meresin pospiesznie ciągnął dalej, jakby się bał, że mu przerwą. — Lordzie Smoku, Cairhien się utrzyma. Jeszcze kilka dni, może z dziesięć albo dwanaście, ale musisz szybko przybyć mu z pomocą.

— Dlatego właśnie tu przyjechaliśmy — dodał Estean, obrzucając Meresina ponurym spojrzeniem. Obaj Cairhienianie odwzajemnili się tym samym, tyle że ich wyzywające miny były naznaczone rezygnacją. Estean odgarnął pasmo krętych włosów z czoła. — By szukać wsparcia. Grupy konnych posłano we wszystkich kierunkach, Lordzie Smoku. — Drżał mimo potu na skroni, a jego głos stał się przytłumiony, głuchy. — Było nas więcej, kiedy wyruszaliśmy. Widziałem Barena, jak, krzycząc przeraźliwie, spadał z konia, z włócznią, która przeszyła mu wątpia. Nigdy już nikomu nie podmieni karty. Z chęcią przyjąłbym kubek mocnej brandy.

Edorion, krzywiąc się, obrócił hełm w orękawicznionych dłoniach.

— Lordzie Smoku, miasto utrzyma się dłużej, ale nawet jeśli ci Aielowie zgodzą się walczyć z tamtymi, to pozostaje jeszcze kwestia, czy dasz radę doprowadzić ich tam na czas? Moim zdaniem dziesięć czy dwanaście dni to szacunek nader śmiały. Po prawdzie, przybyłem dlatego tylko, bo uznałem, że lepiej zginąć od włóczni, niźli dać się wziąć żywcem, kiedy tamci pokonają mury. Miasto pęka w szwach osi uchodźców, którzy umknęli Aielom; nie zostało w nim ni psa, ni gołębia, i nie wątpię, że niebawem zabraknie także szczurów. Jedyna z tego korzyść jest taka, że odkąd ten Couladin oblega mury, ewidentnie nikt się specjalnie nie przejmuje tym, kto przejmie Tron Słońca.

— Drugiego dnia wezwał nas, abyśmy się poddali Temu Który Przychodzi Ze Świtem — wtrącił Daricain, za co został zganiony ostrym spojrzeniem ze strony Edoriona.

— Couladin zabawia się jeńcami — dorzucił Estean. — Poza zasięgiem strzały, ale widzi to każdy, kto wejdzie na mury. Słychać też ich przeraźliwe krzyki. Oby ma dusza sczezła w Światłości, nie wiem, czy on próbuje nas złamać, czy też po prostu to lubi. Czasami pozwalają wieśniakom biec w stronę miasta, kiedy już są prawie bezpieczni, szpikują ich strzałami. Aczkolwiek w samym Cairhien jest bezpiecznie. To zwykli wieśniacy, ale... — Zawiesił głos i z trudem przełknął ślinę, jakby właśnie sobie przypomniał, jakie jest zdanie Randa odnośnie „zwykłych wieśniaków”. Rand spojrzał tylko na niego, ale on aż się skurczył, a potem wybąkał coś pod nosem na temat brandy.

W to chwilowe milczenie wkroczył Edorion.

— Lordzie Smoku, chodzi o to, że miasto utrzyma się do czasu twego przybycia, o ile przybędziesz szybko. My odeprzemy tylko pierwszy atak, Foregate bowiem stanęło w ogniu...

— Płomienie ogarnęły niemalże całe miasto — wtrącił Estean. Foregate, przypomniał sobie Rand, odrębne miasto otaczające mury Cairhien, było zasadniczo całe zbudowane z drewna. — Gdyby nie rzeka, byłaby to prawdziwa pożoga.

Drugi Tairenianin ciągnął swoje, wchodząc mu w słowa:

— ...jednakże lord Meilan dobrze zaplanował obronę, zaś Cairhienianie jak dotąd zdają się mieć mocne charaktery. — Dosięgły go krzywe spojrzenia ze strony Meresina i Daricaina, których albo nie zauważał, albo udawał, że nie zauważa. — Siedem dni, jeśli szczęście dopisze, najwyżej osiem. Gdybyś mógł...

Wydało się, że wraz z ciężkim westchnieniem z pulchnej sylwetki Edoriona uszło powietrze.

— Nie widziałem ani jednego konia — powiedział, jakby do siebie. — Aielowie nie jeżdżą konno. Żadną miarą nie dasz rady przemieścić pieszych na czas.

— Ile to potrwa? — Rand spytał Rhuarka.

— Siedem dni — padła odpowiedź. Mangin przytaknął, Estean zaś roześmiał się.

— Oby sczezła ma dusza, nam tyleż samo zabrało, by dotrzeć tutaj. Jeśli uważacie, że uda wam się pokonać tę drogę w takim samym czasie pieszo, to musicie być chyba... — Nagle świadom utkwionych w nim oczu Aiela, Estean odgarnął włosy z twarzy. — Znajdzie się jaka brandy w tej mieścinie? — mruknął.

— Nie idzie o to, jak szybko my pokonamy tę drogę — rzekł cicho Rand — tylko jak szybko wy tego dokonacie, jeśli każecie zsiąść z koni części waszych ludzi i wykorzystacie je jako zapasowe wierzchowce. Chcę, by Meilan i Cairhien wiedzieli, że pomoc jest w drodze. Jednakże ten, kto pojedzie, musi być pewien, że będzie umiał trzymać język za zębami, jeśli pojmą go Shaido. Nie jest moim życzeniem, by Couladin dowiedział się więcej, niż jest w stanie się dowiedzieć na własną rękę.

Estean zrobił się jeszcze bledszy niż Cairhienianie.

Meresin i Daricain jednocześnie padli na kolana, każdy pochwycił jedną z dłoni Randa do ucałowania. Pozwolił im, z całą cierpliwością, na jaką go było stać; jedna z tych rad Moiraine, w których kryła się odrobina zdrowego rozsądku, mówiła, że nie należy obrażać obyczajów innych, jakkolwiek by nie były dziwne albo nawet odstręczające, chyba że wydawałoby się to absolutnie konieczne, ale nawet wtedy należało dwa razy się nad tym zastanowić.

— Pojedziemy, Lordzie Smoku — obiecał Meresin. — Dziękuję ci, Lordzie Smoku. Dziękuję ci. Pod Światłością ślubuję, że umrę pierwej, niźli zdradzę bodaj jedno słowo komuś innemu prócz mego ojca albo Wysokiego Lorda Meilana.

— Oby los był ci łaskaw, Lordzie Smoku — dodał drugi. — Oby los był ci łaskaw, a Światłość wiecznie oświecała. Jestem twój aż do śmierci.

Rand pozwolił jeszcze Meresinowi powiedzieć, że i on jest jego, zanim zdecydowanym ruchem schował ręce za plecami i kazał im powstać. Nie podobał mu się sposób, w jaki na niego patrzyli. Edorion odnosił się do nich jak do psów, ale ci mężczyźni nie powinni na nikogo tak spoglądać, jakby rzeczywiście byli psami wpatrzonymi w swego pana.

Edorion zrobił głęboki wdech, wydymając przy tym różowe policzki, i powoli wypuścił powietrze.

— Sądzę, że skoro udało mi się dostać tutaj w jednym kawałku, to uda się i wrócić. Lordzie Smoku, wybacz, jeśli cię urażę, ale czy poważyłbyś się na zakład w wysokości, powiedzmy, tysiąca złotych koron, że naprawdę pokonacie taki szmat drogi w siedem dni?

Rand wytrzeszczył na niego oczy. Ten człowiek był równie paskudny jak Mat.

— Nie mam nawet stu koron w srebrze, nie mówiąc już o tysiącu w...

Wtrąciła się Sulin.

— On je ma, Tairenianinie — oznajmiła stanowczym głosem. — Przyjmie twój zakład, jeśli podniesiesz stawkę do dziesięciu tysięcy.

Edorion roześmiał się.

— Zgoda, kobieto. Zakład wart każdego miedziaka, nawet jeśli przegram. Jak się nad tym zastanowić, to jeśli wygram, i tak zapewne nie przeżyję, żeby wziąć swoje. Meresin, Daricain, chodźcie. — Również to zabrzmiało tak, jakby przywoływał psy do nogi. — Jedziemy.

Rand zaczekał, aż cała trójka wykona swoje ukłony i zacznie zawracać konie, i dopiero wtedy natarł na siwowłosą Pannę.

— Co to niby miało znaczyć, że ja mam tysiąc złotych koron? W życiu nie widziałem tysiąca koron, nie mówiąc już o dziesięciu tysiącach.

Panny wymieniły takie spojrzenia, jakby był umysłowo chory; podobnie Rhuarc i Mangin.

— Piąta część skarbu, który znajdował się w Kamieniu Łzy, należy do tych, którzy zdobyli Kamień, i zostanie zabrana, kiedy będą mogli go wynieść. — Sulin powiedziała to takim tonem, jakim się przemawia do dziecka, gdy się mu objaśnia najprostsze sprawy codziennego życia. — Jako wodzowi i dowodzącemu podczas bitwy jedna dziesiąta tej jednej piątej należy się tobie. Łza poddała się tobie jako wodzowi na mocy prawa triumfu, a zatem jedna dziesiąta Łzy również przypada tobie. A poza tym sam powiedziałeś, że możemy wziąć sobie jedną piątą z tych ziem jako... podatek, tak to nazwałeś. — Z trudem przypomniała sobie słowo; Aielowie nie znali podatków. — Jako Car’a’carnowi należy ci się również dziesiąta część tego.

Rand potrząsnął głową. Podczas wszystkich swoich rozmów z Aviendhą ani razu nie pomyślał, by zapytać, czy ta jedna piąta dotyczy również jego; nie był Aielem, Car’a’carn czy nie, i to wszystko nie wydawało się mieć z nim nic wspólnego. Cóż, być może nie był to podatek, ale mógłby to zużytkować w taki sam sposób, w jaki królowie wykorzystywali podatki. Niestety, nie było to dla niego jasne. Będzie musiał spytać Moiraine; tę jedyną rzecz przeoczyła w wykładach. Być może uznała, iż jest to tak oczywiste, że sam będzie wiedział.

Elayne by wiedziała, na co wydaje się podatki; z pewnością korzystanie z jej rad było o wiele bardziej zabawne niż z rad Moiraine. Pożałował, że nie ma pojęcia, gdzie ona jest. Prawdopodobnie nadal w Tanchico; poza ciągłym strumieniem życzliwości Egwene przekazywała mu niewiele więcej. Żałował, że nie może usadzić Elayne i kazać jej wyjaśnić treści tamtych dwóch listów. Czy Panny Włóczni, czy Dziedziczka Tronu Andoru, wszystkie kobiety były jednako dziwne. Z wyjątkiem być może Min. Ona śmiała się z niego, ale jej nigdy nie podejrzewał, że mówi jakimś obcym językiem. Teraz nie śmiałaby się. Jeśli ją jeszcze kiedyś spotka, to pewnie pobiegnie sto mil, byle tylko uciec przed Smokiem Odrodzonym.

Edorion kazał wszystkim swoim ludziom zsiąść z koni, po czym zabrał jednego z ich wierzchowców, pozostałe zaś, łącznie z koniem Esteana, połączył w jeden szereg za pomocą wodzy. Bez wątpienia oszczędzał swojego na ostatni bieg przez kordon Shaido. Meresin i Daricain zrobili to samo ze swoimi ludźmi. Oznaczało to wprawdzie, że Cairhienianom przypadną po dwa wierzchowce na głowę, ale jakoś nikt nie pomyślał, że mogliby wziąć przynajmniej jednego konia od Tairenian. Hałaśliwie wyruszyli na zachód pod eskortą Jindo.

Estean, bardzo dbając, by na nikogo nie spojrzeć, zaczął się chyłkiem oddalać w stronę żołnierzy, którzy otoczeni przez Aielów, czekali niespokojnie u stóp mostu. Mangin złapał go za rękaw w czerwone paski.

— Ty nam możesz opowiedzieć o sytuacji w środku Cairhien, mieszkańcu mokradeł.

Mężczyzna o kluchowatej twarzy miał taką minę, jakby lada chwila miał zemdleć.

— Jestem pewien, że opowie o wszystkim, jeśli tylko poprosicie — powiedział ostrym tonem Rand, specjalnie podkreślając ostatnie słowo.

— Będą do nich kierowane tylko prośby — rzekł Rhuarc, ujmując Tairenianina pod drugie ramię. Razem z Manginem zdawali się więzić między sobą znacznie niższego od nich mężczyznę.

— Zgoda, trzeba ostrzec obrońców miasta, Randzie al’Thor — ciągnął Rhuarc — ale powinniśmy też wysłać zwiadowców. Biegiem dotrą do Cairhien równie prędko jak ludzie na koniach, po czym wyjdą nam naprzeciw, by poinformować, jak Couladin rozmieścił Shaido.

Rand czuł na sobie wzrok Panien, ale patrzył prosto na Rhuarka.

— Wędrowcy Burzy? — zaproponował.

— Sha’mad Conde — zgodził się Rhuarc. Razem z Manginem obrócili Esteana, prawie podnosząc go w górę, i ruszyli w stronę pozostałych żołnierzy.

— Pytajcie! — krzyknął w ślad za nimi Rand. — On jest waszym sojusznikiem i moim suzerenem. — Nie miał pojęcia, czy na pewno Estean jest tym ostatnim — kolejna rzecz, o którą należało zapytać Moiraine — ani nawet, czy tak naprawdę jest sojusznikiem. Jego ojciec, Wysoki Lord Torean, dość się naspiskował przeciwko niemu, on jednak nie zamierzał dopuścić do stosowania metod godnych Couladina.

Rhuarc odwrócił głowę i przytaknął.

— Dobrze się opiekujesz swym ludem, Randzie al’Thor. — Głos Sulin był płaski jak dobrze zheblowana deszczułka.

— Staram się — odparł. Nie zamierzał dać się złapać na przynętę. Część tych, którzy udawali się na zwiady między Shaido, mieli nie powrócić i to wszystko. — Myślę, że poproszę teraz o coś do zjedzenia. A potem trochę się prześpię.

Do północy brakowało nie więcej niż dwie godziny, a wschód słońca następował wcześnie o tej porze roku. Panny poszły jego śladem, czujnie obserwując cienie, jakby spodziewały się ataku; ich dłonie migotały mową gestów. Ale Aielowie zawsze spodziewali się ataku.

Загрузка...