46 Inne bitwy, inni broń

Rand odprowadził Asmodeana spojrzeniem spod zmarszczonych brwi... i zaskoczony zwrócił wzrok na Aviendhę, która cisnęła kubek na ziemię, rozbryzgując wino na dywaniki. Aielowie nie marnowali niczego. co dawało się wypić, nie tylko wody.

Zapatrzona w mokrą plamę, wyglądała na równie zdziwioną, ale tylko przez chwilę. W następnej, nie ruszywszy się z miejsca, wsparła pięści na biodrach i spojrzała na niego groźnie.

— A zatem Car’a’carn wkroczy do miasta, mimo że ledwie jest w stanie usiąść. Powiedziałam, że Car’a’carn powinien być czymś więcej niż inni mężczyźni, ale nie wiedziałam, że on jest bardziej niż śmiertelny.

— Gdzie jest moje. ubranie, Aviendha?

— Jesteś tylko z ciała i kości!

— Moje ubranie?

— Przypomnij sobie o swoim toh, Randzie al’Thor. Skoro ja potrafię pamiętać o ji’e’toh, to ty też możesz. — To zabrzmiało dziwnie; prędzej słońce by wzeszło o północy, niż ona zapomniałaby o najmniejszej cząstce ji’e’toh.

— Gadaj tak dalej — powiedział z uśmiechem — a jeszcze pomyślę, że ci na mnie zależy.

Miał to być żart — istniały dwie metody postępowania z nią: albo żartować, albo traktować bez ogródek; kłótnie przynosiły fatalne skutki — i to łagodny, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że spędzili jedną noc w swoich ramionach, ale jej oczy rozszerzyły się z wściekłości i szarpnęła za bransoletkę z kości słoniowej, jakby chciała ją zerwać i cisnąć nią w niego.

— Car’a’carn. jest tak dalece ponad innymi ludźmi, że nie potrzebuje ubrania — wypluła. — Jeśli chce iść, to należy mu pozwolić, by szedł we własnej skórze! Czy mam sprowadzić Sorileę i Bair? A może Enailę, Somarę i Lamelle?

Zesztywniał. Z wszystkich Panien, które traktowały go jak dawno temu zaginionego, dziesięcioletniego syna, te trzy uważał za najgorsze. Lamelle przynosiła mu nawet zupę — ta kobieta ani trochę nie umiała gotować, a upierała się, że będzie przyrządzać mu zupę!

— Ty sobie sprowadzaj, kogo chcesz! — powiedział jej głosem ostrym i zimnym — ale to ja jestem Car’a’carnem i to ja wybieram się do miasta.

Jeśli będzie miał szczęście, to znajdzie ubranie, zanim ona powróci. Somara dorównywała mu niemal wzrostem i, w tej chwili, zapewne siłą. Jedyna Moc z pewnością mu się nie przyda; nawet gdyby stanął przed nim Sammael, nie dałby rady objąć saidina, a co dopiero go utrzymać.

Przez dłuższą chwilę wytrzymywała jego spojrzenie, po czym nagle podniosła kubek z lampartami i dolała do niego ze srebrnego dzbana.

— Jeśli uda ci się znaleźć ubranie i ubrać się, nie przewracając się przy tym — powiedziała spokojnie — to możesz jechać. Ale ja będę ci towarzyszyła, i jeśli uznasz, że jesteś zbyt słaby, by jechać dalej, wrócisz tutaj, choćby Somara miała cię przynieść na rękach.

Wytrzeszczył oczy, kiedy wsparła się na łokciu, z namaszczeniem ułożyła spódnice i zaczęła popijać wino. Gdyby znowu wspomniał o małżeństwie, bez wątpienia urwałaby mu głowę, ale pod niektórymi względami zachowywała się tak, jakby byli sobie poślubieni. Przynajmniej pod niektórymi najgorszymi względami. Tymi, które sprawiały, że nie zdawała się choćby trochę inna od Enaili albo Lamelle, jeśli spojrzeć na nie z ich najgorszej strony.

Mrucząc pod nosem, owinął się kocem, a potem poczłapał dookoła niej i paleniska po swoje buty. W środku znalazł schowane czyste, wełniane pończochy ale nic poza tym. Mógł wezwać gai’shain. I sprawić, by cała sprawa rozeszła się po obozowisku. Nie wspominając już o ewentualności, że do wszystkiego wtrąciłyby się Panny; wówczas pozostałaby kwestia, czy on jest Car’a’carnem, któremu należy okazywać posłuszeństwo, czy tylko Randem al’Thorem — w ich oczach tylko jeszcze jednym mężczyzną. Jego wzrok padł na zrolowany dywanik w tylnej części namiotu; dywaniki zawsze były rozłożone. W środku znalazł miecz; pas ze sprzączką Smoka był owinięty wokół pochwy.

Aviendha, nucąc cicho, przypatrywała się jego poszukiwaniom spod przymkniętych powiek, jakby na poły drzemała.

— Już nie potrzebujesz... tego. — Nikt by nie uwierzył, że to ona dała mu ten miecz, tyle w to słowo włożyła obrzydzenia.

— Co masz na myśli? — W namiocie znajdowało się tylko kilka małych skrzynek, inkrustowanych macicą perłową albo okutych mosiądzem, a w jednym przypadku, złotym liściem. Aielowie woleli składać rzeczy w tobołki. W żadnym nie znalazł swoich ubrań. Pokryta złotem szkatuła, ozdobiona wizerunkami nieznanych mu ptaków i zwierząt, zawierała ciasno powiązane skórzane saszetki i buchnęła wonią korzeni. kiedy uniósł wieko.

— Couladin nie żyje, Randzie al’Thor.

Zaskoczony zatrzymał się i zagapił na nią

— O czym ty mówisz? — Czyżby Lan jej powiedział? Poza nim nie wiedział o tym nikt. I o co jej chodzi?

— Nikt mi nie powiedział, jeśli to o tym teraz myślisz. Znam cię już, Randzie al’Thor. Z każdym dniem poznaję cię coraz lepiej.

— O niczym takim nie myślałem — warknął. — Nie ma nic takiego, o czym ktoś miałby ci mówić. — Zirytowany porwał schowany do pochwy miecz i wcisnął go niezdarnie pod pachę, nadal szukając. Aviendha wciąż popijała wino; wydawało mu się, że skrywa uśmiech.

Wspaniale. Wysocy lordowie Łzy pocili się, kiedy Rand al’Thor na nich spojrzał, Cairhienianie być może ofiarują mu ich tron. Największa armia Aielów, jaką świat kiedykolwiek ujrzał. przekroczyła Mur Smoka z rozkazu Car’a’carna, wodza wodzów. Całe narody drżały na wzmiankę o Smoku Odrodzonym. Narody! I jeśli nie znajdzie ubrania, to będzie tak siedział i czekał, aż grupa kobiet, które uważały, że znają, się na wszystkim lepiej niż on, pozwoli mu wyjść z namiotu.

Znalazł je wreszcie, kiedy zauważył, że spod siedzenia Aviendhy wystaje haftowany złotem mankiet czerwonego kaftana. Cały czas na nim siedziała. Mruknęła niezadowolona, kiedy poprosił, żeby się przesunęła, ale zrobiła to. W końcu.

Jak zwykle przypatrywała się, jak on się ubiera i goli, bez komentarza przenosząc Moc, by podgrzać mu wodę — i nie proszona — kiedy po raz trzeci się zaciął i burknął coś na temat zimnej wody. Prawdę powiedziawszy, tym razem niepokoił się nie tylko tym, że ona zauważy, jaki jest osłabiony, lecz również z różnych innych przyczyn.

„Można się przyzwyczaić do wszystkiego, byleby to trwało dostatecznie długo” — pomyślał z goryczą.

Błędnie odczytała jego kręcenie głową.

— Elayne nie będzie miała nic przeciwko, że sobie popatrzę, Randzie al’Thor.

Zagapił się na nią, znieruchomiawszy w samym środku zawiązywania tasiemek przy koszuli.

— Naprawdę w to wierzysz?

— Oczywiście. Należysz do niej, ale ona nie może wejść w posiadanie twojego widoku.

Śmiejąc się cicho, z powrotem zabrał się za tasiemki. Dobrze. że mu przypomniano, iż ta właśnie przed nią rozwikłana tajemnica maskuje, oprócz innych rzeczy, ignorancję. Nie mógł się powstrzymać od uśmieszku zadowolenia, kiedy skończył się ubierać, zapiął pas i ujął kikut seanchańskiej włóczni. Wtedy jego uśmiech przybladł nieznacznie. Miała mu przypominać, że Seanchanie są ciągle jeszcze na świecie, a tymczasem służyła do przypominania o tym wszystkim, czym musiał manipulować. Cairhienianie i Tairenianie, Sammael i inni Przeklęci, Shaido i te narody, które go jeszcze nie poznały. narody, które będą musiały go poznać jeszcze przed Tarmon Gai’don. Batalia z Aviendhą, jeśli ją do tego porównać, była czymś wybitnie mało skomplikowanym.

Panny poderwały się z miejsca, kiedy wyszedł z namiotu — bardzo szybko, by ukryć słabość w nogach. Nie bardzo wiedział, do jakiego stopnia mu się udało. Aviendha trzymała się jego boku, jakby nie tylko zamierzała go złapać, gdyby się przewrócił, ale wręcz się tego spodziewała. Jego nastrój nie uległ zmianie, kiedy Sulin, w czepku z bandaży, spojrzała na nią pytająco — nie na niego; na nią! — i zaczekała, aż ta skinie głową, zanim wydała Pannom rozkaz przygotowania się do wymarszu.

Asmodean wjechał na szczyt wzgórza na swoim mule, prowadząc Jeade’ena. Znalazł jakoś czas, by przywdziać czyste ubranie, całe z ciemnozielonego jedwabiu. Z mnóstwem białej koronki, oczywiście. Na plecach miał przywieszoną pozłacaną harfę, ale zrezygnował z założenia płaszcza barda i nie trzymał już w ręku purpurowego sztandaru ze starożytnym symbolem Aes Sedai. Ten urząd przypadł w udziale cairhieniariskiemu uchodźcy ci imieniu Pevin, pozbawionemu wyrazu jegomościowi w połatanym farmerskim kaftanie z przaśnej ciemnoszarej wełny. Pevin jechał na brązowym mule, który już kilka łat temu powinien był zostać odesłany na pastwisko. Jego wąska twarz, od szczęki po rzednące włosy, przecinała długa, jeszcze przekrwiona blizna.

Pevin utracił żonę i siostrę podczas klęski głodu, a brata i syna podczas wojny domowej. Nie miał pojęcia, do jakiego Domu należeli ludzie, którzy ich zabili ani jakiego kandydata do Tronu Słońca wspierali. Ucieczka do Andoru kosztowała go drugiego syna, który zginął z rąk andorańskich żołnierzy, drugiego brata zabili bandyci, powrót zaś ostatniego syna, którego zabiła włócznia Shaido oraz córkę, która została uprowadzona, podczas gdy samego Pevina pozostawiono jako poległego. Człowiek ten rzadko się odzywał, ale na ile Rand potrafił się zorientować, jego przekonania zredukowały się do prostych trzech tez. Smok się Odrodził. Zbliża się Ostatnia Bitwa. I jeśli będzie się trzymał blisko Randa al’Thora, to jego rodzina zostanie pomszczona. nim świat ulegnie zagładzie. Koniec świata nastąpi, to pewne, ale nie to się liczyło, nic się nie liczyło, dopóki nie zrealizuje swej zemsty. Ukłonił się milcząco Randowi ze swego siodła, kiedy klacz dotarła na szczyt.

Wspiąwszy się na grzbiet Jeade’ena, Rand wciągnął na siodło za sobą Aviendhę, nie pozwalając jej skorzystać ze strzemienia, po to tylko, by jej pokazać, że stać go na to, i zanim się usadowiła, kopniakiem wprawił jabłkowitego wierzchowca w ruch. Zrobiła gwałtowny wymach rękoma, żeby go objąć pasie, coś tylko mrucząc niesłyszalnie; pochwycił kilka strzępkciw jej aktualnej opinii odnośnie Randa al’Thora, a także Car’a’carna. Nic jednak nie zrobiła, żeby go puścić, za co był jej wdzięczny. Nie tylko przyjemnie było czuć jej przytulone do pleców ciało. ale i przydała się jako podparcie. Jednak kiedy znajdowała się w połowie drogi do siodła, nagle stracił pewność, czy ona wsiądzie, czy też on zsiądzie. Liczył, że tego nie zauważyła. Liczył, że to nie z tego powodu obejmowała go teraz tak mocno.

Purpurowy sztandar z wielkim czarno-białym dyskiem łopotał za plecami Pevina, kiedy posuwali się zygzakami w dół wzgórza i dalej przez płytkie doliny. Aielowie jak zwykle nie zwracali większej uwagi na mijającą ich grupkę, mimo iż sztandar akcentował jego obecność równie wyraźnie, jak eskorta złożona z kilkuset Far Dareis Mai, z łatwością dotrzymujących kroku Jeade’enowi i mułom. Krzątali się wokół swych spraw wśród namiotów rozstawionych na zboczu, co najwyżej podnosząc wzrok, gdy docierał do nich odgłos kopyt.

Zaskakująca była już sama wieść, że wzięto do niewoli blisko dwadzieścia tysięcy stronników Couladina — od wyjazdu z Dwóch Rzek nigdy by nie uwierzył, że aż tylu ludzi może się zgromadzić w jednym miejscu — a ich widok wywołał podwójny szok. W czterdziesto— albo pięćdziesięcioosobowych grupkach nakrapiali zbocza niczym kapusta, mężczyzni i kobiety jednako siedzący nago na słońcu, a każdej takiej grupy strzegł jeden tylko gai’shain, o ile w ogóle. Z pewnością nikt poza tym na nich specjalnie nie zważał, aczkolwiek co jakiś czas odziana w cadin’sor postać podchodziła do jednej z tych grup i posyłała jakiegoś mężczyznę albo kobietę z poleceniem. Wezwany oddalał się biegiem, przez nikogo nie pilnowany, i Rand zauważył kilku powracających, jak wślizgiwali się z powrotem na swoje miejsca. Przez resztę czasu siedzieli spokojnie, z niemalże znudzonymi minami, jakby nie mieli ani powodu, ani chęci znajdować się gdzie indziej.

Być może wdzieją białe szaty równie spokojnie. A mimo to jakoś nie umiał zapomnieć łatwości, z jaką ci sami ludzie pogwałcili już raz swoje prawa i obyczaje. Niby to Couladin dał temu początek, czy też wydał taki rozkaz, ale oni z własnej woli poszli za nim i usłuchali go.

Z marsem na czole przypatrywał się jeńcom — dwadzieścia tysięcy, a miało ich jeszcze przybyć; on sarn z pewnością nigdy by nie zaufał żadnemu do tego stopnia, by ich powierzać gai’shain - i po jakimś czasie zauważył pewne osobliwe zjawisko wśród Aielów. Panny i Aielowie, którzy nosili włócznie, nigdy nie. wkładali na głowy niczego prócz shouf, i żadnych barw, które nie stopiłyby się ze skałami i cieniami, a teraz dostrzegł ludzi, których czoła obejmowała wąska, szkarłatna przepaska. Jeden na czterech albo pięciu miał skronie obwiązane paskiem tkaniny, z wyhaftowanym albo namalowanym nad brwiami dyskiem: dwie złączone łzy, czarna i biała. A co najbardziej chyba dziwiło, nosili je też gai’shain; większość wprawdzie miała kaptury na głowach, ale ci z obnażonymi głowami, wszyscy co do jednego, nosili przepaski. I algai’d’siswai w ich cadin’sor - c w opaskach i ci bez nich — widzieli to i nic nie robili. Gai’shain zawsze obowiązywał zakaz wkładania czegokolwiek, co wkładali ci, którym wolno było dotykać broni. Zawsze.

— Nie wiem — powiedziała szorstko Aviendha do jego pleców, kiedy spytał, co to oznacza. Usiłował siedzieć wyprostowany; naprawdę zdawała się obejmować go mocniej. niż to było konieczne. Po jakiejś chwili zaczęła mówić dalej, tak cicho, że musiał wytężać słuch, żeby coś w ogóle usłyszeć. — Bair zagroziła, że mnie oćwiczy, jeśli jeszcze raz o tym wspomnę, a Sorilea zdzieliła mnie kijem w plecy, ale sądzę, że to są ci, którzy twierdzą, że jesteśmy siswai’aman.

Rand otworzył usta, by spytać, co to znaczy — znał tylko kilka słów w Dawnej Mowie, nie więcej — ale w tym samym momencie ich znaczenie wybiło się na powierzchnię umysłu. Siswai’aman. Dosłownie — włócznia Smoka.

— Czasami — zachichotał Asmodean — człowiekowi trudno dostrzec różnicę między nim samym a jego wrogami. Oni chcą posiąść świat, ale ty, jak się zdaje, już posiadłeś naród.

Rand odwrócił się i twardo weń wpatrywał dopóty, dopóki rozbawienie tamtego nie przygasło; Asmodean, z zażenowaniem wzruszając ramionami, pozwolił, by jego muł pozostał w tyle, równając się z Pevinem i sztandarem. Kłopot polegał na tym, że to miano istotnie implikowało — więcej niż tylko implikowało — posiadanie; to także pochodziło ze wspomnień Lewsa Therina. Posiadanie ludzi nie wydawało się możliwe, ale nawet jeśli istotnie było możliwe, to on tego wcale nie chciał.

„Ja ich chcę tylko wykorzystać” — pomyślał z niezadowoleniem.

— Widzę, że w to nie wierzysz — rzucił przez ramię. Żadna z Panien nie wdziała niczego takiego.

Aviendha zawahała się, zanim odparła:

— Nie wiem, w co wierzyć. — Mówiła równie cicho jak przedtem, ale słychać było, że jest zła i niepewna. — Ludzie wierzą w różne rzeczy, a Mądre często milczą, jakby nie wiedziały, co jest prawdą. Niektórzy powiadają, że podążając za tobą, pokutujemy za grzechy naszych przodków, którzy... zawiedli Aes Sedai.

To nagłe zająknięcie zaskoczyło go; nigdy przedtem nie przyszło mu do głowy, że ona mogłaby się przejąć, tak samo jak każdy Aiel, tym, co on ujawnił odnośnie ich przeszłości. „Zawstydzić” być może było lepszym słowem niż „przejąć”; wstyd stanowił ważny element ji’e’toh. Wstydzili się tego, czym kiedyś byli — wyznawcami Drogi Liścia — i jednocześnie tego, że wyparli się swych zobowiązań wobec niej.

— Do zbyt wielu uszu dotarła już do tej pory jakaś wersja cząstki Proroctwa Rhuidean — mówiła dalej bardziej opanowanym tonem, zupełnie jakby sama poznała bodaj słowo z tego proroctwa przed rozpoczęciem szkolenia, po którym miała zostać Mądrą — ale te wersje to wypaczenia. Oni wiedzą, że ty nas zniszczysz... — jej opanowanie załamało się na czas jednego oddechu — ...wielu jednak wierzy, że zabijesz nas w nie kończącym się tańcu włóczni, dzięki czemu odpokutujemy za grzech. Inni wierzą, że to apatia jest sprawdzianem, że zaniknie przed Ostatnią Bitwą, odsłaniając najtwardszy rdzeń. Słyszałam nawet, jak niektórzy powiadali, że Aielowie są teraz twoim snem i że kiedy się przebudzisz z tego żywota, to my przestaniemy istnieć.

Ponury to zbiór wierzeń. Niedobrze, że ujawnił przeszłość, którą oni uważali za wstydliwą. Dziw brał, że oni wszyscy go nie zostawili. Albo że nie popadli w obłęd.

— A w co wierzą Mądre? — spytał, równie cicho jak ona.

— Będzie, co ma być. Uratujemy, co da się uratować, Randzie al’Thor. Nie mamy nadziei na więcej.

My. Zaliczyła siebie do Mądrych, tak samo jak Egwene i Elayne zaliczały siebie do Aes Sedai.

— No cóż — odparł beztroskim tonem — spodziewam się, że przynajmniej Sorilea uważa, iż powinno się mnie wytargać za uszy. Bair pewnie również. I z pewnością Melaine.

— Między innymi — mruknęła. Ku jego rozczarowaniu, odepchnęła go od siebie, aczkolwiek nie puściła kaftana. — Wierzą w wiele rzeczy; ja jednak mogłabym sobie życzyć, by one w nie nie wierzyły.

Mimo woli uśmiechnął się szeroko. A więc ona nie uważała, że powinno się go wytargać za uszy. Przyjemna odmiana względem wszystkiego co nastąpiło od chwili przebudzenia.

Wozy Hadnana Kadere stały w odległości jakiejś mili od jego namiotu, zagnane do rozległej niecki między dwoma wzgórzami, na których straż trzymały Kamienne Psy. Sprzymierzeniec Ciemności z haczykowatym nosem, w kaftanie kremowej barwy opiętym na cielsku, podniósł wzrok i wytarł twarz dużą chustką, kiedy mijał go Rand na koniu i jego rozpędzona eskorta. Była tam także Moiraine, badała wóz, za kozłem którego przymocowano nakryty płótnem ter’angreal. Nawet się nie obejrzała, dopóki Kadere czegoś do niej nie powiedział. Sądząc z jego gestów, sugerował, że może zechciałaby towarzyszyć Randowi. W rzeczy samej wyglądał na spragnionego jej odejścia i nic dziwnego. Musiał zapewne. gratulować sobie, że tak długo ukrywał się jako Sprzymierzeniec Ciemności, ale im częściej przebywał w towarzystwie Aes Sedai, tym bardziej mu groziło zdemaskowanie.

Rand zaiste dziwił się, że ten człowiek jeszcze tu jest. Co najmniej połowa woźniców, którzy razem z nim wjechali do Pustkowia, uciekła ukradkiem po tym, jak przekroczyli Mur Smoka; zastąpili ich cairhieniańscy uchodźcy, których Rand wybrał osobiście, chcąc upewnić się, że nie będą to ludzie pokroju Kadere. Każdego ranka spodziewał się stwierdzić, że ten jegomość zniknął, zwłaszcza po ucieczce Isendre. Panny omal nie rozdarły wozów na strzępy, kiedy szukały tej kobiety, w trakcie czego Kadere zapocił trzy chustki. Nie czułby żalu, gdyby Kadere udało się którejś nocy wymknąć. Strażnicy Aielów otrzymali pozwolenie, by go przepuścić, pod warunkiem, że nie będzie próbował zabrać bezcennych wozów Moiraine. Z każdym dniem stawało się coraz bardziej oczywiste, jakim skarbem jest dla niej ich ładunek i Rand wolałby nie widzieć, co zrobi, jak go straci.

Obejrzał się przez ramię, ale Asmodean patrzył prosto przed siebie, całkowicie ignorując wozy. Twierdził, że od czasu, kiedy Rand go pojmał, nie miał kontaktu z Kadere i Rand uważał, że być może nawet mówi prawdę. Kupiec z pewnością ani razu nie oddalił się od wozów i nigdy nie zniknął z zasięgu wzroku Aielowych straży, chyba że we wnętrzu swojego wozu.

Bezwiednie ściągnął wodze, kiedy zrównał się z wozami. Moiraine bez wątpienia zechce mu towarzyszyć w wyprawie do Cairhien; niby zawracała mu głowę wszystkim, co popadło. ale zawsze jakoś wychodziło na to, że znalazł się jeszcze kolejny element, który chciała do tego wszystkiego dopasować; tym razem szczególnie przydałaby mu się jej obecność i rada. Ale ona tylko patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, po czym odwróciła się z powrotem w stronę wozu.

Pognał piętami wierzchowca, marszcząc czoło. Lepiej pamiętać, że ona ma więcej owiec da strzyżenia, niż mu wiadomo. Stał się. zanadto ufny. Lepiej wystrzegać się jaj tak samo jak Asmodeana.

„Nie ufaj nikomu” — pomyślał ponuro. Przez chwilę sarn nie wiedział, czy to jego myśl czy, Lewsa Therina, ale ostatecznie stwierdził, że to nie jest ważne. Każdy ma własne. cele, własne pragnienia. Znacznie lepiej nie ufać nikomu całkowicie z wyjątkiem siebie samego. Zastanawiał się jednak, jak dalece może ufać samemu sobie, skoro przecież ten drugi człowiek wciskał mu się do zakamarków umysłu.

Niebo nad Cairhien wypełniły sępy w spiralnych warstwach czarnych skrzydeł. Ciężko biły skrzydłami, chodząc po ziemi wśród rojów brzęczących much, skrzecząc ochryple na lśniące kruki, które próbowały uzurpować sobie prawo do trupów. Na bezleśnych wzgórzach, które przemierzali Aielowie zbierający ciała swych poległych, ptaki wielkimi stadami ulatywały ociężale w górę, protestując wrzaskliwie, po czym natychmiast opadały z powrotem na ziemię, ledwie ludzie oddalili się od danego miejsca na kilka kroków. Sępy, kruki i muchy pospołu nie mogły tak naprawdę przyćmić słońca, a jednak zdawało się, że to właśnie się dzieje.

Rand starał się na to nie patrzeć, a mimo to czuł jak skręca mu się żołądek; przymuszał Jeadena do coraz szybszego galopu, dopóki Aviendha znowu nie przywarła do jego pleców, a Panny nie zaczęły biec. Nikt nie zaprotestował, ale nie sądził, że jedynym powodem był fakt, iż Aielowie potrafią utrzymywać takie tempo przez wiele godzin. Nawet Asmodean pobladł. Twarz Pevina na moment nie uległa zmianie, ale jaskrawy sztandar łopoczący nad jego głową zakrawał w tym miejscu na urągowisko.

Dalej wyglądało nieco lepiej. Foregate zapisała się w pamięci Randa jako ul tętniący ochrypłymi wrzaskami, splątany labirynt hałaśliwych i barwnych ulic. Teraz panował tam bezruch, gruby wał popiołów otaczał przysadziste szare mury Cairhien z trzech stron. Na kamiennych fundamentach leżały parozrzucane według jakiegoś wariackiego planu zwęglone belki, tu i tam stał jeszcze jakiś okopcony komin, niekiedy niedorzecznie przekrzywiony. Cudem nietknięte krzesło walające się na samym środku ulicy, tobołek porzucony w pośpiechu przez jakiegoś uciekiniera, szmaciana lalka dodatkowo podkreślały wszechobecne spustoszenia.

Niektóre ze sztandarów zatkniętych na wieżach i murach miasta łopotały na wietrze; w jednym miejscu Smok wyróżniał się czerwienią i złotem na białym tle, Księżyce Łzy bielą na czerwonym i złotym tle w innym. Środkowa część Bramy Jangai stała rozwarta, trzech wysokich łuków wykutych w szarym kamieniu strzegli taireniańscy żołnierze w hełmach z szerokim okapem. Niektórzy dosiadali koni. ale większość była pieszo, paski rozmaitych barw na ich szerokich rękawach wyróżniały ich jako członków świt rozmaitych lordów.

Mimo iż w mieście wiedzieli o wygranej bitwie i a Aielach-sojusznikach, którzy przyszli z odsieczą, to jednak widok pół tysiąca Far Dareis Mai wywołał niejakie zamieszanie. Dłonie wędrowały niepewnie do rękojeści mieczy, do włóczni i podłużnych tarcz, a także do lanc. Niektórzy żołnierze wykonywali takie ruchy, jakby zamierzali zamknąć bramy, jednocześnie popatrując na oficera z trzema białymi piórami na hełmie, który zawahał się, stając w strzemionach i ocieniając oczy przed słońcem, by przyjrzeć się purpurowemu sztandarowi. A przede wszystkim Randowi.

Oficer nagle opadł na siodło i powiedział coś takiego, co kazało dwóm Tairenianom na koniach pogalopować do miasta przez bramy. I zaraz potem zaczął machać do ludzi stojących z boku, krzycząc:

— Przejście dla Lorda Smoka, Randa al’Thora! Oby Światłość opromieniła Lorda Smoka! Wszelka chwała Smokowi Odrodzonemu!

Żołnierze nadal wydawali się zaniepokojeni obecnością Panien, ale uformowali się w szeregi po obu stronach bram, kłaniając się głęboko, kiedy przejeżdżał przez nie Rand. Aviendha głośno pociągnęła nosem za jego plecami i potem raz jeszcze, kiedy się roześmiał. Nie rozumiała, a on nie zamierzał wyjaśniać. Bawiło go, że jakby mocno Tairenianie, Cairhienianie albo jeszcze jacyś inni nie. starali się, by mu chwała uderzyła do głowy, to mógł polegać na niej albo na Pannach, że postarają się, by natychmiast wyparowała bez ślady. A także Egwene. I Moiraine. I Elayne i Nynaeve, skoro już o tym mowa, o ile jeszcze je kiedykolwiek zobaczy. Jak się nad tym zastanowił, to one wszystkie bodajże uczyniły z tego część dzieła swego życia.

Widok miasta za bramami odebrał mu chęć do śmiechu.

Tutaj ulice były brukowane, niektóre dostatecznie szerokie, by pomieścić tuzin albo i więcej dużych wozów obok siebie, wszystkie proste jak nożem uciął i przecinające się wzajem pod kątem prostym. Wzgórza, których zbocza wylewały się za mury, były tutaj przykrojone i pocięte tarasami, oblicowane kamieniem; wyglądały, jakby stworzyli je ludzie, tak samo jak stworzyli te kamienne budowle z ich surowymi, prostymi liniami i ostrymi kątami, albo te wielkie wieże, z nie ukończonymi wierzchołkami, otoczone rusztowaniami. Ludzie tłoczyli się na ulicach i w alejkach, z tępym wzrokiem i zapadłymi policzkami, kuląc się pod prowizorycznymi budami i podartymi kocami rozpiętymi niczym namioty, albo zwyczajnie zbijali się w gromady na otwartych przestrzeniach, w ciemnych ubraniach — ulubionych przez mieszkańców miasta Cairhien, w jaskrawych barwach mieszkańców Foregate albo w przaśnym przyodziewku farmerów i wieśniaków. Nawet rusztowania były zapełnione. na każdym poziomie aż po same dachy; na tych wysokościach ludzie maleli do mikroskopijnych figurek. Tylko na środku ulic robiło się pusto, kiedy Rand i Panny tamtędy zdążali i to tylko na tak długo, ile potrzebowali ludzie, by przed nimi pierzchnąć.

To właśnie widok tych ludzi rozproszył jego wesoły nastrój. Wyniszczeni i obdarci, stłoczeni niczym owce w zbyt małej owczarni, a wiwatowali. Nie miał pojęcia, skąd wiedzieli, kim on jest, chyba że usłyszeli okrzyki oficera przy bramie, w każdym razie wybuch wrzawy wyprzedzał go, kiedy krążył po ulicach drogą, która przez ciżbę torowały dla niego Panny. Głuchy pomruk tej wrzawy ziewał słowa, wyjąwszy sporadyczne „Lord Smok”, kiedy dostateczna liczba wykrzyknęła to pospołu, ale ich znaczenie było oczywiste, widoczne w postawach tych mężczyzn i kobiet, unoszących do góry dzieci, by zobaczyły, jak on przejeżdża, w szarfach i skrawkach odzieży, którymi wymachiwali z każdego okna, w ludziach, którzy próbowali przepchać się z wyciągniętymi dłońmi przez kordon Panien.

Z pewnością nie wyglądali na wystraszonych widokiem Aielów, nie teraz, kiedy zyskali szansę dotknięcia palcem Ramdowego buta; ich rzesze były tak liczne, nacisk setek popychających się wzajem do przodu tak ogromny, że niektórym istotnie udawało się dopchać. W rzeczy samej niejeden dotykał Asmodeana — z pewnością., cały ociekając koronką, mógł uchodzić za lorda, a poza tym być może uważali, że Lord Smok winien być starszym mężczyzną a nie młodzieńcem w czerwonym kaftanie — ale to niczego nie zmieniało. Ci, którym udało się dotknąć buta albo strzemienia, nawet strzemienia Pevina, promienieli z radości i z patosem, mimo ogólnej wrzawy, wykrzykiwali „Lord Smok”, nie bacząc na odpierające ich tarczami Panny.

Za sprawą zgiełku, wiwatów i jeźdźców odesłanych przez oficera przy bramie, nie zdziwiło pojawienie się Meilana, z kilkoma pomniejszymi taireniańskimi lordami oraz pięćdziesięcioma Obrońcami Kamienia, którzy torowali drogę, okładając ciżbę lancami. Siwowłosy, szczupły, w przednim, jedwabnym kaftanie z paskami i mankietami z zielonej satyny, Wysoki Lord siedział w siodle ze swobodą kogoś, kogo posadzono na konia i nauczono nim kierować, gdy ledwie umiał chodzić. Jednako ignorował pot ściekający mu z twarzy i ewentualną możliwość, że jego eskorta kogoś stratuje. Były to drobne uciążliwości, gdzie pot stanowił zapewne jedną z większych.

Był wśród nich Edorion, różanolicy młody lord, który przybył do Eianrod, już nie taki pulchny jak kiedyś, więc kaftan w czerwone paski wisiał na nim teraz. Jedynym poza nim, którego Rand rozpoznał, był barczysty jegomość w zielonych barwach; Reimon chętnie grywał z Matem w karty, jeszcze w Kamieniu, jak sobie przypominał. Pozostali byli w większości starsi. Żaden nie zdradzał większego zainteresowania dla tłumu, przez który torowali drogę dla Meilana. W całej grupie nie znalazł się ani jeden Cairhienianin.

Panny przepuściły Meilana, kiedy Rand skinął głową, ale zamknęły krąg przed pozostałymi, czego Wysoki Lord z początku nie zauważył. Gdy nareszcie dotarł do niego, jego oczy zapłonęły złością. Meilan często bywał wściekły, od czasu, kiedy Rand po raz pierwszy przybył do Kamienia Łzy.

Wraz z przybyciem Tairenian wrzawa jakby straciła na mocy i ścichła już do głuchego pomruku, kiedy’ Meilan wykonał ze swego siodła sztywny ukłon przed Randem. Jego wzrok pomknął w stronę Aviendhy, zanim postanowił ją zignorować, tak samo jak pozostałe Panny.

— Oby cię Światłość opromieniła, Lordzie Smoku. Witaj w Cairhien. Muszę przeprosić za tych wieśniaków, ale nie wiedziałem, że zamierzasz wjechać do miasta właśnie teraz. Gdybym wiedział, zostaliby usunięci. Zamierzałem zgotować ci wspaniałe przyjęcie, godne Smoka Odrodzonego.

— Właśnie takowe otrzymałem — odparł Rand, a jego rozmówca zamrugał.

— Jak rzeczesz, Lordzie Smoku. — Po chwili mówił dalej, a ton jego głosu zdradzał, że nie zrozumiał. — Jeśli zechcesz mi towarzyszyć do Pałacu Królewskiego, to zorganizuję skromne powitanie. Skromne, doprawdy, jako że nie ostrzeżono mnie, ale nawet mimo to dopilnuję, by...

— Wystarczy cokolwiek, co teraz zaaranżujesz — przerwał mu Rand i otrzymał jeszcze jeden ukłon oraz skąpy, oleisty uśmiech zamiast odpowiedzi. Człowiek ten stanowił obecnie wcielenie służalczości za godzinę jednak będzie do niego przemawiał tak jak do kogoś o zbyt słabym umyśle, by mógł pojąć fakty mające miejsce tuż pod jego nosem, ale pod tym wszystkim kryła się pogarda i nienawiść, których w jego mniemaniu Rand nie dostrzegał, mimo że aż lśniły w oczach. Pogarda, bo Rand nie był lordem — prawdziwym lordem, jak na to patrzył Meilan, z urodzenia — i nienawiść, bo Meilan był przed przybyciem Randa panem życia i śmierci, pospołu z garstką jemu równych, bez nikogo ponad sobą. Uwierzyć, że Proroctwa Smoka któregoś dnia się spełnią to jedno; uwierzyć, że się spełniły i że przez to jego władza została uszczuplona, to coś całkiem innego.

Nastąpiło chwilowe zamieszanie, dopóki Rand nie kazał Sulin, by ta pozwoliła pozostałym taireniańskim lordom uszeregować ich. konie za Asmodeanem i Pevinem z jego sztanda rem. Meilan zamierzał znowu kazać Obrońcom, by torowali drogę, ale Rand szorstko przykazał, że mają podążać za Pannami. Żołnierze usłuchali, oblicza pod okapami hełmów nie zmieniły ani o jotę wyrazu, jednak ich oficer z białym pióropuszem pokręcił głową, a Wysoki Lord uśmiechnął się protekcjonalnie. Ten uśmiech przybladł, kiedy stało się jasne, że tłumy rozstępują się swobodnie przed Pannami. Fakt, że nie. musiały torować sobie drogi pałkami, przypisał barbarzyńskiej reputacji Aielów i skrzywił się, gdy Rand nic: nie powiedział na tę sugestię. Rand zauważył jedną rzecz. Odkąd towarzyszyli mu Tairenianie, wiwaty więcej się nie podniosły.

Cairhieniański Pałac Królewski zajmował najwyższe wzniesienie miasta, dokładnie w samym jego środku, kanciasty, ponury i masywny. Trudno było, w rzeczy samej, orzec, gdzie między Pałacem z wszystkimi jego piętrami i tarasami o kamiennych licach podziało się samo wzgórze. Przejścia obrzeżone wysokimi kolumnami, a także wysokie, wąskie okna, daleko od ziemi, nie. przyczyniały się do złagodzenia jego sztywnego charakter bardziej niźli szare wieże ze stopniami, pobudowane na planie koncentrycznych kół na coraz to wyższych poziomach. Ulica przeszła w długą i szeroką rampę wiodącą do wysokich brązowych bram, za którymi ukazał się ogromny, kwadratowy plac otoczony przez taireniańskich żołnierzy, stojących niczym posągi, z pochylonymi ukośnie włóczniami. Więcej ich jeszcze stało na kamiennych balkonach wychodzących na dziedziniec.

Szmer pomruków przebiegł niczym fala po szeregach na pojawienie się Panien, ale szybko uciszyły go skandowane okrzyki typu: Wszelka chwała Smokowi Odrodzonemu! Wszelka chwała Lordowi Smokowi i Łzie! Wszelka chwała Lordowi Smokowi i Wysokiemu Lordowi Meilanowi! Z wyrazu twarzy Meilana sądząc, można było pomyśleć, że to wszystko odbywa się spontanicznie.

Pierwszymi Cairhienianami, jakich Rand zobaczył w Pałacu, byli odziani na ciemno słudzy, którzy podbiegli pospiesznie ze złotymi misami i białymi ręcznikami, kiedy przerzucił nogę nad wysokim łękiem i zsunął się z siodła. Pozostali podeszli, by przejąć wodze. Skorzystał ze sposobności umycia twarzy i rąk w zimnej wodzie, by Aviendha sama musiała zsiąść. Gdyby jej w tym pomógł, oboje mogliby wyłożyć się jak dłudzy na bruku.

Nie ponaglana Sulin wybrała dwadzieścia Panien, które razem z nią miały towarzyszyć Randowi. Z jednej strony ucieszył się, że nie postanowiła otoczyć go wszystkimi co do jednej włóczniami. Z drugiej zaś żałował, że wśród tej dwudziestki jest Enaila, Lamelle i Somara. Taksujące spojrzenia, jakim go omiotły — zwłaszcza Lamelle, szczupła, o silnie zaznaczonej szczęce, o ciemnorudych włosach, blisko dwadzieścia lat starsza od niego — sprawiły, że zazgrzytał zębami, jednocześnie starając się uspokajająco uśmiechać. Aviendha musiała w jakiś sposób rozmówić się z nimi za jego plecami, również z Sulin.

„Może z Pannami niczego nie zdziałam — pomyślał ponuro, odrzucając lniany ręcznik w stronę jednego ze służących — ale niech sczeznę, jeśli znajdzie się bodaj jedna kobieta wśród Aielów, która się nie dowie, żeni Car’a’carn!”

Inni Wysocy Lordowie. powitali go u stóp szerokich, szarych schodów, które wiodły z dziedzińca, wszyscy w kolorowych kaftanach, satynowych paskach i ozdobionych srebrem butach. Było jasne, że dopiero po fakcie dowiedzieli się, że Meilan wyjechał na przywitanie. Obdarzony kluchowatą twarzą Torean, dziwacznie marzycielski jak na tak tłustego mężczyznę, z niepokojem powąchał perfumowaną chusteczkę. Gueyam, którego wypomadowana bródka sprawiała, że czaszka zdawała się jakby jeszcze bardziej łysa, zacisnął dłonie w pięści wielkości niewielkich szynek i spiorunował wzrokiem Meilana, kłaniając się jednocześnie Randowi. Ostry nos Simaana zdawał się trząść ze wzburzenia; Maraconn, obdarzony niebieskimi oczyma, które w Łzie stanowiły rzadkość, zacisnął wąskie wargi tak, że niemalże zniknęły; Hearne zaś, mimo że na twarzy miał uśmiech, bezwiednie skubał ucho, co wskazywało, że jest wściekły. Jedynie szczupły niby ostrze miecza Aracome nie zdradzał zewnętrznych emocji, ale ten z kolei zawsze dobrze trzymał swój gniew na wodzy, dopóki nie był gotów buchnąć pełnym płomieniem.

Okazja była zbyt dobra, by z niej nie skorzystać. Dziękując w duchu Moiraine za jej lekcje — łatwiej przechytrzyć głupca niż pokonać go siłą, powiadała — Rand uścisnął serdecznie pulchną dłoń Toreana i poklepał Gueyama po grubym ramieniu, odwzajemnił uśmiech Hearne’a jednym, ale za to dostatecznie ciepłym, takim, jakim obdarza się bliskiego kompaniona, oraz milcząco skłonił się Aracome z wyraźnie znaczącym spojrzeniem. Simaana i Maraconna całkiem zignorował, rzuciwszy jedno spojrzenie, płaskie i lodowate jak zimowy staw.

W danej chwili nie trzeba już było robić nić więcej tylko obserwować, jak biegają im oczy, a twarze tężeją w namyśle. Przez całe życie grali w Daes Daemar, Grę Domów, pobyt taś wśród Cairhienian, którzy potrafili wyczytać całe tomy w uniesionej brwi albo chrząknięciu, jedynie potęgowało ich przewrażliwienie. Każdy z nich wiedział, że Rand nie ma powodów, by zachować się względem niego przyjaźnie, ale musiał się zastanawiać, czy przypadkiem tak go witając, nie krył czegoś prawdziwego przed kimś innym. Simaan i Maraconn wyglądali na najbardziej przejętych, ale pozostali mierzyli wzrokiem tych dwóch być może najbardziej podejrzliwie. Być może jego chłód stanowił prawdziwą przykrywkę. A może to właśnie mieli sobie pomyśleć.

Ze swojej strony Rand uznał, że Moiraine byłaby z niego dumna, podobnie Thom Merrilin. Nawet jeśli żaden z tych siedmiu nie spiskował aktywnie przeciwko niemu w danej chwili — o co nawet Mat, jego zdaniem, byłby się nie założył — to jednak ludzie z ich pozycją mogli zrobić wiele, by zakłócić jego plany tak, by nikt się o tym nie dowiedział i zrobiliby to z nawyku, jeśli już nie z innego powodu. Albo zrobią. Teraz wytrącił ich z równowagi. Jeśli uda mu się sprawić, że tak zostanie, to będą zbyt zajęci wzajemnym się pilnowaniem i za bardzo przestraszeni, że dla odmiany ktoś ich obserwuje, by sprawiać mu kłopoty. Może nawet raz wreszcie okażą posłuszeństwo bez szukania stu powodów, by wszystko było wykonane inaczej niż on postanowił. Cóż, być może były to zbyt wygórowane oczekiwania.

Jego satysfakcja przygasła, kiedy zobaczył ironiczny uśmieszek Asmodeana. Gorsze było tylko zdziwione spojrzenie Aviendhy. Ona była w Kamieniu Łzy; wiedziała, jacy są ci ludzie i dlaczego ich przysłał tutaj.

„Robię, co muszę” — pomyślał z goryczą i pożałował, że to zabrzmiało tak, jakby próbował znaleźć dla siebie wymówkę.

— Wchodzimy — powiedział, bardziej ostro niż zamierzał i siedmiu Wysokich Lordów podskoczyło w miejscu, jakby nagle przypomniał im, kim i czym jest.

Chcieli stłoczyć się wokół niego, kiedy zaczął się wspinać po schodach, ale Panny otoczyły go jak zwykle ciasnym kręgiem, czyniąc wyjątek jedynie dla Meilana, który wskazywał drogę, i Wysocy Lordowie znaleźli się w tyle pochodu wraz z Asmodeanem i pomniejszymi lordami. Aviendha oczywiście trzymała się blisko niego, Sulin u drugiego boku, a tuż za nimi szły Somara, Lamelle i Enaila. Każda mogła wyciągnąć rękę i bez wysilania się dotknąć jego pleców. Obdarzył Aviendhę oskarżycielskim spojrzeniem, na co ona wygięła brwi w łuk w niemym pytaniu tak przekonująco, że omalże uwierzył, iż ona nie ma z tym nic wspólnego. Omalże.

Na korytarzach pałacu było pusto z wyjątkiem odzianych w ciemne liberie służących, którzy w ukłonach przykładali prawie pierś do kolan albo równie głęboko dygali, kiedy ich mijał, ale kiedy wszedł do Wielkiej Sali Słońca, przekonał się, że cairhieniańska arystokracja nie została do ostatka przegnana z Pałacu.

— Nadchodzi Smok Odrodzony! — obwieścił siwowłosy mężczyzna, stojący w ogromnych, pozłacanych odrzwiach z. wizerunkiem Wschodzącego Słońca. Czerwony kaftan z wyhaftowanymi sześcioramiennymi gwiazdami na niebieskim tle, nieco na niego za duży po czasie spędzonym w Cairhien, wyróżniał go jako wyższego rangą sługę Domu Meilana.

— Witaj, Lordzie Smoku, Randzie al’Thor! Wszelka chwała Lordowi Smokowi!

Całą komnatę aż po zwieńczone kątami sklepienie na wysokości pięćdziesięciu kroków natychmiast wypełniła wrzawa.

— Witaj, Lordzie Smoku, Randzie al’Thor! Wszelka chwała Lordowi Smokowi! Oby Światłość opromieniła Lorda Smoka!

Cisza, jaka po niej zapadła, zdała się podwójnie głęboka.

Wśród masywnych kwadratowych kolumn wyciosanych z marmuru, tak gęsto upstrzonego granatowymi smugami, że niemalże czarnego, stało więcej Tairenian, niźli Rand się spodziewał: całe szeregi Lordów i Lady Prowincji, w najprzedniejszych strojach, stożkowatych aksamitnych kapeluszach i kaftanach z bufiastymi prążkowanymi rękawami, w kolorowych sukniach, koronkowych kryzach i dopasowanych czepkach ze skomplikowanym haftem albo naszywanych perłami i maleńkimi klejnotami.

Za nimi stali Cairhienianie, w ciemnych ubraniach urozmaiconych barwnymi rozcięciami na piersiach sukien albo długich do kolan kaftanach. Im więcej było pasków oznaczających dany Dom, tym większą rangę miał noszący, niemniej jednak nawet ci mężczyźni i kobiety, u których kolor sięgał od karku do pasa albo i niżej, stali za Tairenianami z wyraźnie pośledniejszych Domów, których hafty wykonano nicią żółtą zamiast złotej, na wełnach a nie jedwabiu. Niemało cairhieniańskich mężczyzn goliło sobie i pudrowało przody czaszek; czynili tak wszyscy młodsi mężczyźni.

Po Tairenianach widać była wyczekiwanie, o ile nie niepokój; twarze Cairhienian równie dobrze mogły być wyrzeźbione z lodu. Nie dawało się orzec, kto wiwatuje; a kto nie, ale Rand podejrzewał, że większość tych okrzyków wznosiły przednie szeregi.

— Wielkie rzesze pragnęły ci tutaj służyć — mruknął Meilan, kiedy szli po posadzce wyłożonej niebieskimi płytkami z wielką złotą mozaiką przedstawiającą Wschodzące Słońce. Za nimi szła fala milczących dygnięć i ukłonów.

Rand tylko chrząknął. Oni chcieli mu służyć? Bez pomocy Moiraine wiedział, że ci pośledniejsi arystokraci mają nadzieję stać się ważniejszymi dzięki majątkom wykrojonym z terytorium Cairhien. Bez wątpienia Meilan i pozostałych sześciu już dali do zrozumienia, o ile wręcz nie obiecali, które ziemie będą należały do kogo.

W przeciwległym krańcu sali na szerokim podium z granatowego marmuru stał Tron Słońca. Nawet na nim wycisnęła swe piętno właściwa Cairhienianom powściągliwość. Wielki fotel tronowy z masywnymi poręczami połyskiwał złoceniami i złotogłowiem, ale mimo to zdawał się skonstruowany z samych prostych, pionowych linii, wyjąwszy Wschodzące Słońce. o falistych promieniach, które miało wieńczyć głowę tego, kto na nim zasiądzie.

To ma być on, uświadomił sobie Rand dużo wcześniej, nim dotarł do dziewięciu stopni podium. Aviendha wspięła się razem z nim; również Asmodeanowi, jako jego bardowi, wolno było tam wejść, ale Sulin szybko ustawiła pozostałe Panny w szeregu otaczającym podium; to ich włócznie trzymane jakby od niechcenia blokowały dojście Meilanowi, a także pozostałym Wysokim Lordom. Na taireniańskich twarzach odmalowała się frustracja. W Sali zapanowała taka cisza, że Rand słyszał własny oddech.

— Ten tron należy do kogoś innego — powiedział w końcu. — Poza tym zbyt wiele czasu spędziłem w siodle, by przyjąć życzliwe takie twarde siedzisko. Przynieście mi jakieś wygodne krzesło.

Nastąpiła chwila pełnej zdumienia ciszy, po czym przez Salę przeszedł pomruk. Na twarzy Meilana pojawił się nagie wyraz głębokiego namysłu; ukrył go szybko, tak szybko, że Rand aż się roześmiał. Najprawdopodobniej Asmodean miał rację co do tego człowieka. Sam Asmodean lustrował Randa z ledwie skrywaną podejrzliwością.

Kilka minut potem przybiegł zadyszany człowiek w kaftanie z wyhaftowaną gwiazdą, za nim dwóch Cairhienian w ciemnych liberiach z krzesłem z wysokim oparciem oraz stosem jedwabnych poduszek, i gestami zapytali, gdzie mają je ustawić, obrzucając Randa zdenerwowanymi spojrzeniami. Po masywnych nogach i oparciu krzesła biegły pionowe linie złoceń, ale zdawały się niknąć w sąsiedztwie Tronu Słońca.

Trzej słudzy jeszcze wycofywali się, na każdym stopniu składając się w ukłonach wpół, kiedy Rand odrzucił większość poduszek i usiadł z wdzięcznością na krześle, kładąc sobie drzewce seanchańskiej włóczni na kolanach. Bardzo się jednak przy tym pilnował, żeby nie posykiwać z bólu. Aviendha obserwowała go nazbyt bacznie, zaś sposób, w jaki Somara stale przenosiła spojrzenia od niego na nią, tylko potwierdzał podejrzenia.

Nie mógł jednak teraz przejmować się Aviendhą i Far Dareis Mai: większość obecnych oczekiwała jego słów, zarówno z utęsknieniem, jak i trwogą.

„Ci przynajmniej będą skakać, kiedy powiem »żaba«” — pomyślał. Może im `się to nie spodoba, ale uczynią to.

Przy pomocy Moiraine opracował plan tego, co musi tutaj zrobić. Po części wymyślił go sam, bez żadnych sugestii z jej strony. Byłoby dobrze mieć ją tutaj, by szeptała mu w razie potrzeby do ucha, zamiast Aviendhy, która tylko czekała, kiedy ma dać sygnał Somarze, ale nie było sensu zwlekać. Z pewnością w tej komnacie znajdowali się teraz wszyscy taireniańscy i cairhieniańscy arystokraci, którzy aktualnie przebywali w mieście.

— Dlaczego Cairhienianie stoją w tyle? — spytał głośno i arystokraci poruszyli się nerwowo, wymieniając skonsternowane spojrzenia. — Tairenianie przybyli z pomocą, ale nie istnieje powód, dla którego Cairhienianie mieliby stać w tyle. Niechaj wszyscy ustawią się podle rangi. Wszyscy.

Trudno było orzec, których to bardziej oszołomiło, Tairenian czy Cairhienian, aczkolwiek Meilan wyglądał na gotowego połknąć własny język, podobnie tych sześciu, którzy stali zaraz za nim. Nawet Aracome, w którym temperament nigdy nie kipiał, zbielał na twarzy. Polecenie zostało wykonane, wśród szurania butów, odgarniania spódnic i lodowatych spojrzeń z obu stron, aż w końcu przednie rzędy składały się wyłącznie z mężczyzn i kobiet z paskami na piersiach, w drugim zaś stało tylko kilku Tairenian. Do Meilana i jego ludzi przyłączyło się u stóp podium dwakroć tyle cairhieniariskich lordów i lady, w większości posiwiałych, z paskami od karku niemalże po kolana, choć zapewne słowo „przyłączyli” nie było tutaj właściwe. Ustawili się w dwóch grupach, oddalonych od siebie o pełne trzy kroki i popatrywali na siebie tak zaciekle, że równie dobrze mogli potrząsać pięściami i krzyczeć. Wzrok wszystkich utkwiony był w Randzie, i jeśli Tairenian ogarnęła furia, to Cairhienianie nadal przywodzili na myśl lód, tyle że w spojrzeniach, jakimi go taksowali, pojawiły się znikome ślady odwilży.

— Zwróciłem uwagę na sztandary, które powiewają nad Cairhien — ciągnął, kiedy poruszenie ustało. — Dobrze to, że tak wiele tych Półksiężyców Łzy. Bez taireniańskiego ziarna Cairhienianie nie przeżyliby, aby móc osadzić sztandar, a bez taireniańskich mieczy ci mieszkańcy tego miasta, którzy dożyli tego dnia, zarówno ci urodzeni szlachetnie, jak i prosty gmin, uczyliby się już posłuszeństwa względem Shaido. Łza zasłużyła sobie na szacunek.

Tairenianie nadęli się, rzecz jasna, pod wpływem tych słów, zapalczywie kiwając głowami i jeszcze zapalczywiej się uśmiechając, aczkolwiek Wysocy Lordowie zaczęli deptać sobie wzajem po piętach, najwyraźniej skonsternowani. Dla odmiany, Cairhienianie zgromadzeni pod podium mierzyli się wzajem spojrzeniami wyrażającymi zwątpienie.

— Ja jednak nie potrzebuję aż tylu sztandarów. Niech pozostanie jeden tylko sztandar Smoka na najwyższej wieży, żeby widział go każdy, kto się zbliży do miasta, resztę natomiast trzeba zdjąć i zastąpić sztandarami Cairhien. To jest Cairhien, i Wschodzące Słońce winno i będzie nad nim łopotać. Cairhien ma swój własny honor i zachowa go.

Cała komnata eksplodowała wrzawą, tak nagle, że aż Panny uniosły włócznie, wrzawą, który odbijała się od ścian. Sulin natychmiast zamigotała mową gestów, ale i tak w połowie uniesione zasłony już opadały. Cairhieniańscy arystokraci wiwatowali tak samo głośno, jak lud na ulicach, pląsając w miejscu i wymachując rękoma niczym mieszkańcy Foregate podczas święta. W całym tym pandemonium kolej na wymianę niemych spojrzeń wypadła teraz na Tairenian. Nie wyglądali na rozzłoszczonych. Nawet Meilan miał niepewną minę., aczkolwiek podobnie jak Torean i pozostali przypatrywał się ze zdumieniem na otaczających go lordów i lady wysokiej rangi, takich chłodnych i godnych jeszcze przed chwilą, a teraz tańczących i wykrzykujących imię Lorda Smoka.

Rand nie miał pojęcia, co oni wyczytali w jego słowach. Oczywiście spodziewał się, że usłyszą więcej, niż rzeczywiście powiedział, zwłaszcza Cairhienianie, że niektórzy być może. usłyszą nawet to, co naprawdę chciał powiedzieć, ale na takie widowisko nie był przygotowany. Wiedział dobrze, że cairhieniańska powściągliwość to dziwne zjawisko, przemieszane niekiedy z nieoczekiwanym zuchwalstwem. O tym Moiraine mówiła niechętnie, mimo całego jej uporu, by wszystkiego go nauczyć; posunęła się jedynie do stwierdzenia, że sposób, w jaki owa powściągliwość potrafi znienacka prysnąć, bywa doprawdy zadziwiający. Zaiste, był zadziwiający.

Kiedy wiwaty ucichły nareszcie, rozpoczęło się składanie przysiąg posłuszeństwa. Meilan ukląkł pierwszy, z zawziętą twarzą przysięgał pod Światłością i na swoją nadzieję zbawienia oraz ponownych narodzin, że będzie służyć wiernie i okazywać posłuszeństwo; tak dyktowała pradawna formuła i Rand liczył, że niektórych istotnie zobowiąże do dotrzymania przysięgi. Kiedy Meilan ucałował już czubek seanchańskiej włóczni, starając się ukryć skwaszoną minę przez gładzenie bródki, jego miejsce zajęła lady Colavaere. Bardziej niż przystojna, trzydziestoletnia kobieta, z koronką barwy ciemnej kości słoniowej wylewającą się na dłonie, które umieściła w dłoniach Randa, i z poziomymi barwnymi rozcięciami, biegnącymi od wysokiego koronkowego kołnierza aż do kolan, złożyła przysięgę czystym, stanowczym głosem z melodyjnym akcentem, do którego nawykł za sprawą Moiraine. Wyraz ciemnych oczu miał w sobie coś, co przywodziło na myśl spojrzenia, którymi Moiraine zwykła ważyć i mierzyć; zwłaszcza wtedy, kiedy, dygając, schodziła ze stopni, jednocześnie mierząc Aviendhę ad stóp do głów. Jej miejsce zajął Torean, który składał przysięgę, obficie się pocąc, Toreana zaś zastąpił lord Dobraine, ze świdrującymi, głęboko osadzonymi oczyma, jeden z tych kilku starszych mężczyzn, którzy’ golili sobie przód długich, w większości siwych włosów, po nim był Aracome i...

Rand niecierpliwił się podczas trwania tej procesji, kiedy jeden po drugim wchodzili, żeby przed nim uklęknąć, Cairhienianie na przemian z Tairenianami, tak jak zarządził. Wszystko to było niezbędne, tak twierdziła Moiraine — i na to godził się głos w jego głowie, który jak wiedział należał do Lewsa Therina — ale dla niego stanowiło jedynie powód zwłoki. Musi mieć ich lojalność, choćby tylko pozorną,, żeby uczynić Cairhien bezpiecznym, należało przynajmniej początek jaki taki zrobić, zanim będzie mógł zaatakować Sammaela.

„I dokonam tego! Mam jeszcze za dużo do roboty, by pozwalać, żeby on mnie siekł po łydkach zza krzaków. Już on się dowie, co to znaczy drażnić Smoka!”

Nie rozumiał, dlaczego ci, którzy obecnie przed nim stawali, pocili się i oblizywali wargi podczas klękania i dukania roty hołdu. Ale z kolei sam nie widział tego zimnego światła, które płonęło wówczas w jego oczach.

Загрузка...