55 Wątki płoną

Rand znieruchomiał. Długi wypalony pas, który biegł wzdłuż ściany korytarza, szczególnie widoczny był tam, gdzie pół tuzina kosztownych gobelinów przemieniło się w popiół. Płomienie wpełzały już na kolejne tkaniny; po wielu inkrustowanych komodach i stołach pozostały teraz jedynie zwęglone szczątki. Nie jego dzieło. Trzydzieści kroków dalej, na białych płytkach posadzki, leżeli wykrzywieni w uścisku śmierci mężczyźni w czerwonych kaftanach, napierśnikach i hełmach z okratowanymi zasłonami na twarzach, z bezużytecznymi mieczami w dłoniach. Też nie jego dzieło. Rahvin okazał się rozrzutny, jeśli szło o życie jego własnych ludzi, w swych usiłowaniach dopadnięcia Randa. Sprytnie atakował, sprytnie uciekał, ale od chwili, kiedy uciekł z sali tronowej, nie wdał się z Randem w bezpośrednią walkę na dłużej niż chwilę, jakiej potrzebował, by zadać cios i umknąć. Rahvin był silny, być może równie silny jak Rand, i więcej posiadał wiedzy, ale Rand miał w kieszeni małego człowieczka, angreal, Rahvin zaś nie dysponował żadnym.

Korytarz wyglądał znajomo z dwu względów, raz, że widział go już kiedyś, dwa, że widział kiedyś coś podobnego.

„Szedłem tędy z Elayne i Gawynem tamtego dnia, kiedy poznałem Morgase”.

Ta myśl wiła się boleśnie na granicach Pustki. W jej wnętrzu był zimny, nie czuł żadnych emocji. Saidin szalał i płonął, ale on był lodowato spokojny.

I jeszcze jedna myśl, niczym ukłucie ostrza.

„Leżała na posadzce, z rozpuszczonymi włosami, jakby spała. Ilyena Złotowłosa. Moja Ilyena”.

Elaida też tam była, tamtego dnia.

„To ona Przepowiedziała ból, który przyniosę. Ona rozpoznała tę ciemność we mnie. Jej część. Dość.

Ilyeno, nie wiedziałem, co robię. Byłem obłąkany! Jestem obłąkany. Och, Ilyeno!

Elaida wiedziała... część... ale nie powiedziała wtedy wszystkiego. Lepiej by zrobiła, gdyby powiedziała.

Och, Światłości, czy nie ma żadnego przebaczenia? Zrobiłem to, co zrobiłem, w obłędzie. Czy nie ma żadnej litości?

Gareth Bryne zabiłby mnie, gdyby wiedział. Morgase wydałaby rozkaz pozbawienia mnie życia. Morgase żyłaby. Mat. Moiraine. Ilu by żyło, gdybym ja umarł?

Zarobiłem sobie na tę udrękę. Zasługuję na ostateczną śmierć. Och, Ilyeno, zasługuję na śmierć.

Zasługuję na śmierć”.

Kroki za nim. Odwrócił się.

Wyszli z szerokiego korytarza, który w odległości niecałych dwudziestu kroków przecinał ten, na którym on stał; dwa tuziny ludzi w napierśnikach, hełmach i czerwonych kaftanach z białymi kołnierzykami Gwardii Królowej. Tyle że Andor nie miał teraz żadnej królowej, a ci ludzie wcale nie służyli jej, kiedy jeszcze żyła. Prowadził ich Myrddraal, z bladym, bezokim obliczem podobnym do larwy znalezionej pod kamieniem, w zbroi z nakładających się płytek, za sprawą której podczas marszu jeszcze bardziej przywodził na myśl węża, i w płaszczu, który nawet w ruchu zwisał z jego ramion nieruchomo. Spojrzenie Bezokiego budziło strach, ale strach był w Pustce czymś odległym. Na jego widok zawahali się; po chwili Półczłowiek uniósł w górę miecz z czarnym ostrzem. Ci, którzy jeszcze nie dobyli mieczy, ułożyli dłonie na rękojeściach.

Rand — zdawało mu się, że tak właśnie ma na imię — przeniósł; nie pamiętał, by kiedykolwiek wcześniej przenosił w taki sposób.

Ludzie i Myrddraal zesztywnieli tam, gdzie akurat się znajdowali. Pokrył ich gruby nalot szronu, szronu, który dymił tak, jak dymiły buty Mata. Uniesiona ręka Myrddraala odłamała się z głośnym trzaskiem. Przy zetknięciu się z płytkami posadzki rozpadła się na kawałki, razem z mieczem.

Rand poczuł zimno — tak, tak rzeczywiście brzmiało jego imię; Rand — zimno tnące niczym nóż, kiedy ich mijał i skręcał w kierunku, z którego nadeszli. Zimno, cieplejsze jednak od saidina.

Pod ścianą przycupnęli mężczyzna i kobieta, para służących w czerwono-białych liberiach, niedawno przekroczyli wiek średni; chronili się wzajem w objęciach. Zobaczywszy Randa — na imię składało coś jeszcze; nie tylko sam Rand — mężczyzna zaczął się podnosić z miejsca, do którego przywarł, uciekając przed wiedzioną przez Myrddraala grupą, ale kobieta pociągnęła go z powrotem za rękaw.

— Odejdźcie w pokoju — rzekł Rand, wyciągając rękę. Al’Thor. Tak, Rand al’Thor. Kobieta upadłaby bezwładnie, gdyby mężczyzna jej nie podtrzymał; jego usta poruszały się tak gwałtownie, jakby się modlił, niezdolny dobyć słów na głos.

Rand spojrzał w kierunku, w którym patrzył mężczyzna. Jego ręka wysunęła się z kaftana na dostateczną długość, by obnażyć złotogrzywy łeb Smoka, stanowiącego część jego skóry.

— Nic wam nie zrobię — powiedział i poszedł dalej, zostawiając ich tam. Musiał jeszcze przyprzeć do muru Rahvina. Zabić Rahvina. A co potem?

Żadnego dźwięku prócz postukiwania butów na płytach posadzki. I cichy głos, w głębi głowy, żałobnie mruczący o Ilyenie i przebaczeniu. Wytężył siły, by wyczuć przenoszenie Rahvina, by poczuć mężczyznę przepełnionego Prawdziwym Źródłem. Nic. Saidin przepalał go do kości, mroził mu ciało, warzył duszę, jednakowoż bez niego niełatwo byłoby cokolwiek zobaczyć, jeśli nie podeszło się blisko. Lew w wysokiej trawie, powiedział kiedyś Asmodean. Lew chory na wściekliznę. Czy Asmodean winien się zaliczać do tych, którzy nie powinni byli umrzeć? Albo Lanfear? Nie. Nie...

Ostrzeżenie nadeszło zaledwie na moment wcześniej; zdążył tylko przypaść płasko do posadzki, w cienkim jak włos płatku czasu, który dzielił wrażenie nagle tkanych strumieni od pręgi białego światła grubości ramienia, płynnego ognia, tnącego ścianę, rozdzierającego niczym miecz to miejsce, w którym moment wcześniej znajdowała się jego pierś. Tam gdzie smagnęła linia ognia, po obu stronach korytarza, ściana i gzymsy, drzwi i gobeliny, wszystko przestało istnieć. Na posadzkę lunął grad pociętych strzępów tkanin, odłamków kamienia i sztukaterii.

To tyle, jeśli chodzi o obawę Przeklętych przed użyciem ognia stosu. Kto mu o tym powiedział? Moiraine. Ta z pewnością zasłużyła, by żyć.

Z jego rąk skoczył ogień stosu, oślepiająco biały promień sunący w stronę miejsca, w którym powstała tamta pierwsza pręga. Tamta zanikła w momencie, gdy jego płomień stosu przebił ścianę, zadrżał w polu widzenia purpurowym powidokiem. Uwolnił swój strumień. Udało się wreszcie?

Niezdarnie podniósł się z posadzki i przeniósł Powietrze, otwierając zniszczone drzwi z taką siłą, że ich szczątki oderwały się od zawiasów. Wnętrze komnaty za nimi było puste. Bawialnia, z krzesłami ustawionymi przed wielkim, marmurowym kominkiem. Jego ogień stosu wyrwał fragment jednego z łuków wychodzących na niewielki dziedziniec z fontanną. I jeszcze jeden z kanelurowanej kolumny, których cały rząd stał przy chodniku.

Rahvin jednakie nie oddalił się tą drogą i nie zginął także w tamtym wybuchu ognia stosu. W powietrzu unosił się osad, blaknące pozostałości utkanego saidina. Rand rozpoznał splot. Różny od bramy, którą otworzył, by Przemknąć do Caemlyn, bądź takiej, która służyła do Podróżowania — wiedział teraz, czym było to, co zrobił — wiódł do sali tronowej. Niemniej jednak widział już kiedyś coś podobnego w Łzie, sam to zresztą stworzył.

Utkał jeszcze jedną. Bramę, czy raczej otwór, dziurę w rzeczywistości. Tym razem po drugiej stronie nie było czerni. W rzeczy samej, gdyby nie wiedział o tym przejściu, gdyby nie był w stanie zobaczyć jego splotu, to wówczas mógłby w ogóle nie zdawać sobie sprawy z jego istnienia. Przed nim znajdowały się takie same łuki otwierające się na ten sam dziedziniec i fontannę, identyczny chodnik otoczony kolumnadą. Na ułamek chwili idealnie równe otwory, które jego ogień stosu wyciął w łuku i kolumnie, zadygotały, wypełniły się i na powrót stały się otworami. Brama wiodła do jakiegoś innego miejsca, do odbicia Królewskiego Pałacu, tak jak kiedyś do odbicia Kamienia Łzy. Odlegle żałował, że nie porozmawiał o tym z Asmodeanem, kiedy była po temu okazja, jednakże tego dnia nie rozmawiał jeszcze z nikim. To jednak nie miało znaczenia. Tamtego dnia dzierżył w ręku Callandora, dzisiaj jednakże angreal w jego kieszeni dowiódł, iż nawet dzięki niemu potrafi skutecznie nękać Rahvina.

Przestąpił prędko przez próg, poluźnił splot i w trakcie, gdy brama znikała, pospiesznie przebiegł na drugą stronę dziedzińca. Rahvin wyczułby bramę, gdyby znajdował się dostatecznie blisko. Posiadanie grubego człowieczka z kamienia jeszcze nie oznaczało, że mógł sobie pozwolić na stanie w miejscu i oczekiwanie na atak.

Śladu życia, wyjąwszy niego samego i jakąś zbłąkaną muchę. W Łzie też tak było. Lampy w korytarzach stały nie zapalone, sterczały z nich białe knoty, które nigdy nie widziały płomienia, a jednak nawet korytarz, który z pozoru powinien być z nich najciemniejszy, rozjaśniało światło, które dochodziło zewsząd i znikąd jednocześnie. Ponadto lampy, a także inne przedmioty zdawały się niekiedy poruszać. Między jednym a drugim spojrzeniem taka wysoka lampa potrafiła przemieścić. się na odległość stopy, wazon w wykuszu o cal. Tylko drobiazgi, jakby ktoś je przestawiał, w czasie gdy jego wzrok padał na coś innego. To miejsce, gdziekolwiek się znajdowało, było doprawdy dziwne.

Dotarło do niego, kiedy biegł wolnym truchtem przez kolumnadę, szukając zmysłami Rahvina, że od czasu, kiedy przeniósł ogień stosu, nie słyszał głosu opłakującego Ilyenę. Może jakimś sposobem przegnał Lewsa Therina ze swej głowy.

,,Dobrze”.

Zatrzymał się na skraju jednego z pałacowych ogrodów. Róże i krzewy białych gwiazd wyglądały na równie znękane suszą, jak mogłyby wyglądać w prawdziwym świecie. Ze szczytu jednej z białych iglic wznoszących się nad dachami marszczył się na wietrze sztandar Białego Lwa, ale iglica mogła się zmienić w mgnieniu oka.

„Dobrze, że nie muszę dzielić własnej głowy z...”

Dziwnie się czuł. Niematerialnie. Podniósł rękę i wytrzeszczył oczy. Widział ogród przez rękaw kaftana i własne ramię jakby przez mgłę. Mgłę, która rzedła. Kiedy zerknął w dół, widział przez własne ciało kamienie, którymi wybrukowany był chodnik.

„Nie!”

To nie była jego myśl. Obraz zaczął się scalać. Wysoki, ciemnooki mężczyzna, z twarzą pobrużdżoną od zmartwień i z przewagą bieli we włosach niźli brązu.

„Jestem Lews Ther...”

„Jestem Rand al’Thor” — przerwał mu Rand. Nie rozumiał, co się dzieje, ale z ręki, którą trzymał tuż przed twarzą, znikał wyblakły Smok. Ręka poczęła ciemnieć, palce wydłużały się.

„Jestem sobą.”

To rozniosło się echem po Pustce.

„Jestem Rand al’Thor”.

Walczył, by odtworzyć obraz samego siebie w umyśle, zmagał się, by przywołać wizję tego, co każdego ranka oglądał przy goleniu w lustrze, tego, co widział w stojącym lustrze podczas ubierania się. To były szaleńcze zmagania. Nigdy tak naprawdę nie przyjrzał się sobie. Każdy z dwu obrazów to stawał się bardziej intensywny, to nikł, starszy, ciemnooki mężczyzna i młodszy od niego, o szaroniebieskich oczach. Powoli obraz tego młodszego umocnił się, tego starszego zblakł. Powoli jego ręka stawała się coraz bardziej materialna. Jego ręka, opleciona Smokiem, z piętnem czapli odciśniętym w dłoni. Bywały kiedyś takie chwile, kiedy nienawidził tego piętna, ale teraz, nawet otoczony pozbawioną emocji Pustką, niemalże się uśmiechnął na jego widok.

Dlaczego Lews Therin usiłował nim zawładnąć? Żeby przekształcić go w Lewsa Therina. Był przekonany, że ten ciemnooki mężczyzna z twarzą naznaczoną cierpieniem to był właśnie Lews Therin. Czemu teraz? Bo w tym miejscu, gdziekolwiek ono było, mógł to zrobić? Zaraz. To Lews Therin wykrzyknął tamto twarde „nie”. To nie napaść Lewsa Therina. To Rahvin go zaatakował i wcale nie korzystał z Mocy. Jeśli ten człowiek będzie zdolny to powtórzyć w Caemlyn, prawdziwym Caemlyn, to na pewno to zrobi. To musiała być jakaś umiejętność, którą nabył tutaj. A skoro Rahvin ją nabył, to może i jemu się uda. Tym, co go uchroniło, tym, co go sprowadziło z powrotem, był jego własny wizerunek.

Skupił się na najbliższym różanym krzewie, wysokości całej piędzi, i wyobraził go sobie, jak rzednieje, upodabnia do mgły. Roślina posłusznie rozwiała się bez śladu, ale ledwie obraz w jego umyśle stał się niczym, krzew różany powrócił nagle, taki sam jak przedtem.

Zrezygnowany pokiwał głową. A zatem i tu istniały ograniczenia. Zawsze obowiązywały jakieś ograniczenia i zasady, ale jakie działały tutaj, nie wiedział. Ale znał Moc, wiedział o niej tyle, ile nauczył go Asmodean, ile nauczył się sam, a poza tym nadal przepełniał go saidin, cała ta słodycz życia, cały rozkład śmierci. Rahvin musiał go widzieć, jak atakował. Przy korzystaniu z Mocy należało widzieć to, na co oddziaływała, albo wiedzieć dokładnie, co do włosa, gdzie to jest w odniesieniu do ciebie. Może tu było inaczej, ale trudno było w to uwierzyć. Niemalże żałował, że Lews Therin ponownie zamilkł. Ten człowiek mógł znać miejsce, gdzie się znalazł, i obowiązujące w nim zasady.

Balkony i okna, w niektórych miejscach dochodzące do czwartego piętra, wychodziły na ogród. Rahvin próbował go... przekonstruować. Zaczerpnął wściekłego prądu saidina za pomocą angrealu. Z nieba spadły błyskawice, sto rozszczepionych, srebrnych grotów, coraz więcej; uderzały w każde okno, w każdy balkon. Huk grzmotów przepełnił ogród, wywołując grad kamiennych odłamków. Samo powietrze zaskwierczało, włosy na rękach i na piersi, ukryte pod koszulą usiłowały się podnieść. Pozwolił błyskawicom zamrzeć. Tu i tam odłamywały się kawałki roztrzaskanych, kamiennych framug i balkonów, huk ich upadku zagłuszało echo grzmotu, nadal dźwięczące w uszach.

W tych miejscach, gdzie kiedyś były okna, ziały teraz dziury na przestrzał. Przypominały oczodoły monstrualnej czaszki, a z kolei zrujnowane balkony — rozpłatane usta. Jeśli Rahvin znajdował się na którymś z nich, to teraz z pewnością już nie żył. Rand nie uwierzy, dopóki nie zobaczy trupa. Chciał zobaczyć Rahvina martwego.

Z bezwiednym grymasem wkroczył z powrotem do pałacu. Chciał zobaczyć, jak Rahvin umiera.


Nynaeve przypadła błyskawicznie do posadzki i dalej gramoliła się niezdarnie na czworakach, gdy tymczasem coś rozpruwało najbliższą ścianę. Moghedien pełzła w tym samym tempie, ale gdyby tego nie robiła, to powlokłaby ją za sobą dzięki a’dam. Czy to Rand, czy Rahvin? Widziała pręgi białego ognia, płynnego światła, identyczne jak tamte w Tanchico, i zupełnie nie miała ochoty znaleźć się blisko nich. Nie miała pojęcia, co to takiego, i nie chciała wiedzieć.

„Ja chcę Uzdrawiać... żeby ci obaj głupi mężczyźni sczeźli... a nie uczyć się jakichś fikuśnych metod zabijania!”

Podźwignęła się do przysiadu, ostrożnie obejrzała w stronę, gdzie mogło znajdować się źródło białego ognia. Nic. Pusty pałacowy korytarz. Z długim, głębokim cięciem szerokości dziesięciu stóp, które rozpłatało obie ściany tak równo, jakby wykonał je kamieniarz, prócz tego kawałki dekoracyjnych tkanin walające się po posadzce. Ani śladu po którymkolwiek z mężczyzn. Jak dotąd żadnego nie zobaczyła, nawet przelotnie. Tylko ich rękodzieło. Omalże sama nie stała się tym rękodziełem. Dobrze, że mogła sycić się gniewem Moghedien, odfiltrowywać go z panicznego strachu, który pazurami usiłował utorować sobie drogę do wolności, i pozwalać, by wsączał się do jej wnętrza. Własny gniew był czymś godnym pożałowania; ledwie pozwalał wyczuwać Prawdziwe Źródło, a w jeszcze mniejszym stopniu przenosić strumień Ducha, który trzymał ją w Tel’aran’rhiod.

Moghedien kuliła się na czworakach, wymiotując. Nynaeve zacisnęła usta. Ta kobieta znowu próbowała pozbyć się a’dam. Chęć do współpracy szybko ją opuściła, gdy odkryły, że Rand i Rahvin są rzeczywiście w Tel’aran’rhiod. No cóż, ten, kto próbuje odpiąć obręcz, która opina mu szyję, sam siebie karze. Przynajmniej tym razem Moghedien nie zostało już nic w żołądku.

— Błagam. — Moghedien uchwyciła się rąbka spódnicy Nynaeve. — Powiadam ci, musimy uciekać. — Panika bliska szaleństwu nadała jej głosowi bolesny ton. Twarz odzwierciedlała wyrywające się na wolność śmiertelne przerażenie. — Oni są tutaj ciałem! Ciałem!

— Cicho bądź — skarciła ją nieobecnie Nynaeve. — Jeśli mnie nie okłamałaś, to wynika z tego pewna korzyść. Dla mnie.

Tamta twierdziła, że przebywanie w Świecie Snów ogranicza kontrolę nad Snem w fizycznym sensie. Czy raczej, przyznała to, kiedy wymknęła jej się odrobina wiedzy. Przyznała także, że Rahvin nie zna Tel’aran’rhiod tak dobrze jak ona. Nynaeve miała nadzieję, że w takim razie nie znał go tak dobrze jak ona sama. W to, że wiedział więcej niż Rand, nie wątpiła. Ten wełnianogłowy mężczyzna! Niezależnie od powodów, z jakich ścigał Rahvina, nigdy, pod żadnym pozorem, nie powinien był pozwolić, by tamten sprowadził go tutaj, gdzie nie znał zasad, gdzie myśli potrafiły zabijać.

— Dlaczego nie rozumiesz tego, o czym ci mówię? Nawet jeśli oni tylko wśnili się tutaj, to i tak każdy z nich jest silniejszy od nas. Będąc tutaj ciałem, mogą nas zmiażdżyć, nie mrugnąwszy okiem. Ciałem mogą zaczerpnąć więcej saidina niż my saidara podczas snu.

— Jesteśmy połączone. — Nie zwracając na nią uwagi, Nynaeve mocno szarpnęła swój warkocz. Nie sposób orzec, w którą stronę poszli. I żadnej możliwości wcześniejszego ostrzeżenia, dopóki ich nie zobaczy. To było niesprawiedliwe, że oni mogli przenosić, a ona nie będzie w stanie ani zobaczyć, ani poczuć splotów. Stojąca lampa, przecięta na pół, nagle stała się na powrót całością, potem znowu rozpadła, równie szybko. Tamten biały ogień musi być nadzwyczaj potężny. Tel’aran’rhiod zazwyczaj natychmiast uzdrawiał się sam, czego z nim nie zrobiono.

— Ty bezmózga idiotko — wyłkała Moghedien, potrząsając spódnicą Nynaeve, jakby chciała potrząsnąć samą Nynaeve. — Nie ma znaczenia, ile masz odwagi. Jesteśmy połączone, ale ty nie przeniesiesz niczego w takim stanie, w jakim się znajdujesz. Ani strzępka. Ja daję siłę, ale ty szaleństwo. Oni są tutaj ciałem, oni wcale nie śnią! Oni używają rzeczy, o jakich tobie nigdy się nie śniło! Zniszczą nas obydwie, jeśli tu zostaniemy!

— Mów ciszej — wściekła się Nynaeve. — Chcesz któregoś tu z nich ściągnąć?

Pośpiesznie spojrzała w obie strony, ale w korytarzu było nadal pusto. Czy to były czyjeś kroki? Stukot wysokich butów? Rand czy Rahvin? Do jednego trzeba było podejść równie ostrożnie jak do drugiego. Mężczyzna, który walczył o życie, mógł zaatakować, zanim zauważy, że atakuje przyjaciół. Cóż, ona w każdym razie była przyjaciółką.

— Musimy iść — upierała się Moghedien, ale zniżyła głos. Powstała, z ustami zaciśniętymi w zaciętym uporze. Kłębiły się w niej strach i gniew, ten pierwszy silniejszy, ale niewiele. — Dlaczego miałabym ci dalej pomagać? To szaleństwo!

— A chcesz znowu poczuć pokrzywy?

Moghedien wzdrygnęła się, ale w jej ciemnych oczach nadal czaił się upór.

— Myślisz, że wolę pozwolić, żeby mnie zabili, niż żebyś ty mi zrobiła krzywdę? Jesteś szalona. Nie ruszę się z tego miejsca, dopóki nie będziesz gotowa zabrać nas stąd.

Nynaeve znowu szarpnęła warkocz. Jeśli Moghedien nie będzie chciała iść, to ona będzie musiała ją wlec. Nie najszybszy sposób na szukanie, skoro zostały jeszcze do przejścia całe, jak się zdawało, mile pałacowych korytarzy. Szkoda, że nie zareagowała ostrzej, kiedy ta kobieta po raz pierwszy próbowała się stawiać. Będąc na miejscu Nynaeve, Moghedien zabiłaby bez wahania, albo, gdyby uznała, że to przyniesie jej większą korzyść, utkała tę sztuczkę polegającą na odbieraniu komuś jego woli, sprawiając, by ją wielbiła. Nynaeve posmakowała już kiedyś tego, w Tanchico, i nawet gdyby wiedziała, jak to się robi, to nie sądziła, by była w stanie zrobić to komuś drugiemu. Gardziła tą kobietą, nienawidziła jej całym swoim jestestwem. Ale nawet gdyby jej tutaj nie potrzebowała, to i tak nie mogłaby jej zabić. Kłopot polegał na tym, że Moghedien też teraz o tym wiedziała.

Niemniej jednak Wiedząca kierowała Kołem Kobiet — nawet jeśli Koło Kobiet nie zawsze się z nią zgadzało — a Koło Kobiet wymierzało kary kobietom, które złamały prawo albo za mocno obraziły obyczaje, a także mężczyznom, za niektóre wykroczenia. Mogła nie mieć nerwów Moghedien, żeby zabijać, żeby dewastować komuś umysł, ale...

Moghedien otworzyła usta i Nynaeve wypełniła je kneblem z Powietrza. Albo raczej zmusiła Moghedien, by sama się zakneblowała; dzięki łączącej je a’dam przypominało to samodzielne przenoszenie, ale Moghedien wiedziała, że to jej umiejętności są wykorzystywane niczym narzędzie w rękach Nynaeve. Ciemne oczy zalśniły oburzeniem, kiedy własne sploty przywiązały jej ręce do boków i obwiązały ściśle spódnice wokół kostek. Na koniec Nynaeve wykorzystała a’dam, tak samo jak w przypadku pokrzyw, stwarzając takie wrażenie, jakie chciała, by ta kobieta poczuła. Nie rzeczywistość; poczucie rzeczywistości.

Moghedien zesztywniała w swoich pętach, kiedy skórzany rzemień jakby uderzył ją po siedzeniu. Tak właśnie miała to poczuć. Przez smycz przelały się wściekłość i upokorzenie. A także pogarda. W porównaniu z jej wyrafinowanymi metodami krzywdzenia ludzi, coś takiego przystawało raczej dziecku.

— Kiedy będziesz znowu gotowa do współpracy — powiedziała Nynaeve — tylko kiwnij głową. — To nie mogło trwać długo. Nie mogła tu tylko srać, w czasie gdy Rand i Rahvin próbowali się wzajem zabić. Jeśli umrze nie ten, co trzeba, dlatego że unikała niebezpieczeństwa, pozwalając, by Moghedien zatrzymywała ją tutaj...

Nynaeve przypomniał się dzień, kiedy miała szesnaście lat, tuż po tym, jak orzeczono, że jest dostatecznie dorosła, by splatać włosy w warkocz. Podjudzona przez Nelę Thane ukradła pudding śliwkowy Corin Ayellin i wyszła z kuchni prosto na panią Ayellin. Pokłosie tego epizodu, posłane przez smycz w jednorazowej dawce, sprawiło, że oczy Moghedien omal nie wyskoczyły z czaszki.

Nynaeve, zawzięta, zrobiła to jeszcze raz.

„Ona mnie nie zatrzyma o krok od celu!”

Jeszcze raz.

„Pomogę Randowi, czego by sobie nie myślała!”

Jeszcze raz.

„Choćby to miało nas obie zabić!”

Jeszcze raz.

„Och Światłości. ona mogła mieć rację; Rand może nas zabić obie, zanim mnie rozpozna.”

Jeszcze raz.

„Światłości, nienawidzę się bać”.

Jeszcze raz.

„Nienawidzę jej!”

Jaszcze raz.

„Nienawidzę jej!”

Jeszcze raz.

Nagle dotarło do niej, że Moghedien miota się jak oszalała w swych pętach, kiwając głową tak gwałtownie, że mogła jej zaraz odpaść. Nynaeve przez chwilę gapiła się na zalaną łzami twarz, po czym przestała robić to, co właśnie robiła, i pospiesznie odwiązała sploty Powietrza. Światłości, co ona zrobiła? Przecież nie jest Moghedien.

— Jak rozumiem, nie sprawisz mi więcej kłopotów?

— Oni nas zabiją — wymamrotała kobieta ledwie słyszalnie i niemalże niezrozumiale wśród spazmów łkania, ale jednocześnie gorliwie kiwała głową, pospiesznie dając do zrozumienia, że się zgadza.

Nynaeve z premedytacją postanowiła okazać się twarda. Moghedien zasługiwała na to, żeby tak oberwać, i na znacznie, znacznie więcej. W Wieży, jako jedna z Przeklętych zostałaby ujarzmiona i stracona natychmiast po procesie, a dowodów oprócz tego, kim była, nie trzeba było wiele.

— Znakomicie. To teraz...

Grzmot, albo coś bardzo podobnego do grzmotu, wstrząsnął całym pałacem, ściany zatrzęsły się, z posadzek podniósł się kurz. Nynaeve na poły upadła na Moghedien i obie zatańczyły, starając się utrzymać w pozycji pionowej. Wstrząs jeszcze nie ustał całkowicie, gdy zastąpił go ryk, jakby jakiś monstrualny ogień poszybował w górę komina wielkości góry. To trwało tylko chwilę. Cisza, która po tym zapadła, zdawała się głębsza niż przedtem. Nie. Słychać było buty. Jakiś mężczyzna biegł. Odgłos rozległ się echem w głębi korytarza. Z północy.

Nynaeve odepchnęła drugą kobietę.

— Ruszaj.

Moghedien zaskomlała, ale nie opierała się, gdy została pociągnięta w głąb korytarza. Oczy miała jednak ogromne i przyspieszony oddech. Nynaeve uznała, że to dobrze, iż ma ze sobą Moghedien i nie tylko ze względu na dostęp do Jedynej Mocy. Po tych wszystkich latach ukrywania się w cieniach, Pajęczyca okazała się takim tchórzem, że w porównaniu z nią Nynaeve niemalże czuła się odważna. Niemalże. Jedynie gniew wobec własnego strachu pozwalał jej utrzymywać ten jedyny splot Ducha, dzięki któremu pozostawała w Tel’aran’rhiod. Moghedien stanowiła wcielenie strachu przenikającego do kości.

Wlokąc za sobą Moghedien za pomocą lśniącej smyczy, Nynaeve przyspieszyła krok. Ścigała cichnące odgłosy tamtych kroków.


Rand wyszedł na owalny dziedziniec, przezornie się rozglądając. Połowa brukowanego białymi kamieniami kręgu wcinała się w trzypiętrową budowlę, wznoszącą się za jego plecami; drugą połowę ograniczało kamienne półkole wsparte na jasnych kolumnach o wysokości pięciu kroków, które wychodziło na kolejny ogród, ocieniając żwirowane chodniki pod niskimi gałęziami rozłożystych drzew. Marmurowe ławki otaczały staw z liliami. Pełen ryb, złotych, białych i czerwonych.

Ławki nagle poruszyły się, zafalowały, zmieniły w pozbawione twarzy ludzkie kształty, nadal równie twarde i białe jak kamień. Wiedział już, jak trudno zmienić coś, co uprzednio zmienił Rahvin. Błyskawica, która wytrysnęła z czubków jego palców, roztrzaskała kamiennych ludzi na tysiące odłamków.

Powietrze stało się wodą.

Krztusząc się, usiłował dopłynąć do kolumn; widział rozciągający się za nimi ogród. Musiała istnieć jakaś bariera, która zatrzyma wylewającą się wodę. Nim udało mu się przenieść, złote, czerwone i białe kształty pomknęły ku niemu, większe od ryb w stawie. Uzbrojone w zęby. Walczyły między sobą o dostęp do niego; w czerwonej mgle zakłębiła się czerwień krwi. Instynktownie odpędzał ryby, gwałtownie młócąc rękoma, ale jego zimna część, w głębinach Pustki, przeniosła. Rozjarzony ogień stosu uderzył w barierę, o ile taka istniała, w jedyne miejsce, z którego Rahvin mógł widzieć ten dziedziniec. Woda kłębiła się, bezlitośnie miotając jego ciałem we wszystkie strony, pędząc wartko, by wypełnić puste tunele wyrzeźbione przez ogień stosu. Mknęły ku niemu błyski złota, bieli i czerwieni, w wodzie pojawiały się kolejne pasma purpury. Miotany we wszystkie strony, nie widział, w co celować błyskawicami; uderzały na wszystkie strony. Zabrakło oddechu. Usiłował myśleć a powietrzu albo o wodzie będącej powietrzem.

I nagle woda stała się powietrzem. Całym ciężarem runął na kamienie bruku, pośród miotających się wokół ryb, przetoczył i podparł, by wstać. To było znowu powietrze; nawet ubranie miał suche. Kamienny krąg migotał, to nietknięty, to obrócony w ruinę, z połową kolumn obalonych. Część drzew padała, splatając się wzajem koronami, po czym prostowały się na powrót i znowu padały. Białe ściany pałacu za jego plecami znaczyły otwory, wybite nawet w wysokiej kopule, a na wskroś okien biegły cięcia, niektóre przez maswerkowe ekrany na oknach. Zniszczenia migotały, to znikając, to pojawiając się na nowo. Nie te powolne, sporadyczne zmiany jak przedtem; tak działo się cały czas. Zniszczenia, potem żadnych, znowu jakieś, znowu żadnych i tak bezustannie.

Krzywiąc się, przycisnął rękę do boku, do starej, w połowie zaleczonej rany. Piekła, jakby wysiłek ją otworzył. Piekło go całe ciało, od kilkunastu albo i więcej krwawiących ukąszeń. To się nie zmieniło. Krwawe rozcięcia w kaftanie i spodniach nadal tam były. Czy udało mu się przemienić wodę w powietrze? Albo czy jedna z tych jego dzikich strzał ognia stosu przepędziła albo wręcz zabiła Rahvina? Wszystko bez znaczenia, wyjąwszy to ostatnie.

Otarłszy krew z oczu, przyjrzał się oknom i balkonom otaczającym ogród, wysokiej kolumnadzie po przeciwległej stronie. Albo raczej zaczął tylko, gdyż coś innego przykuło jego uwagę. Pod kolumnadą dostrzegł blaknące resztki splotu. Z tego miejsca potrafił stwierdzić, że to była brama, ale żeby sprecyzować, jakiego rodzaju i dokąd wiodła, musiał podejść bliżej. Przeskoczywszy przez galimatias obrobionego kamienia, który zniknął w momencie, gdy znajdował się ponad nim, pomknął przez ogród, lawirując między drzewami, które leżały na chodniku. Resztka bramy niemalże zniknęła; musi znaleźć się bliżej, zanim zdąży zniknąć bez śladu.

Upadł nagle, raniąc wnętrze dłoni na żwirze. Nie zauważył niczego, o co mógł się potknąć. Poczuł zawrót głowy, zupełnie jakby coś uderzyło go w głowę. Niezdarnie usiłował podnieść się na nogi, dotrzeć do tego osadu. Poczuł, że z jego ciałem coś dziwnego się dzieje. Ręce. porastały długim włosem; palce zdawały się kurczyć, cofać do wnętrza dłoni, upodabniając się niemalże do zwierzęcych łap. Pułapka. Rahvin wcale nie uciekł. Ta brama była pułapką i on w nią wpadł.

Desperacja przywarła do Pustki, kiedy mocował się, by przywrzeć do siebie. Jego ręce. Były jego rękami. Prawie. Wstał z wysiłkiem. Nogi zdawały się uginać w niewłaściwy sposób. Prawdziwe Źródło cofało się; Pustka kurczyła. Za pozbawioną emocji skorupą Pustki rozjarzyły się pasma paniki. W cokolwiek próbował go przemienić Rahvin, to coś nie przenosiło. Saidin wyślizgiwał się, rzedł strumień Mocy, rzedł mimo iż wzmacniany był przez angreal. Otaczające go balkony wpatrywały się w niego, puste, w kolumnadzie nie było nikogo. Rahvin musiał stać w jednym z tych okien przesłoniętych kamienną koronką, ale w którym? Tym razem nie miał już sił na sto błyskawic. Jeden wybuch. Tyle się uda. O ile zrobi to szybko. Które okno? Walczył, żeby być sobą, walczył, by przyjąć w siebie saidina, witał każdą plamę skazy jako dowód, że nadal trzyma Pustkę. Słaniając się, błąkał w krąg, szukając próżno, donośnym rykiem wykrzyknął imię Rahvina. Zabrzmiało jak ryk bestii.


Nynaeve skręciła za róg, wlokąc za sobą Moghedien. Przed nią, za następnym zakrętem zniknął jakiś mężczyzna, ciągnąc za sobą echo kroków. Nie miała pojęcia, od jak dawna już idzie za ich odgłosem. Niekiedy milkły, a czasami musiała czekać, aż rozlegną się ponownie, w przeciwnym razie nie miałaby pojęcia, w którą stronę ruszyć. Czasami, kiedy się zatrzymywały, działy się różne rzeczy; niczego niby nie widziała, ale pałac rozbrzmiewał niczym uderzony dzwon, a innym razem włosy usiłowały jej stanąć dęba, kiedy powietrze zdawało się trzaskać, a innym... To nie miało znaczenia. Tym razem po raz pierwszy dostrzegła przelotnie człowieka, którego wysokie buty wydawały ten odgłos. Jej zdaniem mężczyzna odziany w czarny płaszcz nie mógł być Randem. Wzrost się zgadzał, ale był za duży, zbyt rozrośnięty w barkach.

Pobiegła, w ogóle nie myśląc. Mocne grube buty dawno temu stały się aksamitnymi trzewikami. Skoro ona mogła słyszeć jego, to i on mógł słyszeć ją. Oszalałe dyszenie Moghedien rozlegało się głośniej niż jej kroki.

Nynaeve dotarła do zakrętu i zatrzymała się, wyglądając ostrożnie za róg. Obejmowała saidara - przez Moghedien, ale to był jej saidar — gotowa przenosić. Nie musiała. W korytarzu było pusto. Po przeciwległej stronie, w ścianie z maswerkowymi arabeskami, znajdowały się jakieś drzwi, ale nie sądziła, by tamten zdążył do nich dojść. Bliżej, w prawo odchodził inny korytarz. Podbiegła do niego pospiesznie, znowu czujnie wyjrzała. Pusto. Ale nieco dalej od miejsca styku dwóch korytarzy odchodziła kręta klatka schodowa.

Wahała się chwilę. Szedł dokądś pospiesznie. Korytarz wiódł z powrotem w tę samą stronę, z której przyszły. Czy po to biegłby, żeby zawrócić? A zatem na górę.

Ciągnąc za sobą Moghedien, powoli wspięła się po schodach, wytężając słuch, by wysłyszeć coś więcej prócz bliskiego histerii oddechu Przeklętej i krwi dudniącej we własnych uszach. Gdyby znalazła się twarzą w twarz z nim... Wiedziała, że tam jest, gdzieś przed nimi. To ona sprawi niespodziankę.

Na pierwszym podeście zatrzymała się. Korytarze tutaj stanowiły lustrzane odbicie znajdujących się poniżej. Równie puste, równie nieme. Czy on wspiął się jeszcze wyżej?

Stopień zadrżał nieznacznie pod jej stopą, jakby pałac został uderzony jakimś ogromnym taranem, po chwili jeszcze raz. I jeszcze, a jednocześnie pręga białego ognia przebiła szczyt okna przesłoniętego kamiennym ażurem, po czym ukośnie pomknęła w górę, zamigotała i zniknęła w momencie, gdy zaczęła już ciąć sklepienie.

Nynaeve przełknęła ślinę, mrugając w próżnym wysiłku pozbycia się jasnofioletowego wachlarza lśnień, który przesłonił jej pole widzenia. To musiał być Rand, starający się trafić Rahvina. Jeśli znajduje się zbyt blisko, to Rand może zahaczyć o nią przypadkiem. Jeśli on tak młócił na oślep — a jej zdaniem tak to wyglądało — to mógł ją trafić, nawet o tym nie wiedząc.

Drżenia ustały. Oczy Moghedien rozbłysły panicznym strachem. Sądząc po tym, co Nynaeve czuła przez a’dam, dziw brał, że ta kobieta nie wiła się na posadzce z przeraźliwym piskiem i pianą na ustach. Nynaeve sama miała ochotę piszczeć. Zmusiła się, by postawić stopę na następnym stopniu. Z równym powodzeniem można było iść w górę, jak w każdym innym kierunku. Drugi stopień okazał się niemalże równie trudny. Powoli, ale się jednak udało. Nie należało podchodzić do niego zbyt nerwowo. To ona powinna go zaskoczyć. Moghedien szła za nią jak zbity pies, cała dygocząc.

Nynaeve wspinała się, objąwszy saidara, tyle, ile mogła, taką ilość, z jaką mogła sobie poradzić Moghedien, do momentu, kiedy jego słodycz stała się niemalże bólem. To było ostrzeżenie. Trochę więcej i dojdzie do punktu, kiedy będzie go za dużo, do punktu, kiedy mogła się sama ujarzmić, wypalić z siebie zdolność do przenoszenia. Albo z Moghedien, biorąc pod uwagę okoliczności. Może też z obu naraz. Każda z tych ewentualności byłaby teraz równoznaczna z katastrofą. Utrzymała jednak pobraną porcję Mocy... życia... wypełniającego ją z lekkim naciskiem, jak igła zanim przebije skórę. Tyle sama była w stanie objąć, gdyby sama przenosiła. Ona i Moghedien władały Mocą mniej więcej z równą siłą; Tanchico tego dowiodło. Czy to wystarczy? Moghedien upierała się, że mężczyźni są silniejsi. Rahvin przynajmniej — jego Moghedien znała — a jakoś nie wydawało się prawdopodobne, by Rand mógł to długo przetrzymać, chyba że był równie silny. To było niesprawiedliwe, że mężczyźni dysponowali nie tylko mięśniami, lecz również większą siłą we władaniu Mocą. Aes Sedai w Wieży zawsze powtarzały, że im dorównują. To zwyczajnie nie było...

Z tego wszystkiego zaczęła bredzić. Zrobiwszy głęboki wdech, wyciągnęła Moghedien za sobą z klatki schodowej. To był najwyższy poziom, do jakiego dochodziły schody.

W korytarzu było pusto. Doszła do miejsca, gdzie przecinał się z innym, wyjrzała. I on tam stał. Wysoki, odziany w czerń mężczyzna, potężnie zbudowany, ze skrzydełkami bieli w ciemnych włosach; wyglądał przez jedną z zakrzywionych szczelin w kamiennych parawanach okien na coś, co znajdowało się na dole. Na twarzy lśnił pot wysiłku, ale zdawał się uśmiechać. Przystojna twarz, równie przystojna jak twarz Galada, ale nie spowodowała przyspieszenia jej oddechu.

To, na co patrzył — na Randa może? — przykuło jego uwagę całkowicie, ale Nynaeve nie dała mu szansy, by ją zauważył. Nie umiała orzec, czy Rahvin przenosi. Wypełniła korytarz ogniem, od jednej ściany do drugiej, od posadzki po sufit, wlewając w tę przestrzeń całego zgromadzonego saidara, ogień był tak gorący. że aż kamień zadymił.

Rahvin wrzasnął przeraźliwie z samego środka płomienia — płomień był tylko jeden — i chwiejnie cofnął się, z powrotem do miejsca, w którym korytarz przechodził w otoczony kolumnadą chodnik. Jedno mgnienie oka, krócej nawet, kiedy się wciąż jeszcze cofała, i znieruchomiał, w samym środku płomienia, a mimo to otoczony czystym powietrzem. Każdy strzęp saidara, jaki potrafiła przenieść, wnikał w to inferno, ale on trzymał je na uwięzi. Widziała go przez ogień; oblewał wszystko czerwoną łuną, a jednak widziała go. Ze zwęglonego kaftana unosił się dym. Twarz zmieniła się w wypalone zgliszcza, jedno oko zaszło mleczną bielą. A mimo to w spojrzeniu czaiła się wrogość, kiedy zwrócił je w -jej stronę.

Przez smycz a’dam nie docierały do niej żadne emocje, jedynie ołowiana ociężałość. W żołądku Nynaeve zatrzepotało. Moghedien się poddała. Poddała, bo tutaj czekała je już tylko śmierć.


Ogień przeciskał się przez ażurowe parawany w oknach ponad Randem, palce pożogi wypełniały każdy otwór, pląsając sunęły w stronę kolumnady. W samym środku tego wszystkiego zorientował się, że walka w jego wnętrzu ustała znienacka. On sam znieruchomiał tak nagle, że aż wywołało to w nim szok. Desperacko czerpał saidina, starając się zatrzymać przynajmniej część. Teraz runął na niego, lawina ognia i lodu, od której ugięły się pod nim nogi, od której Pustka zadrżała w bólu masakrującym jej powierzchnię niczym maszyna.

A Rahvin zatoczył się w tył, w głąb kolumnady, z twarzą zwróconą ku czemuś, co znajdowało się w jej wnętrzu. Wił się w ogniu, a mimo to jakoś stał, jakby wcale nietknięty. Skoro teraz zdawał się nietknięty, to wcześniej musiało przecież być inaczej. Jedynie rozmiar postaci, czysta niemożliwość, by mógł to być ktoś inny, powiedział Randowi, że to on. Przeklęty przemienił się w kształt z węgla i skwierczącego czerwonego ciała, którego naprawa wyczerpałaby siły każdego Uzdrowiciela. Śmiertelny ból musiał być obezwładniający. Z tym wyjątkiem, że Rahvin znajdował się we wnętrzu Pustki, w środku spalonego szczątka człowieka, otulony w próżnię, gdzie ból ciała jest odległy, a saidin tuż pod ręką.

Saidin zawrzał wściekle we wnętrzu Randa i wtedy wszystko uwolnił. Nie po to, żeby Uzdrawiać.

— Rahvin! — krzyknął przeraźliwie i z jego rąk wyskoczył płomień stosu, topniejącym światłem, potężniejszy od tułowia człowieka, napędzany całą Mocą, jaką mógł zaczerpnąć.

Trafił Przeklętego i Rahvin przestał istnieć. Psy Ciemności w Rhuidean zmieniły się w ćmy, zanim zniknęły, niezależnie od rodzaju żywota, jaki usiłowały kontynuować, być może to Wzór starał się zachować coś nawet po nich. Tutaj, zanim tak się stało, Rahvin zwyczajnie... przestał istnieć.

Rand pozwolił ogniowi stosu zamrzeć, odepchnął odrobinę saidina. Mrugając, starał się pozbyć powidoku, potem zagapił na wielką dziurę w marmurowej balustradzie, szczątki jednej kolumny podobne do kła, zapatrzył na równy wielkością otwór w dachu pałacu. Nie migotały, jakby nawet pałac nie mógł ich naprawić. Po wszystkim to zdawało się jakby za łatwe. Może tam na górze jest coś, co go przekona, że Rahvin naprawdę nie żyje. Pobiegł w stronę drzwi.


Owładnięta szaleństwem Nynaeve użyła wszystkiego w próbie zaciśnięcia płomiennego kręgu wokół Rahvina raz jeszcze. Pojawiła się myśl, że mogła przecież użyć błyskawicy. Zaraz umrze. Te straszne oczy były utkwione w Moghedien, nie w niej, ale ona też umrze.

Płynny ogień wciął się w kolumnadę, tak gorący, że w porównaniu z nim jej ogień wydawał się zimny. Pod wpływem szoku wypuściła splot i wyrzuciła rękę w górę, by osłonić twarz, jednak nie zdążyła jej podnieść nawet do połowy; ogień zniknął. Podobnie Rahvin. Nie wierzyła, by uciekł. Był taki moment, tak krótki, że równie dobrze mogła go sobie tylko wyobrazić, kiedy ta biała sztaba dotknęła go i wtedy stał się... mgłą. Tylko chwila. Mogła to sobie wyobrazić. Ale nie wierzyła. Z trudem zaczerpnęła powietrza.

Moghedien ukryła twarz w dłoniach, płakała, trzęsła się. Jedyną emocją, jaką Nynaeve wyczuwała przez a’dam, była ulga, tak ogromna, że pochłonęła wszystko inne.

Na schodach poniżej zadudniły czyjeś pospieszne kroki.

Nynaeve obróciła się błyskawicznie na pięcie, zrobiła krok w stronę spiralnej klatki schodowej. Zaskoczona zdała sobie sprawę, że czerpie z samych głębin saidara, że staje w pogotowiu.

Zaskoczenie znacznie osłabło, kiedy na szczycie schodów stanął Rand. Nie był taki, jakim go zapamiętała. Rysy miał niby takie same, ale twarz wyrażała niezłomność. Niebieski lód wypełniał oczy. krwawe rozcięcia w kaftanie i spodniach, krew na twarzy zdawały się pasować do tego oblicza.

Patrząc na niego, nie byłaby zaskoczona, gdyby zabił Moghedien na miejscu, dowiedziawszy się, kim ona jest. Nynaeve chciała ją jeszcze wykorzystać. On rozpozna a’dam. Nie myśląc więcej, zmieniła to, pozwoliła smyczy zniknąć, pozostawiając jedynie srebrną bransoletę na swoim nadgarstku i obręcz na szyi Moghedien. Nastąpił moment paniki, kiedy do niej dotarło, co zrobiła, po czym westchnęła z ulgą, pojąwszy, że nadal wyczuwa drugą kobietę. Zadziałało dokładnie tak, jak twierdziła Elayne. Może nie zauważył. Znajdowała się między nim a Moghedien; smycz wlokła się za jej plecami.

Ledwie spojrzał na Moghedien.

— Zastanawiały mnie te płomienie, które dobywały się właśnie stąd. Pomyślałem, że to mogłaś być ty albo... Co to za miejsce? Czy właśnie tutaj spotykacie się z Egwene?

Podniósłszy na niego oczy, Nynaeve starała się nie przełykać nazbyt wyraźnie śliny. Taka zimna twarz.

— Rand, Mądre mówią, że to, co zrobiłeś, że to, co robisz, jest niebezpieczne, wręcz złe. Powiadają, że utracisz coś z siebie, jeśli będziesz tu przychodził we własnej osobie, zagubisz jakąś cześć, która czyni cię człowiekiem.

— Czyżby Mądre znały się na wszystkim? — Przecisnął się obok niej i stanął zapatrzony na kolumnadę. — Kiedyś myślałem, że Aes Sedai wiedzą wszystko. To bez znaczenia. Nie wiem, na ile ludzki może być Smok Odrodzony, na ile może sobie pozwolić.

— Rand, ja... — Nie wiedziała, co powiedzieć. — Chodź, pozwól, że przynajmniej cię Uzdrowię.

Czekał nieruchomo, aż podejdzie bliżej i ujmie jego głowę w swoje ręce. Ze swej strony musiała ukryć grymas. Świeże rany nie były poważne, jedynie liczne — ciekawe, co go tak pokąsało; była pewna, że większość to ślady ukąszeń — ale ta stara, w połowie zaleczona, nigdy się nie gojąca rana w jego boku, to była cała sztolnia ciemności, studnia wypełniona czymś, co sobie wyobrażała jako skazę pochodzącą od saidina. Przeniosła skomplikowane strumienie, Powietrza i Wody, Ducha, nawet Ognia i Ziemi w niewielkich ilościach, z których składało się Uzdrawianie. Nie zawył, ani też nie zaczął machać rękoma. Nawet nie mrugnął. Zadygotał. I to wszystko. Potem ujął ją za nadgarstki i odsunął jej ręce od swej twarzy. Nie stawiała oporu. Nowe obrażenia zniknęły, każde ugryzienie, zadrapanie czy siniec, ale nie stara rana. W niej nic się nie zmieniło. Wszystko, z wyjątkiem śmierci, dawało się Uzdrowić, nawet to. Wszystko!

— Czy on nie żyje? — spytał cicho. — Widziałaś, jak umierał?

— On nie żyje, Rand. Widziałam.

Skinął głową.

— Ale są jeszcze inni, prawda? Inni... Wybrani.

Nynaeve poczuła kłującą drzazgę strachu pochodzącą od Moghedien, ale nie obejrzała się.

— Rand, musisz stąd odejść. Rahvin nie żyje, a to miejsce jest niebezpieczne dla ciebie w takiej postaci, w jakiej tu przebywasz. Musisz odejść i nie wolno ci tu wracać cieleśnie.

— Odejdę.

Nie zrobił nic, co mogłaby zobaczyć albo poczuć — to oczywiste — ale przez chwilę miała wrażenie, że korytarz za jej plecami... w jakiś sposób się zmienił. Ale wcale nie wyglądał inaczej. Tyle że... Zamrugała. W kolumnadzie za nim nie brakowało ani kawałka kolumny, nie było ani jednej dziury w kamiennej balustradzie.

A on mówił dalej, jakby nic się nie zdarzyło.

— Powiedz Elayne... Poproś ja, żeby mnie nie nienawidziła. Poproś ją...

Ból wykrzywił mu twarz. Przez chwilę widziała tego chłopca, którego kiedyś znała, który miał taką minę, jakby mu przemocą odebrano coś cennego. Wyciągnęła rękę, chcąc go pocieszyć, a on odsunął się, z twarzą na powrót kamienną i pustą.

— Lan miał rację. Powiedz Elayne, żeby o mnie zapomniała, Nynaeve. Powiedz, że znalazłem sobie inną do kochania i że dla niej nie zostało już miejsca. On chciał, żebym ci powiedział to samo. Lan też sobie kogoś znalazł. Powiedział, że masz o nim zapomnieć. Lepiej nigdy się nie narodzić, niż nas kochać.

Znowu się odsunął, na trzy długie kroki, sala zdawała się obracać wraz z nim, powodując zawrót głowy — przynajmniej część komnaty — i zniknął.

Nynaeve wbiła wytrzeszczone oczy w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał, nie na boleśnie powracające w bolesnym migotaniu zniszczenia, jakich doznała kolumnada. Lan kazał mu to powiedzieć?

— Mężczyzna... godny uwagi — rzekła cicho Moghedien. — Bardzo, bardzo niebezpieczny.

Nynaeve zagapiła się na nią. Coś nowego szło ku niej przez bransoletę. Strach był tam nadal, ale zagłuszony przez... Wyczekiwanie stanowiło być może najlepsze słowo, żeby to opisać.

— Okazałam się pomocna, nieprawdaż? — spytała Moghedien. — Rahvin nie żyje, Rand al’Thor uratowany. Nic z tego nie byłoby możliwe bez mojego udziału.

Nynaeve zrozumiała teraz. Więcej nadziei niż wyczekiwania. Nynaeve, prędzej czy później, będzie musiała się obudzić. Adam zniknie. Moghedien starała się przypomnieć jej o swym wsparciu — jakby nie trzeba było go wymóc na niej przemocą — tak na wypadek, gdyby Nynaeve zbroiła się, by móc zabić, zanim odejdzie.

— Na mnie też już czas — powiedziała Nynaeve. Twarz Moghedien nie zmieniła się, ale strach się utrwalił, wzmocnił, podobnie i nadzieja. W ręku Nynaeve pojawił się duży, srebrny kubek, wypełniony jakimś naparem. — Wypij to.

Moghedien cofnęła się ukradkiem.

— Co...?

— To nie trucizna. Mogłabym zabić cię z łatwością i bez niej, gdyby to było moim celem. Ostatecznie to, co dzieje się tutaj, jest równie rzeczywiste w świecie jawy. — Nadzieja znacznie teraz silniejsza niż strach. — To cię wprawi w sen. Głęboki sen; zbyt głęboki, byś mogła dotknąć Tel’aran’rhiod. To się nazywa widłokorzeń.

Moghedien powoli ujęła kubek.

— Żebym nie mogła cię ścigać? Nie będę się więc sprzeczać. — Odchyliła głowę i przełknęła całą zawartość kubka.

Nynaeve obserwowała ją. Taka ilość powinna ją szybko załatwić. A mimo to podszept okrucieństwa kazał jej mówić dalej. Wiedziała, że to okrutne, ale nie dbała o to. Moghedien bynajmniej nie powinna zaznać spokojnego odpoczynku.

— Wiedziałaś, że Birgitte nie umarła. — Oczy Moghedien zwęziły się nieznacznie. — Wiedziałaś, kim jest Faolain. — Oczy drugiej kobiety rozszerzyły się, ale tylko odrobinę, już była śpiąca. Nynaeve już czuła działanie widłokorzenia. Skupiła się na Moghedien, trzymanej tutaj w Tel’aran’rhiod. Niełatwy sen dla jednej z Przeklętych. — I wiedziałaś, kim jest Siuan, że była kiedyś Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Nigdy o tym nie wspomniałam w Tel’aran’rhiod. Nigdy. Spotkamy się niebawem. W Salidarze.

Moghedien przewróciła oczyma. Nynaeve nie była pewna, czy to widłokorzeń czy omdlenie, ale to nie miało znaczenia. Puściła ją i ciało Moghedien zamigotało, a potem zniknęło. Srebrna obręcz upadła z brzękiem na płytki posadzki. Chociaż coś uszczęśliwi Elayne.

Nynaeve wystąpiła ze Snu.


Rand biegł wolnym truchtem przez korytarze pałacu. Jakoś zdawało się, że zniszczeń jest mniej, niż zapamiętał, ale specjalnie się im nie przyglądał. Wyszedł na wielki dziedziniec przed pałacem. Eksplozje Powietrza wytrąciły wysokie bramy z zawiasów. Za nimi rozpościerał się wielki, owalny plac i to, czego szukał. Trolloki oraz Myrddraale. Rahvin nie żył, inni Przeklęci przebywali gdzie indziej, ale w Caemlyn były trolloki i Myrddraale, które należało pozabijać.

Walczyli, wirująca masa złożona z setek, może tysięcy, otaczająca coś, czego nie widział przez odziane w czarne kolczugi rzesze, równie wysokie jak Myrddraal na koniu. Ledwie wyróżnił własny purpurowy sztandar pośrodku.

A mimo to zatrzymał się jak wryty. Kule ognia toczyły się po upakowanej, odzianej w czarne kolczugi masie i wszędzie, jak okiem sięgnął, leżały martwe trolloki. To niemożliwe.

Nie odważywszy się na choćby iskrę nadziei, ani nawet na chwilę zastanowienia, przeniósł. Drzewce ogni stosu skakały z jego rąk tak szybko, jak potrafił je tkać, cieńsze od małego palca, precyzyjne; odcinał je, ledwie uderzyły w cel. Były znacznie słabsze od tych, których użył przeciwko Rahvinowi, ale nie mógł ryzykować, że któryś przebije się do uwięzionych w samym środku gęstwy trolloków. Zdawało się to czynić doprawdy niewielką różnicę. Pierwszy uderzony Myrddraal zmienił barwy, stał się odzianym w biel kształtem, a potem zostały już po nim tylko wirujące ćmy, które natychmiast zniknęły, jego koń rzucił się do szaleńczej ucieczki. Trolloki, Myrddraale, wszystkie te, które odwracały się w jego stronę, zniknęły tak samo, a potem zaczął się wcinać w grzbiety tych, które jeszcze zwracały się w drugą stronę, dzięki czemu powietrze zdawało się wypełniać jednostajną mgiełką roziskrzonego pyłu, która wyparowywała i natychmiast powstawała na nowo.

Nie mogły się obronić przed czymś takim. Bestialskie okrzyki wściekłości przemieniły się w wycie strachu i stwory jęły uciekać we wszystkich kierunkach, omijając tylko miejsce, gdzie stał. Widział, jak jeden Myrddraal starał się ich zawrócić, lecz został stratowany razem z koniem, reszta spinała ostrogami wierzchowce, rzucając się do ucieczki.

Rand pozwolił im uciec. Wpatrzył się w zasłoniętego Aiela, który wybił się z okrążenia, uzbrojony w nóż o masywnym ostrzu. To był ten, który trzymał sztandar; Aielowie nie nosili sztandarów, ale ten, z fragmentem czerwonej opaski wystającym spod shoufy, dzierżył go. Gdzieniegdzie na ulicach dalej trwała bitwa, jej centrum stanowił wielki plac. Aielowie przeciwko trollokom. Lud miasta przeciwko trollokom. Nawet uzbrojeni ludzie w mundurach Gwardii Królowej. Najwyraźniej niektórzy z tych, co chcieli zabić królową, nie byli zdolni ścierpieć widoku trolloków. Rand ledwie to zauważał. Szukał wśród Aielów.

Tutaj. Jakaś kobieta w białej bluzce, jedną ręką przytrzymując baniaste spódnice, siekła uciekającego trolloka krótkim nożem; mgnienie oka później płomienie ogarnęły postać obdarzoną niedźwiedzim pyskiem.

— Aviendha! — Rand sam nie zdawał sobie sprawy, że biegnie, dopóki nie wydał okrzyku. — Aviendha!

I był tam też Mat, w rozdartym kaftanie i z krwią na ostrzu włóczni przypominającym miecz, wsparty na czarnym drzewcu obserwował ucieczkę trolloków, zadowolony, że na tyle, na ile może, zwala walkę na kogoś innego. I Asmodean, który niezdarnie dzierżył miecz i rozglądał się na wszystkie strony, na wypadek gdyby jakiś trollok zdecydował się zawrócić. Rand wyczuł w nim saidina, słabo; nie sądził, by Asmodean wziął znaczący udział w walce z pomocą tego miecza.

Ogień stosu. Ogień stosu; który wypala wątek z Wzoru. Im silniejszy był ogień stosu, tym głębiej to wypalenie sięgało. I było tak, jakby nigdy nie wydarzyło się to, co dany człowiek zrobił. Nie obchodziło go, czy wybuch skierowany przeciwko Rahvinowi spruł połowę Wzoru. Nie, jeśli efekt był właśnie taki.

Dotarło do niego, że policzki ma zalane łzami, wypuścił saidina i Pustkę. Chciał poczuć łzy.

— Aviendha! — Pochwyciwszy ją, zawirował z nią w objęciach, a ona patrzyła na niego z góry, jakby zwariował. Pragnął ją tak trzymać, nie chciał postawić na ziemi, ale zrobił to. Żeby móc uściskać Mata. Albo spróbować przynajmniej.

Mat odepchnął go.

— Co z tobą? Czyżbyś sobie pomyślał, żeśmy zginęli? Co wcale nie znaczy, że omal tak się nie stało. Bycie generałem jest znacznie bezpieczniejsze!

— Wy żyjecie! — zaśmiał się Rand. Odgarnął włosy Aviendhy z twarzy; podtrzymująca je chusta spadła i teraz zwisała luźno na szyi. — Jestem taki szczęśliwy, że żyjecie. To wszystko.

Raz jeszcze ogarnął wzrokiem plac i jego radość przybladła. Nic jej nie mogło zabić, ale ciała leżące na stertach tam, gdzie Aielowie trwali na swoich stanowiskach, przygasiła ją. Drobna budowa wielu ciał wskazywała, że nie należały do mężczyzn. Była tam Lamelle, bez zasłony i połowy gardła; już nigdy nie ugotuje mu zupy. Pevin, oburącz ściskał grube jak przegub dłoni drzewce włóczni trolloka, która przebiła mu pierś; na jego twarzy po raz pierwszy odmalował się jakikolwiek wyraz. Zdziwienie. Ogień stosu oszukał śmierć w przypadku jego przyjaciół, ale nie w przypadku innych. Zbyt wielu. Zbyt wiele Panien.

„Bierz, co możesz. Raduj się tym, co uda ci się uratować, i nie opłakuj zbyt długo strat”.

To nie była jego myśl, ale zaakceptował ją. Zdawało się, że to dobry sposób, by nie popaść w obłęd, zanim wpędzi go w niego skaza saidina.

— Gdzieś ty był? — spytała podniesionym tonem Aviendha. Nie gniewnym. Jeśli cokolwiek, to czuło się w nim ulgę. — W jednej sekundzie byłeś tutaj, w następnej zniknąłeś.

— Musiałem zabić Rahvina — odparł cicho. Otworzyła usta, ale on przyłożył do nich palce, żeby je uciszyć, po czym delikatnie ją odepchnął. Bierz, co możesz. — Niech tak pozostanie. On nie żyje.

Przykuśtykał Bael; głowę nadal spowijała mu shoufa, ale zasłona obwisła na pierś. Udo, a także grot ostatniej włóczni, jaka mu została, plamiła krew.

— Jeźdźcy Nocy i Wykoślawieni Cieniem uciekają, Car’a’carnie. Niektórzy z mieszkańców bagien przyłączyli się do tańca przeciwko nim. Nawet niektórzy z tych ludzi w zbrojach, aczkolwiek pierwej tańczyli przeciwko nam.

Za nim stanęła Sulin, z odsłonięta twarzą, z paskudnym, krwawym cięciem biegnącym przez policzek.

— Polujcie na nich, jakby to długo nie miało trwać — rzekł Rand. Ruszył z miejsca, nie bardzo wiedząc, dokąd iść, byle by to było jak najdalej od Aviendhy. — Nie chcę, żeby uganiały się swobodnie po okolicy. Trzymajcie oko na gwardzistów. Dowiem się później, którzy to byli ludzie Rahvina, a którzy...

Szedł dalej, gadając i nie oglądając się za siebie. Bierz, co możesz...

Загрузка...