Na łóżku w tanim motelu przy Del Monte, niedaleko autostrady numer jeden, leżała zapłakana kobieta. Słuchając szumu aut dobiegającego od drogi, wpatrywała się w sufit.
Chciała przestać płakać.
Lecz nie potrafiła.
Bo odszedł.
Jej Daniel nie żył.
Jennie Marston dotknęła rany na głowie pod opatrunkiem, która okropnie piekła. Wciąż odtwarzała w pamięci ostatnich kilka godzin, jakie spędzili razem w czwartek. Stali na plaży na południe od Carmel, a on trzymał w ręku kamień w kształcie Jasmine, kota jej matki, jedynego stworzenia, któremu matka nigdy nie zrobiłaby krzywdy.
Jej Daniel powoli obracał kamień w dłoni.
– Właśnie tak pomyślałem, najdroższa. Wygląda jak śpiący kot. – Potem objął ją mocno i szepnął: – Oglądałem wiadomości.
– Ach, w motelu?
– Zgadza się. Najdroższa, policja już o tobie wie.
– Wie…
– Znają twoje nazwisko. Wiedzą, kim jesteś.
– Wiedzą?
– Tak.
– Och, nie… Danielu, kochany, tak mi przykro… – Zaczęła drżeć.
– Zostawiłaś coś w pokoju, prawda?
Wtedy sobie przypomniała. E-mail. Kartka tkwiła w kieszeni dżinsów. Łamiącym się głosem Jennie powiedziała:
– Wtedy pierwszy raz napisałeś, że mnie kochasz. Nie mogłam tego wyrzucić. Kazałeś mi, ale po prostu nie mogłam. Tak mi przykro. Nie…
– Już dobrze, najdroższa. Ale musimy porozmawiać.
– Oczywiście, kochany – przytaknęła, przygotowując się na najgorsze. Gładziła garbaty nos i wiedziała, że nie pomoże jej nawet ciche powtarzanie „anielskie pieśni, anielskie pieśni”.
Chciał ją zostawić. Kazać jej odejść.
Ale sytuacja była bardziej skomplikowana. Okazało się, że współpracuje z nim jedna z kobiet z Rodziny. Rebecca. Zamierzali razem założyć nową Rodzinę, uciec na szczyt jego góry i tam się osiedlić.
– Nie miałaś z nami jechać, najdroższa, ale kiedy cię poznałem, zmieniłem zdanie. Wiedziałem, że nie mogę bez ciebie żyć. Porozmawiam z Rebeccą. To może trochę potrwać. Rebecca jest… trudna. Ale w końcu zrobi to, co powiem. Polubicie się.
– Nie wiem.
– Najdroższa, tylko ty i ja będziemy naprawdę razem. Z nią nigdy nie byłem tak związany jak z tobą. Chodziło o coś innego.
Jeżeli miał na myśli tylko seks, to w porządku. Jennie nie była o to zazdrosna. Zazdrość budziła w niej tylko myśl, że mógłby kochać kogoś innego, komuś innemu opowiadać zabawne i ciekawe historie, kogoś innego nazywać swoją najdroższą.
– Ale teraz musimy być ostrożni – ciągnął. – Policja już cię zna i bez trudu może cię odnaleźć. Dlatego musisz zniknąć.
– Zniknąć?
– Na jakiś czas. Miesiąc czy dwa. Och, mnie też to się nie podoba. Będę za tobą tęsknił.
Widziała, że mówi szczerze.
– Nie martw się. Wszystko się ułoży. Nie zostawię cię.
– Naprawdę?
– Będziemy udawać, że cię zabiłem. Policja przestanie cię szukać. Będę cię musiał troszkę skaleczyć. Poplamimy krwią ten kamień i twoją torebkę. Pomyślą, że uderzyłem cię kamieniem i wrzuciłem do oceanu. Będzie bolało.
– Jeżeli dzięki temu będziemy razem. – (Pomyślała jednak: tylko nie włosy, żeby tylko znowu nie włosy! Jak ja teraz będę wyglądać?).
– Wolałbym sam się skaleczyć. Ale nie mamy innego wyjścia.
– W porządku.
– Chodź, usiądź tu. Złap mnie za nogę. Ściśnij mocno. W ten sposób będzie mniej bolało.
Ból był jednak straszny. Ale Jennie zagryzła swój rękaw, z całej siły zacisnęła dłonie na jego nodze i udało jej się nie krzyknąć, gdy nóż rozciął jej skórę i popłynęła krew.
Zakrwawiona torebka, zakrwawiony posążek Jasmine…
Podał jej adres motelu na Sutter w San Francisco, gdzie miała się zatrzymać. Obiecał zadzwonić do niej, gdy już będzie bezpiecznie.
Pojechali do miejsca, gdzie Daniel ukrył granatowego forda focusa skradzionego w Moss Landing. Dał jej kluczyki i tam się pożegnali. Jennie znalazła kolejny tani motel, a gdy tylko weszła do pokoju i włączyła telewizor, kładąc się na łóżku i ostrożnie dotykając pulsującej bólem rany na głowie, dowiedziała się z wiadomości, że jej Daniel został zastrzelony w Point Lobos.
Zaczęła krzyczeć w poduszkę. Tłukła kościstymi rękami w materac. Wreszcie, ukołysana własnym szlochem, zapadła w ciężki sen. Gdy się zbudziła, leżała w łóżku, wpatrując się w sufit, przebiegając wzrokiem od jednego rogu pokoju do drugiego. Bez końca. Obsesyjnie.
Przypomniała sobie nieskończenie długie godziny w swojej małżeńskiej sypialni, kiedy leżała z odchyloną głową, czekając, aż przestanie jej krwawić nos i ból ustąpi.
I w sypialni Tima.
I kilkunastu innych.
Jennie wiedziała, że musi wstać, ruszyć się. Szukała jej policja – ujrzała w telewizji swoje zdjęcie – ponura kobieta, z wielkim nosem. Oglądała ją z płonącą z obrzydzenia twarzą.
No więc rusz tyłek…
Mimo to od kilku godzin spędzonych w zapadniętym łóżku o wystających sprężynach, które przebijały się przez cienką narzutę, czuła w sobie coś dziwnego.
Nagłą zmianę, jak pierwszy podmuch jesieni. Zachodziła w głowę, co to może być. Wreszcie zrozumiała.
Gniew.
Jennie Marston rzadko doświadczała tego uczucia. Och, świetnie znała wyrzuty sumienia, lęk i popłoch, umiała cierpliwie czekać, aż minie ból.
Albo czekać, aż ból nadejdzie.
Lecz teraz ogarnął ją gniew. Drżały jej ręce, oddech stał się szybki. I nagle, choć wściekłość nie ustąpiła, Jennie uświadomiła sobie, że jest zupełnie spokojna. Podobnie jak przy robieniu karmelu – po długim gotowaniu cukier zaczynał niebezpiecznie bulgotać (trzeba było uważać, bo potrafił przywrzeć do skóry jak płonący klej). A gdy wylało się go na marmurową płytkę, stygł, zmieniając się w kruchą taflę.
Taki właśnie gniew czuła w sobie Jennie. Zimny.
Twardy…
Z zaciśniętymi zębami i mocno bijącym sercem poszła do łazienki wziąć prysznic. Usiadła przy tandetnym stoliku przed lustrem i nałożyła makijaż. Malowała się prawie pół godziny. Potem obejrzała się w lustrze. Spodobało się jej to, co zobaczyła.
Anielskie pieśni…
Jeszcze raz wróciła myślą do czwartku, gdy oboje stali przy fordzie focusie. Jennie z płaczem tuliła się do Daniela.
– Będę bardzo tęskniła, ukochany – mówiła.
Daniel ściszył głos.
– Posłuchaj, najdroższa. Muszę jeszcze coś załatwić, żebyśmy byli bezpieczni na naszej górze. Ale musisz zrobić dla mnie jedną rzecz.
– Co, Danielu?
– Pamiętasz tamten wieczór na plaży? Kiedy chciałem, żebyś mi po mogła? Z tamtą kobietą w bagażniku?
Skinęła głową.
– Chcesz… chcesz, żebym znowu pomogła ci zrobić coś takiego?
Utkwił w niej błękitne oczy.
– Nie chcę, żebyś pomagała. Chcę, żebyś zrobiła to sama.
– Ja?
Przysunął się bliżej, zaglądając jej w oczy.
– Tak. Jeżeli tego nie zrobisz, nigdy nie będziemy mieć spokoju, ni gdy nie będziemy razem.
Wolno pokiwała głową. Daniel dał jej pistolet zabrany zastępcy szeryfa pilnującemu domu Jamesa Reynoldsa. Pokazał jej, jak się obchodzić z bronią. Jennie zdziwiła się, że to takie proste.
Czując w sobie gniew, łamliwy i kruchy jak twardy kawał karmelu, Jennie podeszła do łóżka i wysypała na nie zawartość torby na zakupy, której używała jako torebki: pistolet, połowę pieniędzy, jakie jej zostały, kilka rzeczy osobistych i jeszcze jedną rzecz, którą dostała od Daniela; kartkę. Rozłożyła ją i spojrzała na to, co zapisał: nazwiska Kathryn Dance, Stuart i Edie Dance oraz kilka adresów.
Usłyszała głos ukochanego, który wsunął broń do torby i podał jej, mówiąc:
– Bądź cierpliwa, najdroższa. Nie spiesz się. Jak brzmi najważniej sza rzecz, jakiej cię nauczyłem?
– Nie tracić kontroli – wyrecytowała.
– Masz u mnie celujący, najdroższa.
I pocałował ją po raz ostatni.
Dance wyszła z biura i pojechała do Point Lobos Inn, aby załatwić przeniesienie rachunku z karty kredytowej Kellogga na konto CBI.
Charles Overby oczywiście nie był zachwycony tym wydatkiem, lecz zachodził zasadniczy konflikt interesów w sytuacji, w której oskarżony o przestępstwo pokrywał koszty pomocy udzielonej instytucji, która właśnie go aresztowała. Tak więc Overby musiał się zgodzić zapłacić za domek. Godna podziwu postawa w sprawie oskarżenia Kellogga nie miała jednak wpływu na inne aspekty jego osobowości. Głośno utyskiwał na wysokość rachunku. (Cabernet Jordan? Kto to pił? I to dwie butelki?).
Dance nie mówiła mu, że zaproponowała Samancie, by została w hotelu jeszcze kilka dni.
W drodze słuchała celtyckiej grupy Altan. Właśnie śpiewali „Green Grow the Rushes O”. Melodia była przejmująca, stosownie do okoliczności, bowiem Dance zmierzała do miejsca, gdzie zginęli ludzie.
Zastanawiała się nad wyjazdem do południowej Kalifornii w przyszły weekend, z dziećmi i psami. Zamierzała nagrać meksykański zespół niedaleko Ojai. Muzycy byli fanami jej strony internetowej i wysłali Martine kilka plików MP3 ze swoimi utworami. Dance chciała zdobyć nagrania na żywo. Te rytmy ją fascynowały. Nie mogła się doczekać planowanej wyprawy.
Na drogach nie było tłoku; wróciła brzydka pogoda. Dance widziała za sobą tylko jeden samochód, niebieski sedan, który jechał za nią przez kilometr.
Skręciła z drogi, kierując się do Point Lobos Inn. Zerknęła na telefon. Ze smutkiem przekonała się, że wciąż nie ma wiadomości od O’Neila. Dance mogła do niego zadzwonić pod pretekstem jakiegoś szczegółu sprawy i natychmiast by oddzwonił. Nie chciała jednak tego robić. Poza tym chyba lepiej utrzymać pewien dystans. Kiedy człowiek przyjaźni się z żonatym mężczyzną, może łatwo przekroczyć subtelną granicę.
Wjechała na podjazd i zatrzymała samochód, słuchając końcówki elegijnej pieśni. Przypomniała sobie pogrzeb męża.
Było logiczne, że Bill, pozostawiając w Pacific Grove żonę, dwoje dzieci i dom, powinien być pochowany w okolicy. Jednak jego uparta matka chciała, by pochowano go w San Francisco, mieście, z którego uciekł w wieku osiemnastu lat i dokąd przyjeżdżał tylko w święta, i to nie wszystkie. W rozmowach o miejscu ostatniego spoczynku syna pani Swenson była bardzo nieustępliwa.
Dance postawiła na swoim, choć przykro jej było patrzeć na łzy teściowej i przez kilka następnych lat płaciła za swoje zwycięstwo. Bill leżał na zboczu wzgórza, skąd roztaczał się widok na piękne drzewa, Ocean Spokojny i kawałeczek pola golfowego w Pebble Beach – za takie miejsce tysiące golfistów byłoby gotowych słono zapłacić. Przypomniała sobie, że choć żadne z nich nie grało, zamierzali kiedyś wziąć parę lekcji.
– Może na emeryturze – powiedział wtedy Bill.
– Emeryturze. Przypomnij mi, co to jest?
Weszła do recepcji Point Lobos Inn i zajęła się papierkami.
– Mieliśmy już parę telefonów – poinformowała ją recepcjonistka. – Dziennikarze chcą zrobić zdjęcia domku. I ktoś zamierza organizować wycieczki do miejsca, gdzie zastrzelono Pella. To jakieś chore.
Owszem. Morton Walker na pewno by tego nie pochwalił; być może pozbawionemu taktu przedsiębiorcy zostanie poświęcony przypis w „Śpiącej laleczce”.
Wracając do samochodu, Dance kątem oka zauważyła kobietę wpatrzoną w mgłę unoszącą się nad oceanem; jej kurtka łopotała na wietrze. Po chwili kobieta odwróciła się i podążyła w tę samą stronę co agentka, idąc w pewnej odległości od niej i w tym samym tempie.
Dance zwróciła także uwagę na zaparkowany obok samochód. Wyglądał znajomo. Czy należał do kobiety za jej plecami? Zauważyła, że to ford focus, przypominając sobie, że nie odnaleziono samochodu skradzionego w Moss Landing. Też był granatowy. Czy są jeszcze inne niewyjaśnione szczegóły, które…
W tym momencie kobieta szybko do niej podeszła i przekrzykując wiatr, spytała głośno:
– Pani Kathryn Dance?
Agentka przystanęła zaskoczona i odwróciła się do niej.
– Zgadza się. Czy ja panią znam?
Kobieta znalazła się o metr przed nią.
Zdjęła ciemne okulary, ukazując znajomą twarz, choć Dance nie potrafiła sobie przypomnieć, gdzie ją widziała.
– Nie spotkałyśmy się. Ale można powiedzieć, że się znamy. Jestem dziewczyną Daniela Pella.
– Pani… – wykrztusiła Dance.
– Jennie Marston.
Dłoń Dance powędrowała do pistoletu.
Zanim jednak dotknęła rękojeści, Jennie powiedziała:
– Chcę, żeby mnie pani aresztowała.
Wyciągnęła ręce złożone jak do kajdanek – rozważnym gestem, którego Dance nigdy nie widziała, odkąd została agentką biura śledczego.
– Miałam panią zabić.
Wiadomość nie zaniepokoiła jej tak, jak mogłaby w innej sytuacji, zwłaszcza że Pell nie żył, Jennie miała ręce skute kajdankami i Dance nie znalazła u niej ani w jej samochodzie żadnej broni.
– Dał mi pistolet, ale zostawiłam go w motelu. Naprawdę, nigdy nie zrobiłabym pani krzywdy.
Rzeczywiście, nie wyglądała na osobę zdolną do tego.
– Powiedział mi, że nigdy żaden policjant nie przejrzał jego myśli tak jak pani. Bał się pani.
Zagrożenia należy eliminować…
– A więc zainscenizował twoją śmierć?
– Skaleczył mnie. – Jennie pokazała opatrunek z tyłu głowy. – Trochę skóry, włosów i krwi. Głowa naprawdę mocno krwawi. Potem dał mi pani adres i adres pani rodziców. Miałam was zabić. Wiedział, że nie pozwoli mu pani uciec.
– Zgodziłaś się?
– Właściwie nic nie powiedziałam. – Pokręciła głową. – Trudno było mu odmówić… Po prostu założył, że to zrobię. Bo zawsze robiłam to, czego chciał. Chciał, żebym panią zabiła, a potem zamieszkała z nim i Rebeccą gdzieś w lesie. Mieliśmy założyć nową Rodzinę.
– Wiesz o Rebecce?
– Powiedział mi. – Słabym głosem spytała: – To ona pisała do mnie e-maile? Udawała, że to od niego?
– Tak.
Mocno zacisnęła usta.
– Brzmiały inaczej niż to, co mówił. Myślałam, że pisał je ktoś inny. Ale nie chciałam pytać. Czasem lepiej nie znać prawdy.
Amen, pomyślała Kathryn Dance.
– Jak się tu znalazłaś? Śledziłaś mnie?
– Tak. Chciałam porozmawiać z panią osobiście. Pomyślałam, że jak się pójdę zgłosić, zabiorą mnie zaraz do aresztu. Ale musiałam zapytać. Była tam pani, kiedy go zastrzelono? Powiedział coś?
– Nie. Przykro mi.
– Och, tylko tak się zastanawiałam. – Jej wargi się zacisnęły – kinezyczny sygnał wyrzutów sumienia. Spojrzała na Dance. – Nie chciałam pani przestraszyć.
– Ostatnio miałam gorsze powody do strachu – odrzekła Dance. – Ale dlaczego nie uciekłaś? Zaczęlibyśmy coś podejrzewać dopiero wtedy, gdyby po kilku tygodniach morze nie wyrzuciło twojego ciała na brzeg. Przecież mogłaś wyjechać do Meksyku albo Kanady.
– Chyba po prostu uwolniłam się z jego mocy… myślałam, że z Danielem będzie inaczej. Najpierw dobrze go poznałam – rozumie pani, nie mówię tylko o seksie – i coś nas naprawdę połączyło. Tak mi się w każdym razie wydawało. Ale potem domyśliłam się, że to wszystko kłamstwo. Pewnie Rebecca wszystko mu o mnie opowiedziała, żeby lepiej mógł mnie zbajerować. Tak samo jak mój mąż i moi chłopcy. Podrywali mnie w barach albo na imprezach, które obsługiwałam. Daniel zrobił to samo, tylko że był sprytniejszy.
Całe życie myślałam, że potrzebuję mężczyzny. Wyobrażałam sobie, że jestem jak latarka, a mężczyźni to baterie. Bez faceta nie będę świecić. Ale kiedy Daniel zginął, byłam w motelu i nagle poczułam coś innego. Wściekłam się. Niesamowite. Prawie czułam smak tej wściekłości. Nic takiego jeszcze mi się nie zdarzyło. Wiedziałam, że coś muszę z tym zrobić. Ale nie jęczeć z żalu za Danielem ani wyjść poszukać nowego faceta. Nie, chciałam zrobić coś dla siebie. A co najlepszego mogłam zrobić dla siebie? Dać się aresztować. – Zaśmiała się. – Głupio to brzmi, ale to moja własna decyzja. Nikt inny jej nie podjął.
– I chyba dobra.
– Zobaczymy. To już chyba wszystko.
Mniej więcej, uznała Dance.
Zaprowadziła Jennie do taurusa. W drodze do Salinas Dance sporządziła w myślach listę zarzutów. Popalenie, współudział w przygotowaniu zabójstwa i współsprawstwo, ukrywanie zbiega, kilka innych.
Mimo to kobieta zgłosiła się dobrowolnie i sprawiała wrażenie autentycznie skruszonej. Dance postanowiła przesłuchać ją później i jeśli Jennie okaże się tak szczera, na jaką wygląda, agentka była gotowa wziąć ją w obronę przed Sandovalem.
W gmachu sądu Dance przekazała ją w ręce systemu.
– Chcesz, żebym do kogoś zadzwoniła? – spytała.
Jennie zamierzała coś powiedzieć, lecz zmieniła zdanie i cicho się zaśmiała.
– Nie, nie trzeba. Chyba lepiej będzie zacząć wszystko od nowa.
– Dostaniesz adwokata, a potem może będziemy miały okazję jesz cze porozmawiać.
– Jasne.
I poprowadzono ją w głąb korytarza, z którego prawie tydzień wcześniej uciekł jej kochanek.
Prawdopodobnie sto metrów wyżej było jasne sobotnie popołudnie, lecz teren szpitala Monterey Bay okrywała gęsta mgła, wypłukując krajobraz z wszystkich barw.
W powietrzu unosił się zapach sosen, eukaliptusów i kwiatów – Kathryn Dance przypuszczała, że to gardenie. Lubiła kwiaty, ale podobnie jak w wypadku jedzenia, zamiast próbować zajmować się nimi na własną rękę, ryzykując katastrofę, wolała je kupować w formie w pełni użytkowej od osób znających się na rzeczy.
Stojąc przy klombie, Dance ujrzała Lindę Whitfield wyjeżdżającą ze szpitala na wózku pchanym przez jej brata. Roger był szczupłym i milczącym mężczyzną, który równie dobrze mógł mieć trzydzieści pięć jak i pięćdziesiąt pięć lat. Wyglądał dokładnie tak, jak Dance go sobie wyobrażała – poważny, ubrany konwencjonalnie w wyprasowane dżinsy, sztywno wykrochmaloną koszulę i krawat w paski ze spinką ozdobioną krzyżykiem. Roger przywitał się z Dance bardzo mocnym uściskiem dłoni, któremu nie towarzyszył nawet cień uśmiechu.
– Pójdę po samochód. Przepraszam panią.
– Czujesz się na siłach jechać? – spytała Lindę Dance, gdy jej brat odszedł.
– Zobaczymy. Mamy znajomych w Mendocino, którzy kiedyś byli w naszym kościele. Roger do nich dzwonił. Może u nich przenocujemy.
Linda spoglądała przed siebie szklanym wzrokiem, od czasu do czasu śmiejąc się bez konkretnej przyczyny; Dance doszła do wniosku, że podano jej bardzo dobry środek przeciwbólowy.
– Będzie lepiej, jeżeli się zatrzymacie. Oszczędzaj się. Powinnaś sobie dogadzać.
– Dogadzać. – Rozbawiło ją to słowo. – Jak się czuje Rebecca? W ogóle o nią nie pytałam.
– Ciągle jest na OlOM-ie. – Ruchem głowy wskazała budynek. – Pewnie leżała gdzieś blisko ciebie.
– Wyjdzie z tego?
– Tak im się wydaje.
– Będę się za nią modlić. – Znów parsknęła nieprzytomnym śmiechem, który przypominał Dance charakterystyczny chichot Mortona Walkera.
Agentka kucnęła obok wózka.
– Nie wiem, jak ci dziękować za to, co zrobiłaś. Wiem, że to nie było łatwe. I bardzo mi przykro, że zostałaś ranna. Ale bez ciebie nie mogli byśmy go powstrzymać.
– Bóg czyni Swoją wolę, życie toczy się dalej. Wszystko wychodzi na dobre.
Dance nie zrozumiała; uwaga była podobna do sentencji wygłaszanych bez związku przez Charlesa Overby’ego. Linda zamrugała oczami.
– Gdzie Daniel zostanie pochowany?
– Dzwoniliśmy do jego ciotki w Bakersfield, ale ona nie wie nawet, jak się nazywa. Jego brata, Richarda, w ogóle to nie interesuje. Po sekcji Daniel zostanie pochowany tutaj. W okręgu Monterey biednych pod daje się kremacji. Mamy cmentarz publiczny.
– Poświęcony?
– Nie wiem. Przypuszczam, że tak.
– Jeżeli nie, mogłabyś znaleźć dla niego godne miejsce? Zapłacę.
Dla człowieka, który próbował ją zabić?
– Zajmę się tym.
– Dziękuję.
Na podjazd wjechała granatowa acura, brawurowo pokonując wiraż, i z piskiem opon zatrzymała się obok nich. Samochód pojawił się tak nieoczekiwanie, że Dance instynktownie skuliła się, kładąc dłoń na pistolecie.
Ale natychmiast się uspokoiła, widząc wysiadającą z samochodu Samanthę McCoy. Kobieta podeszła do nich i spytała Lindę:
– Jak się czujesz?
– Na razie jestem na prochach. Jutro pewnie będzie mnie bolało. Al bo raczej przez cały miesiąc.
– Wyjeżdżasz bez pożegnania.
– Rety, dlaczego tak myślisz? Chciałam zadzwonić.
Dance bez trudu zauważyła fałsz. Samantha prawdopodobnie także.
– Dobrze wyglądasz.
Odpowiedział jej bełkotliwy śmiech.
Cisza. Głęboka cisza; mgła tłumiła każdy dźwięk otoczenia. Samantha spojrzała na Lindę, trzymając ręce na biodrach.
– Przeżyłyśmy parę dziwnych dni, hm?
Śmiech: półprzytomny i nieufny.
– Linda, chcę do ciebie zadzwonić. Mogłybyśmy się spotkać.
– Po co? Żebyś mi fundowała psychoanalizę? Żebyś wyrwała mnie ze szponów Kościoła? – Jej słowa ociekały goryczą.
– Chcę się po prostu z tobą zobaczyć. O nic innego mi nie chodzi.
Z trudem zbierając myśli, Linda odrzekła:
– Sam, osiem, dziewięć lat temu byłyśmy zupełnie różne. Teraz jesz cze bardziej się różnimy. Nie mamy ze sobą nic wspólnego.
– Nic wspólnego? To nieprawda. Razem przeżyłyśmy piekło.
– No tak. I Bóg pomógł nam z niego wyjść, a potem wysłał nas w różne strony.
Samantha kucnęła i ostrożnie wzięła ją za rękę, uważając na ranę. Znalazła się w bliskiej strefie osobistej Lindy.
– Posłuchaj mnie. Słuchasz?
– O co chodzi? – spytała zniecierpliwiona.
– Był sobie kiedyś pewien człowiek.
– Jaki człowiek?
– Posłuchaj. Ten człowiek był w swoim domu, kiedy nadeszła wielka powódź, naprawdę ogromna. Kiedy rzeka zalała parter domu, przypłynęła łódź, żeby go uratować, ale powiedział: „Nie, zostawcie mnie. Bóg mnie ocali”. Wbiegł na piętro, ale woda wkrótce tam dotarła. Zjawiła się druga łódź, ale człowiek powiedział: „Nie, zostawcie mnie. Bóg mnie ocali”. Rzeka podnosiła się coraz bardziej i człowiek wspiął się na dach. Przyleciał helikopter, ale on powiedział: „Nie, zostawcie mnie. Bóg mnie ocali”. I helikopter odleciał.
Głosem bełkotliwym od leków Linda spytała:
– Co ty wygadujesz?
Niezrażona Sam ciągnęła:
– W końcu woda zmyła go z dachu i utonął. A kiedy poszedł do nie ba i zobaczył Boga, spytał: „Boże, dlaczego mnie nie ocaliłeś?”. Bóg po kręcił głową i odrzekł: „Dziwne, nie rozumiem, jak to się stało. Przecież wysłałem po ciebie dwie łodzie i helikopter”.
Dance zachichotała. Słysząc puentę, Linda zrobiła zdziwioną minę i chyba chciała się uśmiechnąć, ale się powstrzymała.
– Daj spokój, Linda. Jesteśmy swoimi helikopterami.
Nie odpowiedziała.
Sam wcisnęła jej do ręki wizytówkę.
– Tu masz mój numer.
Linda przez dłuższą chwilę milczała, oglądając wizytówkę.
– Sarah Starkey? Tak się nazywasz?
Samantha uśmiechnęła się.
– Tego nie mogę już zmienić. Ale zamierzam powiedzieć mężowi O wszystkim. Właśnie tu jedzie z naszym synem. Chcemy spędzić na półwyspie kilka dni. Taką przynajmniej mam nadzieję. Ale kiedy mu powiem, być może wsiądzie do samochodu i wróci do domu.
Linda nie odzywała się, obracając w palcach wizytówkę. Spojrzała na podjazd, którym zbliżał się poobijany srebrny pikap. Samochód zatrzymał się i wysiadł z niego Roger Whitfield.
Samantha przedstawiła się bratu Lindy swoim dawnym imieniem.
Mężczyzna powitał ją pytającym uniesieniem brwi i kolejnym oficjalnym uściskiem ręki. Następnie razem z Dance pomogli Lindzie wsiąść do samochodu. Agentka zamknęła drzwi.
Samantha stanęła na stopniu.
– Linda, pamiętaj: helikoptery.
– Do widzenia, Sam – odrzekła. – Będę się za ciebie modlić.
Bez dalszych słów i gestów brat z siostrą ruszyli. Samantha i Dance patrzyły na niknące we mgle świetliki tylnych lamp pikapa na końcu podjazdu.
Gdy odjechali, Dance zapytała:
– Kiedy przyjedzie twój mąż?
– Godzinę temu wyjechał z San Jose. Chyba niedługo. – Sam wskazała ruchem głowy na podjazd. – Sądzisz, że do mnie zadzwoni?
Mimo wszystkich swoich umiejętności śledczych i zdolności rozpoznawania mowy ciała, Kathryn Dance nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Mogła jedynie zauważyć:
– Przecież nie wyrzuciła twojej wizytówki.
– Jeszcze nie – odrzekła Samantha, uśmiechnęła się smutno i ruszyła do samochodu.
Mgła przeniosła się gdzie indziej i wieczorne niebo było bezchmurne.
Kathryn Dance siedziała na Tarasie sama, choć Patsy i Dylan kręciły się po ogrodzie, snując swoje psie intrygi. Skończyła przygotowania do jutrzejszego przyjęcia urodzinowego ojca i popijała niemieckie piwo, słuchając „A Prairie Home Companion”, programu radiowego Garrisona Keillora, który uwielbiała od lat. Kiedy po zakończeniu audycji wyłączyła wieżę stereo, z oddali dobiegł ją odgłos gam granych przez Maggie i przytłumiony basowy puls z pokoju Wesa.
Słuchając muzyki syna – przypuszczała, że to Coldplay – Kathryn Dance przez chwilę się zastanawiała, po czym pod wpływem impulsu wyciągnęła telefon, znalazła numer w książce adresowej i wcisnęła przycisk „ZADZWOŃ”.
– No, witam – powiedział w słuchawce głos Briana Gundersona.
Identyfikacja numeru w komórkach stworzyła zupełnie nowe mechanizmy reakcji, pomyślała. Brian miał całe trzy sekundy na ułożenie strategii rozmowy, opracowanej specjalnie dla Kathryn Dance.
– Cześć – odrzekła. – Przepraszam, że tak długo się nie odzywałam. Wiem, że parę razy dzwoniłeś.
Śmiech Briana przypomniał jej o spędzonych z nim chwilach – o kolacji, spacerze po plaży. Ładnie się śmiał. I nieźle całował.
– Kto jak kto, ale ty na pewno jesteś usprawiedliwiona. Oglądałem wiadomości. Kto to jest Overby?
– Mój szef.
– Ach, ten stuknięty, o którym mi opowiadałaś?
– Aha. – Dance zastanawiała się, do jakiego stopnia była niedyskretna.
– Widziałem jego konferencję prasową i wspominał o tobie. Powie dział, że asystowałaś mu w ujęciu Pella.
Roześmiała się. Gdyby słyszał to TJ, zapewne niedługo potem dostałaby wiadomość dla „asystentki Dance”.
– A więc go dopadliście.
– Dopadliśmy.
I nie tylko jego.
– Co u ciebie? – spytała.
– W porządku. Kilka dni byłem w San Francisco i wyłudzałem pieniądze od ludzi, którzy wyłudzili pieniądze od innych ludzi. A ja wyłudziłem sobie honorarium. Wszyscy na tym dobrze wyszli. – Dodał, że w drodze do domu na autostradzie 101 złapał gumę. Zatrzymał się przy nim wracający z występu amatorski kwartet rewelersów, który zajął się kierowaniem ruchem i zmienił mu koło.
– Śpiewali przy pracy?
– Niestety nie. Ale wybieram się na ich koncert w Burlingame.
Czyżby to było zaproszenie?
– Jak dzieci? – spytał.
– Dobrze. Jak to dzieci. – Umilkła, zastanawiając się, czy powinna najpierw zaprosić go na drinka, czy od razu na kolację. Uznała, że może zaryzykować kolację, zwłaszcza że nie byłby to pierwszy raz.
W każdym razie dziękuję za telefon – powiedział Brian. Proszę bardzo.
– Ale nieważne.
Nieważne?
– Wiesz, dlaczego dzwoniłem? W tym tygodniu wybieram się z przyjaciółką do La Jolla.
„Przyjaciółka”. Cóż za cudownie wieloznaczne słowo.
– Wspaniale. Będziecie nurkować? Pamiętam, jak mówiłeś o nurkowaniu. – Był tam wielki rezerwat podwodnej fauny i flory. Rozmawiali kiedyś z Brianem o wyprawie do La Jolla.
– Och, tak. Mamy to w planach. Dzwoniłem, żeby spytać, czy mogę wziąć książkę, którą ci pożyczyłem, ten przewodnik po pieszych szlakach turystycznych w okolicach San Diego.
– Och, przepraszam.
– Nie ma sprawy. Kupiłem drugi. Zatrzymaj sobie tę książkę. Jestem pewien, że kiedyś się tam wybierzesz.
Zaśmiała się – chichotem Mortona Walkera.
– Jasne.
– Poza tym wszystko dobrze?
– Tak, bardzo dobrze.
– Zadzwonię do ciebie, kiedy będę w mieście.
Kathryn Dance, analityk kinezyki i wytrawna śledcza, wiedziała, że ludzie często kłamią, oczekując – a nawet mając nadzieję – że słuchacz rozpozna fałsz. Zwykle w sytuacjach takich jak ta.
– Byłoby świetnie, Brian.
Podejrzewała, że już nigdy w życiu nie zamienią słowa.
Dance zamknęła telefon i poszła do sypialni. Rozgarnęła morze butów, wygrzebując spod niego starą gitarę Martin 00-18, czterdziestoletni model z mahoniowymi bokami i tylną płytą oraz świerkową płytą wierzchnią, która z wiekiem przybrała barwę toffi.
Zabrała ją na Taras, usiadła i palcami zesztywniałymi z chłodu – i braku ćwiczeń – nastroiła gitarę i zaczęła grać. Najpierw parę gam i arpeggiów, a potem piosenkę Boba Dylana „Tomorrow Is a Long Time”.
Błądziła myślami od Briana Gundersona do sceny na przednim siedzeniu służbowego taurusa i Winstona Kellogga.
Smak mięty, zapach skóry…
Grając, dostrzegła jakiś ruch w domu. Ujrzała swojego syna zmierzającego prosto do lodówki i po chwili wycofującego się do swojego pokoju z łupem w postaci ciastka i szklanki mleka. Cała akcja trwała trzydzieści sekund.
Uświadomiła sobie, że od początku traktowała zachowanie Wesa jak odstępstwo od normy, usterkę, którą należało usunąć.
Rodzice często uważają, że dzieci wysuwają uzasadnione zastrzeżenia wobec potencjalnych kandydatów na ojczyma czy macochę, a nawet osób, którymi matka czy ojciec interesują się tylko przelotnie. Nie możesz myśleć w ten sposób.
Dance nie była już jednak taka pewna. Może rzeczywiście zastrzeżenia czasem są uzasadnione. Może powinniśmy słuchać dzieci z taką samą uwagą i otwartością jak świadków przesłuchiwanych w śledztwie. Może od początku go nie doceniała. Oczywiście Wes był dzieckiem, nie partnerem, mimo to powinien mieć prawo głosu. Taki ze mnie ekspert kinezyki, który ustala wzorce zachowań i szuka odchyleń sygnalizujących, że coś jest nie tak.
Czy z Winstonem Kelloggiem zachowałam się niezgodnie ze swoim wzorcem?
Może reakcja chłopca była wskazówką, że tak.
Warto nad tym pomyśleć.
Dance była w połowie piosenki Paula Simona i nuciła melodię, nie pamiętając za dobrze słów, gdy usłyszała skrzyp furtki na dole.
Instrument zamilkł, a Dance uniosła wzrok, widząc wchodzącego po schodach Michaela O’Neila. Miał na sobie szaro-rudy sweter, który kupiła mu przed kilku laty, gdy była na nartach w Kolorado.
– Serwus – rzekł. – Przeszkadzam?
– Nigdy.
– Annę za godzinę ma wernisaż. Pomyślałem sobie, że wcześniej wpadnę.
– Cieszę się.
Wyciągnął z lodówki piwo i gdy skinęła głową, wziął drugą butelkę. Usiadł obok niej. Strzeliły kapsle. Oboje pociągnęli długi łyk becka.
Zaczęła grać instrumentalny utwór w opracowaniu na gitarę, starą celtycką melodię Turlougha O’Carolana, niewidomego wędrownego harfiarza irlandzkiego.
O’Neil milczał, pijąc piwo i kiwając do rytmu głową. Zauważyła, że patrzy w stronę oceanu – choć nie mógł go widzieć; zasłaniały go gęste sosny. Przypomniała sobie, jak po obejrzeniu starego filmu ze Spencerem Trącym o opętanym obsesją hemingwayowskim rybaku, Wes nazwał O’Neila „Starym człowiekiem z morza”. Detektyw i Dance śmiali się z tego serdecznie.
Kiedy skończyła grać, O’Neil powiedział:
– Jest problem z Juanem. Słyszałaś już?
– Z Juanem Millarem? Nie, o co chodzi?
– Przyszedł raport z autopsji. Wydział koronera znalazł wtórne przy czyny. Uznał je za podejrzane. Otworzyliśmy sprawę w biurze szeryfa.
– Co się stało?
– Nie umarł z powodu infekcji czy wstrząsu, do których zwykle do chodzi w ciężkich poparzeniach. Powodem była interakcja morfiny z difenhydraminą – to antyhistamina. Kroplówka z morfiną była otwarta szerzej niż powinna, a żaden z lekarzy nie przepisał antyhistaminy. Z morfiną to niebezpieczna mieszanka.
– To było umyślne?
– Na to wygląda. Nie mógł tego zrobić sam. Prawdopodobnie mamy do czynienia z morderstwem.
Dance przypomniała sobie szept matki, przekazującej jej ostatnie słowa Millara.
Zabijcie mnie…
Zastanawiała się, kto mógł być sprawcą tej śmierci. Sprawy eutanazji należały do najtrudniejszych i budzących największe emocje śledztw.
Dance pokręciła głową.
– Jeszcze po tym, co przeszła jego rodzina. Daj mi znać, jeżeli będziemy mogli coś zrobić.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Dance czuła zapach płynu po goleniu Michaela O’Neila i dymu z palącego się drewna. Bardzo spodobała się jej ta kombinacja. Znów zaczęła grać. „Freight Train” Elizabeth Cotten w wersji fingerpicking, najbardziej zaraźliwą melodię, jaką kiedykolwiek skomponowano. Wiedziała, że będzie jej dźwięczeć w głowie przez najbliższych parę dni.
– Dowiedziałem się o Winstonie Kelloggu – rzekł O’Neil. – Nigdy bym nie przypuszczał.
Wieści szybko się roznoszą. – Aha.
– TJ podał mi wszystkie makabryczne szczegóły. – Pokręcił głową i przywołał gestem Dylana i Patsy. Psy w kilku susach znalazły się przy nim. Dał im po ciastku Milk Bones z pojemnika stojącego obok butelki podejrzanej tequili. Psy chwyciły poczęstunek i popędziły w głąb ogrodu. – Zapowiada się ciężka sprawa – ciągnął. – Założę się, że Waszyngton naciska, żebyście ją sobie odpuścili.
– Och, tak. Będzie pod górkę.
– Jeżeli jesteś zainteresowana, możemy podzwonić w parę miejsc.
– Do Chicago, Miami czy Los Angeles?
O’Neil spojrzał na nią zdumiony, po czym parsknął śmiechem.
– Też ci to przyszło do głowy? Który trop wydaje się najlepszy?
– Zaczęłabym od podejrzanego samobójstwa w Los Angeles – oświadczyła Dance. – Jest w naszym stanie, więc podlega CBI, a Kellogg nie może twierdzić, że przywódca sekty zginął podczas próby zatrzymania. Poza tym zniszczył plik. Po co miałby to robić, gdyby nie był winien?
Postanowiła, że gdyby Kelloggowi udało się wywinąć od morderstwa Pella, co było możliwe, nie pozwoli zostawić tej sprawy w spokoju. Będzie go ścigać w innych miejscach.
I wszystko wskazywało na to, że nie będzie tego robić w pojedynkę.
– Dobrze - odrzekł O’Neil. – Spotkajmy się jutro i przyjrzyjmy się dowodom.
Skinęła głową.
Detektyw skończył piwo i wyciągnął następne.
– Nie wydaje mi się, żeby Overby był gotów zafundować nam wy cieczkę do Los Angeles.
– Trudno w to uwierzyć, ale chyba tak.
– Naprawdę?
– Jeżeli polecimy klasą turystyczną.
– I bez rezerwacji – dodał O’Neil.
Wybuchnęli śmiechem.
– Jakieś życzenia? – Stuknęła w pudło martina, które wydało dźwięk jak bongos.
– Żadnych. – Odchylił się do tyłu, wyciągając przed siebie zdarte bu ty. – Na co masz ochotę.
Kathryn Dance zastanowiła się przez chwilę i zaczęła grać.