Czwartek

Rozdział 39

Znów była w ogrodzie za domem. W swoim Shire, w swojej Narni, w swoim Hogwarcie, w swoim tajemniczym ogrodzie.

Siedemnastoletnia Theresa Croyton Bolling siedziała na huśtawce Smith and Hawken z drewna tekowego i czytała cienki tomik, powoli przewracając kartki. Był cudowny dzień. Powietrze pachniało słodko jak dział perfumeryjny w Macy’s, a nieopodal zieleniły się spokojne jak zawsze wzgórza Napa, pokryte bujnym kobiercem trawy i koniczyny, porośnięte soczystymi winoroślami, sękatymi cyprysami i sosnami.

Theresa była w lirycznym nastroju z powodu lektury – pięknej, szczerej, głębokiej, mądrej…

…i totalnie nudnej poezji.

Westchnęła głośno, żałując, że ciotka jej nie słyszy. Książeczka opadła jej w ręku i Theresa jeszcze raz rozejrzała się po ogrodzie. Prawie pół życia spędziła w tym zielonym więzieniu, jak czasem nazywała to miejsce.

Kiedyś je uwielbiała. Było piękne, świetnie się tu czytało albo ćwiczyło na gitarze (Theresa chciała zostać pediatrą albo reporterem, a najlepiej Sharon Isbin, słynną gitarzystką klasyczną).

Siedziała teraz w ogrodzie zamiast w szkole z powodu nieplanowanego wyjazdu z ciotką i wujem.

Och, Tarę, zobaczysz, będzie fajnie. Roger ma coś do załatwienia na Manhattanie, odczyt czy jakieś badania, naprawdę nie wiem. Nie słuchałam go. Gadał i gadał. Znasz wujka. Ale czy nie wspaniale będzie ot tak sobie wyjechać? To przygoda, co?

Właśnie dlatego ciotka zabrała ją ze szkoły w poniedziałek o dziesiątej. Tylko trochę dziwne, że dotąd jeszcze nie wyjechali. Ciotka tłumaczyła jej, że „pojawiły się problemy logicystyczne. Wiesz, co to znaczy?”.

Theresa zajmowała ósme miejsce wśród dwustu pięćdziesięciu siedmiu uczniów swojego rocznika w szkole średniej Vallejo Springs. Odparła:

– Wiem. Chciałaś powiedzieć „logistyczne”.

Dziewczyna nie rozumiała jednak, że skoro nie są na pokładzie samolotu do Nowego Jorku, to dlaczego do cholery nie może zaczekać w szkole, dopóki „problemy” nie zostaną rozwiązane?

– Poza tym to jest tydzień nauki – zauważyła ciotka. - Więc się ucz.

W rzeczywistości nie chodziło o tydzień nauki; czekał ją tydzień bez telewizji.

I bez spotkań z Sunny, Travis i Kaitlin.

I bez przyjęcia charytatywnego na rzecz edukacji w Tiburon, sponsorowanego przez firmę wuja (Theresa kupiła już nawet sukienkę).

Oczywiście wciskali jej kit. Nie było żadnego wyjazdu do Nowego Jorku, żadnych problemów, logistycznych, logicystycznych ani żadnych innych. Wszystko stanowiło jedynie pretekst, żeby zatrzymać ją w zielonym więzieniu.

Po co te kłamstwa?

Bo człowiek, który zabił jej rodziców, brata i siostrę, uciekł z więzienia. A ciotka wierzyła, że uda się jej to utrzymać w tajemnicy przed Theresa.

Litości… Otwierając główną stronę Yahoo, od razu widziało się wiadomości. I w całej Kalifornii wszyscy gadali o tym w MySpace i Facebook. (Ciotka jakimś cudem wyłączyła domowy router bezprzewodowy, ale Theresa po prostu podłączyła się do niezabezpieczonej sieci sąsiada).

Dziewczyna rzuciła książkę na drewniane siedzenie huśtawki i zaczęła się kołysać, zdejmując frotkę z brązowych włosów z rudymi pasemkami i ponownie ściągając je w koński ogon.

Theresa była wdzięczna ciotce za wszystko, co zrobiła dla niej przez te lata, i naprawdę miała dla niej wiele uznania. Po tych strasznych dniach w Carmel przed ośmiu laty ciotka zaopiekowała się dziewczynką, którą wszyscy nazywali Śpiącą Laleczką. Theresę adoptowano, zmieniono jej adres i nazwisko (Theresa Bolling; mogło być gorzej) i zaprowadzono do dziesiątków terapeutów, z których każdy był przenikliwy, pełen współczucia i starał się wytyczyć „drogi powrotu do równowagi psychicznej poprzez rozpoznanie procesu żałoby, ze szczególnym uwzględnieniem w terapii przeniesienia wobec postaci rodziców”. (W końcu była ósma wśród uczniów swojego rocznika).

Niektórzy terapeuci pomogli, inni nie. Ale najskuteczniejsze okazało się cierpliwe działanie najważniejszego, magicznego czynnika – czasu – i Theresa przestała być Śpiącą Laleczką, ocaloną z tragedii dzieciństwa. Była uczennicą, przyjaciółką, od czasu do czasu czyjąś dziewczyną, asystentką weterynarza, niezłą sprinterką na pięćdziesiąt i sto jardów, gitarzystką, która potrafiła zagrać „Entertainera” Scotta Joplina, wydobywając zmniejszony akord w górze gryfu bez najlżejszego poświstu palców po strunach.

Teraz jednak sytuacja się skomplikowała. Morderca był na wolności, to prawda. Ale prawdziwy kłopot polegał na czym innym. Chodziło o zachowanie ciotki. Jak gdyby cofała zegar o sześć, siedem… Boże, osiem lat. Theresa miała wrażenie, jakby na powrót zmieniła się w Śpiącą Laleczkę, a wszystko, co osiągnęła, w jednej chwili zniknęło.

Skarbie, obudź się. Nie bój się. Jestem policjantką. Widzisz? To moja odznaka. Weź swoje rzeczy i idź się ubrać do łazienki.

Ciotka wpadła w panikę, dostała paranoi. Jak w tym serialu na HBO, który oglądała kiedyś u Bradleya. O więzieniu. Kiedy działo się coś złego, strażnicy zamykali cały zakład na cztery spusty.

Theresa, Śpiąca Laleczka, została zamknięta. Przykuta do swojego Hogwartu, Śródziemia… Krainy Oz…

Zielonego więzienia.

To dopiero miło, pomyślała z goryczą. Daniel Pell uciekł z pudła, a ja do niego trafiłam.

Theresa znów wzięła tomik poezji, myśląc o sprawdzianie z angielskiego. Przeczytała jeszcze dwie linijki.

Co za nuuuda…

Przez ogrodzenie z siatki na przeciwległym końcu ogrodu zauważyła przejeżdżający samochód, który raptownie zahamował, kiedy kierowca – tak się jej zdawało – spojrzał przez krzaki w jej stronę. Po chwili wahania ruszył dalej.

Theresa oparła się stopami o ziemię, przestając się huśtać.

Samochód mógł należeć do kogokolwiek. Do sąsiada, jakiegoś dzieciaka, który urwał się ze szkoły… Nie bała się – w każdym razie nie za bardzo. Ponieważ ciotka odcięła ją od mediów, oczywiście nie wiedziała, czy Daniel Pell został aresztowany, czy też widziano go w drodze do Napa. Ale to szaleństwo. Dzięki ciotce czuła się jak świadek pod specjalną ochroną. Jak mógłby ją tu odnaleźć?

Mimo to postanowiła ukradkiem zerknąć do komputera i sprawdzić, co się dzieje.

Lekki skurcz w żołądku.

Theresa wstała i ruszyła w kierunku domu.

Dobra, trochę mamy pietra.

Obejrzała się za siebie, patrząc w prześwit między krzewami po drugiej stronie posesji. Żadnego samochodu. Nic.

Odwracając się w stronę domu, Theresa stanęła jak wryta.

Mężczyzna pokonał wysokie ogrodzenie pięć metrów dalej, między nią a domem. Spojrzał na nią z miejsca, gdzie wylądował na kolanach, przy dwóch gęstych azaliach, ciężko dysząc od wysiłku. Krwawiła mu ręka, rozcięta o ostre druty dwumetrowego ogrodzenia.

To on. To Daniel Pell!

Theresa stłumiła okrzyk.

A więc jednak przyszedł. Żeby dokończyć mordu rodziny Croytonów.

Uśmiechając się, podniósł się ciężko i ruszył w jej stronę.

Theresa Croyton zaczęła płakać.

– Nie, spokojnie – szepnął mężczyzna, podchodząc do niej. – Nie zrobię ci krzywdy. Cii.

Theresa zesztywniała. Chciała uciec. No już!

Ale nogi odmówiły posłuszeństwa; sparaliżował ją strach. Poza tym nie miała dokąd uciec. Mężczyzna odcinał jej drogę do domu i wiedziała, że nie da rady przeskoczyć dwumetrowego ogrodzenia z siatki. Przemknęło jej przez myśl, że lepiej pobiec w głąb ogrodu, ale wtedy mógłby ją złapać i zaciągnąć w krzaki, gdzie…

Nie, to zbyt straszne.

Z trudem łapiąc powietrze, niemal czując smak strachu, Theresa wolno pokręciła głową. Czuła, jak opuszczają ją siły. Rozejrzała się, szukając broni. Nic: tylko nadkruszona cegła, karmnik dla ptaków i „Poezje zebrane Emily Dickinson”.

Spojrzała na Pella.

– Zabiłeś moich rodziców. Nie… nie rób mi krzywdy!

Zmarszczył brwi.

– Boże, nie – bąknął zaskoczony. – Och, nie, chcę tylko z tobą po rozmawiać. Nie jestem Daniel Pell. Przysięgam. Popatrz.

Rzucił w jej stronę jakiś przedmiot, który upadł trzy metry od niej.

– Spójrz z tyłu. Odwróć.

Theresa zerknęła na dom. Akurat kiedy ciotka była potrzebna, nie raczyła się pokazać.

– Zobacz – powtórzył mężczyzna.

Dziewczyna postąpiła krok do przodu – a on się cofnął, dając jej miejsce.

Podeszła jeszcze bliżej i popatrzyła. To była książka. „Nocny nieznajomy” autorstwa Mortona Walkera.

– To ja. Przyjrzyj się.

Theresa nie chciała podnosić książki. Odwróciła ją stopą. Na ostatniej stronie widniało zdjęcie znacznie młodszego mężczyzny, który przed nią stał.

Prawda czy nie?

Nagle Theresa uświadomiła sobie, że widziała tylko zdjęcia Daniela Pella zrobione przed ośmiu laty. Kilka artykułów w Internecie musiała przeczytać potajemnie – ciotka ostrzegała, że gdyby zaczęła szukać informacji o morderstwie, psychicznie cofnęłaby się o parę lat. Ale patrząc na fotografię młodszego autora, nie miała wątpliwości, że nie przedstawia ponurego i groźnego człowieka, którego pamiętała.

Theresa otarła twarz. Nieoczekiwanie wybuchnęła gniewem, eksplodującym jak przekłuty balon.

– Co pan tu robi? Przestraszył mnie pan jak jasna cholera!

Mężczyzna podciągnął opadające spodnie i wykonał ruch, jak gdyby chciał podejść bliżej. Lecz najwyraźniej zmienił zamiar.

– Nie było innego sposobu, żeby z tobą porozmawiać. Wczoraj widziałem się z twoją ciotką, kiedy robiła zakupy. Chciałem, żeby cię o coś poprosiła.

Theresa spojrzała na ogrodzenie.

– Wiem, że policja jest już w drodze – rzekł Walker. – Widziałem alarm na płocie. Będą tu za trzy, cztery minuty i mnie aresztują. Trudno. Ale muszę ci coś powiedzieć. Człowiek, który zabił twoich rodziców, uciekł z więzienia.

– Wiem.

– Wiesz? Twoja ciotka…

– Niech pan da mi spokój!

– Próbuje go złapać pewna policjantka z Monterey, ale potrzebuje pomocy. Ciotka nie zgodziła się ci tego powiedzieć, a gdybyś miała jedenaście czy dwanaście lat, nigdy bym tego nie zrobił. Ale teraz sama po trafisz podjąć decyzję. Ta policjantka chce z tobą porozmawiać.

Utkwiła w nim zdziwione spojrzenie.

– Policjantka?

– Proszę, zadzwoń do niej. Jest w Monterey. Mogłabyś… O Boże.

Strzał, który padł zza pleców Theresy, był zaskakująco głośny, o wiele głośniejszy niż w filmach. Wstrząsnął szybami w oknach i spłoszył ptaki, które wzbiły się w błękitne niebo.

Theresa skuliła się na odgłos huku i osunęła na kolana, patrząc, jak Morton Walker pada plecami na trawę, młócąc ramionami powietrze. Dziewczyna skierowała przerażone oczy na taras za domem.

Dziwne. Nawet nie wiedziała, że ciotka ma broń. A tym bardziej, że wie, jak się z nią obchodzić.

Przeprowadziwszy szczegółowy wywiad w dzielnicy Jamesa Reynoldsa, TJ Scanlon nie znalazł żadnych świadków i nie uzyskał żadnych istotnych informacji.

– Nie widziano podejrzanie wyglądającego samochodu! Nic!

Dzwonił z ulicy niedaleko domu prokuratora.

Dance wyciągnęła przed siebie bose stopy, trącając jedną z trzech par butów pod swoim biurkiem. Nie znała numerów rejestracyjnych nowego wozu Pella, ale bardzo chciała przynajmniej zidentyfikować markę. Reynolds powiedział tylko, że to był ciemny sedan, a funkcjonariusz zaatakowany łopatą w ogóle nie pamiętał samochodu. Ludzie z wydziału kryminalistycznego z biura szeryfa nie znaleźli żadnych mikrośladów ani innych dowodów rzeczowych, które mogłyby dać im jakąkolwiek wskazówkę, czym porusza się teraz Pell.

Podziękowała TJ-owi i odłożyła słuchawkę, po czym poszła do sali konferencyjnej CBI, gdzie byli już O’Neil i Kellogg, czekający na Overby’ego, który miał przyjść po materiał do następnej konferencji prasowej – i do codziennych meldunków, jakie składał Amy Grabe z FBI i szefowi CBI w Sacramento. Oboje bardzo się niepokoili, że Daniel Pell wciąż jest na wolności. Niestety, poranny briefing Overby’ego miał dotyczyć głównie planów pogrzebu Juana Millara.

Kiedy Dance pochwyciła spojrzenie Kellogga, oboje odwrócili wzrok. Nie miała jeszcze okazji porozmawiać z agentem o wczorajszym zdarzeniu w samochodzie.

Po chwili jednak pomyślała: o czym tu rozmawiać?

Potem. Co ty na to?

W tym momencie do sali konferencyjnej wetknął okrągłą głowę Rey Carraneo i wykrztusił:

– .Agentko Dance, przepraszam, że przeszkadzam. O co chodzi, Rey?

– Chyba… – Zabrakło mu tchu. Musiał tu przybiec sprintem. Na je go ciemnej twarzy perlił się pot.

– Co? Co się stało?

– Chodzi o to – wykrztusił chudy agent – że chyba go znalazłem.

– Kogo?

– Pella.

Rozdział 40

Młody agent wyjaśnił, że zadzwonił do luksusowego motelu Sea View w Pacific Grove – zaledwie kilka kilometrów od domu Dance – gdzie się dowiedział, że w sobotę zameldowała się u nich pewna kobieta. Dwudziestokilkuletnia, atrakcyjna, jasnowłosa, drobnej budowy ciała. We wtorek wieczorem recepcjonista widział, jak wchodziła do swojego pokoju z jakimś Latynosem.

– Przesądził samochód – dodał Carraneo. – W formularzu wpisała mazdę. Na fałszywych numerach – właśnie sprawdziłem. Ale kierownik był pewien, że przez dzień czy dwa na parkingu stał turkusowy thunderbird. Już go tam nie ma.

– Są teraz w motelu?

– Przypuszcza, że tak. Okna są zasłonięte, ale zauważył światła i ruch w pokoju.

– Jak się nazywa ta kobieta?

– Carrie Madison. Nie ma danych karty kredytowej. Zapłaciła gotówką i pokazała wojskową legitymację, ale zadrapaną, schowaną w plastikowym okienku w portfelu. Możliwe, że podrobioną.

Dance oparła się o blat stołu, patrząc na mapę.

– Ilu gości jest w motelu?

– Komplet.

Skrzywiła się. Mnóstwo niewinnych osób.

– Trzeba zaplanować akcję – rzekł Kellogg. – Masz brygadę specjalną w pogotowiu? – spytał Michaela.

O’Neil przyglądał się zmartwionej minie Dance i agent musiał powtórzyć pytanie.

– Oddział może być na miejscu w ciągu dwudziestu minut – odparł detektyw. Plan szturmu na motel wyraźnie nie wzbudzał w nim entuzjazmu.

Podobnie jak w Dance.

– Nie jestem pewna.

– Czego? – spytał agent FBI.

– Wiemy, że jest uzbrojony i będzie strzelał do cywilów. Poza tym znam ten motel. Pokoje wychodzą na parking i dziedziniec. Nie ma prawie żadnej osłony. Zobaczy nas. Jeżeli spróbujemy opróżnić pokoje obok i po drugiej stronie, na pewno to zauważy. Jeżeli nie zabierzemy stamtąd ludzi, będą ranni. Te ściany nie zatrzymają nawet dwudziestkidwójki.

– Co proponujesz? – zapytał Kellogg.

– Obserwację. Postawimy jeden zespół za rogiem budynku, niech pilnuje go non stop. Kiedy wyjdzie, zdejmiemy go na ulicy.

O’Neil przytaknął.

– Jestem za.

– Za czym? – zainteresował się Charles Overby, wchodząc do sali.

Dance wyjaśniła sytuację.

– Znaleźliśmy go? Świetnie! – Spojrzał na Kellogga. – Brygada specjalna FBI?

– Nie zdążą dojechać. Trzeba wziąć oddział SWAT z okręgowej.

– Michael, dałeś im znać?

– Jeszcze nie. Kathryn i ja mamy pewne wątpliwości.

– Co? – rzucił ostrym tonem Overby.

Wyjaśniła, na czym polega ryzyko akcji. Szef CBI rozumiał, mimo to przecząco pokręcił głową.

– Mamy go w garści.

Kellogg także nie zamierzał ustępować.

– Naprawdę nie sądzę, żebyśmy mogli sobie pozwolić na czekanie. Już dwa razy nam się wymknął.

– Jeżeli się zorientuje, że wchodzimy – a wystarczy, że wyjrzy przez okno – zabarykaduje się. A jeżeli są drzwi do sąsiedniego pokoju…

– Są – wtrącił Carraneo. – Pytałem.

Dance aprobującym skinieniem głowy pochwaliła go za inicjatywę.

– Wtedy może wziąć zakładników – ciągnęła. – Moim zdaniem trze ba postawić jeden zespół na dachu budynku naprzeciwko i na przykład kogoś w stroju obsługi. Siedzieć i czekać. Kiedy wyjedzie, siądziemy mu na ogonie. Stanie na pustym skrzyżowaniu, zablokujemy mu drogę i weźmiemy w krzyżowy ogień. Podda się.

Albo zginie w strzelaninie. Tak czy tak…

– Jest zbyt nieobliczalny – odparował Kellogg. – Zdejmiemy go w motelu, z zaskoczenia. Nie będzie miał szans.

Nasza pierwsza sprzeczka, pomyślała sarkastycznie Dance.

– I wróci do Capitoli? Nie sądzę. Będzie walczył. Na śmierć i życie. Po tym, co usłyszałam od tych kobiet, nie mam wątpliwości. Nie znosi, kiedy ktoś próbuje mu coś narzucić siłą.

– Ja też znam ten motel – powiedział Michael O’Neil. – Bez trudu można go zmienić w twierdzę. I nie sądzę, żeby Pell był typem, z którym można prowadzić negocjacje.

Dance znalazła się w dziwnej sytuacji. Przeczucie mówiło jej, że przeprowadzenie szybkiej akcji będzie błędem. Ale mając do czynienia z Danielem Pellem, raczej nie mogła ufać swojej intuicji.

– Mam myśl – odezwał się Overby. – Gdyby faktycznie zabarykadował się w motelu, co z kobietami z Rodziny? Będą skłonne pomóc nam namówić go do wyjścia?

Dance obstawała przy swoim zdaniu.

– Dlaczego Pell miałby ich słuchać? Osiem lat temu nie miały na nie go żadnego wpływu. Teraz też na pewno im się nie uda.

– Jednak są dla niego kimś, kogo można uznać za najbliższą rodzinę. – Overby podszedł do telefonu. – Zadzwonię do nich.

Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było spłoszenie ich przez Overby’ego.

– Nie, ja to zrobię. – Dance zadzwoniła do hotelu i wyjaśniła sytuację Samancie, która odebrała telefon. Kobieta błagała Dance, aby wy łączyć ją z tego zadania; istniało zbyt duże niebezpieczeństwo, że jej nazwisko ukaże się w prasie. Natomiast Rebecca i Linda zapewniły, że gdyby doszło do oblężenia, są gotowe zrobić wszystko.

Odłożywszy słuchawkę, Dance przekazała informację obecnym w sali.

– No, to mamy plan awaryjny – rzekł Overby. – Świetnie.

Dance nie była przekonana, czy Pell będzie skłonny skapitulować pod wpływem namowy, nawet – a może zwłaszcza – gdyby miały go o to prosić osoby należące kiedyś do założonej przez niego namiastki rodziny.

– Nadal stawiam na obserwację. W końcu musi stamtąd wyjść.

– Zgadzam się – oznajmił zdecydowanie O’Neil.

Kellogg przez chwilę nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w mapę, po czym zwrócił się do Dance.

– Skoro jesteś przeciw, w porządku. Twój wybór. Ale pamiętaj, co mówiłem o przywódcach sekt. Kiedy wyjdzie na ulicę, będzie czujny, będzie się liczył z ryzykiem, że w każdej chwili coś się może stać. Zaplanuje każdą ewentualność. W motelu będzie mniej ostrożny. W swoim zamku każdy przywódca sekty czuje się bezpiecznie.

– W Waco to się nie bardzo sprawdziło – zauważył O’Neil.

– W Waco doszło do pata. Koresh i jego ludzie wiedzieli, że agenci otoczyli ranczo. Pell nie będzie miał o niczym pojęcia.

To prawda, pomyślała Dance.

– Winston naprawdę się na tym zna, Kathryn – powiedział Overby. – Po to tu jest. Uważam, że powinniśmy działać.

Może jej szef rzeczywiście tak sądził, choć zapewnie nie mógł się sprzeciwić zdaniu specjalisty, którego sam sprowadził. Więcej okazji, by zrzucić winę… Patrzyła na mapę Monterey.

– Kathryn? – ponaglił ją niecierpliwym tonem Overby.

Dance wciąż się zastanawiała.

– Zgoda. Wchodzimy.

O’Neil zesztywniał.

– Mamy jeszcze czas.

Znów się zawahała, patrząc na pewnego siebie Kellogga, który także oglądał mapę.

– Nie, myślę, że powinniśmy brać się do roboty.

– Dobrze – rzekł Overby. – Aktywne podejście jest najlepsze. Absolutnie.

Aktywne podejście, pomyślała z goryczą Dance. Chwytliwe hasło na konferencję prasową. Miała nadzieję, że w komunikacie do mediów znajdzie się informacja o aresztowaniu Daniela Pella i braku dalszych ofiar wśród cywilów.

– Michael? – zwrócił się do detektywa Overby. – Skontaktujesz się ze swoimi ludźmi?

O’Neil po krótkim wahaniu zadzwonił do swojego biura i poprosił o połączenie z dowódcą jednostki SWAT.

Leżąc w łóżku w bladym świetle poranka, Daniel Pell pomyślał, że teraz będą musieli zachować szczególną ostrożność. Policja prawdopodobnie już wiedziała, że ucharakteryzował się na Latynosa. Wprawdzie mógł rozjaśnić skórę i zmienić kolor włosów, ale tego też się pewnie spodziewali.

Mimo to na razie nie mógł wyjechać. Miał do wykonania jeszcze jedno zadanie, które było głównym powodem pozostania na półwyspie.

Pell zaparzył kawę i wracając z dwoma kubkami do łóżka, zauważył, że Jennie mu się przygląda. Tak jak poprzedniego wieczoru, miała zmieniony wyraz twarzy. Wydawała się dojrzalsza, niż kiedy spotkali się po raz pierwszy.

– Co, najdroższa?

– Mogę cię o coś zapytać?

– Jasne.

– Nie pojedziesz ze mną do Anaheim, prawda?

Jej słowa mocno go zaskoczyły. Zawahał się, nie wiedząc, co powiedzieć. Wreszcie spytał:

– Dlaczego tak myślisz?

– Tak przeczuwam.

Pell postawił kawę na stole. Mógł skłamać – przychodziło mu to bez trudu. Zwłaszcza że nie poniósłby żadnych konsekwencji. Mimo to rzekł:

– Mam dla nas inne plany, najdroższa. Jeszcze ci o nich nie mówiłem.

– Wiem.

– Wiesz? – zdziwił się.

– Od początku wiedziałam. To znaczy, niezupełnie wiedziałam. Ale miałam przeczucie.

– Załatwimy tu jeszcze parę spraw i wyjedziemy gdzie indziej.

– Gdzie?

– Na moją ziemię. Zobaczysz, nic nie może się z nią równać. Wokoło żywej duszy. To wspaniałe, piękne miejsce. Nikt nie będzie nam tam przeszkadzał. Jest na szczycie góry. Lubisz góry?

– Chyba tak.

To dobrze. Bo Daniel Pell miał jedną na własność.

Ciotka Barbara z Bakersfield była w opinii Pella jedyną porządną osobą w rodzinie. Swojego brata – ojca Pella – uważała za szaleńca; niewydarzony pastor obsesyjnie przestrzegał biblijnych nakazów, śmiertelnie bał się Boga i podejmowania decyzji, jak gdyby każdą z nich mógł ściągnąć na siebie Jego gniew. Dlatego ciotka robiła, co mogła, by zapewnić chłopcom Pella rozrywkę. Richard w ogóle nie miał ochoty się z nią widywać, ale Daniel spędzał z ciotką dużo czasu. Nie zapędzała go do pracy, nie musztrowała. Pozwalała mu przychodzić i wychodzić, kiedy chciał, wydawała na niego pieniądze, pytała, co robił w ciągu dnia. Zabierała go w różne miejsca. Pell pamiętał, jak jeździli na wzgórza na pikniki, chodzili do zoo i do kina – gdzie siedział, wdychając zapach popcornu i ciężką woń perfum ciotki, i z zapartym tchem oglądał dzielne poczynania nieustraszonych pozytywnych i negatywnych bohaterów hollywoodzkich.

Związek z ciotką Barbarą zainspirował go do stworzenia Rodziny.

Ciotka mówiła mu o swoich poglądach. Uważała na przykład, że cały kraj w niedalekiej przyszłości ogarnie krwawa wojna rasowa (obstawiała początek nowego milenium – nie trafiła), kupiła więc około osiemdziesięciu hektarów lasu w północnej Kalifornii, na szczycie góry niedaleko Shasta. Daniel Pell nigdy nie był rasistą, ale nie był też głupi, dlatego gdy ciotka wygłaszała tyrady na temat nadciągającej Wielkiej Wojny Czarnych z Białymi, gorąco jej potakiwał.

Przekazała tytuł własności ziemi bratankowi, aby wraz z innymi „dobrymi, porządnymi ludźmi o słusznych poglądach” (i białej skórze) miał dokąd uciec, kiedy padną pierwsze strzały.

Pell był wówczas młody i nie zawracał sobie głowy górą ciotki. Kiedyś jednak wybrał się tam autostopem i natychmiast zrozumiał, że to miejsce wymarzone dla niego. Spodobał mu się wspaniały widok i czyste powietrze, lecz przede wszystkim spodobała mu się ustronność posiadłości; mógłby się tu schronić przed rządem i wścibskimi sąsiadami. (Znalazł nawet kilka głębokich jaskiń – i czując pęczniejący w środku balon, często wyobrażał sobie, co tam się będzie mogło dziać). Sam wyciął parę drzew i postawił prostą chatę.

Wiedział, że pewnego dnia założy tu swoje królestwo, ostateczne miejsce przeznaczenia, dokąd Szczurołap przyprowadzi swoje dzieci i założy nową Rodzinę.

Pell musiał jednak zadbać o to, by ziemia pozostała niewidzialna – nie dla szalejących mniejszości rasowych, lecz dla policji, ze względu na jego przeszłość i znaną skłonność do przestępstw. Zaopatrzył się w książki napisane przez specjalistów sztuki przetrwania oraz skrajnych antyrządowych prawicowców, chcąc się dowiedzieć, jak ukryć prawo własności do ziemi – okazało się to banalnie proste, pod warunkiem, że regularnie płaciło się podatek od nieruchomości (wystarczyło powiernictwo majątkowe i rachunek oszczędnościowy). Taki układ działał samoczynnie, co było idealnym rozwiązaniem dla Daniela Pella – żadnej zależności od nikogo.

Jego wymarzony szczyt góry.

W realizacji planu przeszkodziło mu tylko pewne zdarzenie. Kiedy pojechał tam z Alison, dziewczyną poznaną w San Francisco, napotkał człowieka pracującego w okręgowym urzędzie katastralnym, Charlesa Pickeringa. Urzędnik słyszał plotki, że na górę zwożono jakieś materiały budowlane. Chciał sprawdzić, czy właściciel planuje jakiś remont albo ulepszenia, co z kolei wiązałoby się z podwyżką podatku. Z tym Pell nie miałby żadnego problemu; mógł przekazać funduszowi powierniczemu więcej pieniędzy. Ale nieszczęśliwym zrządzeniem losu Pickering miał rodzinę w okręgu Marin i poznał Pella, którego zdjęcie pojawiło się w miejscowej gazecie, w artykule o jego aresztowaniu za włamanie.

– Hej, ja pana chyba znam – powiedział taksator.

I były to jego ostatnie słowa. W dłoni Pella błysnął nóż i Pickering runął na ziemię, umierając w kałuży krwi trzydzieści sekund później.

Nic nie mogło zagrozić enklawie Pella.

Udało mu się uniknąć kary, choć policja przetrzymywała go przez jakiś czas – na tyle długo, by Alison uznała, że wszystko między nimi skończone i wróciła na południe. (Odtąd ciągle jej szukał; musiała oczywiście umrzeć, ponieważ wiedziała, gdzie jest ziemia Pella).

Myśl o górze dodawała mu sił, gdy trafił do San Quentin, a potem do Capitoli. Bezustannie o niej marzył. Z jej powodu zaczął studiować prawo i przygotował solidny wniosek o apelację w sprawie morderstwa Croytonów, wierząc, że wygra i sąd zmniejszy wyrok – może nawet do czasu spędzonego już za kratkami.

Jednak w zeszłym roku wniosek został odrzucony.

A Pell zaczął myśleć o ucieczce.

Teraz był wolny i po załatwieniu swoich spraw w Monterey pragnął jak najszybciej pojechać na wymarzoną górę. Kiedy ten idiota strażnik wpuścił go w niedzielę do biura, Pellowi udało się obejrzeć swoją ziemię na stronie Visual-Earth. Nie znał dokładnych współrzędnych, ale mniej więcej trafił we właściwe miejsce. I z zachwytem zobaczył, że okolica wciąż jest pusta, w promieniu wielu kilometrów nie było żadnych zabudowań, a jaskinie pozostawały niewidoczne dla ciekawskiego oka satelity.

Leżąc w łóżku w motelu Sea View, opowiedział Jennie o swojej ziemi – rzecz jasna, ogólnikowo. Ujawnianie zbyt wielu szczegółów nie leżało w jego naturze. Nie powiedział jej na przykład, że nie będzie jedyną osobą, która tam zamieszka. I nie mógł jej zdradzić, jakie plany obmyślał dla mieszkańców góry. Pell wyciągnął wnioski z błędów popełnionych przed dziesięciu laty w Seaside. Był zbyt pobłażliwy, zbyt rzadko uciekał się do przemocy.

Tym razem należało wyeliminować wszystkie możliwe zagrożenia.

Ale Jennie była usatysfakcjonowana – nawet przejęta – perspektywą, jaką przed nią nakreślił.

– Naprawdę. Pojadę z tobą, gdzie zechcesz, ukochany… – Wyjęła mu z dłoni kubek z kawą, odstawiła na bok. Położyła się na wznak. – Kochaj się ze mną. Danielu. Proszę…

„Kochaj się”, zauważył. Nie „pieprz mnie”.

Znak, że jego uczennica przeszła do wyższej klasy. Świadomość tego faktu podziałała mocniej niż widok jej ciała, rozdymając w nim bańkę.

Odgarnął jej z czoła kosmyk ufarbowanych włosów i pocałował ją. Jego ręce rozpoczęły znajomą, lecz nieodmiennie odkrywczą wędrówkę.

Którą przerwał przeraźliwy dzwonek telefonu. Pell z grymasem odebrał, słuchał przez chwilę, po czym zasłonił dłonią mikrofon słuchawki.

– Dzwonią z obsługi. Widzieli wywieszkę „Nie przeszkadzać” i chcą wiedzieć, kiedy mogą posprzątać pokój.

Jennie uśmiechnęła się kokieteryjnie.

– Powiedz im, żeby nam dali co najmniej godzinę.

– Powiem, że dwie. Na wszelki wypadek.

Rozdział 41

Punkt zborny przed akcją szturmową zorganizowano na skrzyżowaniu, za rogiem motelu Sea View.

Dance wciąż nie była pewna, czy operacja taktyczna to rozsądne rozwiązanie, ale kiedy już podjęto decyzję, nieuchronnie zaczęły działać pewne zasady. Jedna z nich polegała na tym, że Dance musiała usunąć się na drugi plan. Nie była specjalistką w tej dziedzinie, pozostawała jej więc jedynie rola widza.

Reprezentantami CBI w zespołach szturmowych, złożonych z funkcjonariuszy jednostki SWAT okręgowego biura szeryfa i kilku osób z policji stanowej, zostali Albert Stemple i TJ. Ośmiu mężczyzn i dwie kobiety zgromadzili się przy nieoznakowanej furgonetce, w której mieściło się dosyć broni i amunicji, by poskromić niewielkie zamieszki uliczne.

Pell wciąż przebywał w pokoju wynajętym przez tajemniczą kobietę; światła były zgaszone, ale jeden z funkcjonariuszy przyłożył mikrofon do ściany z tyłu budynku i zameldował, że z pokoju dochodzą jakieś dźwięki. Nie był pewien, ale przypuszczał, że to odgłosy uprawiania seksu.

Dobra wiadomość, pomyślała Dance. Nagi podejrzany to bezbronny podejrzany.

Rozmawiając przez telefon z kierownikiem motelu, zapytała o sąsiednie pokoje. Ten z lewej był pusty; goście wyszli z ekwipunkiem wędkarskim, co oznaczało, że wrócą dopiero za jakiś czas. Rodzina zajmująca pokój po drugiej stronie wciąż niestety tam była.

Dance w pierwszej chwili chciała do nich zadzwonić i polecić im położyć się na podłodze w głębi pokoju. Wiedziała jednak, że nie posłuchaliby. Wybiegliby w popłochu, chroniąc dzieci. A Pell natychmiast by się domyślił, co się dzieje. Miał koci instynkt.

Myśląc o rodzinie, o gościach w innych pokojach i motelowym personelu, Kathryn Dance powiedziała sobie: odwołaj akcję. Rób, co ci każe intuicja. Masz tu władzę. Overby pewnie nie będzie zachwycony – czekałoby ją poważne starcie – ale poradziłaby sobie. Mogła liczyć na wsparcie O’Neila i zastępców szeryfa.

Mimo to nie mogła w tym momencie ufać przeczuciu. Nie znała ludzi pokroju Pella; Winston Kellogg znał.

Właśnie się zjawił, podszedł do funkcjonariuszy brygady antyterrorystycznej i przedstawił się, podając każdemu rękę. Znów się przebrał. Nie przypominał już jednak członka klubu golfowego. Miał na sobie czarne dżinsy, czarną koszulę i grubą kamizelkę kuloodporną, odsłaniającą bandaż na szyi.

W pamięci rozbrzmiały jej słowa TJ-a.

Trochę sztywny, ale nie boi się pobrudzić rąk…

W tym stroju, ze skupieniem malującym się w oczach, jeszcze bardziej niż dotąd przypominał jej zmarłego męża. Bill na ogół prowadził rutynowe dochodzenia, lecz od czasu do czasu brał udział w operacjach taktycznych. Raz czy dwa widziała go w podobnym rynsztunku, pewnie trzymającego skomplikowaną broń automatyczną.

Dance przyglądała się, jak Kellogg ładuje srebrzysty pistolet maszynowy.

– To dopiero broń masowego rażenia – rzekł TJ. – Schweizerische Industrie Gesellschaft.

– Co? – spytał zniecierpliwionym tonem.

– S-I-G, sig-sauer. Nówka P220. Czterdziestkapiątka.

– Kaliber czterdzieści pięć?

– Aha – przytaknął TJ. – Widocznie biuro przyjęło filozofię „zróbmy tak, żeby żywy nie wyszedł nikt”. Mnie ona specjalnie nie przeszkadza.

Dance i pozostali agenci CBI byli uzbrojeni tylko w dziewięciomilimetrowe glocki, obawiając się, że broń większego kalibru mogłaby wyrządzić więcej szkód.

Kellogg narzucił wiatrówkę powiadamiającą wszystkich, że reprezentuje FBI, po czym dołączył do Dance i O’Neila, który miał na sobie mundur khaki – oraz kamizelkę.

Dance przekazała im informacje o sąsiednich pokojach. Kellogg zaproponował, że kiedy główny zespół sforsuje drzwi, do pokoju obok równocześnie wkroczy drugi, aby ochronić rodzinę.

Niewiele, ale zawsze coś.

Przez radio zgłosił się Rey Carraneo; był na stanowisku obserwacyjnym na przeciwległym końcu parkingu, ukryty za pojemnikiem na śmieci. Parking był prawie pusty – stało na nim parę samochodów – a pracownicy obsługi zgodnie z instrukcjami Kellogga zajmowali się swoimi zwykłymi obowiązkami. W ostatniej chwili, gdy grupa szturmowa wejdzie do akcji, pozostali funkcjonariusze mieli ich zabrać w bezpieczne miejsce.

W ciągu pięciu minut wszyscy włożyli kamizelki i sprawdzili broń. Zbili się w gromadkę na podwórku obok głównej recepcji. Spojrzeli na O’Neila i Dance, ale pierwszy odezwał się Kellogg.

– Robimy podstawowe wejście, jeden zespół przez drzwi, drugi osłania z tyłu. – Pokazał plan pokoju naszkicowany przez kierownika. – Pierwszy zespół, podchodzicie do łóżka. Drugi, czyścicie schowki i łazienkę. Dajcie mi trochę petard.

Miał na myśli głośne granaty błyskowe służące do dezorientowania napastnika, niepowodujące poważniejszych obrażeń. Jeden z zastępców szeryfa podał mu kilka. Agent wsunął je do kieszeni.

– Wchodzę z pierwszym zespołem – oświadczył Kellogg. – Jako jedynka.

Dance wolała, żeby nie szedł pierwszy; w oddziale antyterrorystów byli młodsi funkcjonariusze z biura szeryfa, większość świeżo po służbie w wojsku, z doświadczeniem bojowym.

– Będzie z nim kobieta – ciągnął agent – która może wyglądać na zakładniczkę, ale jest równie groźna jak on. Pamiętajcie, to ona podpaliła sąd i zabiła Juana Millara.

Wszyscy pokiwali głowami.

– Dobra, okrążamy budynek z boku i szybko przechodzimy przed frontem. Ci, którzy będą mijać okna, mają sunąć brzuchem po ziemi, nie przykucać. I jak najbliżej budynku. Zakładamy, że patrzy przez okno. Ludzie w kamizelkach odciągną obsługę za samochody. Wtedy wchodzimy. I zakładamy, że może być ich więcej niż dwoje.

Jego słowa przypomniały Dance rozmowę z Rebeccą Sheffield. Opracować rozwiązanie…

– Co powiesz na mój plan? – zwrócił się do Dance.

W istocie jednak chciał wiedzieć co innego.

Prawdziwe pytanie brzmiało: czyja tu rządzę?

Kellogg był na tyle łaskawy, że dał jej ostatnią szansę na przerwanie operacji. Po chwili zastanowienia odrzekła:

– W porządku. Zaczynajcie.

Dance chciała powiedzieć coś do O’Neila, ale nie potrafiła znaleźć słów wyrażających to, co myślała – zresztą i tak nie była pewna, co właściwie pomyślała. Detektyw, nie patrząc na nią, wyciągnął glocka i wraz z TJ-em i Stemple’em poszedł dołączyć do zespołu osłaniającego.

– Na pozycje – zakomenderował Kellogg.

Dance ruszyła do Carranea przyczajonego za kubłem na śmieci, podłączając do radia mikrofon i słuchawkę.

Kilka minut później usłyszała trzeszczący głos Kellogga:

– Wchodzimy na pięć.

Dowódcy poszczególnych zespołów potwierdzili przyjęcie komunikatu.

– Uwaga. Jeden… dwa…

Dance otarła dłoń o spodnie i zacisnęła na rękojeści pistoletu.

– …trzy… cztery… pięć, już!

Ludzie wypadli zza rogu, a oczy Dance śledziły na przemian Kellogga i O’Neila.

Błagam, pomyślała. Żeby tylko nikt więcej nie zginął.

Czy dobrze opracowali rozwiązanie?

Właściwie rozpoznali problem?

Kellogg pierwszy znalazł się przy drzwiach, dając znak funkcjonariuszowi uzbrojonemu w taran. Potężny mężczyzna wykonał zamach i ozdobne drzwi z trzaskiem ustąpiły. Kellogg wrzucił granat. Dwaj funkcjonariusze wbiegli do pokoju obok, a inni odciągali pokojówki za stojące na parkingu samochody. Gdy granat błyskowy z potężnym hukiem eksplodował, zespoły Kellogga i O’Neila wpadły do środka.

Nagle: cisza.

Żadnych strzałów, żadnych krzyków.

Wreszcie usłyszała przebijający się przez szum zakłóceń głos Kellogga:…go.

– Powtórz – rzuciła do mikrofonu Dance. – Powtórz, Win. Macie go?

Trzask.

– Nie. Uciekł.

Jej Daniel był niezwykły, jej Daniel wiedział wszystko.

Gdy odjeżdżali z motelu, szybko, choć nie przekraczając dozwolonej prędkości, Jennie Marston obejrzała się za siebie.

Nie było jeszcze radiowozów, świateł ani syren.

Anielskie pieśni, powiedziała do siebie. Anielskie pieśni, chrońcie nas.

Jej Daniel był geniuszem.

Dwadzieścia minut temu, kiedy zaczynali się kochać, znieruchomiał i usiadł na łóżku.

Co, kochanie? – spytała zaniepokojona.

Obsługa. Czy wcześniej dzwonili w sprawie sprzątania?

– Chyba nie.

– Dlaczego akurat dzisiaj o to pytają? Jeszcze jest wcześnie. Zadzwoniliby później. Ktoś chciał wiedzieć, czy jesteśmy w pokoju. Policja! Ubieraj się. Szybko.

– Chcesz…

– Ubieraj się!

Wyskoczyła z łóżka.

– Łap, co się da. Bierz komputer i nie zostawiaj nic osobistego. – Wrzucił do torby ubrania i parę innych rzeczy. Wyjrzał przez okno, potem podszedł do drzwi prowadzących do pokoju obok, wyciągnął broń i otworzył je kopniakiem, przestraszając dwóch młodych mężczyzn.

Z początku myślała, że ich zabije, ale kazał im się tylko odwrócić, związał im ręce żyłką, do ust wepchnął im ścierki i przykleił taśmą. Potem wyciągnął ich portfele i obejrzał.

– Znam wasze nazwiska i adresy. Siedźcie tu i bądźcie cicho. Jeżeli komuś coś powiecie, wasze rodziny już nie żyją. Jasne?

Skinęli głowami, a Daniel zamknął drzwi do pokoju i zablokował je krzesłem. Wyrzucił zawartość pojemników i skrzynek wędkarskich, wkładając tam ich rzeczy. Przebrali się w ich żółte sztormiaki, nałożyli bejsbolówki, po czym z bagażem i wędkami wyszli z pokoju.

– Nie oglądaj się. Idź prosto do samochodu. Ale powoli. – Przecięli parking. Daniel przez kilka minut pakował samochód, starając się zachowywać całkiem swobodnie. Potem wsiedli i odjechali. Jennie ze wszystkich sił starała się zachować spokój. Była tak zdenerwowana, że chciało się jej płakać.

Musiała jednak przyznać, że była też podniecona. To był zupełny odjazd. Nigdy dotąd tak mocno nie czuła, że żyje. Pomyślała o swoim mężu, o chłopakach, o matce… nic, co z nimi przeżyła, nie mogło się równać z uczuciem towarzyszącym wyjazdowi z Sea View.

Minęli cztery radiowozy pędzące w kierunku motelu. Bez syren.

Anielskie pieśni…

Modlitwa podziałała. Byli już wiele kilometrów za motelem i nikt ich nie ścigał.

Wreszcie się roześmiała i z ulgą wypuściła powietrze.

– I co, najdroższa?

– Udało się, ukochany! – Wydała zwycięski okrzyk i potrząsnęła głową, jak gdyby była na koncercie rockowym. Przycisnęła usta do jego szyi i ugryzła go figlarnie.

Niedługo potem zatrzymali się na parkingu przed Butterfly Inn, skromnego moteliku przy Lighthouse, handlowej ulicy Monterey. Daniel powiedział:

– Idź zamówić pokój. Niedługo skończymy tu nasze sprawy, ale to może potrwać do jutra. Ale zamów na cały tydzień; tak będzie mniej podejrzanie. Gdzieś z tyłu. Może w tamtym domku. Podaj inne nazwisko. Powiedz w recepcji, że zostawiłaś dokumenty w walizce i przyniesiesz je później.

Jennie zameldowała się i wróciła do samochodu. Zanieśli do pokoju pojemnik i skrzynki.

Pell rozciągnął się na łóżku, zakładając ręce za głowę. Zwinęła się obok niego.

– Będziemy się tu musieli ukrywać. Na ulicy widziałem sklep spożywczy Pójdziesz kupić coś do jedzenia, najdroższa?

– I farbę do włosów?

Uśmiechnął się.

– Niezły pomysł.

– Mogę się zrobić na rudo?

– Możesz nawet na zielono, jeśli chcesz. I tak będę cię kochał.

Boże, był ideałem…

Nałożyła czapkę i wychodząc, usłyszała trzask włączanego telewizora. Kilka dni temu w ogóle by nie przypuszczała, że pozwoli, by Daniel robił ludziom krzywdę, że zgodzi się porzucić dom w Anaheim i nigdy już nie zobaczy kolibrów, kardynałów i wróbli na swoim podwórku.

Nie, ta decyzja wydawała się zupełnie naturalna. Właściwie wspaniała.

Dla ciebie wszystko. Danielu. Wszystko.

Rozdział 42

Ale skąd wiedział, że tam jesteście? – gorączkował się Overby, stojąc w gabinecie Dance. Nie tylko sam doprowadził do przejęcia nadzoru nad pościgiem przez CBI, ale właśnie się dowiedział, że oficjalnie wsparł błędną decyzję o szturmie na motel. Nerwowość zdradzał język jego ciała i dobór słów: powiedział „jesteście”, podczas gdy Dance lub O’Neil użyliby pierwszej osoby. Zrzucić winę…

– Prawdopodobnie wyczuł, że coś jest nie tak, może obsługa dziwnie się zachowywała – odrzekł Kellogg. – Tak jak w restauracji w Moss Landing. Ma koci instynkt.

Powtórzył dosłownie poprzednią myśl Dance.

– Michael, podobno twoi ludzie słyszeli, że jest w środku.

– Porno – oparła Dance.

– W telewizji leciał płatny kanał porno – wyjaśnił detektyw. – Usłyszeli odgłosy z filmu.

Analizowali przebieg wypadków zniechęceni i zakłopotani własną porażką. Okazało się, że kierownik, nie wiedząc o tym, widział Pella i kobietę opuszczających motel – udawali wędkarzy z sąsiedniego pokoju wyruszających na zatokę Monterey na kalmary i łososie. Mężczyźni, których znaleziono związanych i zakneblowanych w pokoju obok, nie mieli ochoty mówić; Dance udało się z nich wydusić, że Pell wziął ich adresy, grożąc, że zabije ich rodziny, jeżeli wezwą pomoc.

Schematy… przeklęte schematy.

Winston Kellogg był zmartwiony ucieczką, lecz nie wyglądał na skruszonego. Sam podjął trudną decyzję, podobnie jak Dance w Moss Landing. Jego plan mógł się powieść, gdyby nie przeszkodził los, a Dance czuła do niego szacunek za to, że nie narzekał i nie roztrząsał klęski, tylko skupił się na kolejnych krokach.

Do gabinetu weszła asystentka Overby’ego, zawiadamiając szefa, że ma telefon z Sacramento, a na drugiej linii czeka agentka specjalna z San Francisco Amy Grabe. Nie była zadowolona.

Szef CBI wydał gniewny pomruk i ruszył za nią do gabinetu.

Zadzwonił Carraneo z meldunkiem, że ani jemu, ani pozostałym funkcjonariuszom nie udało się zebrać na miejscu żadnych informacji. Jedna ze sprzątaczek zeznała, że tuż przed szturmem widziała jakiś ciemny samochód wyjeżdżający z parkingu. Nie znała numerów rejestracyjnych. Nikt inny niczego więcej nie widział.

Ciemny sedan. Tak samo bezużyteczny opis jak podany przez Reynoldsa. Zjawił się zastępca szeryfa z biura Monterey z dużą paczką, którą podał O’Neilowi.

– Materiał z miejsca zdarzenia.

Detektyw rozłożył na stole zdjęcia i listę dowodów. W pokoju zabezpieczono odciski palców świadczące, że istotnie zajmował go Pell ze wspólniczką. Na spisie wymieniono ubrania, opakowania po jedzeniu, gazety, środki higieniczne, parę kosmetyków. A także spinacze do bielizny, zrobiony z wieszaka przedmiot przypominający pejcz ze śladami krwi, rajstopy przywiązane do ramy łóżka, dziesiątki prezerwatyw – nowych i używanych – oraz dużą tubkę żelu K-Y.

– Typowe dla przywódców sekt – rzekł Kellogg. – Pamiętacie Jima Jonesa z Gujany? Uprawiał seks trzy albo cztery razy dziennie.

– Dlaczego to robią? – spytała Dance.

– Bo potrafią. Potrafią robić prawie wszystko, co chcą.

Zadzwonił telefon O’Neila. Detektyw odebrał i słuchał przez chwilę.

– Dobrze. Prześlij na komputer agentki Dance. Masz adres?… Dzięki.

Spojrzał na Dance.

– W kieszeni dżinsów tej kobiety ekipa znalazła wydruk e-maila.

Kilka minut później Dance otworzyła na ekranie wiadomość. Wy drukowała przesłany w załączniku plik PDF.


Od: Central Admin2235@Capitolacorrectional.com

Do: JMSUNGIRL@Euroserve.co.uk

Temat:

Jennie, najdroższa,

Wytargowałem sobie wejście do biura, żeby to napisać. Musiałem. Chcę Ci coś powiedzieć Obudziłem się, myśląc o Tobie o tym, jak będziemy chodzić na plażę, na pustynię, co wieczór oglądać sztuczne ognie z twojego ogrodu. Myślałem, jaka jesteś inteligentna, piękna i romantyczna - czegóż więcej można pragnąć od dziewczyny? Krążyliśmy wokół tematu i nigdy nie wyznałem Ci tego wprost, ale teraz chcę to powiedzieć. Kocham Cię. Wiem na pewno, że nigdy nie spotkałem nikogo takiego jak Ty. A więc już wiesz. Muszę kończyć. Mam nadzieję, że czytając moje słowa, nie zdenerwowałaś się ani nie,,spanikowałaś”.

Do zobaczenia, Daniel


Czyli Pell jednak pisał e-maile z Capitoli – ale, jak zauważyła Dance, jeszcze w

zeszłym tygodniu, dlatego informatyk w więzieniu nie mógł ich znaleźć.

Zwróciła uwagę, że dziewczyna miała na imię Jennie. Czyli M było pierwszą literą nazwiska albo drugiego imienia.


JMSUNGIRL.


– Nasz wydział techniczny kontaktuje się z dostawcą Internetu – do dał O’Neil. – Administratorzy zagranicznych serwerów nie są zbyt skłonni do współpracy, ale trzymajmy kciuki.

Dance wpatrywała się w wydruk.

– Popatrz, o czym pisze: plaża, pustynia, codziennie sztuczne ognie. Wszystko blisko jej domu. To powinno nam dać jakąś wskazówkę.

– Samochód skradziono w Los Angeles… – rzekł Kellogg. – Dziewczyna musi być z południowej Kalifornii – plaża i pustynia. Ale sztuczne ognie?

– Anaheim – powiedziała Dance.

Drugi z obecnych w gabinecie rodziców skinął głową.

– Disneyland – uzupełni! O’Neil.

Dance pochwyciła spojrzenie detektywa.

– Miałeś pomysł, żeby sprawdzić w bankach wypłaty dziewięciu tysięcy dwustu. W całym okręgu Los Angeles – zgoda, to było za trudne. Ale Anaheim? O wiele mniejszy obszar. Poza tym wiemy już, jak ma na imię. I chyba znamy pierwszą literę nazwiska. Win, czy twoi ludzie mogą się tym zająć?

– Jasne, z taką liczbą banków powinni sobie poradzić – przytaknął. Podniósł słuchawkę i przekazał prośbę biuru terenowemu w Los Angeles.

Dance zadzwoniła do kobiet w Point Lobos Inn. Opowiedziała im, co się stało w motelu.

Znowu uciekł? zmartwiła się Samantha.

– Niestety. – Powiedziała jej o e-mailu, pytając o nicka w adresie, ale żadna z nich nie pamiętała nikogo o takim imieniu ani inicjałach.

– Znaleźliśmy też dowody praktyk sadomasochistycznych. – Opisała akcesoria erotyczne. – Pell ma takie upodobania czy to pomysł tej kobiety? Gdyby chodziło o nią, moglibyśmy zawęzić poszukiwania. Może jest profesjonalistką, domina.

Samantha przez chwilę milczała. Potem odrzekła: – Ach… to Daniel. Miał kiedyś takie skłonności. – W jej głosie brzmiała nutka skrępowania. Dance podziękowała jej.

– Wiem, że bardzo chce pani wyjechać. Obiecuję, że nie to już nie potrwa długo.

Już po pięciu minutach Winston Kellogg odebrał telefon. W jego oczach błysnęło zdumienie. Spojrzał na nich znad aparatu.

– Mają ją. W zeszłym tygodniu w Pacific Trust w Anaheim niejaka Jennie Marston podjęła z konta dziewięć tysięcy dwieście dolarów – prawie całe swoje oszczędności. Gotówką. Kiedy będziemy mieli nakaz, na si agenci i zastępcy szeryfa z Orange zrobią jej nalot na dom. Dadzą nam znać, co znaleźli.

Czasami jednak zdarza się przełom w sprawie.

O’Neil chwycił telefon i pięć minut później w komputerze Dance pojawiła się fotografia młodej kobiety z prawa jazdy. Agentka wezwała do siebie TJ-a.

– Co jest?

Ruchem głowy wskazała na ekran.

– Zrób portret w EFIT. Z ciemnymi, rudymi, długimi i krótkimi włosami. Pojedź z nim do Sea View. Chcę mieć pewność, że to ona. A jeżeli tak, wyślij zdjęcie do wszystkich telewizji i gazet na pół wyspie.

– Jasne, szefowo. – Stojąc, agent wcisnął kilka klawiszy i wypadł z gabinetu, jak gdyby próbował się ścigać z cyfrową fotografią, którą właśnie przesłał do swojego biura.

W drzwiach stanął Charles Overby.

– Dzwonili z Sacramento w sprawie…

– Chwileczkę, Charles. – Kiedy Dance poinformowała go, co się stało, natychmiast poprawił mu się nastrój.

– No, mamy trop. Świetnie. Nareszcie… w każdym razie jest inny kłopot. Do Sacramento dzwonili z biura szeryfa z okręgu Napa.

– Napa?

Mają w areszcie niejakiego Mortona Walkera.

Dance wolno pokiwała głową. Nie mówiła Overby’emu o zwerbowaniu pisarza do pomocy w odnalezieniu Śpiącej Laleczki.

– Rozmawiałem z szeryfem. Trudno go nazwać radosnym skowronkiem.

– Co Walker zrobił? – zdziwił się Kellogg, kierując pytające spojrzenie na Dance.

– Chodzi o małą Croytonów. Mieszka gdzieś w okolicy z ciotką i wujem. Najprawdopodobniej chciał ją namówić, żeby się zgodziła na przesłuchanie.

– Zgadza się.

– Och, nic o tym nie słyszałem. – Zrobił wymowną pauzę. – Ciotka odmówiła. Ale dzisiaj rano zakradł się do ich domu i próbował przekonać dziewczynę osobiście.

Oto jak wygląda bezstronne, niezależne dziennikarstwo.

– Ciotka do niego strzeliła.

– CO?!

– Chybiła, ale gdyby nie zjawiła się policja, szeryf przypuszcza, że spróbowałaby drugi raz. I nikt by się tym specjalnie nie przejął. Uważa ją, że mamy z tym coś wspólnego. Trzeba coś z tym śmierdzącym fantem zrobić.

– Załatwię to – obiecała Dance.

– Nie byliśmy w to zamieszani, prawda? Powiedziałem mu, że nie.

– Załatwię to.

Overby po chwili zastanowienia podał jej numer szeryfa, po czym wycofał się do swojego gabinetu. Dance zadzwoniła do szeryfa, przedstawiła się i wyjaśniła sytuację.

– Agentko Dance – burknął – rozumiem wasze kłopoty, Pell i tak da lej. Powiem pani, że głośno u nas o tej ucieczce. Ale nie możemy go tak po prostu zwolnić. Ciotka i wuj Theresy wnieśli skargę. Prawdę mówiąc, mamy tę małą szczególnie na oku, bo wiemy, co przeszła. Sędzia wyznaczył kaucję w wysokości stu tysięcy i żaden z naszych poręczycieli nie jest nią zainteresowany.

– Mogę porozmawiać z prokuratorem?

– Jest na rozprawie i dzisiaj już nie wróci.

Morton Walker będzie zatem musiał spędzić trochę czasu w areszcie. Współczuła mu i była mu wdzięczna, że zmienił zdanie. Nie mogła jednak nic dla niego zrobić.

– Chciałabym porozmawiać z ciotką albo wujem dziewczyny.

– Nie wiem, czy to coś da.

– Zależy mi na tym.

Chwila ciszy.

– Agentko Dance, naprawdę nie sądzę, żeby mieli na to ochotę. Właściwie jestem tego pewien.

– Da mi pan ich numer? Proszę? – Bezpośrednie pytania często bywają najskuteczniejsze.

Bezpośrednie odpowiedzi także.

– Nie. Do widzenia, agentko Dance.

Rozdział 43

Dance i O’Neil zostali sami w jej gabinecie. Z departamentu szeryfa okręgu Orange dowiedziała się, że ojciec Jennie Marston nie żyje, a matka ma bogatą kartotekę drobnych przestępstw, problemy z narkotykami i zaburzenia emocjonalne. Miejsce pobytu matki było nieznane; kilku krewnych dziewczyny mieszkało na Wschodnim Wybrzeżu, ale żaden od lat nie miał żadnych wiadomości od Jennie.

Jennie chodziła do dwuletniego college’u, ucząc się gastronomii, ale po roku rzuciła szkołę, aby wyjść za mąż. Przez rok pracowała w salonie fryzjerskim Hair Cuttery, a potem zajęła się cateringiem – w kilku firmach i piekarniach w okręgu Orange, gdzie się zatrudniła, zapamiętano ją jako spokojną osobę, która przychodziła do pracy punktualnie, dobrze wykonywała swoje obowiązki i wychodziła. Prowadziła samotne życie i funkcjonariuszom nie udało się dotrzeć do żadnych znajomych ani przyjaciół. Jej były mąż nie rozmawiał z nią od lat, ale oświadczył, że zasłużyła sobie na to, co ją spotkało.

Jak się można było spodziewać, z policyjnych raportów wyłaniał się obraz trudnych związków. Zastępcy szeryfa co najmniej sześć razy byli wzywani przez pracowników szpitala z powodu podejrzeń, że doszło do aktów przemocy domowej z udziałem byłego męża i co najmniej czterech innych partnerów. Sprawą zainteresowała się opieka społeczna, ale Jennie nigdy nie złożyła żadnej skargi, a tym bardziej nie wystąpiła o nakaz sądowy.

Idealna kandydatka na ofiarę kogoś takiego jak Daniel Pell.

Dance podzieliła się tym spostrzeżeniem z O’Neilem. Detektyw skinął głową. Patrzył przez okno na dwie sosny, które w ciągu lat zrosły się ze sobą, tworząc na wysokości wzroku splot gałęzi przypominający zgięty kłykieć. Dance często patrzyła na przedziwny kształt, kiedy fakty śledztwa nie chciały się połączyć w logiczną całość.

– Powiesz mi, co cię gnębi? – spytała.

– Chcesz wiedzieć?

– Przecież pytam, nie? – zauważyła pogodnym tonem.

Nie udzielił mu się jednak jej dobry nastrój.

– Miałaś rację – powiedział cierpko. – To on się mylił.

– Kellogg? W motelu?

– Powinniśmy przeprowadzić twój pierwszy plan. Trzeba było obstawić ludźmi cały motel, kiedy się tylko dowiedzieliśmy. Nie marnować pół godziny na montowanie akcji. Właśnie dlatego się zorientował. Ktoś musiał nas sypnąć.

Koci instynkt…

Nie cierpiała się bronić, zwłaszcza przed kimś, kto był jej bliski.

– Wtedy decyzja o szturmie wydawała się rozsądna. Wszystko działo się bardzo szybko.

– Nie, nie była rozsądna. I dobrze o tym wiedziałaś. Dlatego się wahałaś. Nie byłaś pewna do samego końca.

– A kto mógłby być czegokolwiek pewien w takiej sytuacji?

– Dobra, więc miałaś przeczucie, że to niedobre rozwiązanie, a prze czucie zwykle cię nie zawodzi.

– Mieliśmy po prostu pecha. Gdybyśmy weszli wcześniej, pewnie już byśmy go mieli.

Pożałowała tych słów, obawiając się, że odczyta je jako krytykę funkcjonariuszy biura szeryfa.

– I zginęliby ludzie. Mieliśmy cholerne szczęście, że nikomu nic się nie stało. Plan Kellogga to była gotowa recepta na strzelaninę. Naprawdę mieliśmy szczęście, że Pella nie było w pokoju. Mogło dojść do masa kry. – Założył ręce – w geście obronnym, który wydawał się absurdalny, ponieważ detektyw wciąż miał na sobie kamizelkę kuloodporną. – Sama oddajesz nadzór nad operacją. Nad swoją operacją.

– Winstonowi?

– Owszem, Winstonowi. To tylko konsultant. A zachowuje się, jak gdyby to on prowadził sprawę.

– Jest specjalistą, Michael. Ja nie. Ty też nie.

– Naprawdę? Przepraszam cię, facet gada o mentalności w sektach, o profilach. Ale jakoś nie widzę, żeby dzięki temu udało mu się dopaść Pella. Dotąd to ty odwalasz całą robotę.

– Weź pod uwagę jego kwalifikacje, jego doświadczenie. To ekspert.

– Zgoda, ma trochę wiadomości. Mogą się nam przydać. Ale godzinę temu okazał się za słabym ekspertem, żeby złapać Pella. – Ściszył głos. – Słuchaj, w sprawie motelu Overby poparł Winstona. Nic dziwnego – w końcu to on chciał go mieć w zespole. Jesteś pod naciskiem FBI i własnego szefa. Ale już nieraz dawaliśmy sobie radę z naciskami. Mogliśmy się im postawić.

– Co chcesz przez to powiedzieć? Że ulegam mu z jakiegoś innego powodu?

Odwrócił wzrok. Gest niechęci. Nie tylko kłamstwo wywołuje stres; czasami ludzie odczuwają go, mówiąc prawdę.

– Chcę powiedzieć, że Kellogg ma za duży wpływ na sprawę. I szczerze mówiąc, na ciebie też.

– Bo przypomina mi męża? – natarła ostro. – To chcesz powiedzieć?

– Nie wiem. Skąd niby mam wiedzieć? A przypomina ci Billa?

– To śmieszne.

– Sama zaczęłaś.

– Nic, co nie dotyczy spraw zawodowych, nie powinno cię interesować.

– Jasne – odrzekł krótko O’Neil. – W takim razie będę się trzymał oceny zawodowej. Winston się pomylił. A ty się z nim zgodziłaś, wiedząc, że nie ma racji.

– Wiedząc? – odparowała. – Szturm w motelu miał może pięćdziesiąt pięć procent szans powodzenia. Na początku miałam inne zdanie. Potem je zmieniłam. Każdego dobrego glinę można przekonać.

– Rozsądnym argumentem. Logiczną analizą.

– A twoja ocena? Uważasz, że możesz być obiektywny?

– Ja? Dlaczego miałbym być nieobiektywny?

– Z powodu Juana.

Dostrzegła w oczach O’Neila błysk reakcji rozpoznania. Dotknęła czułego punktu, zastanawiając się, czy detektyw czuje się w pewnym sensie odpowiedzialny za śmierć młodego funkcjonariusza, uważając być może, że jest winien braków w wyszkoleniu Millara.

Jego protegowani…

Dance i O’Neil nieraz się kłócili; nie ma przyjaźni i dobrej relacji z drugim człowiekiem bez drobnych tarć. Nigdy jednak nie doszło do tak zażartego sporu. I dlaczego O’Neil wchodził z butami w jej życie osobiste? Jak gdyby był zazdrosny.

Zamilkli. Detektyw uniósł ręce i wzruszył ramionami. Był to emblemat – gest oznaczający „powiedziałem, co miałem do powiedzenia”. Atmosfera w gabinecie stała się napięta jak włókna sosnowych gałęzi splecionych za oknem.

Zaczęli rozmawiać o dalszych krokach: konieczności skontaktowania się z okręgiem Orange, by zdobyć więcej szczegółów na temat Jennie Marston, szukaniu świadków i analizie przedmiotów znalezionych w motelu Sea View. Wystali Carranea, uzbrojonego w zdjęcie kobiety, na lotnisko, dworzec autobusowy i do wypożyczalni samochodowych. Omówili też parę innych pomysłów, ale odnosząc się do siebie z takim chłodem, jak gdyby panujące między nim lato zmieniło się w jesień, a gdy do gabinetu wszedł Winston Kellogg, O’Neil wycofał się z wyjaśnieniem, że musi złożyć relację szeryfowi. Pożegnał się zdawkowo, nie zwracając się do żadnego z obojga agentów.

Czując pulsujący ból w dłoni rozciętej o siatkowe ogrodzenie domu Bollingów, Morton Walker zerknął na strażnika stojącego przed celą Aresztu dla Mężczyzn Okręgu Napa.

Zwalisty Latynos odpowiedział oziębłym spojrzeniem.

Walker był najwyraźniej sprawcą przestępstwa uważanego w Vallejo Springs za najcięższe – nie chodziło o formalnie postawione zarzuty wtargnięcia na teren prywatny ani napaści (skąd oni to u diabła wytrzasnęli?), ale o znacznie poważniejsze przewinienie – zakłócenia spokoju wspólnej córki mieszkańców miasteczka.

– Mam prawo do skorzystania z telefonu.

Żadnej reakcji.

Chciał uspokoić żonę, że nic mu się nie stało. Ale przede wszystkim chciał przekazać Kathryn Dance wiadomość, gdzie jest Theresa. Zmienił zdanie, postawił krzyżyk na książce i etyce dziennikarskiej. Niech je szlag, zamierzał zrobić wszystko co w jego mocy, żeby złapano Daniela Pella i wsadzono z powrotem do Capitoli.

Nie miał już ochoty demaskować zła, ale sam je zaatakować. Jak rekin.

Widocznie postanowiono trzymać go jak najdłużej w izolacji od świata.

– Naprawdę chciałbym zadzwonić.

Strażnik zmierzył go takim wzrokiem, jak gdyby przyłapano go na sprzedaży cracku dzieciom wychodzącym ze szkółki niedzielnej. Nadal się nie odzywał.

Wstał i zaczął spacerować po celi. Spojrzenie strażnika mówiło: siadaj. Walker usiadł.

Dziesięć długich minut później usłyszał hałas otwieranych drzwi. I odgłos zbliżających się kroków.

– Walker.

Zobaczył innego strażnika. Jeszcze roślejszego niż tamten.

– Wstań. – Strażnik wcisnął guzik otwierający drzwi. – Wyciągnij ręce.

Zabrzmiało to absurdalnie, jakby obiecywano dziecku, że zaraz dostanie cukierki. Uniósł ręce i patrzył, jak zatrzaskują się na nich kajdanki.

– Idziemy. – Mężczyzna ujął go za ramię, mocno zaciskając palce na jego bicepsie. Walker poczuł zapach czosnku i papierosów. Omal się nie wyrwał, lecz nie sądził, aby był to mądry pomysł. Szli tak ciemnym korytarzem, przy akompaniamencie brzęku łańcuchów. Po piętnastu me trach skręcili do pokoju przesłuchań A.

Strażnik otworzył drzwi i gestem kazał Walkerowi wejść.

Pisarz przystanął na progu.

Przy stole siedziała Theresa Croyton, Śpiąca Laleczka, spoglądając na niego ciemnymi oczami. Strażnik popchnął go i Walker usiadł naprzeciw dziewczyny.

– Witam ponownie – powiedział.

Theresa przebiegła wzrokiem jego ręce, twarz i dłonie, jak gdyby szukała dowodów znęcania się nad więźniem. Lub może miała nadzieję je znaleźć.

Wiedział, że ma dopiero siedemnaście lat, lecz żaden szczegół jej wyglądu, z wyjątkiem delikatnej białej skóry, nie wskazywał na tak młody wiek. Nie zginęła z ręki Daniela Pella, pomyślał Walker. Ale umarło jej dzieciństwo.

Strażnik cofnął się, pozostając jednak w pobliżu; jego potężne ciało tłumiło echo w pomieszczeniu.

– Może nas pan zostawić – powiedziała Theresa.

– Muszę tu być, panienko. – Miał zestaw min: uprzejmą i życzliwą dla niej, wrogą dla Walkera.

Theresa po krótkim wahaniu skupiła wzrok na pisarzu.

– Słucham, co mi chciał pan powiedzieć w ogrodzie? O Danielu Pellu?

– Z jakiegoś powodu został w okolicach Monterey. Policja nie może zrozumieć po co.

– I próbował zabić prokuratora, który go wysłał do więzienia?

– Zgadza się, Jamesa Reynoldsa.

– Nic mu się nie stało?

– Nic. Uratowała go ta policjantka, o której ci mówiłem.

Kim pan właściwie jest? spytała. Obojętnym tonem stawiała rzeczowe pytania.

– Ciotka nic ci nie powiedziała?

– Nie.

– Rozmawiam z nią od miesiąca o książce, którą chciałem napisać. O tobie.

– O mnie? Po co miałby pan pisać o mnie? Nie jestem nikim interesującym.

– Och, sądzę, że jesteś. Chcę opowiedzieć historię o kimś, kto został bardzo skrzywdzony przez zło. Jak bardzo cierpi. Jaki był wcześniej i ja ki jest potem. Jak zmieniło się jego życie – a jak mogłoby się potoczyć, gdyby nie doszło do zbrodni.

– Nie, ciotka nigdy mi nic o tym nie mówiła.

– Wie, że tu jesteś?

– Tak, powiedziałam jej. Sama mnie przywiozła. Nie pozwala, że bym zrobiła sobie prawo jazdy.

Zerknęła na strażnika, potem znów spojrzała na Walkera.

– Nasza policja nie chce, żebym z panem rozmawiała. Ale nie może mi tego zabronić.

– Po co przyszłaś się ze mną spotkać, Thereso? – zapytał.

– W sprawie tej policjantki, o której pan wspominał.

Zdumiał się.

– To znaczy, że może tu przyjechać?

– Nie – odparła stanowczym tonem dziewczyna, potrząsając głową.

Walker nie mógł jej mieć tego za złe.

– Rozumiem, ale…

– To ja chcę do niej pojechać.

Pisarz nie był pewien, czy się nie przesłyszał.

– Co takiego?

– Chcę pojechać do Monterey. Spotkać się z nią osobiście.

– Och, nie musisz tego robić.

Energicznie pokiwała głową.

– Tak, muszę.

Dlaczego?

– Bo tak.

Była to odpowiedź równie dobra jak każda inna.

– Ciotka zaraz mnie tam zawiezie.

Zgodzi się?

– No to pojadę autobusem albo stopem. Może pan się zabrać z nami.

– Jest tylko jeden problem – rzeki Walker.

Dziewczyna zmarszczyła brwi.

Zachichotał.

– Jestem aresztowany.

Ze zdziwieniem spojrzała na strażnika.

– Nic mu pan nie powiedział?

Strażnik pokręcił głową.

– Wpłaciłam za pana kaucję – powiedziała Theresa.

– Ty?

– Mój ojciec miał kupę pieniędzy. – Zaśmiała się, cicho, ale szczerze.

– Jestem bogatą dziewczyną.

Rozdział 44

Odgłos zbliżających się kroków. W dłoni Daniela Pella natychmiast znalazł się pistolet. Wyjrzał przez okno taniego pokoju, pachnącego odświeżaczem powietrza i środkiem owadobójczym, i wsunął broń za pasek, widząc, że to Jennie. Wyłączył telewizor i otworzył drzwi. Weszła, niosąc ciężką torbę z zakupami. Wziął ją od niej i postawił na nocnym stoliku obok budzika, na którym pulsowały cyfry pokazujące 12.00.

– Jak poszło, najdroższa? Widziałaś policję?

– Nie, żadnej. – Zdjęła czapkę, drapiąc się w głowę.

Pell pocałował ją we włosy, czując pot i kwaśną woń farby. Znów zerknął przez okno. Po dłuższej chwili podjął decyzję.

– Wyjdźmy stąd na trochę, najdroższa.

– Na dwór? Myślałam, że to nie jest dobry pomysł.

– Och, znam jedno miejsce. Bezpieczne.

Pocałowała go.

– Jakbyśmy szli na randkę.

– Jak na randkę.

Nałożyli czapki i podeszli do drzwi. Jennie przystanęła i z poważną miną przyjrzała się jego twarzy.

– Nic ci nie jest, kochany?

Kochany.

Oczywiście, że nie, najdroższa. Tylko trochę mnie strach obleciał tam w motelu. Ale już wszystko w porządku.

Jadąc skomplikowaną siecią ulic, dotarli na plażę przy drodze do Big Sur, na południe od Carmel. Między skałami i wydmami, ogrodzonymi cienkim drutem chroniącym wrażliwą roślinność, biegły drewniane kładki. Wśród spienionych fal baraszkowały foki i wydry morskie, a w pryzmatach słonej wody, pozostałych po odpływie w skalnych zagłębieniach, odbijały się całe wszechświaty.

Była to jedna z najpiękniejszych plaż środkowego wybrzeża.

I jedna z najniebezpieczniejszych. Co roku ginęło tu trzech lub czterech ludzi, którzy wychodzili na urwiste skały, by robić zdjęcia, i sześciometrowa fala nieoczekiwanie zmywała ich do wody o temperaturze siedmiu stopni. Umierali na skutek hipotermii, choć większość ofiar ginęła wcześniej, roztrzaskując się o skały albo topiąc się, zaplątana w labirynt wodorostów, zanim zdążyło je zabić zimno.

Zwykle przychodziły tu tłumy, lecz dziś, z powodu chłodnego wiatru i mgły, plaża była pusta. Daniel Pell i jego najdroższa wysiedli z samochodu i zeszli nad brzeg. Piętnaście metrów od nich w skały uderzyła szara fala.

– Och, jak tu pięknie. Zimno mi. Przytul mnie.

Pell objął ją. Poczuł, jak dygocze.

– Niesamowite. Przy moim domu wszystkie plaże są płaskie. Nic tylko piasek i woda. Chyba żeby pojechać do La Jolla. Ale nawet tam nie ma takich widoków. Tu jest bardzo mistycznie, popatrz! – krzyknęła jak mała dziewczynka. Wpatrywała się w wydry. Jedna z nich położyła sobie na brzuchu kamień i czymś w niego tłukła.

– Co ona robi?

– Otwiera muszlę. Uchowca albo małża.

– Skąd wiedzą, jak to robić?

– Pewnie z głodu.

– A tam, gdzie pojedziemy, na tej twojej górze, też jest tak ładnie?

– Chyba jeszcze ładniej. I o wiele bardziej pusto. Nie potrzebujemy żadnych turystów, prawda?

– Nie. – Jej dłoń powędrowała do nosa. Czyżby wyczuła, że coś jest nie tak? Coś mamrotała, ale słowa zagłuszył wiatr.

– Co mówiłaś?

– Ach, powiedziałam tylko „anielskie pieśni”.

– Najdroższa, ciągle to powtarzasz. Co to znaczy?

Jennie uśmiechnęła się lekko.

– To jak modlitwa, jak mantra. Kiedy to powtarzam, lepiej się czuję.

– I „anielskie pieśni” to twoja mantra?

Jennie zaśmiała się pod nosem.

– Kiedy byłam mała i matkę aresztowano…

– Za co?

– Och, nie starczyłoby czasu, żeby wszystko wymienić.

Pell znów się rozejrzał. Nikogo.

– Tak było źle?

Trudno powiedzieć, czego nie robiła. Kradzieże w sklepach, wymuszenia, prześladowanie. No i napaść. Atakowała mojego ojca. I swoich chłopaków, kiedy chcieli z nią zerwać – sporo ich było. Kiedy wybuchała awantura, do naszego domu czy tam, gdzie akurat byłyśmy, przyjeżdżała policja. Często się spieszyła i jechała na sygnale. Ile razy słyszałam syrenę, myślałam sobie, dzięki Bogu, zaraz ją zabiorą. Jak gdyby anioły przychodziły mi na ratunek. Zaczęłam tak myśleć o syrenach. Że to anielskie pieśni.

– Anielskie pieśni. Podoba mi się – rzeki Pell.

Nagle odwrócił ją do siebie i pocałował w usta. Potem odsunął się, patrząc w jej twarz.

Tę samą, którą pół godziny wcześniej zobaczył w telewizji w pokoju motelowym, kiedy Jennie poszła na zakupy.

Mamy nowe informacje w sprawie ucieczki Daniela Pella. Zidentyfikowano jego wspólniczkę. To Jennie Ann Marston z Anaheim w Kalifornii. Wiek dwadzieścia pięć lat, wzrost około stu sześćdziesięciu pięciu centymetrów, waga około pięćdziesięciu kilogramów. W lewym górnym rogu ekranu widzą państwo jej zdjęcie, a z prawej strony i poniżej pokazujemy, jak może teraz wyglądać podejrzana, po zmianie fryzury i koloru włosów. Jeżeli ktokolwiek ją zobaczy, proszę nie próbować jej zatrzymywać na własną rękę, ale natychmiast zadzwonić pod 911 lub numer wyświetlony u dołu ekranu.

Fotografia przedstawiała pochmurną twarz, jak gdyby Jennie była niezadowolona, że aparat wydziału komunikacji uwiecznia jej niedoskonały nos, który będzie się bardziej rzucał w oczy niż oczy, usta i uszy.

Najprawdopodobniej Jennie coś jednak zostawiła w pokoju motelu Sea View.

Odwrócił ją w stronę wzburzonego oceanu, stając za jej plecami.

– Anielskie pieśni – wyszeptała.

Pell objął ją mocno i pocałował w policzek.

– Spójrz – powiedział, pokazując na plażę.

– Gdzie?

– Na ten kamień w piasku.

Pochylił się i wygrzebał gładki, może czterokilogramowy kamień. Był szary i błyszczący.

– Co twoim zdaniem przypomina, najdroższa?

– Och, kiedy go tak trzymasz, wygląda jak kot, nie sądzisz? Śpiący kot, zwinięty w kłębek. Jak moja Jasmine.

Miałaś kota? – Pell ważył kamień w dłoni.

– Kiedy byłam mała. Moja matka ją uwielbiała. Nigdy nie zrobiła Jasmine krzywdy. Znęcała się nade mną, nad innymi ludźmi. Ale Jasmine nigdy nic nie zrobiła. Czy to nie zabawne?

– Właśnie tak pomyślałem, najdroższa. Wygląda jak śpiący kot.

Dance najpierw zadzwoniła z nowiną do O’Neila.

Nie odbierał, więc zostawiła mu wiadomość. Nie miał zwyczaju nie podnosić słuchawki, ale wiedziała, że się przed nią nie chowa. Nawet jego wybuch – zgoda, może nie wybuch – nawet jego dzisiejsza krytyka wynikała z policyjnej sumienności, nakazującej mu jak najskuteczniej poprowadzić sprawę.

Przyszła jej do głowy myśl, która nawiedzała ją od czasu do czasu: jak wyglądałoby życie u boku gliny – kolekcjonera książek – żeglarza. Zwykle dochodziła do wniosku, że czekałoby ją dużo dobrego i równie dużo złego. Odłożyła na bok tę refleksję, odkładając jednocześnie słuchawkę.

Dance znalazła Kellogga w sali konferencyjnej.

– Mamy Theresę Croyton – oznajmiła. – Z Napa właśnie dzwonił Walker. Wyobraź sobie, że wpłaciła za niego kaucję.

– Co ty powiesz? Napa, hm? A więc tam się przeprowadzili. Zamierzasz tam pojechać?

– Nie, dziewczyna przyjedzie tutaj. Z ciotką.

– Tutaj? Kiedy Pell jest ciągle na wolności?

– Sama chce przyjechać. Prawdę mówiąc, nalegała. To był jej warunek.

– Ma dziewczyna odwagę.

– Też tak sądzę.

Dance wezwała zwalistego Alberta Stemple’a i wyznaczyła mu zadanie ochrony Theresy.

Gdy uniosła wzrok, zauważyła, że Kellogg przygląda się zdjęciom na jej biurku – tym, na których były dzieci. Jego twarz niczego nie zdradzała. Znów zaczęła się zastanawiać, czy fakt, że była matką, wywołuje w nim niepokój lub porusza jakieś wspomnienie. Była to otwarta kwestia między nimi i Dance zadawała sobie pytanie, czy pojawią się inne – lub, co bardziej prawdopodobne, czego będą dotyczyć.

Długie, skomplikowane wędrówki serc.

– Theresa przyjedzie dopiero za jakiś czas – powiedziała. – Chciała bym wrócić do hotelu i jeszcze raz spotkać się z naszymi gośćmi.

Lepiej, żebyś sama z nimi porozmawiała. Wydaje mi się, że mężczyzna będzie wam przeszkadzać.

Zgodziła się z nim. Płeć każdego z uczestników przesłuchania ma wpływ na sposób prowadzenia sesji i Dance często korygowała własne zachowanie, reagując bardziej kobieco lub męsko, w zależności od tego, kogo badała. Ponieważ postać Daniela Pella odgrywała w życiu kobiet tak ogromną rolę, obecność mężczyzny mogła zaburzyć dynamikę przesłuchania. Przedtem Kellogg wycofał się, pozwalając jej przepytywać kobiety samodzielnie, ale z pewnością byłoby lepiej, gdyby w ogóle nie pojawił się w hotelu. Powiedziała mu o tym, wyrażając wdzięczność za zrozumienie.

Zaczęła wstawać, lecz zaskoczył ją prośbą:

– Zaczekaj.

Dance usiadła. Kellogg zaśmiał się krótko i popatrzył jej w oczy.

– Nie byłem z tobą całkiem szczery, Kathryn. I nie miałoby to żadnego znaczenia… gdyby nie wczorajszy wieczór.

Co jest grane? Czyżby była żona nie była jeszcze byłą żoną? A może istniała bardzo obecna dziewczyna?

W tym momencie żadna z tych możliwości nie zmieniała niczego. Prawie się nie znali, a emocjonalna więź, jaka w przyszłości mogła ich połączyć, na razie nie miała znaczenia. Cokolwiek to było, lepiej ujawnić to teraz, od razu.

– Chodzi o dzieci.

Dance porzuciła rozważania na własny temat i wyprostowała się na krześle, poświęcając mu całą uwagę.

– Prawda jest taka, że mieliśmy z żoną dziecko.

Słysząc czas przeszły, Kathryn Dance poczuła skurcz w żołądku.

– Zginęła w wypadku samochodowym, kiedy miała szesnaście lat.

– Och, Win…

Wskazał zdjęcie Dance i jej męża.

– Trochę podobnie. Też wypadek… W każdym razie zachowałem się jak ostatni gnojek. W ogóle nie umiałem sobie z tym poradzić. Starałem się być przy Jill, ale właściwie mnie nie było. Wiesz, jak to jest z gliniarzami. Praca może ci wypełnić tyle życia, ile chcesz. A mnie wypełniła za dużo. Rozwiedliśmy się i przez kilka lat było naprawdę ciężko. Nam obojgu. Potem jakoś się pogodziliśmy i można powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi. Jill wyszła za mąż.

Ale muszę ci wyjaśnić ten problem z dziećmi. Trudno mi się przy nich zachowywać naturalnie. Wymazałem to ze swojego życia. Nigdy dotąd nie zbliżyłem się do żadnej kobiety, która ma dzieci. Jesteś pierwsza. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że jeżeli wydaję się trochę sztywny, to nie przez ciebie ani Wesa i Maggie. Są wspaniali. Próbuję z tym walczyć i przechodzę terapię. I tyle. – Uniósł ręce w geście-emblemacie, oznaczającym zwykle: „Powiedziałem, co chciałem. Możesz mnie za to kochać lub nienawidzić, ale znasz prawdę…”

– Tak mi przykro, Win. - Ujęła jego dłoń i ścisnęła. Odwzajemnił uścisk. – Cieszę się, że mi powiedziałeś. Wiem, że nie było ci łatwo. Zauważyłam, że coś jest nie tak, ale nie byłam pewna, co to jest.

– Sokole oko.

Roześmiała się.

– Kiedyś podsłuchałam Wesa. Mówił koledze, że człowiek ma przechlapane, kiedy jego mama jest gliną.

– Zwłaszcza gdy jest chodzącym wykrywaczem kłamstw. – Też się uśmiechnął.

– Mam swoje problemy z powodu Billa.

I z powodu Wesa, pomyślała, lecz postanowiła jeszcze o tym nie mówić.

– Nie będziemy się spieszyć.

– Pośpiech nie jest wskazany – odrzekła.

Uścisnął jej przedramię, prostym, poufałym i właściwym gestem.

– Powinnam już jechać na zjazd Rodziny.

Odprowadziła go do tymczasowego biura, po czym pojechała do Point Lobos Inn.

Gdy tylko weszła do domku, zorientowała się jednak, że atmosfera się zmieniła. Kinezyka była zupełnie inna niż poprzedniego dnia. Kobiety zdradzały oznaki zniecierpliwienia i podenerwowania. Zwróciła uwagę na miny i pozycje ciała świadczące o napięciu, niechęci, a nawet otwartej wrogości. Przesłuchania to długotrwały proces i nieraz się zdarzało, że po udanym dniu następował taki, który okazywał się całkowitą stratą czasu. Dance ogarnęło zniechęcenie. Oceniła, że przywrócenie kobietom stanu psychicznego, jaki pozwalałby na uzyskanie istotnych informacji, może potrwać długie godziny, jeśli nie dni.

Mimo to spróbowała. Powtórzyła to, co czego się dowiedzieli o Jennie Marston, pytając, czy kiedykolwiek o niej słyszały. Nie słyszały. Dance usiłowała podjąć rozmowę przerwaną poprzedniego dnia, ale dziś słyszała tylko same ogólniki i powierzchowne spostrzeżenia.

Linda, jak gdyby występując w imieniu wszystkich, oświadczyła:

– Nie wiem, co jeszcze mogłabym dodać. Chcę już wracać do domu.

Dance uważała, że i tak ich pomoc okazała się bezcenna: uratowały życie Reynoldsowi i jego rodzinie, wyjaśniły modus operandi Pella, a także, co ważniejsze, ujawniły jego zamiar ucieczki na „szczyt góry”; dalsze śledztwo być może pozwoli zlokalizować to tajemnicze miejsce.

Dance chciała jednak, aby kobiety zostały do przesłuchania Theresy Croyton w nadziei, że coś, co dziewczyna powie, stanie się odskocznią dla ich wspomnień. Nie chciała nic mówić o przyjeździe Theresy – ryzyko przecieku wiadomości było zbyt duże – ale na jej prośbę kobiety zgodziły się zaczekać jeszcze kilka godzin.

Gdy Dance wyszła, odprowadziła ją Rebecca. Stały pod markizą; mżyło. Agentka spojrzała na nią pytająco. Czekała w napięciu, zastanawiając się, czy kobieta zamierza wygłosić kolejny wykład na temat jej niekompetencji.

Ale Rebecca miała jej co innego do powiedzenia.

– – Może to oczywiste, ale pomyślałam, że powinnam o czymś wspomnieć. Sam nie uświadamia sobie, jak bardzo niebezpieczny jest Pell, a Linda uważa go za biedną, nierozumianą przez nikogo ofiarę złego dzieciństwa.

– Proszę mówić dalej.

– To, co wczoraj opowiadałyśmy o jego psychice i tak dalej, to wszystko prawda. Ale przeszłam mnóstwo terapii i wiem, jak łatwo jest skupić się na teorii i fachowym żargonie, a zapomnieć o człowieku, który się za tym kryje. Udało się pani dwa razy powstrzymać Pella przez zrobieniem tego, co chciał, i prawie go złapać. Czy on wie, jak się pani nazywa?

Przytaknęła.

– Sądzi pani, że chciałby tracić czas, żeby mnie wytropić?

– A jest pani na niego odporna? – spytała Rebecca, unosząc brew.

Uzyskała więc odpowiedź na swoje pytanie. Owszem, była odporna na jego wpływy. I dlatego była dla niego groźna. Zagrożenia należy eliminować…

– Mam przeczucie, że się boi. Jest pani dla niego naprawdę niebezpieczna i będzie chciał panią powstrzymać. A zwykle dobiera się do ludzi, grożąc ich rodzinie.

– Schemat – zauważyła Dance.

Rebecca skinęła głową.

– Przypuszczam, że ma pani rodzinę na półwyspie?

– Rodziców i dzieci.

– Dzieci są teraz z pani mężem?

– Jestem wdową.

– Och, przykro mi.

– Ale nie ma ich teraz w domu. Poza tym pilnuje ich policjant.

– To dobrze, ale na siebie też proszę uważać.

– Dziękuję… – Dance zajrzała do domku. Coś się wczoraj stało? Między wami?

Rebecca zaśmiała się.

– Chyba nie dałyśmy sobie rady z taką dawką przeszłości. Wyprałyśmy trochę brudów, które już dawno trzeba było wyprać. Ale nie jestem pewna, czy wszystkie byłyśmy tego samego zdania.

Rebecca wróciła do domku, zamykając za sobą drzwi na klucz. Dance zerknęła do wnętrza przez szparę w zasłonach. Linda czytała Biblię, Samantha patrzyła na swój telefon komórkowy, zapewne wymyślając dla męża jakieś kłamstwo o konferencji. Rebecca usiadła i zaczęła rysować w szkicowniku szerokimi, gniewnymi pociągnięciami ołówka.

Dziedzictwo Daniela Pella i jego Rodziny.

Rozdział 45

Pół godziny po wyjeździe Kathryn Dance do domku zadzwonił jeden z zastępców szeryfa, aby sprawdzić sytuację.

– Wszystko w porządku – odparła Sam. Oprócz nabrzmiałej napięciem atmosfery, pomyślała.

Policjant polecił jej się upewnić, czy okna i drzwi są pozamykane. Sprawdziła i potwierdziła, że wszystko jest zabezpieczone.

Szczelnie zamknięte, zaplombowane. Ogarnęła ją złość na Daniela Pella, że znów je uwięził, wpakował do tej chatki.

– Dostaję już świra od siedzenia kołkiem – oznajmiła Rebecca. – Muszę się przejść.

– Och, chyba nie powinnaś. – Linda uniosła głowę. Sam zauważyła, że strona, na której była otwarta podniszczona Biblia, jest pokryta wieloma odciskami palców. Ciekawe, jaki fragment przynosi jej tyle pociechy. Żałowała, że sama nie może znaleźć spokoju ducha w czymś tak prostym.

Rebecca wzruszyła ramionami.

– Przejdę się tylko kawałek. – Pokazała w stronę parku Point Lobos.

– Naprawdę nie powinnaś – powtórzyła oschłym tonem Linda.

– Będę ostrożna. Włożę kalosze i dobrze się rozejrzę na ulicy. – Żart zabrzmiał martwo.

– To głupie, ale rób, jak chcesz.

– Słuchaj, przepraszam za wczoraj – powiedziała Rebecca. – Za dużo wypiłam.

– W porządku – odrzekła w roztargnieniu Linda, nie przerywając lektury.

– Zmokniesz – odezwała się Sam.

– Pójdę pod altankę. Chcę porysować. – Rebecca wzięła szkicownik i ołówki, włożyła skórzaną kurtkę i wyszła, narzucając kaptur. Sam zobaczyła, jak się ogląda, a w jej twarzy wyczytała żal za okrutne słowa wypowiedziane poprzedniego dnia. – Zamknij za mną.

Sam podeszła do drzwi, nałożyła łańcuch i przekręciła dwa zamki. Przyglądała się idącej ścieżką kobiecie. Wolałaby, żeby Rebecca została.

Ale z zupełnie innych przyczyn niż obawa o jej bezpieczeństwo.

Została sama z Lindą.

Nie mogła już dłużej szukać wymówek.

Tak czy nie? Sam nadal toczyła wewnętrzny spór dręczący ją od dnia, w którym Kathryn Dance poprosiła ją, by przyjechała do Monterey pomóc w śledztwie.

Wracaj, Rebecca, pomyślała.

Nie, zostań tam, gdzie jesteś.

– Chyba nie powinna wychodzić – mruknęła Linda.

– Może powiemy strażnikom?

– A co to da? Jest dużą dziewczynką. – Grymas. – Tak by pewnie po wiedziała.

– To okropne, co mówiła o swoim ojcu – rzekła Samantha. – Nie miałam o niczym pojęcia.

Linda czytała dalej. Po chwili uniosła wzrok znad Biblii.

– Wiesz, że chcą go zabić.

– Co?

– Daniela. Nie dadzą mu szans.

Sam nie odpowiedziała. Wciąż miała nadzieję, że Rebecca wróci, i jednocześnie miała nadzieję, że nie.

Ze zdenerwowaniem w głosie Linda powiedziała:

– Przecież można go uratować. Jest dla niego jeszcze nadzieja. Ale chcą go zastrzelić bez ostrzeżenia. Pozbyć się go.

Oczywiście, że tak, pomyślała Sam. Co do jego zbawienia, nie znała odpowiedzi.

– Ta Rebecca… Dokładnie taką ją pamiętam – burknęła Linda.

– Co czytasz? – spytała Sam.

– Będziesz wiedziała, jak podam ci rozdział i werset?

– Nie.

– Sama widzisz. – Linda wróciła do lektury świętej księgi, lecz znowu uniosła głowę. – Rebecca nie miała racji. To wcale nie było tak… że wszystkie oszukiwałyśmy same siebie.

Sam milczała. Dobra, powiedziała sobie. Mów. Już czas.

– Wiem, że co do jednej rzeczy nie miała racji – zaczęła.

– To znaczy?

Sam głęboko odetchnęła.

– Nie zawsze byłam myszką.

– Ach, to. Nie bierz tego tak serio. Nigdy nie powiedziałam, że byłaś.

– Raz mu się postawiłam. Powiedziałam mu nie. – Zaśmiała się krótko. - Powinnam to sobie wydrukować na koszulce. „Powiedziałam nie Danielowi Pellowi”.

Linda zacisnęła usta. Próba rozładowania napięcia humorem spełzła na niczym. Sam podeszła do telewizora i wyłączyła go. Usiadła w fotelu, pochylając się w jej stronę.

Linda nieufnym tonem powiedziała:

– Do czegoś zmierzasz. Widzę. Ale nie mam ochoty znowu dać się sponiewierać.

– To raczej ja chcę się sponiewierać.

– Co?

Kilka głębokich oddechów.

– Chodzi o ten raz, kiedy powiedziałam Danielowi nie.

– Sam…

– Wiesz, dlaczego tu przyjechałam?

Grymas.

– Żeby pomóc złapać złego zbiega. Żeby uratować komuś życie. Czułaś się winna. Chciałaś się wybrać na wycieczkę. Nie mam pojęcia. Sam. No więc dlaczego?

– Przyjechałam, bo Kathryn powiedziała, że tu będziesz, a ja chciałam się z tobą zobaczyć.

– Miałaś na to osiem lat. Dlaczego teraz?

– Myślałam już wcześniej, żeby cię odnaleźć. Raz prawie mi się udało. Ale nie potrafiłam. Potrzebowałam pretekstu, jakiegoś powodu.

– I musiałaś czekać, aż Daniel ucieknie z więzienia? O co ci chodzi? – Linda odłożyła otwartą Biblię. Samantha wpatrywała się w zrobione ołówkiem notatki na marginesach. Były gęste jak pszczoły zebrane w ulu.

– Pamiętasz, jak byłaś w szpitalu?

– Oczywiście – powiedziała cichym, ale spokojnym głosem. Uważnie przyglądała się Sam. Z nieufnością.

Wiosną przed morderstwem Croytonów Pell powiedział Sam, że poważnie myśli o schronieniu się na odludziu. Chciał jednak najpierw powiększyć rodzinę.

„Chcę mieć syna” – oznajmił z bezceremonialnością średniowiecznego króla, który postanowił spłodzić następcę tronu. Po miesiącu Linda zaszła w ciążę.

A miesiąc później poroniła. Brak ubezpieczenia skazał ich na kolejki w nędznym szpitalu w latynoskiej dzielnicy, z którego korzystali pracownicy rolni i nielegalni imigranci. Wdała się infekcja, która doprowadziła do histeroktomii. Linda była zdruzgotana; zawsze chciała mieć dzieci. Często mówiła Sam, że macierzyństwo jest jej przeznaczeniem, a pamiętając, jak źle wychowali ją rodzice, wiedziała, jak być matką doskonałą.

– Czemu teraz o tym przypominasz?

Sam wzięła kubek z letnią herbatą.

– Bo to nie ty miałaś być w ciąży. To miałam być ja.

– Ty?

Sam skinęła głową.

– Najpierw przyszedł do mnie.

– Naprawdę?

Sam poczuła piekące łzy napływające do oczu.

– Nie potrafiłam się na to zdobyć. Nie mogłam urodzić mu dziecka. Wtedy miałby nade mną kontrolę do końca życia. – Nie ma sensu dłużej tego ukrywać, pomyślała Sam. Patrząc w stolik, powiedziała: – Dlatego go okłamałam. Powiedziałam, że nie jesteś pewna, czy chcesz zostać w Rodzinie. I że odkąd zjawiła się Rebecca, zastanawiasz się nad odejściem.

– Co?

– Wiem. – Otarła twarz. – Przepraszam. Przekonałam go, że jeżeli będzie miał z tobą dziecko, to będzie dowód, jak bardzo chce, żebyś została.

Linda patrzyła na nią w zdumieniu. Potem rozejrzała się po pokoju, wzięła Biblię, machinalnie pocierając okładkę.

– A teraz w ogóle nie możesz mieć dzieci – ciągnęła Sam. – Przeze mnie. Musiałam wybrać między tobą a mną i wybrałam siebie.

Linda utkwiła wzrok w brzydkim obrazie w ładnej ramie.

– Dlaczego teraz mi o tym mówisz?

– Może wyrzuty sumienia. Wstyd.

– Czyli wyznajesz mi to z własnego powodu?

– Nie, z powodu nas wszystkich…

– Nas?

– Zgoda, Rebecca to suka. – Słowo zabrzmiało obco w jej ustach. Nie pamiętała, kiedy użyła go ostatni raz. – Mówi, zanim zdąży pomyśleć. Ale miała rację, Lindo. Żadna z nas nie ma normalnego życia… Rebecca powinna mieć galerię, wyjść za mąż za jakiegoś seksownego malarza i latać po całym świecie. Tymczasem zmienia starszych facetów jak rękawiczki – teraz już wiemy dlaczego. Ty też powinnaś mieć prawdziwe życie, wyjść za mąż, adoptować dzieci, całą gromadkę, i rozpieszczać je, ile wlezie. A nie siedzieć w garkuchni i opiekować się dziećmi, których pod dwóch miesiącach już nigdy nie zobaczysz. Może powinnaś zadzwonić do rodziców… Nie, Lindo, trudno to nazwać bogatym życiem. Jesteś nieszczęśliwa. Dobrze wiesz, że tak jest. Chowasz się za tym. – Wskazała na Biblię. – A ja? – Zaśmiała się. – Ja schowałam się jeszcze lepiej.

Sam wstała i usiadła obok Lindy, która nieco się odsunęła.

– Teraz ta ucieczka, powrót Daniela… to szansa, żebyśmy wszystko naprawiły. Znów jesteśmy razem! Wszystkie trzy w jednym domu. Możemy sobie nawzajem pomóc.

– A teraz?

Sam otarła oczy.

– Teraz?

– Masz dzieci? Nic nam nie powiedziałaś o swoim tajemniczym życiu.

Przytaknęła.

– Mam syna.

– Jak ma na imię?

– Na…

– Jak ma na imię?

Sam zawahała się przez chwilę.

– Peter.

– Ładny chłopiec?

– Lindo…

– Pytam, czy to ładny chłopiec.

– Lindo, wydaje ci się, że w Rodzinie nie było tak źle. I masz rację. Ale nie dzięki Danielowi. Dzięki nam. Udało się nam wypełnić luki w naszym życiu, o których mówiła Rebecca. Pomagałyśmy sobie nawzajem! Potem wszystko się rozpadło i wróciłyśmy do punktu wyjścia. Ale znów możemy sobie pomóc! Jak prawdziwe siostry. – Sam pochyliła się i wzięła Biblię. – Wierzysz w to, prawda? Uważasz, że nic nie zdarza się przypadkiem. A ja uważam, że było nam pisane się spotkać. Dostałyśmy szansę, żeby naprawić swoje życie.

– Och, moje układa się doskonale – odparła spokojnie Linda, wyjmując Biblię z drżących palców Sam. – Swoje możesz zmieniać, jak tylko chcesz.

Daniel Pell zaparkował toyotę camry na pustym parkingu przy autostradzie numer 1, niedaleko Carmel River State Beach, przy tablicy ostrzegającej przed niebezpieczną wodą. Był sam w samochodzie.

Poczuł zapach perfum Jennie.

Wsuwając pistolet do kieszeni wiatrówki, wysiadł z samochodu.

Znowu te perfumy.

Zauważywszy na paznokciach krew Jennie Marston, splunął na palce i wytarł, lecz nie zdołał usunąć do końca jej śladów.

Pell ogarnął spojrzeniem łąki, lasy cyprysów, sosen i dębów oraz odsłonięte surowe granity i formacje skalne Carmel. W szarych wodach oceanu dokazywały foki, uchatki i wydry morskie. Nad wzburzoną powierzchnią wody przefrunęło sześć pelikanów w równiutkim szyku. Dwie mewy zażarcie walczyły o kawałek jedzenia wyrzucony na brzeg.

Z opuszczoną głową Pell wszedł między gęsto rosnące drzewa, kierując się na południe. Obok biegła ścieżka, ale nie odważył się z niej skorzystać, mimo że park wydawał się pusty; nie mógł ryzykować, że ktoś zobaczy go w drodze do celu: Point Lobos Inn.

Deszcz ustał, ale zasnuwające niebo chmury zapowiadały więcej mżawki. Chłodne powietrze przesycała woń sosen i eukaliptusów. Po dziesięciu minutach Pell dotarł do skupiska kilkunastu domków. Skulony obszedł hotel od tyłu i ruszył inną trasą, przystając co jakiś czas, by zorientować się, gdzie jest, i sprawdzić, czy w pobliżu nie ma policji. W pewnym momencie zastygł, zaciskając dłoń na broni, ponieważ zobaczył zastępcę szeryfa, który zlustrował teren, po czym wrócił przed domek.

Spokojnie, powiedział do siebie. Teraz trzeba uważać. Nie spiesz się.

Przez pięć minut spacerował po pachnącym lesie, krążąc na tyłach hotelu. Niecałe sto metrów dalej, niewidoczna dla gości w domkach i policjantów przed frontem, znajdowała się nieduża polana z altanką pośrodku. Na ławce pod daszkiem ktoś siedział.

Serce Pella zabiło z rzadką u niego gwałtownością.

Kobieta spoglądała w stronę oceanu. Szkicowała coś w bloku. Cokolwiek rysowała, na pewno było to dobre. Rebecca Sheffield miała talent. Przypomniał sobie chłodny, bezchmurny dzień, kiedy poznali się przy plaży. Zerknęła na niego znad sztalug ustawionych niedaleko budki Rodziny na pchlim targu.

– Hej, chcesz, żebym ci zrobiła portret?

– Może. Ile?

– Nie zrujnuję cię. Siadaj.

Jeszcze raz się rozejrzał i nie zauważywszy nikogo, ruszył w stronę kobiety. Zupełnie nie zdając sobie sprawy z jego obecności, całą uwagę skupiła na krajobrazie i ruchu ołówka na papierze.

Pell szybko pokonał dzielącą ich odległość. Przystanął za jej plecami.

– Cześć – szepnął.

Wydała stłumiony okrzyk, upuściła szkicownik i zerwała się z ławki, odwracając się do niego.

– Jezu.

Chwila ciszy.

Nagle na twarz Rebecki wypełzł uśmiech. Zrobiła krok w jego stronę. Uderzył w nich silny podmuch wiatru, prawie zagłuszając jej słowa:

– Cholera, ale za tobą tęskniłam.

– Chodź, najdroższa – odrzekł, przyciągając ją do siebie.

Rozdział 46

Ukryli się między drzewami, więc nikt z motelu nie mógł ich dojrzeć.

– Wiedzą o Jennie – powiedziała Rebecca.

– Wiem. Widziałem w telewizji. – Skrzywił się. – Zostawiła coś w pokoju. Namierzyli ją.

– Co teraz?

Wzruszył ramionami.

– Nie będzie już z nią kłopotu. – Spojrzał na ślady krwi na paznokciach. Znów pocałował Rebeccę, przypominając sobie, że zawsze najbardziej na niego działała spośród dziewczyn w Rodzinie. Poczuł rosnący balon. Szepnął: – Najdroższa, gdybyś nie zadzwoniła, nie wiem, co by się stało.

Pell zostawił Rebeccę wiadomość w poczcie głosowej w domu, podając jej nazwę motelu, w którym zatrzymali się z Jennie. Telefon do pokoju w Sea View, rzekomo od obsługi, w rzeczywistości był od Rebecki, która rozgorączkowanym szeptem poinformowała go, że jedzie do nich policja – Dance dzwoniła do kobiet z Rodziny z pytaniem, czy będą gotowe pomóc, gdyby Pell wziął zakładników. Na razie nie chciał, by Jennie dowiedziała się o Rebeccę, więc wymyślił bajeczkę o sprzątaniu pokoju.

– Mieliśmy szczęście – powiedziała Rebecca, ścierając z twarzy warstwę wilgoci. Pell uznał, że wygląda świetnie. Jennie była niezła w łóżku, ale nie wymagała od niego zbyt wiele. Rebecca potrafiła nie dawać mu spokoju przez całą noc. Jennie potrzebowała seksu jako potwierdzenia samej siebie. Rebecca po prostu go potrzebowała. Czuł, jak bańka boleśnie powiększa się i nabrzmiewa.

– Jak moje dziewczynki radzą sobie ze stresem?

– Kłócą się i doprowadzają mnie do szału. Wydaje się, jakby nie upłynął ani jeden dzień. Jest dokładnie tak samo jak osiem lat temu. Tyle że Linda jest teraz nawiedzoną chrześcijanką, a Sam to już nie Sam. Zmieniła imię i nazwisko. No i ma biust.

– Naprawdę pomagają glinom?

– Och, pewnie. Próbowałam trochę namieszać, ale nie mogłam prze sadzać.

– I o nic cię nie podejrzewają?

– Nie.

Pell znów ją pocałował.

– Nie masz sobie równych, maleńka. Dzięki tobie jestem wolny.

W jego ucieczce Jennie Marston była tylko pionkiem; to Rebecca wszystko zaplanowała. Po ostatecznym odrzuceniu wniosku apelacyjnego Pell zaczął myśleć o ucieczce. W Capitoli udało mu się kilka razy skorzystać z telefonu bez nadzoru strażników i porozmawiać z Rebecca. Przez pewien czas rozmyślała, jak wyrwać Pella zza krat. Ale długo nie nadarzała się żadna okazja i dopiero niedawno Rebecca oznajmiła mu, że ma pewien pomysł.

Przeczytała o niewyjaśnionym morderstwie Roberta Herrona i uznała, że zrobi z Pella głównego podejrzanego, aby na czas procesu przeniesiono go do mniej strzeżonego zakładu. Rebecca znalazła stary młotek, który został jej jeszcze z czasów Rodziny, i podrzuciła go do garażu jego ciotki w Bakersfield.

Pell przejrzał listy od fanów, szukając kandydatki na wspólniczkę. Wybrał Jennie Marston, dziewczynę z południowej Kalifornii, cierpiącą na syndrom uwielbienia złych chłopców. Wydawała się cudownie zdesperowana i bezbronna. Pell miał ograniczony dostęp do komputera, więc Rebecca założyła niewykrywalny adres e-mailowy i zaczęła pisać do Jennie, podszywając się pod Pella, aby zdobyć jej serce i opracować plan. Jedną z przyczyn, dla których wybór padł na Jennie, był fakt, że mieszkała zaledwie godzinę drogi od Rebecki, która dzięki temu bez trudu mogła poznać szczegóły jej życia i stworzyć wrażenie, że Jennie i Pella łączy jakaś duchowa więź.

Och, kochanie, mamy ze sobą tyle wspólnego, jakbyśmy byli dwiema stronami tej samej monety…

Uwielbiała kardynały i kolibry, zieleń, meksykańskie jedzenie… W tym podłym świecie wystarczyło niewiele, by uczynić z kogoś takiego jak Jennie Marston swoją bratnią duszę.

Wreszcie Rebecca, udając Pella, przekonała Jennie, że nie jest winny morderstwa Croytonów i nakłoniła ją do pomocy w ucieczce. Po obejrzeniu aresztu w Salinas i sprawdzeniu rozkładu przyjazdów furgonetki kurierskiej do punktu You Mail It, Rebecca wpadła na pomysł użycia bomb benzynowych. Wysłała instrukcje: Jennie miała ukraść młotek i razem z fałszywym portfelem podrzucić w Salinas. Poinformowała ją także, jak zrobić bombę benzynową i gdzie kupić ognioodporne ubranie i torbę. Gdy Jennie wypełniła polecenia, Rebecca zamieściła wiadomość na forum „Zabójstwo”, że wszystko gotowe. Pell spytał:

– Kiedy dzwoniłem, odebrała Sam, prawda?

Pell zatelefonował do domku w Point Lobos Inn pół godziny wcześniej, podając się za zastępcę szeryfa pilnującego domku. Umówił się z Rebeccą, że gdyby odebrał ktoś inny, poprosi o sprawdzenie, czy wszystkie okna są zamknięte. Miał to być sygnał dla Rebecki, aby wyszła do altanki i czekała na niego.

– W ogóle się nie połapała. Biedactwo, ciągle jest małą myszką. Nic nie rozumie.

– Chcę stąd jak najszybciej wyjechać, najdroższa. Jak tam z czasem?

– Już niedługo.

– Mam jej adres – rzekł Pell. – Dance.

– Ach, musisz o czymś wiedzieć. Jej dzieci nie ma w domu. Nie mówiła, gdzie są, ale w książce telefonicznej znalazłam Stuarta Dance’a – pewnie ojca albo brata. Przypuszczam, że tam je ukryła. Pilnuje ich gliniarz. Dance nie ma męża.

– Wdowa, zgadza się?

– Skąd wiesz?

– Po prostu wiem. Ile dzieci mają lat?

– Nie wiem. To ważne?

– Nie. Jestem tylko ciekawy.

Rebecca odsunęła się i uważnie mu się przyjrzała.

– Jak na włóczęgę bez dokumentów, wyglądasz całkiem nieźle. Na prawdę. – Otoczyła go ramionami. Bliskość jej ciała, skąpanego w zapachu sosen i intensywnej woni nadmorskiej roślinności, jeszcze bardziej podziałała na jego pobudzone zmysły. Objął ją w talii, przyciskając do siebie coraz mocniej. Pocałował ją zachłannie, wsuwając język do jej ust.

– Daniel… nie teraz. Muszę wracać.

Ale Pell zdawał się jej nie słuchać. Pociągnął ją w głąb lasu, położył jej dłonie na ramionach i zaczął ją popychać w dół. Powstrzymała go gestem. Położyła na mokrej ziemi szkicownik, kartonową podkładką do dołu, i na nim uklękła.

– Będą się zastanawiać, dlaczego mam mokre kolana.

Zaczęła rozpinać jego dżinsy.

Cała Rebecca. Zawsze myśli o wszystkim.

Wreszcie zadzwonił Michael O’Neil.

Ucieszyła się, słysząc jego głos, choć odezwał się chłodnym, oficjalnym tonem, z którego się domyśliła, że nie chce rozmawiać o ich sprzeczce. Wyczuła, że wciąż jest na nią zły. Co było zupełnie nie w jego stylu. Zmartwiła się, ale nie było czasu na roztrząsanie wzajemnych pretensji ze względu na wagę wiadomości, jaką miał jej do przekazania.

– Dzwonili do mnie ze stanowej – rzekł O’Neil. – Jacyś turyści znaleźli torebkę i rzeczy osobiste na plaży w połowie drogi do Big Sur. Rzeczy Jennie Marston. Ciała jeszcze nie ma, ale na piasku była krew. Kryminalistyka znalazła też kamień ze śladami krwi, włosami i skórą głowy. Są na nim odciski palców Pella. Straż przybrzeżna wysłała na poszukiwania dwie łodzie. W torebce nie było nic istotnego. Dokumenty i karty kredytowe. Jeżeli trzymała tam te dziewięć tysięcy dwieście, to pieniądze ma już Pełł.

Zabił ją…

Dance zamknęła oczy. Pell zobaczył zdjęcie dziewczyny w telewizji i dowiedział się, że została zidentyfikowana. Stała się niewygodna.

Drugi podejrzany logarytmicznie zwiększa prawdopodobieństwo wykrycia i zatrzymania…

– Przykro mi – powiedział O’Neil. Odgadł, co myśli – Dance nigdy by nie przypuszczała, że ujawnienie zdjęcia dziewczyny doprowadzi do jej śmierci.

Wydawało mi się, że to po prostu będzie kolejny ruch, który pomoże nam złapać tego strasznego człowieka, pomyślała Dance.

– To była słuszna decyzja – rzekł detektyw. – Musieliśmy to zrobić.

„Musieliśmy”, zauważyła. Nie użył drugiej osoby jak Overby.

– Kiedy to się stało?

– Ekipa ocenia, że mniej więcej godzinę temu. Przeszukujemy całą jedynkę i poprzeczne drogi, ale nie ma żadnych świadków.

– Dzięki, Michael.

Zamilkła, czekając, by powiedział coś jeszcze, coś o ich wcześniejszej rozmowie, coś o Kelloggu. Nieważne co, chciała po prostu, by dał jej okazję do poruszenia tego tematu. Lecz O’Neil dodał tylko:

– Zacząłem przygotowywać pogrzeb Juana. Dam ci znać o szczegółach.

– Dzięki.

– Cześć.

Trzask.

Zadzwoniła do Kellogga i Overby’ego, przekazując im najnowszą wiadomość. Jej szef zastanawiał się, czy to dobra, czy zła nowina. W nadzorowanej przez niego sprawie doszło do kolejnej śmierci, ale przynajmniej zginęło jedno z dwojga sprawców. Ton jego głosu sugerował, że w ogólnym rozrachunku prasa i opinia publiczna uznają to zdarzenie za sukces policji.

– Nie sądzisz, Kathryn?

Dance nie miała jednak okazji sformułować odpowiedzi, ponieważ właśnie w tym momencie zadzwonił do niej dyżurny z głównej recepcji, zawiadamiając ją o przyjeździe Theresy Croyton, Śpiącej Laleczki.

Dziewczyna wyglądała inaczej, niż Dance się spodziewała.

Theresa Croyton Bolling, ubrana w rozciągnięty dres, była wysoka i szczupła i miała włosy ciemnoblond z rudawym połyskiem, które sięgały połowy pleców. W jej lewym uchu tkwiły cztery metalowe ćwieczki, w prawym pięć. Na prawie każdym palcu miała srebrny pierścionek. Ładna twarz, bez makijażu, była wąska i blada.

Morton Walker wprowadził do gabinetu Dance dziewczynę i jej ciotkę, krępą kobietę o krótko obciętych, siwych włosach. Mary Bolling była ponura i nieufna, a jej mina nie pozostawiała wątpliwości, że to ostatnie miejsce na ziemi, w jakim miała ochotę się znaleźć. Nastąpiła wymiana uścisków dłoni i powitań. Dziewczyna zachowywała się swobodnie i życzliwie, choć nieco nerwowo; ciotka pozostawała sztywna.

Walker oczywiście miałby ochotę zostać – pragnął porozmawiać ze Śpiącą Laleczką na długo przed ucieczką Pella. Ale widocznie zawarto jakąś umowę, według której pisarz na razie miał się usunąć na drugi plan. Oznajmił, że gdyby ktoś go potrzebował, będzie w domu.

Dance wyraziła mu szczere podziękowanie.

– Do widzenia, panie Walker – powiedziała Theresa.

Pisarz przyjaznym skinieniem głowy pożegnał je – nastolatkę oraz kobietę, która próbowała go zastrzelić (spojrzała na niego takim wzrokiem, jak gdyby żałowała, że nie miała drugiej okazji). Walker po swojemu zachichotał, podciągnął opadające spodnie i wyszedł.

– Dziękuję, że przyjechałaś. Mogę ci mówić „Theresa”?

– Prawie wszyscy mówią mi „Tarę”.

– Zgodzi się pani, żebym porozmawiała z siostrzenicą w cztery oczy? – zwróciła się do ciotki Dance.

– W porządku. – Odpowiedzi udzieliła dziewczyna. Ciotka wyraźnie się wahała. – W porządku – powtórzyła bardziej stanowczo Theresa. Z cieniem irytacji. Podobnie jak wirtuozi ze swoich instrumentów, młodzi ludzie po trafią wydobyć ze swoich głosów nieskończoną różnorodność tonów.

Dance zarezerwowała dla nich pokój w motelu niedaleko centrali CBI na jedno z fikcyjnych nazwisk wykorzystywanych dla chronionych przez biuro świadków.

TJ odprowadził ciotkę do biura Alberta Stemple’a, który miał ją zabrać do motelu i zaczekać tam z nią na Theresę.

Kiedy zostały same, Dance wyszła zza biurka i zamknęła drzwi. Nie wiedziała, czy dziewczyna ma jakieś ukryte wspomnienia i zna fakty, które mogą im pomóc odnaleźć Pella. Miała jednak zamiar spróbować do nich dotrzeć. Zadanie nie było łatwe. Mimo silnej osobowości, której dowodziła odważna wyprawa do Monterey, dziewczyna z pewnością będzie robić to, co każda siedemnastolatka w podobnej sytuacji: podświadomie wznosić bariery, by bronić się przed bolesnymi wspomnieniami.

Dance zdawała sobie sprawę, że niczego nie wskóra, dopóki nie zdoła skruszyć tych barier. Podczas przesłuchań nie stosowała klasycznej hipnozy. Wiedziała jednak, że jeśli ktoś jest zrelaksowany i nie skupia się na zewnętrznych bodźcach, łatwiej przypomina sobie wydarzenia, o których nie pamiętałby w innych okolicznościach. Agentka zaprosiła Theresę na kanapę i zgasiła mocne górne światło, pozostawiając włączoną tylko żółtą lampę na stole.

– Wygodnie ci?

– Chyba tak. – Mimo to zaplotła dłonie, unosząc ramiona i uśmiechając się do Dance napiętymi ustami. Stres, zauważyła agentka.

– Pan Walker mówił, że chce mnie pani zapytać, co się stało tamtego wieczoru, kiedy zamordowano moich rodziców, brata i siostrę.

– Zgadza się. Wiem, że wtedy spałaś, ale…

– Co?

– Wiem, że spałaś w chwili morderstwa.

– Kto pani to powiedział?

– Tak podawała prasa… i policja.

– Nie, nie spałam.

Dance w zdumieniu zamrugała oczami.

– Nie?

Dziewczyna wyglądała na jeszcze bardziej zaskoczoną.

– No nie. Myślałam, że właśnie dlatego chce się pani ze mną spotkać.

Rozdział 47

Mów, Tarę. Dance czuła przyspieszone bicie swojego serca. Czyżby odnalazła ukryte drzwi prowadzące do rozwiązania zagadki planu Daniela Pella? Dziewczyna skubała ucho ozdobione pięcioma ćwieczkami, a czubek jej buta lekko się unosił, co świadczyło, że zgina palce u stóp. Stres…

– Wcześniej trochę spałam. Tak. Źle się czułam. Ale potem się zbudziłam. Coś mi się śniło. Nie pamiętam, ale chyba coś strasznego. Obudził mnie własny głos, jakbym jęknęła. Wie pani, jak to jest?

– Oczywiście.

– A może krzyknęłam. Tylko… – Umilkła, znów ściskając ucho.

– Nie jesteś pewna, czy to był twój głos, tak? Sądzisz, że mógł należeć do kogoś innego?

Dziewczyna przełknęła ślinę. Myślała zapewne, że być może słyszała krzyk któregoś z umierających członków swojej rodziny. – Tak.

– Pamiętasz, która była godzina? – Dance przypominała sobie, że według oceny policji morderstwa dokonano między osiemnastą trzydzieści a dwudziestą.

Theresa nie była pewna. Przypuszczała, że około siódmej.

– Zostałaś w łóżku?

– Mhm.

– Słyszałaś potem coś jeszcze?

– Tak, głosy. Ale nie bardzo wyraźnie. Wie pani, byłam jeszcze zaspana, ale na pewno je słyszałam.

– Kto to był?

– Nie wiem, męskie głosy. Ale na pewno nie mojego ojca ani brata. Pamiętam.

– Tarę, mówiłaś wtedy komuś o tym?

– Tak. – Pokiwała głową. – Ale nikogo to nie interesowało.

Jak u licha Reynolds mógł nie zwrócić na to uwagi?

– Opowiedz mi o tym. Co słyszałaś?

– Parę rzeczy. Najpierw ktoś wspomniał o pieniądzach. Czterystu dolarach. Dokładnie pamiętam.

W chwili aresztowania u Pella znaleziono więcej. Może razem z Newbergiem zajrzeli do portfela Croytona, głośno komentując jego zawartość. Albo w rzeczywistości któryś z nich powiedział „czterysta tysięcy”?

– Co jeszcze?

– Potem ktoś – mężczyzna, ale inny – powiedział coś o Kanadzie. A tamten zapytał o Quebec.

– Jak brzmiało to pytanie?

– Chciał tylko wiedzieć, co to jest Quebec.

Ktoś tego nie wiedział? Dance zastanawiała się, czy to Newberg – kobiety mówiły, że choć był geniuszem stolarstwa, elektroniki i komputerów, pod innymi względami miał ograniczone możliwości umysłowe – z powodu narkotyków.

Pojawił się więc wątek kanadyjski. Czyżby tam chciał się schronić Pell? O wiele łatwiej przedostać się przez granicę na północy, niż uciekać na południe. No i było tam sporo gór.

Dance uśmiechnęła się i pochyliła w stronę dziewczyny.

– Mów dalej, Tarę. Świetnie ci idzie.

– Potem – ciągnęła Theresa – ktoś mówił o używanych samochodach. Jakiś inny mężczyzna. Miał niski głos. I mówił szybko.

Salony używanych samochodów były popularnym miejscem prania brudnych pieniędzy. Może rozmawiali o zdobyciu auta, którym chcieli uciec. W każdym razie poza Pellem i Newbergiem w domu był ktoś jeszcze. Trzecia osoba.

– Czy twój ojciec prowadził interesy w Kanadzie?

– Nie wiem. Dużo podróżował. Ale chyba nigdy nie wspominał o Kanadzie… Nigdy nie mogłam zrozumieć, czemu policja mnie wtedy o nic więcej nie pytała. Ale Pell był już w więzieniu, więc to i tak nie miało znaczenia. Tylko że teraz uciekł… Odkąd pan Walker powie dział, że trzeba pani pomóc w znalezieniu mordercy, cały czas próbuję rozgryźć, o co w tym wszystkim chodziło. Może pani uda się coś zrozumieć.

– Mam nadzieję. Słyszałaś coś jeszcze?

– Nie, wtedy chyba znowu zasnęłam. A potem… – z trudem przełknęła ślinę -…potem zobaczyłam kobietę w mundurze. Policjantkę. Kazała mi się ubrać… to wszystko.

Czterysta dolarów, myślała Dance, salon samochodowy, francuska prowincja Kanady.

I trzeci mężczyzna.

Czy Pell rzeczywiście postanowił przedostać się na północ? Powinna przynajmniej zadzwonić do departamentu bezpieczeństwa wewnętrznego i imigracji, aby mieli na oku przejścia graniczne z Kanadą.

Dance drążyła dalej, wypytując dziewczynę o przebieg wypadków tragicznego wieczoru.

Ale jej wysiłki okazały się bezowocne. Theresa nie wiedziała nic więcej.

Czterysta dolarów… Kanada… Co to jest Quebec?… używane samochody… Czy wśród tych zagadek kryje się klucz do spisku Daniela Pella?

Nieoczekiwanie Dance pomyślała o własnej rodzinie: o sobie, Wesie i Maggie. Coś zaczęło jej świtać. Jeszcze raz odtworzyła w pamięci fakty związane z morderstwem. Niemożliwe… jednak teoria stawała się coraz bardziej prawdopodobna, choć Dance nie spodobały się płynące z niej wnioski.

Niechętnie spytała:

– Tarę, mówiłaś, że była mniej więcej siódma, tak?

– Zdaje się.

– Gdzie twoja rodzina jadała posiłki?

– Gdzie? Zwykle w pokoju dziennym. Nie pozwalali nam korzystać z jadalni. Była tylko na… wie pani, uroczyste okazje.

– Podczas kolacji oglądaliście telewizję?

– Tak. Często. W każdym razie ja, mój brat i siostra.

– Czy ten pokój był blisko twojej sypialni?

– Aha, zaraz na dole przy schodach. Skąd pani wie?

– Oglądaliście czasem „Va Banque”?

Zmarszczyła brwi.

– Tak.

– Tarę, zastanawiam się, czy przypadkiem nie słyszałaś głosów z teleturnieju. Może ktoś wybrał kategorię „geografia” za czterysta dolarów. I wylosował odpowiedź „francuskojęzyczna prowincja Kanady”. Czyli pytanie brzmiałoby „co to jest Quebec?”.

Dziewczyna milczała, patrząc na nią nieruchomym wzrokiem.

– Nie – odparła stanowczo, kręcąc głową. – Nie, to na pewno nie było to.

– A ten głos, który mówił o używanych autach – to nie mogła być reklama? Niski głos mówiący w szybkim tempie. Jak w reklamówkach samochodów.

Na twarzy dziewczyny odmalowała się konsternacja. Chwilę potem zarumieniła się z gniewu. – Nie!

– Ale może? – spytała łagodnie Dance.

Theresa zamknęła oczy.

– Nie – powtórzyła szeptem. – Zresztą może i tak – dodała. – Sama nie wiem.

Zapewne dlatego Reynolds nie poszedł tropem zeznania dziewczynki. Też się domyślił, że mówiła o teleturnieju. Tajemniczym trzecim mężczyzną był prowadzący program Alex Tribec albo aktor czytający tekst reklamy.

Ramiona Theresy opadły, przesuwając się lekko do przodu. Ruch był bardzo subtelny, lecz Dance wyraźnie zauważyła niewerbalny sygnał smutku i poczucia porażki. Dziewczyna była pewna, że zapamiętała istotny szczegół, który pomoże złapać zabójcę jej rodziny. Teraz zdała sobie sprawę, że jej odważna decyzja o przyjeździe, wbrew woli ciotki… cały wysiłek okazał się daremny.

– Przykro mi… – Jej oczy zaszkliły się łzami.

Kathryn Dance uśmiechnęła się.

– Nie martw się, Tarę. Nic się nie stało. – Podała jej chusteczkę.

– Nic? To okropne. Tak bardzo chciałam pomóc…

Znów się uśmiechnęła.

– Och, Tarę, wierz mi, dopiero się rozkręcamy.

Na seminariach Dance opowiadała historię mieszczucha, który zatrzymał się w pewnej wiosce, aby zapytać rolnika o drogę. Przyjezdny spojrzał na psa siedzącego u stóp mężczyzny i spytał: „Czy pański pies gryzie?”. Rolnik odparł, że nie, a gdy przybysz pochylił się, by pogłaskać psa, ten ugryzł go w rękę. Mężczyzna odskoczył jak oparzony, krzycząc ze złością: „Mówił pan, że pies nie gryzie!”. Rolnik odrzekł: „Mój nie. A ten nie jest mój”.

Sztuka prowadzenia przesłuchań nie polega tylko na analizie odpowiedzi, języka ciała i zachowania przesłuchiwanego; polega także na zadawaniu właściwych pytań.

Fakty związane z morderstwem Croytonów i każda chwila po tragedii zostały udokumentowane przez policję i dziennikarzy. Kathryn Dance postanowiła zatem zbadać czas, o który nikt dotąd nie pytał: przed morderstwem.

– Tarę, chciałabym wiedzieć, co się działo wcześniej.

– Wcześniej?

– Tak. Zacznijmy od początku tamtego dnia.

Theresa zmarszczyła brwi.

– Och, niewiele pamiętam. Bo to, co się stało wieczorem, jakby wy pchnęło resztę.

– Spróbuj. Cofnij się myślami do tego dnia. To był maj. Byłaś wtedy w szkole, prawda?

– Tak.

– Jaki był dzień tygodnia?

– Hm, piątek.

– Szybko sobie przypomniałaś.

– Och, bo w piątki tato zwykle zabierał nas w różne miejsca. W tam ten piątek chcieliśmy pojechać na karuzele do Santa Cruz. Tylko że wszystko się posypało, bo zachorowałam. – Theresa zamyśliła się, ocierając oczy. – Mieliśmy jechać ja, Brenda i Steve – moja siostra i brat – a mama zostałaby w domu, bo w sobotę szła na jakąś imprezę charytatywną czy coś i musiała się przygotować.

– Jednak plany się zmieniły?

– Tak. Byliśmy już w drodze, ale… – spuściła oczy. – Zrobiło mi się niedobrze. W samochodzie. No i wróciliśmy do domu.

– Co to było? Przeziębienie?

– Grypa żołądkowa. – Theresa skrzywiła się, dotykając brzucha.

– Och, nie cierpię tego.

– Fakt, paskudna rzecz.

– I o której wróciliście do domu?

– Chyba wpół do szóstej.

– Poszłaś prosto do łóżka.

– Tak, zgadza się. – Spojrzała przez okno na skręcone sosny.

– A potem się obudziłaś, słysząc głosy z teleturnieju.

Dziewczyna owinęła na palcu kosmyk rudawych włosów.

– Quebec. – Skrzywiła się w niewesołym uśmiechu.

W tym momencie Kathryn Dance przestała zadawać pytania. Musiała podjąć decyzję. Ważną.

Ponieważ nie miała wątpliwości, że Theresa kłamie.

Podczas swobodnej rozmowy na początku i potem, gdy dziewczyna mówiła o dobiegających z telewizji głosach, jej zachowanie niewerbalne wskazywało, że Theresa jest rozluźniona i otwarta, choć wyraźnie przeżywała stres – takiego stanu doświadcza każdy, kto rozmawia z prowadzącym śledztwo funkcjonariuszem policji, nawet niewinna ofiara.

Kiedy jednak zaczęła opowiadać o wycieczce na promenadę w Santa Cruz, robiła pauzy, zasłaniała część twarzy i ucho gesty negacji – i spoglądała przez okno, co było oznaką niechęci. Starała się zachowywać spokojnie i swobodnie, ale odczuwany przez nią stres sygnalizowało potrząsanie stopą. Dance dostrzegła typowe oznaki stresu wynikającego z mówienia nieprawdy i uznała, że dziewczyna jest w stanie zaprzeczenia.

Wszystko, co mówiła Theresa, było prawdopodobnie zgodne z faktami, które Dance mogła zweryfikować. Lecz fałsz to nie tylko bezpośrednie kłamstwo, ale także unikanie i przemilczanie prawdy. Theresa coś ukrywała.

– Tarę, w drodze do Santa Cruz zdenerwowałaś się z jakiegoś powodu, prawda?

– Zdenerwowałam? Nie. Naprawdę. Przysięgam.

Trzy w jednym: dwa wyrażenia świadczące o zaprzeczeniu i odpowiadanie pytaniem na pytanie. Dziewczyna była zarumieniona i znów potrząsała stopą – zestaw wyraźnych sygnałów reakcji stresowej.

– Śmiało, powiedz mi. Nie masz się czego obawiać. Powiedz.

– No wie pani, moi rodzice, mój brat i siostra… Wszyscy zginęli. Kto byłby spokojny w takiej sytuacji? – W jej głosie zabrzmiała nutka gniewu.

Dance ze zrozumieniem pokiwała głową.

– Pytam, co się działo wcześniej. Wyjeżdżacie z Carmel do Santa Cruz. Źle się czujesz. Wracacie do domu. Co zaszło podczas jazdy, że tak się tym przejęłaś?

– Nie wiem. Nie pamiętam. To było tak dawno.

Takie słowa wypowiadane przez osobę w stanie zaprzeczenia oznaczają: pamiętam doskonale, ale nie chcę o tym myśleć. To zbyt bolesne wspomnienie.

– Jedziecie i…

– Chciałam… – zaczęła Theresa, lecz zamilkła. I nagle pochyliła się, zakryła twarz dłońmi i wybuchnęła płaczem. Potokowi łez towarzyszyło spazmatyczne łkanie.

– Tarę. – Dance wstała i podała jej garść chusteczek. Dziewczyna płakała cicho, a jej szloch przypominał czkawkę.

– Już dobrze – mówiła współczującym tonem agentka, delikatnie ściskając jej ramię. – To się stało dawno. Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.

– Chciałam… – Dziewczyna była jak sparaliżowana. Dance widziała, że próbuje podjąć decyzję. Jaką? Albo wszystko z siebie wyrzuci, al bo zupełnie się zablokuje – a wówczas przesłuchanie nieodwołalnie się skończy.

W końcu Theresa wykrztusiła:

– Chciałam to komuś powiedzieć. Ale nie mogłam. Ani terapeutom, ani przyjaciółkom, ani ciotce… – Znów zaniosła się płaczem. Siedziała ze spuszczoną głową, zgarbiona, trzymając dłonie na kolanach, gdy nie ocierała twarzy z łez. Podręcznikowe oznaki świadczące o tym, że stan emocjonalny Theresy Croyton przeszedł w fazę akceptacji. Postanowiła zrzucić okropny ciężar, z którym dotąd żyła. Zbliżała się chwila wyznania.

– To moja wina. To moja wina, że nie żyją!

Przycisnęła głowę do oparcia kanapy. Miała mocno zaczerwienioną twarz, napięte ścięgna szyi, ślady łez na bluzie dresu.

– Brenda, Steve, mama i tato… wszystko przeze mnie!

– Bo zachorowałaś?

– Nie! Bo udawałam, że się źle czuję!

– Opowiedz, co się stało.

– Nie chciałam jechać na promenadę. Nie znosiłam jej. Nie cierpiałam! Mogłam tylko udawać, że jestem chora. Przypomniałam sobie o tych modelkach, które wkładają sobie palec do gardła i wymiotują, żeby nie tyć. Kiedy jechaliśmy autostradą, zrobiłam to, gdy nikt nie widział. Zwymiotowałam na tylnym siedzeniu i powiedziałam, że mam grypę żołądkową. To było obrzydliwe, wszyscy się wściekali, a tato za wrócił i pojechał do domu.

A więc o to chodziło. Biedna dziewczyna była przekonana, że jej rodzinę zamordowano z powodu jej kłamstwa. Żyła z tym strasznym brzemieniem osiem lat.

Prawda wyszła na jaw. Ale jeszcze co najmniej jedna pozostała w ukryciu. Tę Kathryn Dance także chciała wydobyć na światło dzienne.

– Powiedz, Tarę, dlaczego nie chciałaś jechać na molo?

– Bo nie chciałam. Nie bawiło mnie to.

Przyznanie się do jednego kłamstwa nie prowadzi automatycznie do wyznania wszystkich. Dziewczyna znów schowała się za murem zaprzeczenia.

– Dlaczego? Możesz mi powiedzieć. Słucham.

– Nie wiem. Po prostu mnie to nie bawiło.

– Dlaczego?

– Tato zawsze był zajęty. Zostawiał nam tylko pieniądze i mówił, że przyjedzie po nas później. Potem znikał, do kogoś dzwonił i tak dalej. Było nudno.

Znów zaczęła poruszać stopą, machinalnie ściskając kolczyki w prawym uchu według schematu: górny, dolny i trzy środkowe. Stres ją obezwładniał.

Ale nie tylko sygnały kinezyczne informowały Kathryn Dance o tym, że dziewczyna nie mówi prawdy. Dzieci – nawet siedemnastoletnia uczennica szkoły średniej – stanowią często trudny obiekt analizy. Większość przesłuchujących, gdy ma do czynienia z nieletnim, skupia się na treści wypowiedzi, oceniając jej prawdę lub fałsz na podstawie tego, co mówią, zamiast jak mówią.

To, co mówiła Theresa, zdaniem Dance nie miało sensu – z punktu widzenia logiki oraz wiedzy agentki na temat dzieci i miejsca, o którym rozmawiały. Wes i Maggie uwielbiali Santa Cruz i skakaliby z radości, gdyby mieli okazję spędzić tam kilka godzin sami, mając pełną kieszeń pieniędzy. Na dzieci czekało tam mnóstwo atrakcji: karuzele, jedzenie, muzyka, gry.

Dance zwróciła uwagę na jeszcze jedną sprzeczność: dlaczego Theresa przed wyjazdem w piątek nie powiedziała po prostu, że chce zostać w domu z matką, pozwalając ojcu i rodzeństwu wybrać się bez niej? Jak gdyby chciała, aby oni także nie jechali do Santa Cruz.

Dance zastanawiała się nad tym przez chwilę.

Od punktu A do B…

– Tarę, mówiłaś, że twój ojciec pracował i telefonował, kiedy razem z bratem i siostrą szliście na karuzele?

Spuściła wzrok.

– Chyba tak.

– Skąd mógł dzwonić?

– Nie wiem. Miał telefon komórkowy. Wtedy niewielu ludzi je miało. Ale on tak.

– Czy kiedykolwiek się tam z kimś spotykał?

– Nie wiem. Może.

– Tarę, kim byli ludzie, których tam widywał?

Wzruszyła ramionami.

– Były wśród nich kobiety?

– Nie.

– Na pewno?

Theresa milczała, rozglądając się po pokoju i unikając wzroku Dance. Wreszcie powiedziała:

– Może. Tak… parę.

– I myślałaś, że mogą być jego dziewczynami?

Skinęła głową. W oczach znów zalśniły łzy. Zaciskając zęby, zaczęła: I… Co, Tarę?

– Mówił, że kiedy wrócimy do domu i mama będzie nas pytać, mieliśmy jej mówić, że cały czas był z nami. Bo denerwowałaby się, że pracuje, zamiast się bawić. – Znów się zarumieniła.

Dance przypomniała sobie sugestię Reynoldsa, że Croyton był kobieciarzem.

Z drżących ust dziewczyny wyrwał się pełen goryczy śmiech.

– Widziałam go. Miałyśmy być z Brendą na promenadzie, ale poszłyśmy na lody po drugiej stronie Beach Street. I tam go zobaczyłam. Jakaś kobieta wsiadała do jego samochodu. Całował ją. Zresztą nie była tylko ta jedna. Później zobaczyłam go z inną, jak szedł do jej mieszkania czy domu obok plaży. Dlatego nie chciałam, żeby tam jechał. Chciałam, że by wrócił do domu i był z mamą i z nami. Nie chciałam, żeby był z kimś innym. – Otarła twarz. – Dlatego skłamałam – dodała z prostotą. – Udawałam, że jestem chora.

A więc spotykał się w Santa Cruz z kochankami – w dodatku zabierał tam własne dzieci, żeby rozwiać podejrzenia żony. Przychodził po nie dopiero wtedy, gdy skończył się zabawiać z panienką.

– I cała moja rodzina zginęła. Przeze mnie.

Dance przysunęła się do niej i z przekonaniem w głosie powiedziała cicho:

– Nie, Tarę. To w ogóle nie twoja wina. Jesteśmy prawie pewni, że Daniel Pell zamierzał zabić twojego ojca. To nie był przypadek. Gdyby przyszedł wtedy wieczorem i nie zastałby was w domu, wróciłby jeszcze raz.

Dziewczyna milczała przez chwilę.

– Tak?

Dance nie wiedziała, czy rzeczywiście tak było, ale za nic nie mogła dopuścić, by dziewczyna dalej dźwigała to straszne brzemię winy. – Tak. Słowa pociechy uspokoiły Theresę.

– To głupie – powiedziała z zakłopotaniem. – Okropnie głupie. Przy jechałam, żeby pomóc pani go złapać. I nie zrobiłam nic, a w dodatku zachowałam się jak dziecko.

– Och, idzie nam świetnie – zapewniła ją Dance, a w jej głosie pojawiła się żywsza nutka, jak gdyby właśnie uświadomiła sobie coś ważnego.

– Naprawdę?

Tak… właśnie przyszło mi do głowy kilka pytań. Mam nadzieję, że jesteś gotowa. W tym momencie żołądek Dance wydał znaczący i stosowny do chwili odgłos. Obie się roześmiały, a agentka dodała: – Pod warunkiem, że w najbliższej przyszłości czeka nas frappuccino i co najmniej dwa ciastka.

Theresa otarła oczy.

– Może być.

Dance zadzwoniła do Reya Carranea, zlecając mu zadanie sprowadzenia posiłków ze Starbucksa. Następnie połączyła się z TJ-em i powiedziała mu, żeby nie ruszał się z biura; przypuszczała, że nastąpi zmiana planów.

Od punktu A i B do X…

Rozdział 48

Z samochodu zaparkowanego przy drodze niedaleko Point Lobos Inn, poza zasięgiem wzroku strażników, Daniel Pell wpatrywał się w przestrzeń między cyprysami.

– Szybciej – mruknął.

Zaledwie kilka sekund później ukazała się Rebecca, biegnąca przez zarośla z plecakiem. Wskoczyła do samochodu i mocno pocałowała Pella. Po chwili się wyprostowała.

– Parszywa pogoda – powiedziała, rozpromieniła się w uśmiechu i znów go pocałowała.

– Nikt cię nie widział?

Śmiech.

– Wyszłam przez okno. Myślą, że się wcześniej położyłam.

Wrzucił bieg i wyjechali na autostradę.

Był to ostatni wieczór Daniela Pella na półwyspie Monterey – i w pewnym sensie ostatni na ziemi. Potem zamierzali ukraść następny samochód – terenowy albo pikapa – i wyruszyć na północ krętymi, coraz węższymi i coraz bardziej nierównymi drogami północnej Kalifornii, aż do należącego do Pella szczytu góry. Miał zostać królem góry, królem Rodziny, nieodpowiadającym przed nikim, z dala od wszystkich intruzów. Nikt nie będzie mógł podważyć jego władzy nad tuzinem, dwoma tuzinami młodych ludzi zwabionych tam przez Szczurołapa.

Raj…

Ale najpierw należało wykonać jeszcze jedno zadanie. Musiał mieć pewność, że nic nie zagraża jego przyszłości.

Pell podał Rebecce mapę okręgu Monterey. Otworzyła złożoną kartkę i przeczytała nazwę ulicy i numer domu, sprawdzając je na mapie. To niedaleko. Za piętnaście minut powinniśmy być na miejscu.

Wyjrzawszy przez frontowe okno domu, Edie Dance zobaczyła policyjny radiowóz.

Była wdzięczna córce, że tak się o nich troszczy. Mając świadomość, że w okolicy krąży zbiegły z więzienia morderca, na widok funkcjonariuszy poczuła się bezpieczniej.

Mimo to jej myśli nie zaprzątał Daniel Pell, lecz Juan Millar.

Edie była zmęczona (stare kości zaczynały odmawiać posłuszeństwa) i cieszyła się, że nie wzięła dziś nadgodzin – każda pielęgniarka zawsze mogła skorzystać z dodatkowego dyżuru. Nie tylko śmierć i podatki stanowiły nieodłączne elementy życia; trzecim była potrzeba opieki zdrowotnej i Edie Dance mogła pracować jak długo chciała i gdziekolwiek chciała. Nie rozumiała męża, który nad życie ludzkie przedkładał życie morskie. Nic nie sprawiało jej większej satysfakcji niż niesienie ludziom pomocy, pocieszanie ich, uśmierzanie ich bólu.

Zabijcie mnie…

Niedługo Stuart miał przywieźć dzieci. Edie kochała swoje wnuki i naprawdę bardzo lubiła ich towarzystwo. Zdawała sobie sprawę, jakie to szczęście, że ma Katie tak blisko; dzieci wielu jej znajomych mieszkały setki, a nawet tysiące kilometrów od rodziców.

Tak, cieszyła się, że Wes i Maggie zostaną na jakiś czas u niej; ucieszyłaby się jednak jeszcze bardziej, gdyby ten straszny człowiek został aresztowany i trafił z powrotem za kratki. Zmartwiła się, gdy Katie postanowiła zostać agentką CBI – Stu wydawał się natomiast zadowolony z decyzji córki, co jeszcze bardziej irytowało jego żonę. Edie Dance nigdy nie namawiałaby żadnej kobiety do rezygnacji z pracy zawodowej – sama całe życie pracowała – ale na Boga, żeby nosić broń i łapać morderców i handlarzy narkotyków?

Edie nigdy nie mówiła tego głośno, ale marzyła skrycie, by córka poznała innego mężczyznę, wyszła drugi raz za mąż i rzuciła pracę w policji. Katie była kiedyś świetną konsultantką przy selekcji przysięgłych. Dlaczego nie miałaby do tego wrócić? Poza tym razem z Martine Christensen prowadziły tę fantastyczną stronę internetową, która nawet przynosiła skromne zyski. Gdyby zajęły się tym poważniej, kto wie, jaki mogłyby odnieść sukces.

Edie szczerze kochała swojego zięcia. Bill Swenson był uroczym i zabawnym człowiekiem, wspaniałym ojcem. Gdy zginął w wypadku, bardzo to przeżyła. Ale tragedia zdarzyła się przed kilku laty. Przyszedł czas, by córka ułożyła sobie życie na nowo.

Szkoda, że Michael O’Neil nie był do wzięcia; tworzyliby z Katie świetnie dobraną parę (Edie nie mogła zrozumieć, dlaczego u licha związał się z tą primadonną Annę, która traktowała dzieci jak zabawki i bardziej niż o dom troszczyła się o swoją galerię). Ten agent FBI, który przyszedł na urodziny Stu, Winston Kellogg, też wydawał się sympatyczny. Przypominał jej Billa. Był jeszcze Brian Gunderson, z którym Katie ostatnio się umawiała.

Nigdy się nie obawiała, że córka okaże brak rozsądku przy wyborze partnera. Miała tylko podobny kłopot jak Edie przy grze w golfa – nie potrafiła dobrze wykończyć zagrania. Edie znała także przyczynę tej sytuacji. Katie powiedziała jej o niezadowoleniu Wesa z powodu faktu, że mama umawia się na randki. W ciągu długich lat pracy Edie była pielęgniarką na oddziałach pediatrycznych i dla dorosłych. Widziała, jak sprytnie dzieci potrafią rządzić rodzicami i jak nimi manipulują, nawet podświadomie. Jej córka musiała jakoś rozwiązać ten problem. Ale po prostu nie miała ochoty. Wolała taktykę uników…

Rola Edie nie pozwalała jej jednak porozmawiać o tym z chłopcem otwarcie. Dziadkowie mogą do woli cieszyć się towarzystwem wnuków, ale ceną za ten przywilej jest zrzeczenie się prawa do interwencji rodzicielskich. Edie powiedziała Katie, co o tym myśli, a córka przyznając jej rację, najwyraźniej zlekceważyła jej rady, zrywając z Brianem i…

Kobieta przechyliła głowę.

Z ogrodu dobiegł jakiś hałas.

Sprawdziła, czy przyjechał Stu. Nie, pod wiatą nie było jego samochodu, tylko jej toyota prius. Wyglądając przez okno od frontu, przekonała się, że policjant wciąż jest na posterunku.

Znów usłyszała ten sam odgłos. Jak stukot kamieni.

Edie i Stu mieszkali przy Ocean Avenue, na długim wzgórzu, którego zbocze łączyło centrum miasta z Carmel Beach. Ogrody za domem przypominały stopnie szerokich schodów osłoniętych skalnymi ścianami. Gdy ktoś szedł wąską ścieżką prowadzącą do ogrodu sąsiadów, czasem strącał odrobinę żwiru, który osypywał się po kamiennym stoku. Tak właśnie zabrzmiał tajemniczy dźwięk.

Edie otworzyła drzwi z tyłu i wyszła na taras. Nikogo nie widziała i nic nie słyszała. Pewnie kot albo pies. Nie powinny swobodnie biegać po mieście: w Carmel obowiązywały surowe przepisy dotyczące zwierząt domowych. Ale z drugiej strony miasto było przyjazne dla zwierząt (do hotelu, którego właścicielką była aktorka Doris Day, każdy gość mógł przyjechać ze swoim pupilem), i po okolicy wałęsało się kilka kotów i psów.

Zamknęła drzwi i słysząc zatrzymujący się na podjeździe samochód Stu, zapomniała o hałasie. Podeszła do lodówki poszukać czegoś do jedzenia dla dzieci.

Zakończenie przesłuchania Śpiącej Laleczki okazało się intrygujące.

Dance zadzwoniła ze swojego gabinetu do motelu, gdzie ulokowano dziewczynę z ciotką pod opieką ponadstukilogramowego agenta CBI, uzbrojonego w dwa wielkie pistolety. Albert Stemple zameldował, że wszystko w porządku, dodając:

– Dziewczyna jest sympatyczna. Polubiłem ją. Ciotkę mogłabyś raczej zabrać.

Dance przeczytała notatki z przesłuchania. Raz i drugi. Wreszcie zadzwoniła do TJ-a.

– Twój dżin czeka na rozkazy, szefowo.

– Przynieś mi wszystko co mamy o Pellu.

– Cały majdan? Cokolwiek to znaczy?

– Cały.

Dance wstała i zaczęła przeglądać przypięte do ściany notatki Jamesa Reynoldsa, gdy trzy minuty później do gabinetu wpadł zziajany TJ. Widocznie ton jej głosu sugerował, że sprawa jest bardzo pilna.

Wzięła przyniesione przez niego dokumenty i rozłożyła na biurku. Blat przysłoniła gruba warstwa papierów – w krótkim czasie zgromadzili zdumiewającą ilość materiałów. Zaczęła je przeglądać.

– Dziewczyna powiedziała coś ważnego?

– Aha – odparła w roztargnieniu, wpatrując się w jedną kartkę.

TJ dodał coś jeszcze, ale nie zwracała na niego uwagi. Przerzucała kolejne raporty, kolejne strony odręcznych notatek, spoglądając na sporządzony przez Reynoldsa chronologiczny opis wydarzeń i zapisy przesłuchań.

Wreszcie powiedziała:

– Mam pytanie związane z komputerami. Znasz się na nich. Sprawdź mi to. – Zakreśliła kilka słów na kartce.

Spojrzał na nie.

– A po co?

– Coś mi tu śmierdzi.

– To chyba nowy termin informatyczny, bo nigdy go nie słyszałem. Ale już się biorę do roboty, szefowo. Działamy całą dobę.

– Mamy problem.

Dance mówiła do Charlesa Overby’ego, Winstona Kellogga i TJ-a. Byli w gabinecie szefa CBI, który bawił się piłką golfową z brązu umieszczoną na drewnianym stojaku, przypominającą dźwignię zmiany biegów w samochodzie sportowym. Dance żałowała, że nie ma z nimi Michaela O’Neila.

Ujawniła sensacyjną wiadomość.

– Rebecca Sheffield współpracuje z Pellem.

– Co? – wyrzucił z siebie Overby.

– Jest jeszcze lepiej. Wydaje mi się, że to ona stoi za planem ucieczki.

Szef z niedowierzaniem kręcił głową, wstrząśnięty jej hipotezą, zastanawiając się zapewne, czy nie wyraził zgody na coś, na co nie powinien pozwolić.

Ale Winston Kellogg zachęcił ją:

– Ciekawe. Mów.

– Theresa Croyton powiedziała mi parę rzeczy, które wydały mi się podejrzane. Zaczęłam więc przeglądać dowody. Pamiętacie e-mail znaleziony w pokoju w Sea View? Rzekomo Pell wysłał go do Jennie z więzienia. Ale popatrzcie na to. – Pokazała wydruk. – Adres wskazuje na więzienie Capitola. Ale w domenie jest „com”. Gdyby adres faktycznie należał do departamentu więziennictwa, byłoby „gov”.

Kellogg skrzywił się.

– Do diabła, masz rację. Zupełnie nie zwróciliśmy na to uwagi.

– TJ właśnie sprawdził ten adres.

Młody agent wyjaśnił:

– To dostawca Internetu z Seattle. Pozwala utworzyć własną domenę, o ile nazwa nie jest używana przez nikogo innego. Konto jest anonimowe. Ale pracujemy nad nakazem, żebyśmy mogli przejrzeć archiwa.

– Anonimowe? To dlaczego sądzisz, że to Rebecca? – zapytał Overby.

– Spójrzcie na treść. Ten fragment. „Czegóż więcej można pragnąć od dziewczyny?”. Charakterystyczne. Utkwiło mi w pamięci, bo przypomina fragment ze starej piosenki Gershwina.

– Dlaczego to takie istotne?

– Bo Rebecca użyła dokładnie takiego samego zwrotu, kiedy się po znałyśmy.

– Mimo to… – mruknął Overby.

Ciągnęła, nie mając ochoty wdawać się w utarczki z szefem.

– Przyjrzyjmy się teraz faktom. Jennie ukradła thunderbirda z restauracji w Los Angeles w piątek, a pokój w Sea View zamówiła w sobotę. Z billingu telefonu i danych kart kredytowych wynika, że cały ostatni tydzień spędziła w okręgu Orange. Ale kobieta, która sprawdzała rozkład firmy kurierskiej w punkcie You Mail It obok sądu, była tam w środę. Wysłaliśmy faksem nakaz wystawcom kart kredytowych Rebecki. Okazuje się, że we wtorek poleciała z San Diego do Monterey i wróciła w czwartek. Wypożyczyła tu samochód.

No dobrze – ustąpił Overby.

Przypuszczam, że telefonując z Capitoli, Pell nie rozmawiał z Jennie, ale z Rebeccą. Musiał jej podać nazwisko Jennie i jej adres, zwykły i e-mailowy. Resztą zajęła się Rebecca. Wybrali Jennie, bo mieszkała niedaleko Rebecki, w każdym razie na tyle blisko, żeby móc ją dokładnie sprawdzić.

– Czyli wie, gdzie jest Pell i co chce zrobić – dodał Kellogg.

– Na pewno.

– Trzeba ją zgarnąć – rzekł Overby. – Będziesz mogła użyć swoich czarów, Kathryn.

– Chcę ją aresztować, ale zanim ją przesłucham, potrzebuję pewnych informacji. Muszę porozmawiać z Walkerem.

– Tym pisarzem?

Przytaknęła. Zwracając się do Kellogga, spytała:

– Możesz przywieźć Rebeccę?

– Jasne, jeżeli załatwisz mi wsparcie.

Overby powiedział, że zadzwoni do biura szeryfa z prośbą, by do pomocy Kelloggowi wysłali jeszcze jednego funkcjonariusza do Point Lobos Inn. Zaskoczył Dance uwagą, o której wcześniej nie pomyślała: nie mieli powodu przypuszczać, aby Rebecca była uzbrojona, ale skoro przyleciała z San Diego i nie przechodziła przez bramkę kontrolną, mogła mieć przy sobie broń.

– Dobrze, Charles – powiedziała Dance i dała znak TJ-owi. – Chodźmy pogadać z Walkerem.

Dance i młody agent byli w drodze do domu pisarza, gdy zadzwonił jej telefon. Halo?

Rozgorączkowanym głosem, jakiego jeszcze u niego nie słyszała, Winston Kellogg powiedział:

– Kathryn, ona zniknęła.

– Rebecca?

– Tak!

– A tamte dwie?

– Nic im nie jest. Linda twierdzi, że Rebecca źle się czuła i poszła się położyć. Nie chciała, żeby jej przeszkadzać. Okno w jej sypialni jest otwarte, ale samochód został na parkingu CBI.

– Czyli Pell po nią przyjechał?

– Na to wygląda.

Kiedy to się stało?

– Położyła się godzinę temu. Dziewczyny nie wiedzą, kiedy się wy mknęła.

Gdyby chcieli skrzywdzić pozostałe kobiety, Rebecca zrobiłaby to sama albo wpuściła Pella przez okno. Dance uznała, że nie grozi im bezpośrednie niebezpieczeństwo, zwłaszcza że hotelu pilnowali zastępcy szeryfa.

– Gdzie teraz jesteś? – spytała Kellogga.

– Wracam do CB1. Przypuszczam, że Pell i Rebecca będą próbowali dać nogę. Pogadam z Michaelem o postawieniu blokad na drogach.

Gdy zakończyli rozmowę, Dance zadzwoniła do Mortona Walkera.

– Halo? – odezwał się pisarz.

– Tu Kathryn. Posłuchaj, Rebecca jest z Pellem.

– Co? Porwał ją?

– Nie, działają razem. To ona zaplanowała ucieczkę.

– Nie!

– Prawdopodobnie chcą wyjechać z miasta, ale może ci grozić nie bezpieczeństwo.

– Mnie?

– Pozamykaj drzwi. Nikogo nie wpuszczaj. Jedziemy do ciebie. Będziemy za pięć minut.

Droga trwała jednak prawie dziesięć minut, mimo że TJ prowadził samochód agresywnie (twierdził, że „asertywnie”); ulice były zatłoczone autami turystów ściągających do miasta przed weekendem. Agenci z piskiem opon zatrzymali się przed domem i podeszli do drzwi. Dance zapukała. Walker po chwili otworzył. Spoglądając ponad nimi, uważnie rozejrzał się po ulicy. Agenci weszli do środka.

Walker zamknął drzwi. Bezradnie opuścił ramiona.

– Przepraszam. – Głos mu się załamał. – Powiedział mi, że jeżeli zdradzę coś przez telefon, zabije całą moją rodzinę. Naprawdę bardzo was przepraszam.

Stojący za drzwiami Daniel Pell dotknął jej głowy lufą pistoletu.

Rozdział 49

O to moja przyjaciółka. Bawiła się ze mną w kotka i myszkę. Ale myszka nie dała jej szans, choć kotek nazywa się Kathryn Dance.

– Kiedy zadzwoniłaś, wyświetlił się twój numer – ciągnął Walker.

Musiałem mu powiedzieć kto to. Kazał mi skłamać, że wszystko w po rządku. Naprawdę nie chciałem. Ale moje dzieci…

– Nie przejmuj… – zaczęła.

– Cii, panie pisarzu i pani przesłuchiwaczko. Cicho sza.

W sypialni po lewej Dance zobaczyła całą rodzinę Walkera leżącą twarzami do podłogi, z rękami na głowach. Jego żonę Joan i dwoje dzieci – nastoletniego Erica i młodszą, pulchną Sonję. Na łóżku siedziała Rebecca z nożem w dłoni. Spojrzała na Dance obojętnie, bez cienia emocji.

Dance wiedziała, iż rodzina jeszcze żyje tylko dlatego, że grożąc im, Pell miał Walkera pod pełną kontrolą.

Schematy…

– Chodź tu, kochanie, pomóż mi.

Rebecca zsunęła się z łóżka i podeszła do nich.

– Zabierz im broń i telefony. – Pell przycisnął pistolet do ucha Dance. a Rebecca ją rozbroiła. Następnie Pell kazał agentce skuć się kajdan kami.

Spełniła polecenie.

– Za luźno. – Zacisnął bransoletki mocniej, wywołując na twarzy Dance grymas bólu.

To samo zrobili z TJ-em, po czym pchnęli oboje na kanapę.

– Uważaj – mruknął TJ.

Posłuchaj mnie – zwrócił się do Dance Pell. Słuchasz? – Tak. Ktoś jeszcze ma się tu zjawić?

– Do nikogo nie dzwoniłam.

– Nie o to pytałem. Taka mistrzyni przesłuchań jak ty powinna to wiedzieć. – Był wcieleniem niezmąconego spokoju.

– O ile wiem, nie. Przyjechałam zadać Mortonowi kilka pytań.

Pell położył telefony na stoliku.

– Jeżeli ktoś do ciebie zadzwoni, masz powiedzieć, że wszystko jest w porządku. I że wrócisz do biura za jakąś godzinę. Ale teraz siedź cicho. Czy to jasne? Bo jeżeli nie, wybiorę sobie dzieciaczka i…

– Jasne – powiedziała.

– Teraz niech nikt nie odzywa się ani słowem. Mamy…

– To niezbyt rozsądne – wtrącił TJ.

Nie, błagała go bezgłośnie Dance. Bądź mu posłuszny! Nie wolno się sprzeciwiać Danielowi Pellowi.

Pell podszedł do niego i jak gdyby od niechcenia dźgnął go lufą w szyję.

– Co powiedziałem?

Nonszalancki ton młodego człowieka natychmiast zniknął.

– Żeby się nie odzywać ani słowem.

– Ale ty się odezwałeś. Po co? Postąpiłeś bardzo, bardzo głupio.

Zabije go, pomyślała Dance. Nie, proszę…

– Pell, posłuchaj…

– Ty też gadasz. – Morderca skierował broń w jej stronę.

– Przepraszam – szepnął TJ.

– Jeszcze jedno słowo. – Pell zwrócił się do Dance. – Mam kilka pytań do ciebie i twojego małego przyjaciela. Ale za chwilę. Siedźcie grzecznie i przyglądajcie się rodzinnemu szczęściu. Wracaj do roboty – powiedział do Walkera.

Pisarz podjął czynność najwidoczniej przerwaną przez wejście Dance i TJ-a; wrzucał do kominka papiery – prawdopodobnie wszystkie notatki i materiały zebrane do książki.

Patrząc w płomienie, Pell rzucił mimochodem:

– Jeżeli coś zostawisz i to znajdę, odetnę palce twojej żonie. Potem zabiorę się do dzieci. I przestań płakać. Miej trochę godności. Powinieneś się choć trochę kontrolować.

Minęło kilka minut pełnej napięcia ciszy, podczas których Walker szukał papierów i ciskał je w ogień.

Dance wiedziała, że kiedy skończy, a Pell usłyszy od niej i TJ-a to, co chciał wiedzieć, wszyscy zginą.

Żona Walkera zawołała przez łzy:

– Proszę nas zostawić w spokoju, błagam… wszystko… zrobię wszystko…

Dance zerknęła do sypialni, gdzie Joan leżała obok Sonji i Erica. Dziewczynka żałośnie łkała.

– Cicho tam, pani pisarzowo.

Dance spojrzała na zegarek, częściowo przysłonięty kajdankami. Wyobraziła sobie, co teraz robią jej dzieci. Myśl o nich była jednak zbyt bolesna, więc Dance siłą odsunęła ją od siebie, skupiając uwagę na tym, co się działo w pokoju.

Co mogła zrobić?

Targować się z nim? Ale żeby się z kimś targować, trzeba mieć coś cennego, co druga osoba pragnie mieć.

Stawić opór? Do tego trzeba mieć broń.

– Dlaczego pan to robi? – jęknął Walker, gdy ostatnia kartka trafiła w płomienie.

– Sza!

Pell wstał i pogrzebaczem rozgarnął notatki, by wszystkie równo się paliły. Otrzepał ręce i pokazał im pokryte sadzą palce.

– Czuję się jak w domu. Zdejmowali mi odciski palców chyba z pięćdziesiąt razy. Zawsze umiem rozpoznać nowych techników. Kiedy przykładają ci palce do karty, drżą im ręce. No dobrze. – Odwrócił się do Dance. – Z twojego telefonu do pana pisarza rozumiem, że już rozgryźliście Rebeccę. O tym właśnie muszę z wami porozmawiać. Co o nas wiecie? I kto jeszcze wie? Musimy dobrze zaplanować nasz kolejny ruch. Powinnaś wiedzieć, agentko Dance, że nie tylko ty umiesz rozpoznać kłamcę z pięćdziesięciu kroków. Ja też to potrafię. Oboje mamy ten wrodzony dar.

Nieważne, czy powie prawdę, czy skłamie. I tak już nie żyli.

– Och, zapomniałem powiedzieć, że Rebecca znalazła dla mnie jesz cze jeden adres. Domu Stuarta Dance’a.

Dance poczuła się, jakby wymierzono jej policzek. Z trudem opanowała mdłości. Jej twarz i pierś oblała fala piekącego gorąca.

– Ty sukinsynu – krzyknął z wściekłością TJ.

Jeżeli powiesz mi prawdę, mamusi, tatusiowi i dzieciaczkom nic się nie stanie. Miałem rację co do twoich milusińskich, prawda? Przy naszej pierwszej pogawędce. I co do męża. Rebecca mówiła, że jesteś biedną wdową. Tak mi przykro. W każdym razie założę się, że dzieciaczki są teraz u dziadków.

W tym momencie Kathryn Dance podjęła decyzję.

Stawiała wszystko na jedną kartę i w innych okolicznościach uznałaby to za karkołomne, jeśli nie niemożliwe zadanie. Teraz, choć musiała liczyć się z tym, że skutki tak czy inaczej będą tragiczne, nie widziała innego wyjścia.

Nie miała broni – z wyjątkiem słów i własnej intuicji. Od punktu A i B do X…

Musiały jej wystarczyć.

Dance poruszyła się na kanapie, by zwrócić się twarzą do Pella.

– Nie jest pan ciekawy, po co tu przyjechaliśmy?

– To jest pytanie. Nie chciałem pytań. Chciałem usłyszeć odpowiedź.

Trzeba mu dawać odczuć, że cały czas panuje nad sytuacją – dewizą Daniela Pella była absolutna kontrola.

– Proszę mi pozwolić dokończyć. Naprawdę chcę odpowiedzieć na pytanie. Proszę.

Pell przyjrzał się jej spod zmarszczonych brwi.

– Niech się pan zastanowi. Dlaczego tak bardzo się spieszyliśmy?

W innych warunkach, gdyby było to zwykłe przesłuchanie, zwróciłaby się do niego po imieniu. Mógłby to jednak zinterpretować jako próbę dominacji, a Daniel Pell musiał być przekonany, że on tu rządzi.

Skrzywił się zniecierpliwiony.

– Do rzeczy.

Rebecca posłała jej gniewne spojrzenie.

– Gra na zwłokę. Jedźmy już, kochanie.

– Bo musiałam ostrzec Mortona… – zaczęła Dance.

– Kończmy z tym i zabierajmy się stąd – szepnęła Rebecca. – Jezu, tracimy tylko…

– Zaczekaj, najdroższa. – Błękitne oczy Pella zwróciły się w stronę Dance, lustrując ją badawczo jak podczas przesłuchania w Salinas. Miała wrażenie, jak gdyby od poniedziałku upłynęły całe lata.

– Chciałaś go ostrzec przede mną. Co z tego?

– Nie. Chciałam go ostrzec przed Rebecca.

– O czym ty mówisz?

Patrząc mu prosto w oczy, Dance odrzekła:

– Chciałam go ostrzec, że zamierza pana wykorzystać, żeby go za bić. Tak samo jak wykorzystała pana w domu Williama Croytona osiem lat temu.

Rozdział 50

Dance dostrzegła błysk w nieziemsko jasnych oczach Daniela Pełła.

Dotknęła czułego punktu króla kontroli. Wykorzystała pana…

– To jakaś bzdura – warknęła Rebecca.

– Prawdopodobnie – wycedził Pell. Dance zwróciła uwagę na brak kategoryczności tego potwierdzenia.

Agentka ostrożnie przesunęła się w jego stronę. Zwykle sądzimy, że osoby będące bliżej nas mówią prawdę, a odchylające się w przeciwnym kierunku próbują nas wprowadzić w błąd.

– Wrobiła cię, Danielu. Chcesz wiedzieć dlaczego? Żebyś zabił żonę Williama Croytona.

Przecząco kręcił głową, lecz chłonął każde słowo.

– Rebecca była kochanką Croytona. A kiedy jego żona nie zgodziła się na rozwód, postanowiła wykorzystać ciebie i Jimmy’ego Newberga, żebyście ją zabili.

Rebecca zaśmiała się chrapliwie.

– Pamiętasz Śpiącą Laleczkę, Danielu? – spytała Dance. – Theresę Croyton?

Dance zastosowała sztuczkę wykorzystywaną przez przesłuchujących i zaczęła zwracać się do niego po imieniu, dając mu do zrozumienia, że sprzymierza się z nim przeciw wspólnemu wrogowi.

Pell milczał. Przelotnie spojrzał na Rebeccę, po czym przeniósł wzrok z powrotem na agentkę, która ciągnęła:

– Właśnie z nią rozmawiałam.

Na twarzy Rebecki odmalował się szok. – Co?

– Odbyłyśmy długą rozmowę. Dowiedziałam się wielu rzeczy.

Rebecca próbowała ochłonąć.

– Daniel, przecież ona w ogóle z nią nie rozmawiała. Blefuje, żeby uratować tyłek.

Ale Dance spytała:

– Czy tego wieczoru, kiedy włamaliście się z Newbergiem do domu Croytonów, był włączony telewizor i nadawali „Va Banque”? Theresa mówiła, że tak. Kto inny mógłby o tym wiedzieć?

Co to jest Quebec?…

Morderca patrzył na nią w zdumieniu. Dance widziała, że udało się jej skupić na sobie całą jego uwagę.

– Theresa opowiedziała mi o romansach swojego ojca. Zostawiał dzieci na promenadzie w Santa Cruz i spotykał się z kochankami. Kiedyś Croyton zauważył Rebeccę, która rysowała tam portrety, i ją pode rwał. Nawiązali romans. Chciała, żeby się rozwiódł, ale twierdził, że nie może z powodu żony. A więc Rebecca postanowiła ją zabić.

– Och, to idiotyczne! – krzyknęła wściekle Rebecca. – Ona w ogóle nie wie, co mówi.

Dance zauważyła jednak, że udaje gniew. Dłonie i stopy kobiety zdradzały subtelne, lecz wyraźne oznaki stresu. Dance nie miała wątpliwości, że jest na właściwym tropie.

Utkwiła w Pellu spokojne spojrzenie.

– Na promenadzie… Rebecca musiała coś o tobie słyszeć, nie sądzisz, Danielu? Rodzina chodziła tam na pchli targ sprzedawać różne rzeczy i kraść. Sekta przestępców… narobiliście sporo zamieszania. Nazywali was cyganami. Zrobiło się o was głośno. A Rebecca potrzebowała kozła ofiarnego, mordercę. Linda powiedziała mi, że poznaliście się na promenadzie. Sądzisz, że ją uwiodłeś? Nie, było wręcz odwrotnie.

Rebecca, panując nad głosem, powiedziała:

– Zamknij się! Ona kłamie, Da…

– Cicho! – wrzasnął Pell.

– Kiedy przyjąłeś ją do swojego klanu? Niedługo przed morderstwem Croytonów. Parę miesięcy? – ciągnęła nieubłaganie Dance. – Rebecca sama wprosiła się do Rodziny. Nie wydawało ci się to trochę nie spodziewane? Nie zastanawiałeś się dlaczego? Była inna niż pozostali. Linda, Samantha i Jimmy byli dziećmi. Robili, co im kazałeś. A Rebecca? Nie, była niezależna, agresywna.

Dance przypomniała sobie uwagi Winstona Kellogga na temat przywódców sekt.

Kobiety potrafią być równie skuteczne i bezwzględne jak mężczyźni. Często bywają bardziej przebiegle…

Kiedy znalazła się w Rodzinie, od razu się zorientowała, że może wykorzystać też Jimmy’ego Newberga. Wmówiła mu, że Croyton trzyma w domu coś cennego i zasugerowała, żebyście się tam włamali i to ukradli. Mam rację? Widziała, że ma.

– Ale Rebecca ułożyła z Jimmym drugi plan. Po wejściu do domu Croytonów Jimmy miał zabić żonę Croytona, a potem ciebie. Po twojej śmierci razem z Rebeccą mogli przejąć władzę w Rodzinie. Oczywiście ona zamierzała wydać Jimmy’ego policji – może nawet go zabić. William Croyton miał się z nią ożenić, po stosownym okresie żałoby.

– Kochanie, nie. To wszystko…

Pell rzucił się naprzód, chwycił Rebeccę za krótkie włosy i przyciągnął do siebie.

– Nie waż się odzywać ani słowem. Niech mówi dalej!

Jęcząc z bólu, skuliła się i osunęła na podłogę.

Korzystając z chwili nieuwagi Pella, Dance pochwyciła wzrok TJ-a, który niedostrzegalnie skinął głową.

– Rebecca sądziła, że w domu będzie tylko żona Croytona – ciągnęła agentka. – Ale była cała rodzina, bo Theresa symulowała, że jest chora. Cokolwiek się tam wydarzyło – tylko ty wiesz co. Danielu – cokolwiek się wydarzyło, wszyscy zginęli.

Kiedy zadzwoniłeś do Rodziny, żeby powiedzieć, co się stało, Rebecca zrobiła jedyną rzecz, która mogła ją ocalić: wydała cię policji. Aresztowano cię po jej telefonie.

– Bzdura – odparowała Rebecca. – Przecież to ja wyciągnęłam go z więzienia!

Dance parsknęła szyderczym śmiechem. Zwracając się do Pella, powiedziała:

– Bo znów musiała cię wykorzystać, Danielu. Żebyś zabił Mortona. Kilka miesięcy temu zadzwonił do niej i powiedział o swojej książce, „Śpiącej laleczce”. Chciał opisać życie Croytonów przed morderstwem i życie Theresy po nich. Dowiedział się o romansach Crotyona. Pozo stawało tylko kwestią czasu, kiedy ktoś połączy jedno z drugim i domyśli się, że to ona uknuła morderstwo żony Croytona.

Dlatego Rebecca ułożyła plan wyciągnięcia cię z Capitoli. – Dance popatrzyła na Pella spod zmarszczonych brwi. – Nie wiem tylko, jak cię przekonała, żebyś zamordował Mortona. – Obrzuciła gniewnym spojrzeniem Rebeccę, jak gdyby to, co zrobiła jej przyjacielowi Danielowi Pellowi, do głębi ją wzburzyło. – No, jakie kłamstwo tym razem wymyśliłaś?

– Powiedziałaś mi prawdę czy nie? krzyknął do Rebecki Pell. Zanim zdążyła odpowiedzieć, Pell chwycił Walkera, który skulił się z przerażenia. – Twoja książka! Co chciałeś o mnie napisać?

– Nie miała być o panu, tylko o Theresie, Croytonach i dziewczynach z Rodziny. To wszystko. Chciałem pisać o ofiarach, nie o panu.

Pell popchnął go na podłogę.

– Nie, nie! Chciałeś napisać o mojej ziemi!

– Ziemi?

– Tak!

– O czym pan mówi?

– O mojej ziemi, mojej górze. Dowiedziałeś się, gdzie jest, zamierzałeś o tym napisać w książce!

Ach, Dance wreszcie zrozumiała. Ukochana góra Pella. Rebecca przekonała go, że jedyny sposób, aby utrzymać ją w tajemnicy, to zabić Mortona Walkera i zniszczyć jego notatki.

– Nic o niej nie wiem, przysięgam. – Pell uważnie przyjrzał się pisarzowi. Dance widziała, że mu uwierzył.

– Gdybyś zabił Mortona i jego rodzinę, wiesz, co miałoby się potem stać, Danielu? Rebecca zamordowałaby ciebie. I twierdziłaby, że porwałeś ją z hotelu.

Dance zaśmiała się ze smutkiem.

– Och, Danielu, ależ cię wykorzystała… To ona od początku była Szczurołapem, to ona pociągała za sznurki, a ty byłeś jej marionetką.

Słysząc te słowa, Pell osłupiał ze zdumienia. A potem unosząc broń, rzucił się w kierunku Rebecki, przewracając stolik.

Kobieta w pierwszej chwili się skuliła, ale nagle też skoczyła do ataku, wymachując nożem, którego ostrze ugodziło ramię Pella. Usiłowała dosięgnąć jego pistoletu. Rozległ się huk i pocisk odłupał kawałek jasnoczerwonej cegły w kominku.

Dance i TJ błyskawicznie zerwali się na nogi.

Agent kopnął Rebeccę w żebra i złapał Pella za rękę, w której morderca trzymał pistolet. Mocując się i próbując uzyskać kontrolę nad bronią, upadli na podłogę.

– Dzwoń pod dziewięćset jedenaście! – krzyknęła Dance do Walkera, który zaczął rozpaczliwie szukać telefonu. Agentka ruszyła w stronę leżących na stoliku pistoletów, powtarzając w myślach: Sprawdź tło, wy celuj, naciśnij spust trzy razy, licz strzały, przy dwunastym wyrzuć magazynek, przeładuj. Sprawdź tło…

Krzyk żony Walkera, łkanie jego córki.

– Kathryn! krzyknął bez tchu TJ. Zobaczyła, jak Pell kieruje broń w jej stronę.

Pistolet wypalił.

Dance padła na ziemię. Kula śmignęła obok.

TJ był młody i silny, ale jego ręce wciąż krępowały kajdanki, a Pell czerpał energię z desperacji i przypływu adrenaliny. Wolną ręką uderzył TJ-a w szyję i głowę. Wreszcie morderca wyrwał broń i zdołał się wyswobodzić, a agent rzucił się pod stół, szukając osłony.

Dance dalej parła naprzód, wiedziała jednak, że nie zdąży złapać pistoletu. TJ już nie żył…

Nagle powietrze rozdarł potężny huk.

I drugi.

Dance upadła na kolana, oglądając się za siebie.

Morton Walker chwycił jeden z pistoletów i zaczął strzelać do Pella. Wyraźnie nie umiejąc obchodzić się z bronią, za mocno szarpał spust i pociski chybiły. Mimo to nie ustępował, strzelając dalej.

– Ty sukinsynu!

Daremnie usiłując się zasłonić rękami, Pell przykucnął, zawahał się przez chwilę, strzelił Rebecce w brzuch, po czym szarpnął drzwi i wybiegł z domu.

Dance odebrała broń Walkerowi, złapała drugi pistolet i wsunęła w skute ręce TJ-a.

Agenci doskoczyli do uchylonych drzwi w chwili, gdy pocisk trafił w futrynę, osypując ich odłamkami tynku. Odskoczyli, przypadając do podłogi. Dance wygrzebała z kieszeni kluczyk i zdjęła kajdanki. TJ zrobił to samo.

Ostrożnie wyjrzeli na pustą ulicę. Po chwili usłyszeli pisk opon gwałtownie ruszającego samochodu.

Dance zawołała przez ramię do Walkera:

– Rebecca nie może umrzeć! Jest nam potrzebna!

Pobiegła do samochodu i zerwała mikrofon z deski rozdzielczej. Wyśliznął się z jej rozdygotanych dłoni. Wzięła głęboki oddech, opanowała drżenie i połączyła się z biurem szeryfa Monterey.

Rozdział 51

Gniew pozbawia człowieka kontroli. Ale wyjeżdżając z Monterey, Daniel Pell nie potrafił powstrzymać złości, gdy odtwarzał w pamięci to, co się właśnie stało. Słyszał słowa Kathryn Dance, widział twarz Rebecki.

Odtwarzał w pamięci także zdarzenia sprzed ośmiu lat.

Jimmy Newberg, cholerny maniak komputerowy, ćpun, powiedział mu, że ma poufne informacje o Williamie Croytonie – dzięki programiście, którego biznesmen zwolnił pół roku wcześniej. Udało mu się poznać kod alarmu w domu Croytona i zdobyć klucz do tylnych drzwi (choć Pell już wiedział, skąd je miał – oczywiście od Rebecki). Jimmy twierdził, że ekscentryczny Croyton trzyma w domu ogromną gotówkę.

Pell nigdy nie zdecydowałby się na robotę dużego kalibru, nie obrabowałby banku ani punktu realizacji czeków. Mimo to potrzebował pieniędzy, aby powiększyć Rodzinę i wyprowadzić się na swoją górę. Trafiała się niepowtarzalna szansa na włamanie życia. Według słów Jimmy’ego dom miał być pusty, nie trzeba by więc nikogo zabijać. Mieli wynieść sto tysięcy dolarów, a Croyton złożyłby rutynowe zgłoszenie na policji i zadzwonił do firmy ubezpieczeniowej, po czym zapomniałby o całej sprawie.

Tak jak się domyśliła Kathryn Dance.

Zakradli się do ogrodu i przez bujną zieleń dotarli do domu. Pell zobaczył zapalone światła, ale Jimmy uspokoił go, że ze względów bezpieczeństwa co jakiś czas włączają się automatycznie. Wśliznęli się przez tylne wejście.

Ale coś było nie tak. Alarm był wyłączony. Pell odwrócił się do Jimmy’ego, chcąc go ostrzec, że jednak ktoś jest w domu, ale młody człowiek bez słowa pobiegł do kuchni.

I podszedł do kobiety w średnim wieku, która gotowała kolację, odwrócona do nich plecami. Nie!, pomyślał zszokowany Pell. Co on wyprawia?

Okazało się, że Jimmy zamierzają zamordować.

Przez papierowy ręcznik Jimmy wyciągnął z kieszeni nóż do mięsa – Pell zorientował się, że to nóż z domu Rodziny, z odciskami jego palców – i zasłaniając kobiecie usta, wbił go głęboko w jej ciało. Bezwładnie upadła na podłogę.

Rozwścieczony Pell szepnął:

– Co ty wyprawiasz, do cholery?

Newberg odwrócił się i zawahał, lecz jego twarz wyraźnie sygnalizowała, co się święci. Gdy Jimmy zaatakował, Pell zdążył zrobić unik. Udało mu się uskoczyć przed ostrzem. Złapał patelnię i trzasnął nią Newberga w głowę. Jimmy zwalił się na podłogę, a Pell zabił go nożem rzeźnickim porwanym z blatu.

Chwilę później, zaalarmowany hałasem, do kuchni wpadł William Croyton, a za nim dwójka jego starszych dzieci, które widząc leżące na podłodze ciało matki, zaczęły przeraźliwie krzyczeć. Pell wyciągnął broń i zmusił rozhisteryzowaną rodzinę, by weszła do spiżarni. Kiedy wreszcie zdołał uspokoić Croytona, zapyta! go o pieniądze i biznesmen odrzekł, że są w biurku w gabinecie na parterze.

Daniel Pell przyglądał się szlochającej z przerażenia rodzinie jak gdyby patrzył na chwasty w ogrodzie, stado wron albo robactwo. Nie zamierzał nikogo dzisiaj zabijać, lecz jeśli chciał utrzymać kontrolę nad własnym życiem, nie miał innego wyboru. Dwie minuty później już nie żyli.

Pell wytarł wszystkie odciski palców, zabrał Jimmy’emu nóż i dokumenty, potem pobiegł do gabinetu, gdzie z zaskoczeniem przekonał się, że istotnie w biurku były pieniądze, ale tylko tysiąc dolarów. Szybko przeszukał sypialnię na parterze, ale znalazł tylko garść drobnych i sztuczną biżuterię. Nie wchodził na górę, gdzie spała najmłodsza córeczka. (I dobrze, że tam nie zajrzał; paradoks polegał na tym, że gdyby zabił małą, nigdy by się nie dowiedział o zdradzie Rebecki).

I – rzeczywiście – słysząc dźwięki „Va Banque” z telewizora w pokoju obok, biegiem wrócił do kuchni po portfel biznesmena i duży pierścionek z brylantem należący do jego żony.

Potem wskoczył do samochodu. A kilometr dalej zatrzymała go policja.

Rebecca…

Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie przy promenadzie w Santa Cruz – „przypadkowe”, choć najprawdopodobniej zaaranżowane przez nią.

Pell uwielbiał promenadę. Fascynowały go wesołe miasteczka, łatwość, z jaką ludzie oddawali kontrolę nad sobą w ręce innych, albo ryzykując własne zdrowie, gdy wsiadali do kolejki górskiej czy skakali ze spadochronem, albo zmieniając się w bezmyślne szczury laboratoryjne i jeżdżąc w kółko na diabelskich młynach i karuzelach…

Przypomniał sobie Rebeccę, która siedząc przed dziewięciu laty temu obok słynnej stuletniej karuzeli Looffa, przywołała go gestem.

– Hej, chcesz, żebym ci zrobiła portret?

– Może. Ile?

– Nie zrujnuję cię. Siadaj.

A pięć minut później, nakreśliwszy zaledwie zarysy jego twarzy, odłożyła kawałek węgla, przyjrzała mu się i spytała prowokacyjnym tonem, czy zna jakieś bardziej ustronne miejsce. Weszli do furgonetki pod badawczym spojrzeniem Lindy Whitfield, która obserwowała ich z poważną miną. Pell ledwie ją zauważył.

Po pięciu minutach namiętnych pocałunków i pieszczot, odsunęła się od niego.

– Zaczekaj…

O co chodzi?, zdziwił się. Tryper? AIDS?

– Muszę… – wykrztusiła, łapiąc oddech -…muszę ci coś powiedzieć. – Zamilkła, spuszczając wzrok.

– Słucham.

– Jeżeli ci się to nie spodoba, w porządku, damy sobie spokój i do staniesz portret gratis. Ale czuję, że coś nas łączy, dlatego muszę ci po wiedzieć…

– Słucham.

– Seks sprawia mi przyjemność tylko wtedy… gdy ktoś mi sprawia ból. Mam na myśli prawdziwy ból. Wielu mężczyzn tego nie lubi. I możesz…

W odpowiedzi przewrócił ją na płaski brzuch.

I zdjął pasek.

Zaśmiał się ponuro na tamto wspomnienie. To była wierutna bzdura. W ciągu dziesięciu minut na plaży i pięciu w furgonetce, w jakiś tajemniczy sposób odgadła jego fantazję i odegrała ją z ogromnym zapałem.

Svengali i „Trilby”…

Po kilku minutach jazdy poczuł pulsujący ból w ramieniu, które Rebecca rozcięła w domu Walkera. Zatrzymał się, rozpiął koszulę i obejrzał ranę. Nie wyglądała poważnie – krwawienie powoli ustawało. Ale cholernie bolała.

Choć nie tak jak jej zdrada.

Był na skraju spokojnej dzielnicy i za chwilę musiał wjechać do bardziej zatłoczonej części miasta, gdzie na pewno będzie go szukała policja.

Zawrócił i przez pewien czas krążył po ulicach, dopóki nie zauważył nissana infiniti stojącego na czerwonym świetle. W środku siedziała tylko jedna osoba. Obok nie było żadnego innego samochodu. Pell zwolnił, ale zaczął hamować dopiero wtedy, gdy znalazł się tuż za zderzakiem luksusowego auta. Rozległ się głuchy łoskot. Infiniti potoczył się metr do przodu. Kierowca spojrzał z wściekłością we wsteczne lusterko i wysiadł.

Pell także wysiadł i kręcąc głową, oglądał skutki kolizji.

– Gdzie pan ma oczy? – Kierowcą nissana był Latynos w średnim wieku. – Kupiłem go miesiąc temu. – Uniósł głowę i zauważywszy krew na ramieniu Pella, zmarszczył brwi. – Jest pan ranny? – Jego wzrok podążył wzdłuż plamy, zatrzymując się na dłoni Pella, w której tkwił pistolet.

Ale było już za późno.

Rozdział 52

Pierwszą rzeczą, jaką Kathryn Dance zrobiła w domu Walkera – podczas gdy TJ zgłaszał ucieczkę Pella – było telefoniczne wydanie polecenia zastępcy szeryfa pilnującemu jej rodziców i dzieci, by natychmiast przewiózł ich pod ochroną do centrali CBI. Wątpiła, czy Pell będzie chciał tracić czas na spełnienie swoich gróźb, wolała jednak nie ryzykować.

Następnie spytała pisarza i jego żonę, czy Pell mówił, dokąd zamierza uciec, a zwłaszcza czy wspominał coś o swojej górze. Walker nie okłamał Pella; nigdy nie słyszał o jego górskiej enklawie. Ani on, ani jego żona i dzieci, nie potrafili dodać niczego więcej. Rebecca była ciężko ranna i nieprzytomna. Kiedy zabierała ją karetka, O’Neil wysłał z nią funkcjonariusza. W chwili, gdy Rebecca będzie mogła mówić, policjant miał zadzwonić do detektywa.

Dance podeszła do Kellogga i O’Neila, którzy z opuszczonymi głowami omawiali sytuację. Mimo wzajemnych zastrzeżeń, jakie mieli do siebie, w ich gestach i postawie ciała nie można było dostrzec żadnych śladów niechęci. Szybko i sprawnie koordynowali akcję blokowania dróg i ustalali plan poszukiwań.

O’Neil odebrał telefon. Zmarszczył brwi.

– Dobra. Zadzwoń do Watsonville… Zajmę się tym. – Rozłączył się i oznajmił: – Jest trop. Kradzież samochodu w Marina. Facet odpowiadający rysopisowi Pella – i ranny – rąbnął czarnego nissana infiniti. Miał broń. Świadek mówi, że słyszał strzał – dodał ponuro. – A kiedy popatrzył na samochód, Pell zamykał bagażnik.

Dance zamknęła oczy, wzdychając z przygnębieniem. Jeszcze jedna ofiara.

– Nie ma mowy, żeby dłużej chciał zostać na półwyspie – ciągnął O’Neil. – Porwał wóz w Marina, więc jedzie na północ. Prawdopodobnie chce dotrzeć do sto pierwszej. – Wsiadł do samochodu. Zorganizuję posterunek w Gilroy. I w Watsonville na wypadek, gdyby wybrał jedynkę.

Patrzyła w ślad za oddalającym się autem.

– Też tam jedźmy – rzekł Kellogg, kierując się do samochodu.

Idąc za nim, Dance usłyszała dzwonek swojego telefonu. W słuchawce odezwał się James Reynolds. Zrelacjonowała mu ostatnie wydarzenia, a były prokurator poinformował ją, że przejrzał dokumenty ze sprawy Croytonów. Nie znalazł nic szczególnie istotnego, co mogłoby wskazywać na cel ucieczki Pella, ale natrafił na coś ciekawego. Czy Dance może mu poświęcić chwilę?

– Jasne – odparła, dając Kelloggowi znak, by zaczekał.

Sam i Linda siedziały blisko siebie, oglądając w wiadomościach relację z kolejnej próby morderstwa, jakie chciał popełnić Daniel Pell; ofiarą miał być pisarz, Walker. Rebecca, nazwana wspólniczką Pella, została ciężko ranna. A Pellowi znów udało się uciec. Skradł samochód, zabijając jego właściciela, i najprawdopodobniej jechał na północ.

– Rety – szepnęła Linda.

– Rebecca od początku była po jego stronie. – Samantha wpatrywała się w ekran z twarzą zastygłą w wyrazie przerażenia. – Ale kto do niej strzelał? Policja? Daniel?

Linda na moment zamknęła oczy. Sam nie wiedziała, czy odmawia modlitwę, czy po prostu jest skrajnie wyczerpana po męczarniach kilku ostatnich dni.

Każdy dźwiga swój krzyż, pomyślała Sam. Ale nie powiedziała tego swojej religijnej towarzyszce.

Kolejna dziennikarka poświęciła kilka minut sylwetce rannej kobiety, Rebecki Sheffield, założycielki Inicjatywy Kobiet w San Diego, należącej przed ośmiu laty do Rodziny. Wspomniała, że Sheffield urodziła się w południowej Kalifornii. Jej ojciec zmarł, gdy miała sześć lat, i wychowywała ją matka, która nie wyszła powtórnie za mąż.

– Sześć lat – powtórzyła szeptem Linda.

Sam była wstrząśnięta.

– Okłamała nas. To, co nam opowiadała o ojcu, nigdy się nie zdarzyło. Aleśmy się dały nabrać.

Starsza z kobiet pokręciła głową.

– To już naprawdę ponad moje siły. Idę się pakować.

– Linda, zaczekaj.

– Nie chcę już o niczym rozmawiać, Sam. Mam dość.

Pozwól mi tylko coś powiedzieć.

– Już i tak dużo powiedziałaś.

– Ale chyba w ogóle mnie nie słuchałaś.

– I nie miałabym ochoty słuchać, gdybyś to chciała powtórzyć. – Linda poszła do swojego pokoju.

Sam podskoczyła na dźwięk telefonu. Dzwoniła Kathryn Dance.

– Och, właśnie się dowiedziałyśmy…

Lecz agentka przerwała jej w pół słowa.

– Posłuchaj, Sam. Nie sądzę, żeby uciekał na północ. Myślę, że jedzie do was.

– Co?

– Właśnie rozmawiałam z Jamesem Reynoldsem. Przeglądał akta sprawy sprzed ośmiu lat i znalazł wzmiankę o Alison. Podczas przesłuchania po morderstwie Croytonów Pell go zaatakował. Reynolds pytał go o zdarzenie w Redding, o zabójstwo Charlesa Pickeringa, mówiąc o Alison, jego dziewczynie, o której wspominałyście. Pell dostał szału i rzucił się, czy raczej próbował się rzucić na Reynoldsa – to samo jak na mnie w Salinas – dlatego, że prokurator dotknął czegoś ważnego.

James uważa, że Pickering wiedział coś o jego górze i dlatego Pell go zabił. Z tego powodu próbował znaleźć Alison. Ona też wiedziała, gdzie to jest.

– Czemu miałby robić krzywdę nam?

– Bo powiedział wam o Alison. Może nawet nie kojarzycie jej z ziemią Pełła, może nawet o niej zapomniałyście. Ale jego królestwo jest dla niego tak ważne, że jest gotów zamordować każdego, kto może mu za grozić. Czyli was. Obie.

– Linda, chodź tutaj!

Stanęła w drzwiach, gniewnie marszcząc czoło.

– Dałam już znać policjantom przed domkiem – ciągnęła Dance. – Zabiorą was do centrali CBI. Agent Kellogg i ja właśnie jedziemy do hotelu. Zostaniemy w domku, żeby się przekonać, czy Pell się tam zjawi.

– Kathryn myśli, że on tu może przyjechać – powiedziała Sam przez ściśnięte gardło.

– Nie! – Zasłony były zasunięte, ale obie kobiety instynktownie spojrzały na okna. Sam popatrzyła w stronę sypialni Rebecki. Czy na pewno zamknęła okno, kiedy odkryła jej ucieczkę? Tak, pamiętała, że zamknęła.

Rozległo się pukanie.

– Zastępca szeryfa Larkin.

Sam spojrzała na Lindę. Zamarły. Po chwili Linda wolno podeszła do drzwi i wyjrzała przez wizjer. Skinęła głową i otworzyła. Funkcjonariusz wszedł do domku.

– Poproszono mnie, żebym odwiózł panie do CBI. Proszę wszystko zostawić i iść ze mną. – Drugi zastępca szeryfa czekał na zewnątrz, rozglądając się po parkingu.

Sam powiedziała do telefonu:

– To zastępca szeryfa. Wyjeżdżamy.

Odłożyła słuchawkę.

Samantha chwyciła torebkę.

– Chodźmy. – Jej głos drżał.

Funkcjonariusz, trzymając dłoń blisko pistoletu, dał im znak do wyjścia.

W tym momencie pocisk trafił go z boku w głowę. Policjant natychmiast runął na ziemię.

Padł jeszcze jeden strzał i drugi z funkcjonariuszy złapał się za serce i upadł, krzycząc z bólu. Po chwili trafiła go druga kula. Pierwszy policjant usiłował doczołgać się do samochodu, lecz znieruchomiał na chodniku.

– Nie, nie! – wykrztusiła Linda.

Usłyszały tupot kroków na betonie. Daniel Pell biegł w stronę domku.

Sam stała jak sparaliżowana.

Nagle doskoczyła do drzwi i zatrzasnęła je, zakładając łańcuch. Zdążyła się odsunąć, gdy kolejny pocisk przeszył drewno. Rzuciła się do telefonu.

Daniel Pell wymierzył dwa solidne kopniaki. Przy drugim zamek ustąpił, ale łańcuch wytrzymał. Drzwi uchyliły się na parę centymetrów.

– Do pokoju Rebecki! – krzyknęła Sam. Podbiegła do Lindy i złapała ją za ramię, lecz kobieta stała na progu jak wryta.

Sam przypuszczała, że zesztywniała z przerażenia. Jej twarz nie zdradzała jednak żadnych oznak strachu. Wyrwała się z uścisku.

– Daniel! – zawołała.

– Co ty wyprawiasz? – wrzasnęła Sam. – Chodź!

Pell jeszcze raz kopnął w drzwi, lecz łańcuch nadal nie ustępował. Sam pociągnęła opierającą się Lindę w kierunku pokoju Rebecki.

– Daniel – powtórzyła Linda. – Posłuchaj mnie. Jeszcze nie jest za późno. Możesz się poddać. Znajdziemy ci adwokata. Dopilnuję, żeby…

Pell strzelił.

Po prostu uniósł broń, wycelował przez szparę w drzwiach i strzelił Lindzie w bok z taką łatwością, jak gdyby trzepnął natrętną muchę. Próbował strzelić jeszcze raz, ale Sam zaciągnęła ją do pokoju Rebecki. Pell znów kopnął w drzwi. Tym razem otworzyły się, uderzając z trzaskiem o ścianę i strącając na podłogę obraz z widokiem morza. Sam zamknęła drzwi sypialni i przekręciła zamek.

– Wychodzimy! – nakazała ostrym szeptem. – Nie możemy tu zostać.

Pell szarpnął klamkę. Kopnął w drzwi. Ale te otwierały się na zewnątrz i stawiły mu zdecydowany opór.

Czując przerażające mrowienie na plecach, spodziewając się, że w każdej chwili może strzelić przez drzwi i przypadkiem ją trafić, Sam pomogła Lindzie wdrapać się na parapet, popchnęła ją, a potem sama zeskoczyła na wilgotną, pachnącą ziemię. Linda zawodziła z bólu, trzymając się za bok.

Sam pomogła jej wstać i trzymając jej ramię w żelaznym uścisku, pociągnęła ją w stronę parku Point Lobos.

– Strzelił do mnie – jęknęła Linda, nadal nie mogąc otrząsnąć się ze zdumienia. – Boli. Słuchaj… dokąd biegniemy?

Sam nie zwracała na nią uwagi. Myślała tylko o tym, by znaleźć się jak najdalej od domku. Nie znała celu ucieczki. Widziała przed sobą las, nagie skały, a daleko na końcu świata huczący szary ocean.

Rozdział 53

Nie – wykrztusiła Kathryn Dance. – Nie… Win Kellogg gwałtownie zatrzymał samochód obok ciał dwóch zastępców szeryfa rozciągniętych na chodniku przed domkiem.

– Sprawdź, co z nimi – rzucił Kellogg, wyciągając telefon, by wezwać wsparcie.

Trzymając broń w spoconej dłoni, Dance uklękła przy pierwszym funkcjonariuszu i zobaczyła, że mężczyzna nie żyje. Leżał w kałuży krwi, odrobinę ciemniejszej od asfaltu, który stał się jego łożem śmierci. Drugi policjant też nie dawał znaku życia. Dance uniosła wzrok i bezgłośnie powiedziała: – Nie żyją.

Kellogg zamknął telefon i podszedł do niej.

Mimo że nigdy nie byli razem na żadnym szkoleniu taktycznym, zbliżyli się do domku jak dwoje zaprawionych w niejednej akcji partnerów, uważając, by nie wystawiać się na strzał i lustrując okna i półotwarte drzwi.

– Wchodzę – powiedział Kellogg.

Dance skinęła głową.

– Idę z tobą.

– Tylko mnie ubezpieczaj. Nie spuszczaj oka z wewnętrznych drzwi. Obserwuj je. Cały czas obserwuj. Najpierw wysunie broń. Uważaj na metal. Jeżeli w środku są ciała, nie zwracaj na nie uwagi, dopóki nie będziemy pewni, że jest pusto. – Dotknął jej ręki. – To ważne. Zgoda? Nie zwracaj na nie uwagi, nawet gdyby wzywały pomocy. Nikomu nie będziemy mogli pomóc, jeżeli zostaniemy ranni. Albo zginiemy.

Rozumiem.

– Gotowa?

Ani trochę. Ale skinęła głową. Lekko ścisnął jej ramię. Potem zrobił kilka głębokich wdechów i szybko pchnął drzwi, unosząc broń i kierując ją w każdy kąt pomieszczenia.

Dance trzymała się tuż za nim, pamiętając, by celować w drzwi – i unosić lufę, ilekroć Kellogg przechodził przed nią.

I obserwować, obserwować…

Od czasu do czasu oglądała się na drzwi, sprawdzając, czy Pell nie okrążył domku i nie czai się na progu.

Po chwili Kellogg zawołał:

– Czysto!

W środku, Bogu dzięki, nie było ciał. Kellogg wskazał jednak świeże plamy krwi na parapecie pod otwartym oknem w pokoju, z którego korzystała Rebecca. Dance zauważyła także krew na dywanie.

Wyjrzała na zewnątrz i na ziemi pod oknem zobaczyła krew i ślady stóp. Powiedziała o tym Kelloggowi, dodając:

– Trzeba założyć, że uciekły, a on je goni.

– Idę za nim – rzekł agent. – Może zaczekasz tu na wsparcie?

– Nie – odparła odruchowo, bez chwili namysłu. – Ten zjazd rodzinny to był mój pomysł. Nie pozwolę, żeby zginęły. Jestem im to winna.

Zawahał się.

– Zgoda.

Ruszyli do tylnego wyjścia. Dance głęboko nabrała powietrza, gwałtownym ruchem otworzyła drzwi i mając za sobą Kellogga, wybiegła z domku, w każdej chwili spodziewając się usłyszeć huk strzału i poczuć paraliżujące uderzenie pocisku.

Skrzywdził mnie.

Mój Daniel zrobił mi krzywdę.

Dlaczego?

Serce bolało Lindę nie mniej niż zraniony bok. Wybaczyła Danielowi to, co zrobił w przeszłości. Była gotowa wybaczyć mu to, co zrobił teraz.

A jednak strzelił do mnie.

Chciała się położyć. Niech Jezus je ukryje, niech je ocali. Powiedziała to szeptem do Sam, chociaż nie była pewna. Może tylko to sobie wyobraziła.

Samantha milczała. Cały czas biegła, ciągnąc za sobą cierpiącą z bólu Lindę przez kręte ścieżki pięknego, choć budzącego grozę parku.

Paul, Harry, Lisa… w głowie krążyły jej imiona przybranych dzieci.

Nie, to było w zeszłym roku. Już ich nie ma. Są nowe.

Jak mają na imię?

Dlaczego nie mam rodziny?

Bo Bóg, Ojciec nasz, ma dla mnie inny plan.

Bo Samantha mnie zdradziła.

Szalone myśli kotłowały się w jej głowie jak fale kipiące wokół ostrych skał.

– Boli.

– Wytrzymaj – dobiegł ją szept Sam. – Za chwilę będzie tu Kathryn i ten agent FBI.

– Strzelił. Daniel do mnie strzelił.

Świat stracił ostrość. Linda poczuła, że zaraz zemdleje. Co wtedy zrobi Myszka? Zarzuci sobie na plecy moje siedemdziesiąt trzy kilo?

Nie, zdradzi mnie tak samo jak przedtem.

Samantha, mój Judasz.

Przez huk wzburzonego morza i szum wiatru w mokrych sosnach i cyprysach, Linda usłyszała ścigającego je Daniela Pella. Trzask gałęzi, szelest liści. Uciekały dalej, dopóki jej stopa nie natrafiła na wystający korzeń niskiego dębu. Runęła na ziemię, czując, jak gdyby bok palił ją żywym ogniem. Krzyknęła.

– Cii… Boli.

Głos Sam drżał ze strachu.

– Wstawaj, Linda! Błagam!

– Nie mogę.

Znowu kroki. Był coraz bliżej.

Nagle Linda pomyślała, że to może wcale nie on, tylko policja. Kathryn i ten przystojny agent FBI. Odwróciła się, by spojrzeć w tamtą stronę, krzywiąc się z bólu.

Ale nie, to nie była policja. Ujrzała Daniela Pella, piętnaście metrów od nich. Dostrzegł je. Zwolnił, złapał oddech i ruszył naprzód.

Linda odwróciła się do Samanthy.

Ale już jej nie było.

Sam znów ją zostawiła, tak samo jak przed laty.

Porzuciła ją, skazując na te straszne noce w sypialni Daniela Pella.

Porzuciła ją wtedy, porzuciła ją teraz.

Rozdział 54

Moja najdroższa, moja Linda. Podchodził wolno. Skrzywiła się z bólu.

– Danielu, posłuchaj. Jeszcze nie jest za późno. Bóg ci wybaczy. Pod daj się.

Zaśmiał się, jak gdyby usłyszał dowcip.

– Bóg – powtórzył. – Bóg mi wybaczy… Rebecca mówiła mi o twojej pobożności.

– Chcesz mnie zabić.

– Gdzie jest Sam?

– Proszę! Nie musisz tego robić. Możesz się zmienić.

– Zmienić? Och, Lindo, ludzie się nie zmieniają. Nigdy, przenigdy. Przecież jesteś tą samą osobą, którą znalazłem pod drzewem w Golden Gate Park, kiedy uciekłaś z domu, zapłakaną, niezgrabną.

Oczy Lindy zaczęły się zasnuwać mrokiem przetykanym żółtymi punkcikami. Osuwała się w otchłań, czując, jak ból z wolna słabnie. Kiedy się ocknęła, nachylał się nad nią z nożem.

– Przykro mi, kochanie. Muszę to zrobić w ten sposób. – Przeprosiny brzmiały absurdalnie, choć były szczere. – Ale znam się na tym. Zrobię to tak szybko, że prawie nie poczujesz.

– Ojcze nasz…

Odwrócił jej głowę, odsłaniając szyję. Próbowała się opierać, lecz nie potrafiła. Mgła zniknęła już bez śladu i gdy Pell przysunął ostrze do jej gardła, w stali odbiła się czerwień zachodzącego słońca.

– …który jesteś w niebie. Święć się imię…

Wtedy runęło drzewo.

A może lawina kamieni zasypała ścieżkę.

Albo stado mew z wściekłym wrzaskiem wylądowało mu na plecach.

Daniel Pell jęknął i padł na kamienistą ziemię.

Samantha McCoy zeskoczyła z mordercy, zerwała się na nogi i zaczęła rozpaczliwie okładać jego głowę i ramiona grubą gałęzią. Pell w zdumieniu zobaczył, że atakuje go jego Myszka, kobieta, która bez szemrania spełniała wszystkie jego polecenia, która nigdy nie powiedziała mu nie.

Z wyjątkiem jednego razu…

Daniel próbował jej zadać cios nożem, ale była szybsza. Sięgnął po broń, którą wcześniej upuścił na ścieżkę. Ale twarda gałąź znów wylądowała na jego głowie i zaczęła ją bombardować, raniąc go w ucho. Zawył z bólu.

– Niech cię szlag!

Z trudem podniósł się z ziemi. Zamachnął się pięścią, trafiając ją z całej siły w kolano. Upadła ciężko.

Daniel rzucił się naprzód i chwycił broń. Cofnął się, znów zerwał się z ziemi i skierował lufę pistoletu w stronę Samanthy. Ale Samantha zdołała się podnieść, i odzyskując równowagę, zadała mu kolejny cios trzymaną oburącz gałęzią. Trafiła go w ramię. Odskoczył jak oparzony.

Patrząc na walczącą Sam, Linda przypomniała sobie, co Daniel kiedyś mawiał, gdy był dumny z kogoś z Rodziny. „Trzymałaś się mocno, najdroższa”.

Trzymaj się mocno…

Samantha znowu natarła, biorąc szeroki zamach.

Tym razem jednak Daniel przyjął lepszą pozycję. Udało mu się złapać gałąź lewą ręką. Przez chwilę patrzyli na siebie z odległości jednego metra, połączeni kawałem drewna jak przewodem pod napięciem. Daniel uśmiechnął się ze smutkiem i uniósł broń.

– Nie! – wychrypiała Linda.

Samantha też się uśmiechnęła. Mocno pchnęła go trzymaną w ręku gałęzią i puściła ją. Daniel zrobił krok do tyłu – prosto w przepaść. Stał na skraju urwiska, sześć metrów nad szlakiem krajobrazowym.

Wrzasnął i stoczył się po ostrej ścianie skalnej.

Linda nie była pewna, czy przeżył upadek. Po chwili pomyślała, że chyba tak. Samantha z grymasem spojrzała w dół, a potem pomogła Lindzie wstać.

Szybko, musimy iść. – I poprowadziła ją w głąb gęstego lasu.

Wyczerpana i obolała Samantha McCoy z trudem podtrzymywała słaniającą się Lindę.

Kobieta była blada, choć rana nie krwawiła mocno. Ból musiał być nieznośny, ale przynajmniej mogła iść.

Szept. – Co?

– Myślałam, że mnie zostawiłaś.

– Co ty. Ale miał broń – musiałam go podejść.

– Zabije nas. – Wciąż wydawała się zdziwiona.

– Nie, nie zabije. Nic nie mów. Musimy się ukryć.

– Już nie mogę.

– Zaraz nad brzegiem, na plaży, są jaskinie. Tam się możemy schować. Dopóki nie przyjedzie policja. Kathryn zaraz tu będzie. Uratują nas.

– Nie mogę. To strasznie daleko.

– Wcale nie. Dojdziemy.

Po następnych dwudziestu metrach Sam poczuła, że Linda słabnie.

– Nie, nie… nie mogę. Przepraszam.

Wytężając resztki sił, Sam zdołała przejść z nią jeszcze dziesięć metrów. Ale potem Linda bezwładnie osunęła się na ziemię – w najgorszym miejscu, na polanie widocznej ze wszystkich stron z odległości stu metrów. Sam bała się, że lada chwila pojawi się Pell. I zastrzeli je jak kaczki.

Niedaleko zobaczyła niewielki wąwóz między skałami; byłaby to dobra kryjówka.

Usta Lindy poruszały się, szeptała coś.

– Co?

Nachyliła się. Linda nie mówiła do niej, lecz do Jezusa.

– Wstań, musimy iść dalej.

– Nie, idź sama. Proszę. Naprawdę… Nie jesteś mi nic winna za to, co się stało. Przed chwilą uratowałaś mi życie. Jesteśmy kwita. Wybaczam ci to, co zrobiłaś w Seaside…

– Linda, nie teraz! – krzyknęła Sam.

Ranna usiłowała się podnieść, lecz zaraz opadła na ziemię.

– Nie mogę.

– Musisz.

– Jezus się mną zajmie. Idź sama.

– Wstań!

Linda zamknęła oczy i zaczęła szeptać modlitwę.

– Nie możesz tu umrzeć! Wstawaj!

Wzięła głęboki oddech, kiwnęła głową i z pomocą Sam z trudem dźwignęła się na nogi. Zataczając się, zeszły ze ścieżki i przedzierając się przez zarośla, ruszyły w stronę płytkiego parowu.

Były na wysokim cyplu, około piętnaście metrów nad oceanem. Huk przyboju był niemal nieprzerwany, ogłuszający jak ryk silników odrzutowych.

Oślepił je blask słońca zawieszonego nisko nad horyzontem, oblewając je falą czerwieni. Mrużąc oczy, Sam dojrzała wąwóz, już bardzo niedaleko. Położą się w nim i przykryją gałęźmi i liśćmi.

– Świetnie ci idzie. Jeszcze tylko metr.

Właściwie ponad pięć.

Pokonały kolejne trzy.

Wreszcie dotarły do bezpiecznego azylu. Parów okazał się głębszy, niż Sam przypuszczała, i był doskonałą kryjówką.

Zaczęła ostrożnie prowadzić do niego Lindę.

Nagle rozległ się trzask łamanych zarośli i z lasu wynurzyła się postać, kierując się prosto w ich stronę.

– Nie! – krzyknęła Sam. Puszczając Lindę, która bezwładnie opadła na ziemię, chwyciła niewielki kamień, choć była to żałosna namiastka broni.

Po chwili wybuchnęła histerycznym śmiechem. Kathryn Dance, podchodząc do nich ostrożnie, szepnęła:

– Gdzie on jest?

Czując łomot własnego serca, Sam powiedziała bezgłośnie:

– Nie wiem. – Po czym powtórzyła to na głos. – Zostawiłyśmy go pięćdziesiąt metrów stąd. Jest ranny. Ale widziałam, jak szedł.

– Uzbrojony?

Skinęła głową.

– Ma pistolet. I nóż.

Dance rozejrzała się wokół, mrużąc oczy w promieniach słońca. Następnie obejrzała Lindę.

– Trzeba ją tu położyć. – Wskazała dno parowu. – Na wznak. I przy cisnąć coś do rany.

Razem ułożyły ranną na dnie zagłębienia.

– Zostań z nami, proszę – szepnęła Sam.

– Nie bój się – uspokoiła ją Dance. – Nigdzie się nie wybieram.

Rozdział 55

Winston Kellogg znajdował się w jakimś punkcie na południe od nich. Kiedy opuścili Point Lobos Inn, dotarli do rozwidlenia szlaków krajobrazowych, gdzie urywał się trop śladów stóp i krwi. Ustalili, że Dance pójdzie w prawo, a Kellogg w lewo.

Agentka cicho przedzierała się przez zarośla – trzymając się z dala od szlaku – dopóki nie zauważyła ruchu na skraju klifu. Kiedy rozpoznała kobiety, szybko do nich podeszła. Połączyła się z Kelloggiem przez radio.

– Win, mam Sam i Lindę.

– Gdzie jesteście?

– Około stu metrów od miejsca, gdzie się rozdzieliliśmy. Poszłam prosto na zachód. Jesteśmy prawie na końcu klifu. Mamy obok siebie okrągłą skałę, wysokości mniej więcej pięciu metrów.

– Wiedzą, gdzie jest Pell?

– Był niedaleko. Około pięćdziesięciu metrów stąd, niżej i po naszej lewej. Ciągle jest uzbrojony. W pistolet i nóż.

Nagle zastygła, dostrzegłszy w dole na piasku sylwetkę człowieka.

– Win, gdzie jesteś? Na plaży?

– Nie, na ścieżce. Plaża jest niżej, jakieś sześćdziesiąt, osiemdziesiąt metrów ode mnie.

– Dobra, mam go! Widzisz tę małą wyspę? Tę, na której są foki. I mewy.

– Aha.

– Jest na plaży na wprost wyspy.

– Stąd nie widzę. Ale idę tam.

– Nie, Win. Nie będziesz miał żadnej osłony. Trzeba zaczekać na brygadę.

– Nie mamy czasu. Za dużo razy uciekał. Nie pozwolę, żeby znowu mu się udało.

Postawa rewolwerowca…

Bardzo się tym zaniepokoiła. Uświadomiła sobie, że nie chce, aby Winstonowi Kelloggowi przytrafiło się coś złego. Potem. Co ty na to?

– W każdym razie… uważaj. Straciłam go z oczu. Był na plaży, ale teraz chyba wszedł między skały. Będzie miał tam świetne stanowisko strzeleckie. Może ubezpieczyć wszystkie dojścia.

Dance wstała i przysłaniając oczy, zlustrowała plażę… Gdzie on jest?

Odpowiedź otrzymała sekundę później.

Pocisk trafił w skały obok niej, a po chwili dobiegł huk pistoletu Pella.

Samantha wrzasnęła, a Dance błyskawicznie schroniła się w parowie, kalecząc się o ostre kamienie, wściekła na siebie, że wystawiła się na strzał.

– Kathryn! – krzyknął przez radio Kellogg. – To ty strzeliłaś?

– Nie, to Pell.

– Nicei nie jest?

– Wszystko w porządku.

– Skąd padł strzał?

– Nie widziałam. Chyba od strony skał przy plaży.

– Nie ruszajcie się stamtąd. Już wie, gdzie jesteście.

– Pell zna park? – spytała Dance Samanthę.

– Rodzina często tu przyjeżdżała. Chyba nieźle go zna.

– Win, Pell zna Point Lobos. Możesz wejść prosto w pułapkę. Dla czego nie chcesz zaczekać?

– Chwileczkę – zachrypiał cicho Kellogg. – Chyba coś widzę. Ode zwę się.

– Czekaj, Win. Jesteś tam?

Zmieniła pozycję, oddalając się nieco od skraju klifu, by Pell nie mógł jej zobaczyć. Szybko wyjrzała spomiędzy dwóch skał. Niczego nie zauważyła. Po chwili dostrzegła Winstona Kellogga zmierzającego w stronę plaży. Na tle masywnych skał, sękatych drzew i bezmiaru oceanu wydawał się bardzo kruchy.

Nie… Dance wysłała mu telepatycznie prośbę, aby się zatrzymał, poczekał.

Ale oczywiście szedł dalej. Nieme błaganie pozostało bez odpowiedzi i pomyślała, że byłoby równie nieskuteczne, gdyby on prosił ją o to samo.

Daniel Pell wiedział, że w parku niedługo zjawi się więcej policji. Ale nie tracił pewności siebie. Doskonale znał tę okolicę. Okradł w Point Lobos sporo turystów – wielu z nich przez własną głupotę stało się współsprawcami. Zostawiali cenne rzeczy w samochodach i w miejscach na piknik, nie podejrzewając nawet, że ktoś mógłby wpaść na pomysł, by okraść drugiego człowieka w tak sprzyjającym uduchowieniu otoczeniu.

Spędzał tu z Rodziną dużo czasu, odpoczywając i biwakując w drodze powrotnej z Big Sur, kiedy nie mieli ochoty jechać do Seaside. Znal sekretne szlaki prowadzące do autostrady i do okolicznych rezydencji prywatnych. Zamierzał ukraść następny samochód, ruszyć na wschód bocznymi drogami Doliny Kalifornijskiej, przez Hollister, a potem pojechać na północ.

Na szczyt swojej góry.

Wcześniej musiał się rozprawić ze swoimi prześladowcami. Przypuszczał, że było ich tylko dwóch albo trzech. Nie widział ich wyraźnie. Zapewne wstąpili do domku, zobaczyli martwych gliniarzy, a potem zaczęli pościg na własną rękę. W pobliżu był chyba tylko jeden.

Na chwilę zamknął oczy, próbując opanować ból. Przycisnął dłoń do rany na ramieniu, która otworzyła się podczas upadku z urwiska. Bardziej bolało go ucho od ciosu Samanthy.

Myszka…

Niech to szlag!

Oparł głowę i ramiona o chłodną, wilgotną skałę. Jej dotyk przynosił ulgę w cierpieniu.

Ciekawe, czy wśród prowadzących pościg jest też Kathryn Dance. Podejrzewał, że jeżeli tak, to nie pojawiła się w domku przez przypadek. Musiała się domyślić, że nie zamierzał uciekać na północ, ale chciał przyjechać tutaj.

Tak czy inaczej już niedługo nie będzie dla niego zagrożeniem.

Tylko jak poradzić sobie w tej sytuacji?

Tropiący go gliniarz był coraz bliżej. Do miejsca, w którym Pell się ukrył, prowadziły tylko dwie drogi. Człowiek, który go ścigał, musiałby albo zejść po sześciometrowej ścianie skalnej, odsłaniając się zupełnie przed Pellem stojącym w dole, albo – gdyby wybrał ścieżkę – musiałby skręcić prosto z plaży i też stanowiłby doskonały cel.

Pell wiedział, że ze ścianą skalną poradziłby sobie tylko funkcjonariusz brygady specjalnej, a jego obecni prześladowcy zapewne nie mieli ekwipunku do wspinaczki. Musieli nadejść plażą. Przykucnął za skałami, niewidoczny z góry i od strony plaży, i czekał, aż policjant się zbliży, opierając pistolet o duży kamień.

Nie zamierzał go zabijać. Tylko zranić. Może w kolano. A potem, kiedy gliniarz będzie leżał, Pell chciał go oślepić nożem. Zostawi mu pod ręką radio, żeby mógł wezwać pomoc, krzycząc z bólu i odrywając od pościgu innych policjantów. Wtedy Pell ucieknie do pustej części parku.

Usłyszał, że ktoś się zbliża, starając się stąpać bezszelestnie. Ale Pell miał słuch dzikiego zwierzęcia. Zacisnął dłoń na rękojeści broni.

Stłumił emocje. Zapomniał o Rebecce, Jennie, a nawet o znienawidzonej Kathryn Dance.

Daniel Pell miał pełną kontrolę.

Dance, kryjąc się między gęstymi sosnami, wyjrzała z kolejnego punktu obserwacyjnego na klifie.

Winston Kellogg był już na plaży, blisko miejsca, z którego musiał strzelać do niej Pell. Agent poruszał się wolno, rozglądając się, trzymając broń w obu dłoniach. Spojrzał na skalną ścianę, zastanawiając się prawdopodobnie, czy się na nią wspiąć. Była jednak stroma, a Kellogg miał zwykłe półbuty, zupełnie nienadające się do wspinaczki po śliskim kamieniu. Poza tym schodząc z drugiej strony, z pewnością stanowiłby łatwy cel.

Oglądając się na ścieżkę, chyba dostrzegł ślady na piasku w miejscu, gdzie Dance widziała Pella. Pochylił się i podszedł bliżej. Przystanął przy odsłoniętej skale.

– Co się dzieje? – zapytała Samantha.

Dance pokręciła głową. Spojrzała na Lindę. Kobieta była półprzytomna i jeszcze bledsza. Straciła dużo krwi. Potrzebowała fachowej pomocy.

Dance połączyła się z centralą biura szeryfa, pytając, kiedy zjawi się wsparcie.

– Pierwszy zespół taktyczny za pięć minut, łodzie za piętnaście.

Dance westchnęła. Dlaczego kawaleria tak się grzebie? Podała im przybliżone położenie i wyjaśniła, którędy powinni iść ratownicy, aby pozostać za linią ognia. Dance znów spojrzała w stronę plaży i zobaczyła, jak Winston Kellogg ostrożnie obchodzi skałę, mieniącą się w blasku słońca barwą czerwonego wina. Agent kierował się prosto do miejsca, w którym Pell zniknął przed kilkoma minutami. Minęła długa minuta. Potem druga.

Gdzie on jest? Co się tam… Grzmot eksplozji. Co to, u diabła?

Potem seria strzałów zza zasłony skalnej, krótka pauza, i znów huk broni.

– Co się stało? – zawołała Samantha.

– Nie wiem. – Dance wyciągnęła radio. – Win, Win! Jesteś tam? Odbiór.

Ale usłyszała tylko łoskot wzburzonych fal i przerażony wrzask spłoszonych mew.

Rozdział 56

Kathryn Dance biegła plażą, rujnując swoje ulubione buty Aldo w słonej wodzie.

W ogóle jej to nie obchodziło.

Za jej plecami, na szczycie klifu, ratownicy zabierali Lindę do karetki zaparkowanej w Point Lobos Inn, a Samantha im towarzyszyła. Dance skinęła głową dwóm zastępcom szeryfa, którzy zjawili się tu pierwsi i rozciągali między skałami żółtą taśmę, choć jedynym intruzem, który mógłby wejść na miejsce zdarzenia, była fala przypływu. Agentka przeszła pod taśmą, skręciła i ruszyła do miejsca śmierci.

Zatrzymała się. Potem podeszła do Winstona Kellogga i mocno go objęła. Z wyrazem szoku na twarzy wpatrywał się w spoczywające przed nim ciało Daniela Pella.

Pell leżał na wznak, z uniesionymi, oblepionymi piaskiem kolanami i rozrzuconymi na boki ramionami. Pistolet, który wypadł mu z ręki, leżał obok. Oczy Pella były półotwarte, ale intensywny błękit zasnuła mgła śmierci.

Dance zdała sobie sprawę, że wciąż trzyma dłoń na plecach Kellogga. Opuściła rękę i odsunęła się.

– Co się stało? – spytała.

– Prawie się z nim zderzyłem. Tu się schował. – Wskazał skalną niszę. – Ale zdążyłem go zauważyć. Ukryłem się. Miałem przy sobie granat błyskowy po akcji w motelu. Rzuciłem go w jego stronę i granat go ogłuszył. Pell zaczął strzelać. Na szczęście miałem słońce za plecami. Chyba go oślepiło. No i… – Wzruszył ramionami.

– Jesteś cały?

– Jasne. Trochę się podrapałem o skały. Nie jestem przyzwyczajony do wspinaczki górskiej.

Zadzwoni! jej telefon. Odebrała, zerkając na wyświetlacz. To był TJ.

– Linda powinna z tego wyjść. Straciła trochę krwi, ale kula minęła ważne organy. A Samantha nie jest poważnie ranna.

– Samantha? – Dance nie zauważyła u niej żadnych obrażeń. – Co jej się stało?

– Parę siniaków i zadrapań. Stoczyła walkę bokserską z denatem, za nim został denatem, rzecz jasna. Trocheja boli, ale do wesela się zagoi.

Walczyła z Pellem? Myszka…

Pojawiła się ekipa kryminalistyczna z biura szeryfa i zaczęła zabezpieczać ślady. Dance zauważyła, że nie ma z nimi Michaela O’Neila. Jeden z funkcjonariuszy powiedział do Kellogga:

– Gratulacje. – Wskazał głową ciało.

Agent uśmiechnął się powściągliwie.

Znawcy mowy ciała wiedzą, że uśmiech jest najtrudniejszym do zinterpretowania wyrazem ludzkiej twarzy. Zmarszczenie brwi, szeroko otwarte ze zdumienia oczy czy uwodzicielskie spojrzenie znaczą tylko jedno. Natomiast uśmiech może sygnalizować nienawiść, obojętność, rozradowanie albo miłość.

Dance nie była pewna, co oznaczał ten uśmiech. Zauważyła jednak, że ułamek sekundy później, gdy Kellogg popatrzył na człowieka, którego właśnie zabił, uśmiech zniknął, jak gdyby nigdy nie pojawił się na jego twarzy.

Kathryn Dance i Samantha McCoy wstąpiły do szpitala Monterey Bay odwiedzić Lindę Whitfield, która była przytomna i miała się całkiem nieźle. Musiała spędzić w szpitalu noc, ale lekarze twierdzili, że nazajutrz będzie mogła wrócić do domu.

Rey Carraneo odwiózł Samanthę do Point Lobos Inn, gdzie postanowiła przenocować przed powrotem do domu. Dance zaprosiła ją na kolację, ale Samantha odrzekła, że chce się „wyciszyć”.

Któż mógł się temu dziwić?

Po wyjściu ze szpitala Dance wróciła do CBI, gdzie zobaczyła Theresę Croyton Bolling z ciotką, które stały przy swoim samochodzie, najwidoczniej czekając na jej powrót, by się pożegnać. Dziewczyna rozpromieniła się na widok Dance. Przywitały się serdecznie.

– Już wiemy – powiedziała bez uśmiechu ciotka. – Nie żyje? – Jak gdyby potrzebowała dodatkowego potwierdzenia.

– Zgadza się.

Opowiedziała im o zdarzeniu w Point Lobos. Ciotka wyglądała na zniecierpliwioną, lecz Theresa chciała poznać każdy szczegół. Dance nie pominęła żadnego.

Theresa kiwała głową, przyjmując wiadomość o śmierci Pella dość obojętnie.

– Nie wiem, jak ci dziękować – powiedziała agentka. – Uratowałaś ludziom życie.

W rozmowie nie pojawił się temat symulowanej przez Theresę choroby w dniu, w którym zamordowano jej rodzinę. Dance przypuszczała, że to na zawsze pozostanie ich wspólną tajemnicą. Czemu nie? Czasem wyznanie prawdy jednej osobie działa równie oczyszczająco jak wyznanie jej całemu światu.

– Wracacie dzisiaj do domu?

– Tak – odparła dziewczyna, spoglądając na ciotkę. – Ale po drodze jeszcze się gdzieś zatrzymamy.

Na kolację w restauracji rybnej, na zakupy w uroczych sklepikach w Los Gatos? – pomyślała Dance.

– Chcę zobaczyć swój dom. Dawny dom.

Gdzie zginęli jej rodzice i rodzeństwo.

– Mamy się spotkać z panem Walkerem. Rozmawiał z rodziną, która tam teraz mieszka, i zgodzili się, żebym zobaczyła dom.

– On to zaproponował? – Dance była gotowa ująć się za dziewczyną i stanąć na przeszkodzie pomysłowi Walkera, który natychmiast musiał by się z niego wycofać.

– Nie, to ja – powiedziała Theresa. – Chcę go zobaczyć. Pan Walker przyjedzie do Napa i przeprowadzi ze mną wywiad. Do swojej książki. „Śpiącej laleczki”. Taki ma być tytuł. To nie dziwne, że napisze o mnie książkę?

Mary Bolling milczała, choć język jej ciała – lekko uniesione ramiona i nieznacznie zaciśnięte szczęki – powiedziały Dance, że kobieta nie pochwala planu siostrzenicy i że zdążyły się już o to pokłócić.

Jak często po ważnych wydarzeniach w życiu – takich jak zjazd Rodziny czy wyprawa Theresy, która chciała pomóc w schwytaniu mordercy swojej rodziny – doszukujemy się istotnych zmian w ich uczestnikach. Ale rzadko do nich dochodzi i Dance nie sądziła, by zaszły w tym przypadku. Miała przed sobą te same osoby co przedtem: opiekuńczą kobietę w średnim wieku, może niezbyt bystrą, ale umiejącą sprostać obowiązkom przybranej matki, oraz typową, zbuntowaną nastolatkę, która pod wpływem impulsu dokonała odważnego czynu. Posprzeczały się, jak mają spędzić resztę wieczoru i tym razem dziewczyna wygrała, choć niewątpliwie za cenę pewnych ustępstw.

Być może sam fakt, że doszło między nimi do sporu, który udało im się rozstrzygnąć, był krokiem naprzód. Dance przypuszczała, że właśnie tak zmieniają się ludzie: stopniowo.

Uściskała Theresę, podała rękę jej ciotce i życzyła im bezpiecznej podróży.

Pięć minut później Dance znalazła się w Babskim Skrzydle centrali CBI i przyjmowała z rąk Maryellen Kresbach kubek kawy oraz – wyjątkowo – owsiane ciasteczko.

Gdy weszła do gabinetu, zrzuciła zniszczone aldo i znalazła w szafie nową parę: sandałki Joan and David. Przeciągnęła się i usiadła, popijając mocną kawę i przetrząsając biurko w poszukiwaniu resztki opakowania czekoladek M &M, które ukryła tu przed dwoma dniami. Zjadła je szybko, znów się przeciągnęła i z przyjemnością spojrzała na zdjęcia swoich dzieci.

I zdjęcie męża.

Jak wspaniale byłoby się położyć przy nim dziś wieczorem i porozmawiać o sprawie Pella.

Ach, Bill…

Zadzwonił telefon.

Zerknąwszy na ekran, odetchnęła z ulgą, a serce lekko jej podskoczyło.

– Cześć – powiedziała do Michaela O’Neila.

– Serwus. Właśnie się dowiedziałem. Nic ci się nie stało? Podobno doszło do wymiany ognia.

– Pell posłał kulkę obok mnie. To wszystko.

Co z Lindą?

Dance przekazała mu szczegóły.

– A Rebecca?

– Na OIOM-ie. Będzie żyć. Ale nieprędko wyjdzie na wolność.

Detektyw z kolei opowiedział jej o fałszywym alarmie z powodu kradzieży samochodu – ulubionym sposobie Pella na mylenie tropów policji. Pell zmusił kierowcę nissana infiniti, aby zgłosił własne morderstwo i kradzież auta. Potem mężczyzna pojechał do domu, wstawił wóz do garażu i siedział w ciemnym pokoju, dopóki nie usłyszał wiadomości o śmierci Pella.

O’Neil dodał, że przesłał jej raporty z analizy śladów z Butterfly Inn, gdzie Pell i Jennie zatrzymali się po ucieczce z Sea View, oraz z Point Lobos.

Ucieszyła się, słysząc jego głos. Ale coś było nie tak. Nadal mówił rzeczowym, oficjalnym tonem. Nie był zły, lecz nie sprawiał wrażenia zadowolonego, że z nią rozmawia. Uważała, że jego poprzednie uwagi na temat Kellogga były niestosowne, ale mimo że nie domagała się od niego przeprosin, pragnęła, by wzburzone morze między nimi już się uspokoiło.

– A co u ciebie? – zapytała. Niektórym trzeba dać ostrogę.

– W porządku – odparł.

Znów te przeklęte dwa słowa, które mogą oznaczać wszystko, od „wspaniale” po „nienawidzę cię”.

Zaproponowała, żeby wpadł wieczorem na Taras.

– Przepraszam, nie mogę. Mamy z Annę inne plany.

Ach, plany.

To też jedno z tych słów.

– Będę kończyć. Chciałem ci tylko powiedzieć o tym kierowcy.

– Jasne, trzymaj się.

Trzask…

Dance skrzywiła się i wróciła do dokumentów.

Dziesięć minut później w drzwiach ukazała się głowa Winstona Kellogga. Gestem zaprosiła go do środka i agent ciężko opadł na krzesło. Nie przebrał się jeszcze; na ubraniu wciąż miał błoto i piasek. Zobaczył jej poplamione solą buty stojące przy drzwiach i pokazał swoje. Roześmiał się, wskazując kilkanaście par w szafie.

– Pewnie nic tu dla siebie nie znajdę.

– Przykro mi – odparła z kamienną twarzą. – Mam tylko numer sześć.

– Szkoda, te żółtozielone nawet mi się podobają.

Zaczęli rozmawiać o protokołach, które należało uzupełnić, i o komisji kontrolnej, która będzie musiała zbadać przebieg strzelaniny i napisać raport. Zastanawiając się, jak długo agent zostanie na półwyspie, Dance doszła do wniosku, że bez względu na to, czy ją gdzieś zaprosi, czy nie, będzie musiał spędzić tu co najmniej cztery lub pięć dni; tyle czasu potrzebowała komisja, aby się zebrać, wysłuchać zeznań i napisać raport.

Potem. Co ty na to?…

Podobnie jak wcześniej Dance, Kellogg także się przeciągnął. Przez jego twarz przemknął ledwie dostrzegalny wyraz niepokoju. Na pewno przyczyną była strzelanina. Dance jeszcze nigdy nie strzeliła do podejrzanego, a tym bardziej nikogo nie zabiła. Odgrywała kluczową rolę w tropieniu niebezpiecznych przestępców, z których część ginęła podczas zatrzymania, część trafiała do cel śmierci. Ale to było co innego niż wycelowanie do kogoś z broni i zakończenie jego życia.

A Kellogg zrobił to dwa razy, w stosunkowo krótkim czasie.

– Co masz teraz w planach? – zapytała.

– Mam prowadzić seminarium w Waszyngtonie na temat fundamentalizmu religijnego – ma sporo wspólnego z mentalnością sekt. A potem biorę wolne. Oczywiście jeżeli świat będzie skłonny do współpracy. – Zgarbił się i przymknął oczy.

W poplamionych spodniach, z tą opadającą na czoło grzywką i delikatnym zarostem wygląda naprawdę pociągająco, pomyślała Dance.

– Przepraszam – powiedział, otwierając oczy i śmiejąc się. – Chyba nie wypada zasypiać w gabinetach kolegów. – Uśmiech wydawał się szczery, a po wcześniejszym niepokoju nie było już śladu.

– Ach, jeszcze jedno. Dzisiaj muszę odwalić papierkową robotę, ale jutro mogę chyba liczyć na przyjęcie tamtej propozycji kolacji? Już jest „potem”, pamiętasz?

Zawahała się. Znasz strategię przesłuchania, pomyślała: przewiduj każde pytanie przesłuchującego i miej w zanadrzu odpowiedź. Ale mimo że właśnie o tym myślała, dała się zaskoczyć. No więc jak brzmi odpowiedź?, spytała samą siebie.

– Jutro? – powtórzył nieśmiało. Dziwne jak na człowieka, który właśnie wykończył jednego z najgorszych bandytów w historii okręgu Monterey.

Grasz na zwłokę, powiedziała sobie. Jej wzrok przesunął się po zdjęciach dzieci, psów, nieżyjącego męża. Pomyślała o Wesie.

– Jutro byłoby wspaniale.

Rozdział 57

Już po wszystkim – powiedziała cicho do matki. – Słyszałam. Michael mówił nam w CBI.

Były w domu jej rodziców w Carmel. Rodzina wróciła już z fortecy biura śledczego.

– Banda też wie?

Miała na myśli dzieci.

– Owinęłam to trochę w bawełnę. Powiedziałam coś w rodzaju, mama będzie dzisiaj w domu o przyzwoitej godzinie, bo wiecie, ta głupia sprawa nareszcie się skończyła, już mają tego bandytę, szczegółów nie znam. Mags w ogóle nie słuchała – przygotowuje nową piosenkę na obóz muzyczny. Wes od razu klapnął przed telewizorem, ale kazałam Stu wyciągnąć go na ping-ponga. Chyba zapomniał o całej historii. Ale słowem kluczowym pozostaje „chyba”.

Dance zdradziła kiedyś rodzicom, że chce ograniczyć do minimum kontakt Wesa z wiadomościami o śmierci i przemocy, zwłaszcza związanymi z jej pracą, dopóki nie upłynie więcej czasu od straty ojca.

– Będę miała go na oku. I dziękuję. – Otworzyła piwo Anchor Steam i rozlała do dwóch szklanek. Jedną podała matce.

Edie pociągnęła łyk i, marszcząc brwi, zapytała:

– Kiedy znaleźliście Pella?

Dance podała jej przybliżoną godzinę.

– Dlaczego pytasz?

Zerkając na zegar, jej matka odrzekła:

– Byłam pewna, że koło czwartej czy wpół do piątej słyszałam kogoś w ogrodzie. Z początku to zlekceważyłam, ale potem zaczęłam się bać, że może Pell dowiedział się, gdzie mieszkamy. I chce wyrównać rachunki czy coś takiego. Trochę mnie strach obleciał. Mimo że przed domem stał radiowóz.

Pell oczywiście nie zawahałby się ani przez chwilę, gdyby miał ich skrzywdzić – prawdopodobnie nawet to planował – ale nie zgadzał się czas. O tej godzinie Pell był już w domu Mortona Walkera albo w drodze do niego.

– To prawdopodobnie nie był on.

– Pewnie kot. Albo pies Perkinsów. Muszą się wreszcie nauczyć go zamykać. Porozmawiam z nimi.

Wiedziała, że matka na pewno to zrobi.

Dance zapędziła dzieci do nissana pathfindera, gdzie czekały psy. Uściskała ojca i umówili się, że w niedzielę wieczorem zawiezie rodziców na przyjęcie urodzinowe w Klubie Morskim. Dance została wyznaczona na kierowcę, aby Edie i Stu mogli się dobrze bawić i wypić tyle szampana i pinot noir, ile zechcą. Zastanawiała się, czy nie zaprosić Winstona Kellogga, uznała jednak, że z tym poczeka. Przekona się, jak przebiegnie jutrzejsza randka „potem”.

Myśląc o kolacji, nie potrafiła wykrzesać z siebie ani odrobiny zapału do gotowania.

– Co byście powiedzieli na naleśniki w Bayside?

– Hurra! – wykrzyknęła Maggie. I zaczęła się głośno zastanawiać, ja ki syrop zamówi. Wes też był zadowolony, choć wyrażał to w bardziej umiarkowany sposób.

Kiedy znaleźli się w restauracji i usiedli przy stoliku, przypomniała synowi, że w tym tygodniu do niego należy wybór zajęcia na niedzielne popołudnie przed urodzinami dziadka.

– Jakie mamy plany? Kino? Wycieczka?

– Jeszcze nie wiem. – Wes długo studiował menu. Maggie chciała za mówić naleśniki na wynos dla psów. Dance wyjaśniła, że nie przyszli tu świętować spotkania ze swoimi pupilami, ale po prostu dlatego, że nie miała ochoty gotować.

Gdy na stole pojawiły się duże, parujące talerze, Wes zapytał:

– Słyszałaś o tej imprezie festiwalowej? O łodziach?

– Łodziach?

– Dziadek mówił, że na zatoce ma być parada łodzi i koncert. Na Cannery Row.

Dance przypomniała sobie coś o festiwalu Johna Steinbecka.

– W niedzielę? Tam chcesz iść?

– Nie, jutro odrzekł Wes. – Byłoby fajnie. Możemy?

Dance roześmiała się w duchu. Chłopiec nie mógł wiedzieć o jutrzejszej kolacji z Kelloggiem. A może wiedział? W sprawach dzieci Dance kierowała się intuicją; dlaczego to nie mogło działać w drugą stronę?

Oblała naleśniki syropem, pozwalając sobie na kawałek masła. Zwlekała z odpowiedzią.

– Jutro? Niech się zastanowię.

Widząc pochmurną minę Wesa, miała ochotę zadzwonić do Kellogga i odłożyć lub nawet odwołać kolację.

Czasem tak jest po prostu łatwiej…

Powstrzymała Maggie przed zatopieniem naleśników w przerażającej ilości syropu borówkowego i truskawkowego, po czym spojrzała na Wesa i pod wpływem impulsu powiedziała:

– Och, przypomniałam sobie, kochanie. Nie mogę. Mam już inne plany.

– Ale jestem pewna, że dziadek chętnie z wami pójdzie.

– Co chcesz robić? Spotkać się z Connie? Albo Martine? Może też będą chciały pójść. Moglibyśmy iść wszyscy. I zabrać bliźniaki.

– Tak, mamo, bliźniaki! – podchwyciła Maggie.

Dance wciąż się zastanawiała. Przypomniała sobie słowa terapeutki.

Kathryn, nie możesz przykładać wagi do tego, co mówi. Rodzice często uważają, że dzieci wysuwają uzasadnione zastrzeżenia wobec potencjalnych kandydatów na ojczyma czy macochę, a nawet osób, którymi matka czy ojciec interesują się tylko przelotnie. Nie możesz myśleć w ten sposób. Niepokoi go sam fakt, który w jego oczach jest zdradą pamięci ojca. Ale to nie ma nic wspólnego z osobą twojego partnera.

Podjęła decyzję.

– Nie. Idę na kolację z człowiekiem, z którym pracuję.

– Z agentem Kelloggiem – wypalił chłopiec.

– Zgadza się. Niedługo musi wracać do Waszyngtonu i chciałam mu podziękować za wszystko, co dla nas zrobił.

Poczuła się głupio, uznając, że niepotrzebnie daje do zrozumienia, iż Kellogg na dłuższą metę nie stanowi zagrożenia, ponieważ daleko mieszka. (Czuły jak radar umysł Wesa mógł też wyciągnąć pochopny wniosek, że Dance już snuje plany oderwania ich od rodziny i przyjaciół na półwyspie i przeprowadzki do stolicy).

Aha – rzekł chłopiec, krojąc naleśniki i żując je w zamyśleniu. Dance traktowała jego apetyt jak barometr nastroju.

Hej, synu, o co chodzi?

O nic.

– Dziadek bardzo chętnie pójdzie obejrzeć z tobą lodzie.

Jasne.

Znów pod wpływem impulsu zapytała:

– Nie lubisz Winstona?

– Jest w porządku.

– Możesz mi powiedzieć. – Dance także traciła zainteresowanie jedzeniem.

– Nie wiem… nie jest taki jak Michael.

– Rzeczywiście, nie jest. Ale niewielu ludzi przypomina Michaela. – Drogiego przyjaciela, który akurat nie odpowiada na moje telefony. – Co nie znaczy, że nie mogę iść z nim na kolację, prawda?

– Chyba tak.

Jedli przez kilka minut. Wreszcie Wes wyrzucił z siebie:

– Maggie też go nie lubi.

– Wcale tak nie mówiłam! Nie mów rzeczy, których nie mówiłam.

– Mówiłaś. Powiedziałaś, że ma duży brzuch.

– Nieprawda. – Ale jej rumieniec świadczył, że to prawda.

Dance uśmiechnęła się i odłożyła widelec.

– Słuchajcie. To, że z kimś pójdę na kolację, a nawet do kina, niczego nie zmieni. Nie zmieni naszego życia, naszego domu, psów. Niczego. Obiecuję. Jasne?

– Jasne – odrzekł Wes. Odpowiedź była odruchowa, choć nie wyglądał na zupełnie nieprzekonanego.

Teraz z kolei zmartwiła się Maggie.

– To już nigdy nie wyjdziesz za mąż?

– Mags, skąd to pytanie?

– Tylko się zastanawiam.

– Nawet sobie nie wyobrażam, że mogłabym jeszcze raz wyjść za mąż.

– Ale nie powiedziałaś nie – mruknął Wes.

Dance roześmiała się, słysząc ripostę godną mistrza przesłuchań.

– Tak brzmi moja odpowiedź. Nawet sobie nie wyobrażam.

– Chcę być drużbą – oznajmiła Maggie.

Druhną – poprawiła Dance. – Ale nie zawracajmy sobie głowy głupstwami. Trzeba spałaszować naleśniki, wypić mrożoną herbatę i ułożyć plany na niedzielę. Musisz się nad nimi zastanowić.

– Zastanowię się. – Wes chyba się uspokoił.

Dance dokończyła kolację, czując rozpierającą ją radość z powodu zwycięstwa: była szczera wobec syna i otrzymała zgodę na randkę. Dziwne, ale ten mały krok znacznie złagodził okropności wydarzeń minionego dnia.

Nieoczekiwanie uległa prośbom Maggie i zamówiła po naleśniku z kiełbaską dla psów, bez syropu. Dziewczynka podała jedzenie z tyłu samochodu. Dylan, owczarek niemiecki, kilkoma kłapnięciami pożarł swoją porcję, a dystyngowana Patsy skubała kiełbaskę z namaszczeniem, po czym schowała naleśnik w niedostępnym miejscu między siedzeniami samochodu, zostawiając go na czarną godzinę.

W domu Dance poświęciła kilka godzin na obowiązki oraz odbieranie telefonów: rozmawiała między innymi z Mortonem Walkerem, który jeszcze raz dziękował jej za to, co zrobiła dla jego rodziny.

Winston Kellogg nie dzwonił i była to dobra wiadomość (oznaczało to, że wciąż są umówieni).

Michael O’Neil też nie dzwonił i była to gorsza wiadomość.

Stan Rebecki Sheffield, która przeszła poważną operację, był stabilny. Miała zostać w szpitalu pod strażą na sześć czy siedem dni. Konieczne były kolejne operacje.

Dance porozmawiała z Martine Christensen o stronie internetowej American Tunes i załatwiwszy sprawy służbowe, mogła pomyśleć o deserze: po słodkiej kolacji rozsądnym wyborem wydawał się popcorn. Dance znalazła film z Wallace’em i Gromitem, przewinęła taśmę i w ostatniej chwili uratowała ziarna kukurydzy przed katastrofą w kuchence mikrofalowe, zanim torebka stanęła w ogniu jak w zeszłym tygodniu.

Właśnie wsypywała popcorn do miski, gdy znów zadzwonił telefon.

– Mamo, umieram z głodu – oznajmił zniecierpliwiony Wes.

Uwielbiała ten ton. Oznaczał, że chłopiec otrząsnął się już ze złego nastroju.

To TJ powiedziała, patrząc na wyświetlacz komórki.

– Pozdrów – odrzekł chłopiec, wsypując do ust garść prażonej kukurydzy.

– Wes pozdrawia.

– Nawzajem. Aha, powiedz mu, że dostałem się na ósmy poziom w „Zargu”.

– To dobrze?

– Jeszcze jak!

Dance przekazała wiadomość Wesowi, którego oczy rozbłysły.

– Ósmy? Niemożliwe!

– Jest pod wrażeniem. Mów, o co chodzi.

– Kto przejmuje interes?

– Interes?

– Dowody, raporty, e-maile i tak dalej. Cały majdan, pamiętasz?

Pytał, kto napisze raport zamknięcia sprawy. W tym wypadku zapowiadał się opasły dokument, zważywszy na liczbę przestępstw i masę papierów związanych ze współpracą między instytucjami. Sprawę prowadziła Dance i sporządzenie protokołu leżało w gestii CBI.

– Ja. Właściwie powinnam powiedzieć „my”.

– Wolałem pierwszą odpowiedź, szefowo. A, przy okazji, pamiętasz „Nimue”?

Tajemnicze słowo…

– Pamiętam, i co?

– Właśnie znalazłem jeszcze jedno znaczenie. Chcesz, żebym to sprawdził?

– Chyba tak będzie lepiej. Chcę postawić kropki nad każdym i, że się tak wyrażę.

– Możemy się umówić na jutro? Mam dzisiaj małe spotkanko, nic wielkiego, ale Lucretia może się okazać kobietą moich marzeń.

– Chodzisz z dziewczyną o imieniu Lucretia? Może powinieneś się przygotować… Wiesz co? Przywieź mi cały majdan. I to, co masz o „Nimue”. Sama się do tego zabiorę.

– Szefowo, jesteś aniołem. Czuj się zaproszona na wesele.

Загрузка...