ROZDZIAŁ 9

Zbójca nie umiał później pojąć, co go właściwie podkusiło, by zajrzeć jadziołkowi w ślepia. Wiedział przecież, że bestia tylko jedną parą oczu spogląda na boży świat, drugą zaś przydano jej na zatracenie rodzaju ludzkiego. Mimo to spojrzał, nie mógł się powstrzymać.

A potem coś mu chrupnęło we łbie, jakby kości rozstępowały się pod ciosem. Język skołowaciał i bezwładnie wypadł z ust, paznokcie zaczęły drzeć murawę. Słyszał własny nieartykułowany wrzask, lecz dobiegał on z niezmiernej odległości, aż wreszcie ucichł bez śladu, a w umyśle Twardokęska coś rozgorzało jak płomień. Nie, nie strach, lecz ślepa, zwierzęca wściekłość – na durnego księcia, że śmiał się wymknąć skalniakowi, na równie durną Szarkę, co poważyła się na tę bezsensowną walkę, na kapłanów, którzy wygnali zbója z Traganki, ograbiwszy wprzódy z dobytku, wreszcie na własnych kamratów, bo ścigali go uporczywie na sam skraj Gór Żmijowych, zmuszając, by zapuścił się w obce strony, gdzie czyhała nań zguba. Złość aż w nim buzowała. Gdyby mógł, rzuciłby się wrogom do gardła choćby z pazurami, rwał ich ciała na strzępy i chłeptał ciepłą krew z gardła.

Poczuł na języku metaliczny smak posoki i ostatnie trzeźwe myśli znikły wobec nieprzepartego pragnienia mordu. A ślepia jadziołka tkwiły tuż przed nim, olbrzymie i głębokie jak studnie. Nie spostrzegł wcale, jak zanurzył się w nie bez reszty.


* * *

Ocknął się tui przed świtem, w szarej godzinie, kiedy promienie słońca nie padły jeszcze na skały i nocny ziąb przenikał wszystkie mięśnie. Ledwo mógł się poruszyć, ale był silny, najsilniejszy z miotu, i bardzo pragnął żyć. Na oślep wyciągnął więc głowę i uderzył dziobem, wciąż miękkim i wilgotnym od śluzu, w skorupę. Nie ustąpiła od razu, a przy każdym ciosie głód w jego trzewiach narastał, sprawiając, że wił się i krzyczał bezgłośnie z bólu. Wreszcie wydostał się na zewnątrz i rozwarł oczy.

Miał szczęście, matki nie było w pobliżu. Owszem, wybudowała gniazdo na skalnej iglicy, gdzie nie mógł się wspiąć żaden z pustynnych drapieżników, zniosła jaja i ogrzewała je własnym ciałem przez kilka tygodni. Lecz teraz, kiedy młode się wykluło, zobaczyłaby w nim nie potomka, tylko innego jadziołka, który nieopatrznie zapuścił się do jej siedziby, i walczyłaby do upadłego, aby go pokonać. Taka była natura jego pobratymców. Kiedy nadchodziła ich pora, parzyły się pospiesznie na rozgrzanych słońcem skałach. Poza tym jednak nienawidziły własnego gatunku równie mocno, jak reszty świata.

Zimny wicher osuszał mu pióra i wysączał Z ciała resztki sil. Potrzebował pokarmu. Już teraz, zanim rozprostuje skrzydła i wzbije się do pierwszego w życiu lotu. Inaczej nie ucieknie z gniazda przed powrotem matki, ona zaś pożre go bez najmniejszego wahania; długie tygodnie czuwania nad jajami nie natchnęły jej łagodnością. Prędko rozłupał skorupę najbliższego jaja. Pisklę zasyczało słabo, kiedy opadł na nie zakrzywiony dziób brata, lecz wkrótce kwilenie umilkło, ajadziołek uderzał raz po raz, wyrywał kawały mięsa i pochłaniał je łapczywie. Skończył dopiero wtedy, gdy nie pozostało już nic prócz pogruchotanych resztek jaj, strzępów piór, wciąż posklejanych śluzem, i krwi.

Przechylił głowę na bok i przez chwilę przyglądał się światu, wczepiony pazurami w skraj gniazda. Słońce już wstawało i ostry blask nieprzyjemnie raził w oczy. Rozłożył skrzydła i rzucił się w dół, a powietrze pochwyciło go i uniosło naprzód. Nadał był głodny. Długo krążył ponad czerwonawymi, spalonymi słońcem skałami, wypatrując zdobyczy, ałe zdołał pochwycić jedynie kilka jaszczurek i węża, który wylegiwał się na nagrzanym kamieniu. Ich krew pobudziła go do dalszego lotu, lecz nie na długo. Potrzebował więcej – słodkiej krwi, drgającego mięsa i jeszcze czegoś, choć nie do końca pojmował, co to jest.

Upał się wzmagał, on zaś leciał wciąż dalej, gnany pragnieniem, które wykręcało mu trzewia. Rozgrzane powietrze zaciskało się wokół niego jak niewidzialna sieć. Rozpaczliwie młócił skrzydłami, lecz czasami zdawało mu się, że wcale nie posuwa się w przód, nieodwracalnie uwięziony pomiędzy bezlitosnym ślepiem słońca i rdzawymi skałami. Jego lot stopniowo tracił płynność, skrzydła słabły, a z dzioba dobywało się chrapliwe skrzeczenie. Wtedy właśnie ujrzał rzeczy.

Ich jasne ciała odcinały się mocno od spalonej ziemi. Niektóre leżały w skąpym cieniu głazów, inne skubały liście kolczastych, karłowatych krzewów. Kiedy spadał ku nim z wysokiego nieba – jak kropla oliwy, ze złożonymi skrzydłami i wysuniętym ostrym dziobem – ich krew śpiewała do niego słodko, zachęcająco. Rozerwał gardło pierwszej, zanim inne spostrzegły jego obecność i z meczeniem rzuciły się do ucieczki. Teraz nie zaprzątał sobie nimi głowy. Chłeptał gorącą posokę, czując, jak opuszcza go otępienie. Wzrok wyostrzał się, a mięśnie odzyskiwały siłę. Dopiero w tej chwili zauważył, że słońce chyliło się już nad krawędzią gór. Leciał cały dzień, a teraz musiał przetrwać noc, pierwszą poza gniazdem.

Kiedy rozłożył skrzydła, ich cień sięgał dwakroć dalej niż jeszcze tego ranka. Jak wszyscy z jego gatunku, przez kilka dni po przebudzeniu rósł i gwałtownie przybierał na wadze. Pióra na skrzydłach i na ogonie się wydłużyły, a na ich końcach pojawiły się zawiązki haczyków. Gdy stroszył je i wygładzał dziobem, wyczuwał posmak jadu, jednak ciągłe bardzo słaby i ulotny. Druga para oczu nabrzmiewała mu pod powiekami, nadal sklejonymi. Nie mógł jeszcze polować w sposób, do którego go stworzono. A potrzebował krwi. Wciąż więcej krwi.

Znów wzbił się w powietrze, ociężały nieco i rozleniwiony od żeru. Musiał jednak ponownie zabić, aby w pełni nasycić głód przed nocą. Odszukanie rzeczy nie sprawiło mu zbyt wiele trudu. Przerażone pierzchły na wszystkie strony, lecz zaraz zbiegły się nieopodal uschłego drzewa. Jadziołek wybrał jedną z nich, dorodnego, młodego samca o czarnobiałej sierści i skręconych rogach, po czym szarpał mu gardło tak prędko, że ten nie zdołał się nawet poruszyć. Reszta stada przez chwilę tępo obserwowała mord, po czym zerwała się w popłochu. Jadziołek nie ścigał ich. Wiedział, że nie odbiegną daleko. Były zbyt głupie i słabe, by się przed nim ukryć, chociaż druga para jego oczu wciąż pozostawała uśpiona. Dzięki temu przetrwa. Będą go karmić i wzmacniać, póki przemiana nie dobiegnie kresu. Bo wykłucie się z jaja i opuszczenie gniazda stanowiło jedynie początek podróży. Wiedział to na pewno.

Nażarty i zadowolony, stracił czujność i nieomal przeoczył rzecz, która zakradła się ku niemu od strony uschniętego drzewa. Odskoczył, o włos unikając ciosu ciężką, drewnianą łaską, i ze wściekłym wizgiem wzbił się w powietrze. Zdumiał się. Rzecz należała do innego rodzaju niż zamordowany samiec, ale – co dziwniejsze – wciąż nacierała na niego z uniesionym drągiem. Poruszała się bardzo szybko, musiał to przyznać. Uderzył, sięgając zakrzywionymi szponami ku jej oczom, a ona odwinęła się tak zwinnie, że nie zdążył zmienić toru lotu. Co gorsza, tym razem naprawdę dosięgnęła go kijem.

Cios okazał się tak silny, że przekoziołkował w powietrzu i, zamroczony, prawie spadł na ziemię. Zaraz umknął wyżej, ale jedno skrzydło i bok pulsowały przejmującym bólem. Odczucie było tak nieoczekiwane, tak urągliwe, że ogarnęła go furia, jakiej jeszcze nie doświadczył. Uniósł się aż ku czerwonemu słońcu i krzyknął przeraźliwie, głosząc swą wściekłość i zaskoczenie. Nie zamierzał uciekać. Bynajmniej. Nie wiedział nawet, że mógłby się cofnąć, a złość jedynie zwiększała jego łaknienie.

Krążył nad uschniętym pniem, wyczekując sposobnej chwili, by ponownie uderzyć, a rzecz śledziła go niecierpliwie. W pewnej chwili ich wzrok się spotkał. W umyśle jadziołka wybuchnął ból tak dotkliwy, że zaparło mu dech. Jak przez mgłę widział, że rzecz wypuściła drąg i opadła na skały. Jęcząc, usiłowała przesłonić oczy rękami, ale było już za późno. Druga para jadziołkowych ślepi rozwarła się z wysiłkiem i dopiero wtedy zobaczył ją naprawdę wyraźnie.

Jej sny były pełne ognia i krwi.

„Moja, moja, moja!” – zawołał, wciąż schrypnięty od bólu, bo teraz już rozumiał, że to właśnie jej potrzebował, aby przemiana dobiegła kresu.


* * *

Krzak czarnego bzu rozsiewał w ziemiance wiedźmy przemożną woń kwiatów. Gospodyni nuciła przyjemnym, z lekka chropowatym głosem. Była maleńka, bardzo szczupła i piegowata. Drobne, jasnobrązowe cętki znaczyły całą jej twarz, wychylały się z wycięcia sukni, pokrywały ramiona. Przykucnąwszy pośrodku ziemianki, zagniatała ciasto na kawałku deszczułki. Kosmyki nierównych, spłowiałych włosów raz po raz opadały jej na twarz, utrudniając pracę. Obok na wysypanej świeżymi trocinami polepie stały dwa dzbany, brązowy i niebieski z utrąconym uchem, a nieco dalej legowisko z jodłowych gałęzi pokryte przetartym kocem.

Gwałtownie szarpnięta chmielowa witka opadła jej na ramię i ze ściany zeskoczył kociak. Niewiastka nalała mleka z niebieskiego dzbana. Kot chłeptał łapczywie, rozchlapując je na klepisku, a drobne wiórki drżały mu na wąsach.

Wiedźma tymczasem skończyła ciasto i otrzepała suknię. Rzuciła w palenisko grono czerwonych, zeschniętych nasion. Węgle zaskwierczały, a znad nich podniosły się smużki sinawego dymu o gorzkosłodkim zapachu. Potem utoczyła z ciasta małe kulki, nadziała je na pęk patyków i zatknęła nad ogienkiem. Pomysł wydawał się dobry, lecz podpłomyki smakowały plugawo, zwęglone z wierzchu, surowe w środku. Spośród wielu niezbędnych zajęć gotowanie sprawiało wiedźmie najwięcej kłopotu.

Popijając resztki mleka, usiłowała przypomnieć sobie zapach jęczmiennych placków matki. Mieszkali w zachodnim paśmie Gór Żmijowych, w miejscu zwanym Szczerkotką. Ojciec był owczarzem, zwykłym, ani bogatszym, ani biedniejszym od innych. Miał kilka zagonów, krępą, krótkorogą krowę, stado owiec i oprócz wiedźmy spłodził pięć lat starszą od niej Miłkę i syna, który pełzał jeszcze na czworakach, gdy okolica zwiedziała się o przekleństwie. W Szczerkotce uchodził za człowieka zasobnego i szczęśliwego.

Tylko ja mu się jakoś nie udałam, pomyślała wiedźma.

Na początku wszakże wiodło się jej całkiem nieźle. Miała imię. Miłe imię, powszednie. Jednak sama nie była zwyczajna. Gdy rzeka zalewała pastwiska, zawsze zdążyła przeprowadzić stado wyżej. Jeśli lis grasował po kurnikach, do ich obejścia ani zajrzał. Kiedy gąsienice oblazły kapustę, pojawiały się wszędzie, tylko nie w ich ogrodzie. Jabłonie mieli wolne od parchu, roje pszczół nigdy nie uciekały im w obce sady, a krowa nie zdechła na wzdęcie.

Miłka pierwsza zrozumiała, co się dzieje. Padał grad. Wiedźma stała pośrodku pola, nucąc cicho w lanie młodego owsa, a lodowe krupy starannie omijały ich zagony. Potem odgadła matka. Razu jednego zabrakło drew na opał. Matka podreptała więc do szopy i zobaczyła dziewczynkę rąbiącą pieńki. Bez siekiery. Jednak nic nie powiedziała, a Miłka też trzymała język za zębami. Bały się. Bały się o wiedźmę. Jest bowiem prawo, że ziomkowie mogą ukatrupić wiedźmę nawet wówczas, gdy jest prawowierna i głupia; to prastary, nieodmienny przywilej wiedźmobicia.

Jakiś czas udawało się ukryć przekleństwo, bo mieszkali na uboczu i nieczęsto ktoś do nich zaglądał. Ojciec też przymykał oczy, choć powinien rozprawić się z obmierzłym pomiotem, który kalał jego rodzinę. A wiedźma była mała i chuda, chętniej siedziała w zagrodzie z owcami niż z ludźmi w izbie. Potem wszystko się wydało. Przyszła wiosenna burza, piorun uderzył w dach chaty i słoma zajęła się w jednej chwili. Na nieszczęście stara Cebrzykowa schroniła się u nich przed zawieruchą i widziała, jak płomienie uciekają przed dziecięcą piosnką córek gospodarza.

Rozgadała po wsi i sąsiedzi zjawili się tej samej nocy. Z kosami, nożami, pochodniami. Jednak nie przyszło im do głowy, że wiedźmą jest młodsza córka owczarza, chudy, płowowłosy pokurcz, który niemal nie otwierał gęby, i to Miłkę spalili w domu, który wiedźma ocaliła przed piorunem. A wiedźma była zbyt głupia, aby ją obronić. Z wiedźmami właśnie tak się dzieje. Są za głupie. Ich ciemne, babskie czary wysnute z ziemi, krwi i śliny nadchodzą nieoczekiwanie i znikają bez śladu, kapryśne i zwodnicze, wiedźmy zaś mają zbyt mało rozumu, aby je opanować.

Ojca zadźgali kosą na samym początku. Nawet nie bronił się za bardzo, przekonany, że bogowie karzą go za spłodzenie plugastwa. Matka długo darła się za stodołą. Co było z braciszkiem, wiedźma nie widziała. A kiedy z Miłki została kupa zwęglonych szmat, wieśniacy postanowili uczcić śmierć wiedźmy. Bo zabić przeklętnicę to jest wielkie święto. Zarżnęli owce, rozniecili ognisko pośrodku obejścia, wytoczyli baryłkę śliwowicy. Krowę też zaszlachtowali, chociaż była stara i żylasta, nie do jedzenia.

Tylko z wiedźmą mieli kłopot: była dziewicą, a śmierć dziewicy ściąga gniew Bad Bidmone. Ponieważ jednak w Szczerkotce mieszkali ludzie solidni i skrupulatni, postarali się, żeby już nie była dziewicą.

Kiedy się ocknęła w kręgu pijanych wieśniaków, drewno chaty przestało się żarzyć, jedynie smród spalenizny wisiał w powietrzu. Posiedziała sobie, pogapiła się na pogorzelisko. A potem zapomniała, bo rozum wiedźmy jest jak dziurawe rzeszoto, za lichy, by pamiętać. Uciekła z wioski i uciekała coraz dalej, a z każdym krokiem i z każdym dniem jej pamięć przecierała się jak stare płótno, gubiła nitkę za nitką, aż na koniec nie pozostało zupełnie nic. Nawet swoje imię zapomniała.

Dzisiaj zaś była potwornie zmęczona. O świcie dzieci zdybały ją w pobliżu obory na skraju osady i przez resztę dnia wymykała się bandzie wieśniaków przekonanych, że czarami osusza wymiona ich krów. Kiedy dwa lata temu pojawiła się w okolicy, panowała plamista gorączka i ci sami kmiecie błagali ją o ratunek. Jednakże teraz chcieli tylko, aby wyniosła się jak najszybciej i jak najdalej.

Zazwyczaj tak się działo i nie miała do nikogo żalu. Dawno temu, na samym początku, gdy nie rozumiała jeszcze zbyt dobrze, czym jest, lgnęła do ludzi. Jak inne dziewczęta splatała włosy w warkocze i próbowała ukrywać swą naturę, lecz oszustwo zawsze wychodziło na jaw. Później spotkała Kurdziela, wędrownego kuglarza, o zręcznych palcach i nerwowej twarzy, która nieodmiennie przyciągała uwagę niewiast. Kurdziel zdawał się nie dbać o jej magię i przez jakiś czas włóczyli się razem po skraju Gór Żmijowych. Ubierał ją w bordowe, ciężkie suknie, nauczył pić kwaśne, młode wino i nie wstydzić się rozpuszczonych włosów. Na koniec jednak ukamienowano go przy wejściu do świątyni w nadmorskim miasteczku. Nazwy tego miasteczka też nie zapamiętała.

Z wolna przywykła do swojej doli. Dalej łaziła po Górach Żmijowych, a gdy gościniec brzydł jej ze szczętem, osiadała gdzieś na krótko, póki wieśniacy nie wypędzili jej z kolejnej wioski.

Po Kurdzielu miała jeszcze kilku kochanków, zazwyczaj jednak szybko sprowadzała na nich nieszczęście. Ponadto była bezpłodna, gdyż taką karę nałożyli bogowie na początku świata na te, które ośmielały się parać nieprzystojnym wiedźmim rzemiosłem, i zbyt głupia, by utrzymać przy sobie mężczyznę za przyczyną magii.

O zmierzchu krzak zwykle pachniał najmocniej, dziś zaś księżyc stał w pełni i woń kwiatów rozleniwiała wiedźmę. Ziewnęła, przeciągnęła się, starannie rozważając pokusę kąpieli. Woda w jeziorku nagrzała się za dnia, a wiedźma lubiła leżeć na powierzchni i patrzeć w niebo.

Nagle kot wygiął się w pałąk i fuknął ostrzegawczo. Nie zdążyła jeszcze odwrócić głowy, gdy poczuła gwałtowne, niemal bolesne wezwanie. I nie było ono z rodzaju owych drobnych, codziennych potrzeb, gdy trzeba odczynić kołtun albo uzdrowić bydło. Gdzieś pod księżycem w pełni, na wysokiej górskiej ścieżce wytoczono krew, wystarczająco wiele krwi, by obudzić jej ciemną magię. Wiedźma zadrżała. Skoro krew została już przelana, niełatwo przyjdzie odwrócić bieg przeznaczenia.

Pospiesznie – gdyż nakaz stawał się coraz bardziej naglący – zgarnęła do worka oba dzbany, nóż z ułamanym trzonkiem, glinianą miskę, spódnicę z grubego płótna, koszulę, grzebień, zimowe pończochy i największy skarb, stary mosiężny imbryk. Potem wrzuciła kocię do kaptura i starannie wygasiła ognisko. Wiedziała, że nadchodzi wiedźmi szał, zsyłany przez krew i czerwony księżyc w pełni. I była przerażona. Wcześniej raz zdarzyło się jej coś podobnego, wtedy gdy w nadmorskim miasteczku patrzyła, jak kamienowano Kurdziela. Nie uczyniła nic, by mu pomóc. Lecz następnej nocy podniosła się z posłania, gorzejąc niczym pochodnia, i mknęła przez ulice, niosąc śmierć każdemu, kto stanął jej na drodze – ciemna, niszczycielska magia przelanej krwi i ognia. Gdy szał minął, stała na urwisku i spoglądała na dymiące zgliszcza domów. Zrozumiała wówczas, dlaczego ludzie odpędzają wiedźmy od swych siedzib, a matki na jej widok ze strachem zasłaniają twarze niemowląt.

Wezwanie bezustannie popychało ją naprzód. Oczy rozszerzyły się boleśnie i czuła, że szał ogarnia ją coraz mocniej, wyciskając z głowy resztki przytomnych myśli. Wreszcie zadyszana dotarła wystarczająco daleko od osady i traktu, by nie dostrzegł jej żaden z wieśniaków czy podróżnych. Wyjęła kota z kaptura i przymknęła oczy, aby przygotować się do wiedźmiego biegu, który miał ją przenieść do owego miejsca w górach, gdzie wytoczono krew.

Po policzku spływała jej pojedyncza, zapomniana łza.


* * *

Twardokęsek jęczał. Ślina ściekała mu po brodzie, jak wiejskim głupkom, którzy zwykli przesiadywać we wnękach u wejścia do kościołów. Palce spazmatycznie darły ziemię, aż paznokcie połamały się i starły aż do krwi. Nie wiedział, ile czasu minęło ani gdzie się znajduje, choć w krótkich przebłyskach paniki czuł, że powinien natychmiast zerwać się i jak najszybciej uciekać z tego miejsca, przesyconego wonią krwi i przerażeniem. Mimo to nie mógł odwrócić wzroku od jadziołka, od jego czterech miodowych ślepi. Potwór pożerał mu duszę, krok po kroku prowadząc w głąb koszmaru.


* * *

Ścieżka była wąska i kamienista. Wiła się w dół pomiędzy wielkimi głazami. Jego rzecz szła z wysiłkiem, macając drogę kijem. Powoli wracał jej wzrok i czasami jadziołek widział drożynę jej oczami, zniekształconą i wykrzywioną pod dziwnym kątem. Kiedy w nią spoglądał, rzecz przystawała i ze stłumionym skowytem chwytała się za głowę. Wciąż próbowała walczyć. Chwytała ostre kamienie i ciskała nimi w jadziołka. Unikał ich bez trudu i skrzeczał tylko ostrzegawczo, ałe w istocie jej opór napełniał go zadowoleniem. Była silna i należała tylko do niego. Nie zamierzał zrobić jej krzywdy.

Jej sny wabiły go, krzyczały zachęcająco, wzbudzając w nim pragnienie silniejsze nawet od żądzy krwi. Na razie jednak musiał się powstrzymać. Nie chciał zadać jej więcej bólu, niż mogła znieść. Jeszcze nie teraz. Z czasem jednak wyłuska majaki z jej umysłu, przywoła jeden po drugim. Będzie się nimi karmił, rósł w siłę, potężniał. A ona wraz Z nim.

Skały ścieśniały się wokół, a ich krawędzie niemal stykały się ponad ścieżką. Musiał zniżyć lot, bardzo ostrożnie, bo na skrzydłach nabrzmiewały mu kropelki oleistego jadu i któraś mogła przypadkowo skapnąć na jego rzecz. Potem nagłe znaleźli się na otwartej przestrzeni, a z przeciwnej strony, pokrzykując i wygrażając, zmierzała ku nim gromada dwunogich rzeczy. Jego rzecz – odgadł już, że jest samicą – odpowiedziała im coś urywanym z bólu głosem, wzbudziwszy tylko jeszcze większą wściekłość tamtych. Jedno z obcych, pokaźny samiec, wysforowało się naprzód. Trzymało przed sobą dwie zakrzywione, połyskliwe rzeczy.

Jadziołek spostrzegł, że jego rzecz zawahała się i zwolniła kroku, a jej niepewność tylko bardziej ośmieliła tamtego. Nie uciekała jednak i nie przestawała krzyczeć. Zapewne próbowała ostrzec pozostałe rzeczy przed jadziołkiem. Nie miało to oczywiście żadnego znaczenia.

Przycupnął na skale u ujścia ścieżki, na razie jego rzecz nie oddaliła się zbytnio i w każdej chwili mógł jej dosięgnąć bez trudu. Sądził, Że niebawem zechce go zaatakować razem z resztą. Wtedy przekona się, jak beznadziejna jest wałka ze stworzeniem nieskończenie potężniejszym od niej.

Omylił się.

Jego rzecz wrzasnęła przenikliwie i zasłoniła się drągiem, a wielki samiec usiłował ją pochwycić długimi, połyskliwymi szponami. Atakował – nie jadziołka, lecz samicę własnego gatunku. Jadziołek ze zdumieniem przekrzywił głowę. Z jej wspomnień wiedział już, że te rzeczy walczą między sobą zupełnie jak prawdziwe istoty. Nie spodziewał się jednak, że któraś równie bezczelnie spróbuje sięgnąć po jego własność.

Krzyknął, wysuwając się z cienia, i kilka rzeczy, bardziej od innych płochliwych, rzuciło się do ucieczki. Ałe nie samiec. Wciąż nacierał, a samica z trudem parowała drągiem ciosy jego szponów. I słabła, z każdym uderzeniem stawała się coraz wolniejsza, a potem czubek jednego z pazurów musnął ją w odsłonięte ramię, wytaczając kilka kropel krwi. Woń posoki natychmiast wniknęła w nozdrza jadziołka, słodka i nęcąca. Przede wszystkim musiał jednak zadbać o swoją rzecz. Ostatecznie była przecież jego własnością.

Spróbował ją przywołać, lecz nie odwróciła się nawet. Wciąż nie rozumiała - ani czym się stała, ani jaka więź ich łączy – i wiedział, że nie zechce go wpuścić dobrowolnie. Wałka jednak zaprzątała ją całkowicie i nie mogła się przed nim skutecznie obronić, gdy okrążył ją i sfrunął nisko, tuż przed jej twarz. Była zbyt zaskoczona, by spuścić wzrok, a kiedy ich spojrzenia się spotkały, znów należała tylko do niego.

Bez trudu wniknął w komnaty jej snów, by spomiędzy ognia, dymu i krwi wyszukać te, których potrzebował. Musiała sobie przypomnieć, już teraz, bez chwili zwłoki, więc brutalnie wtłoczył je do umysłu. Zatoczyła się, nieomal wypuściwszy drąg z ręki, i połyskliwy szpon samca naznaczył ją ponownie. Ale jej gniew już wzbierał, sycony furią jadziołka, unosił się jak chłodna fala, aż wreszcie zatopił ją całą.

Wtedy ruszyli do ataku.


* * *

Twardokęsek poderwał się, czując na twarzy lekki, chłodny dotyk.

– Zabiła, ich – wybełkotał. – Zabiła, ich wszystkich – Cicho. – Głos był łagodny, kojący. – Już dobrze. Wszystko dobrze.

Ktoś otarł mu ślinę i odsunął z czoła spotniałe włosy. Dopiero wtedy ośmielił się otworzyć powieki. Nigdzie nie dojrzał jadziołka, najwyraźniej już odleciał, nasyciwszy się jego cierpieniem. Za to tuż przed hersztem klęczała chuda, jasnowłosa niewiastka. Olbrzymie błękitne oczy nadawały jej twarzy wyraz nieco zdziwionego dziecka. Z jakiegoś powodu zapragnął podzielić się z nią tym, co zobaczył.

– Bogowie, pomiłujcież, całą wioskę wymordowała, najmniejszych dziatek nie oszczędziwszy – rzekł z trwogą, zupełnie jakby ten mord był czymś odmiennym od zbójeckich pohulanek na trakcie poniżej Przełęczy Zdechłej Krowy. – A jadziołek był jej zausznikiem.

– Nie widziałam żadnych trupów. – Płowowłosa przypatrywała mu się z namysłem. – Nikogo prócz niej – pokazała palcem na Szarkę.

Dobrą chwilę gapił się na wojowniczkę, usiłując sobie przypomnieć, gdzie jest i co się wydarzyło. Wilgotna koszula lepiła mu się do skóry.

– Walczyliśmy ze skalniakiem – wyjaśnił, nie wiedzieć czemu pewien, że wywrze to stosowne wrażenie na nieznajomej.

Nie wywarło.

– Trzeba ją co prędzej przenieść pod dach. – Nieznajoma pochyliła się nad Szarką i wsłuchała w jej nieregularny oddech. – Jest tu nieopodal klasztorek Cion Cerena. Jeśli będziecie krzyczeć dość głośno, odeprą wrota.

– Po co? – Wzruszył ramionami. – I tak zaraz zdechnie.

Niewiastka dobyła z zawiniątka kozik z obłamaną rękojeścią i nieudolnie próbowała ociosywać gałązki z najbliższego krzaka. Twardokęsek przyglądał się jej beznamiętnie.

– Jadziołek opętał mnie – poskarżył się, jakby wypowiedzenie tych słów mogło go obudzić z tego dziwnego snu.

Jasnowłosa obróciła się ku niemu. Coś w jej twarzy było nie tak, jak należy, budziło lęk. Ale wciąż oczadzialy koszmarem nie umiał sobie uświadomić, co.

– Nie – rzekła. – Zaledwie lekko cię skosztował, ale kiedy przyszłam, odleciał precz.

Jakiś ton w jej głosie, cień lekceważenia albo beztroski, ubódł zbójcę niezmiernie.

– Skąd wiesz, babo? – burknął ze złością.

– Bo jestem wiedźmą – odparła, podnosząc na niego wielkie, nabiegłe krwią oczy.


* * *

Wóz podskoczył tak mocno, że tęgi braciszek w brunatnej szacie, przydzielony Zarzyczce na spowiednika, uderzył głową w drewnianą krawędź budy. W litanię do Zird Zekruna wdarło się zduszone przekleństwo i księżniczka z najwyższym wysiłkiem powstrzymała chichot. Nie powinna drażnić kapłana, który i tak nie przyjął dobrze rozkazu towarzyszenia córce Smardza w jej wyprawie na południe. Zapewne przed zwierzchnikami nie zdradził się z niechęcią, ale nie zaniedbywał żadnej okazji, aby wykazać Zarzyczce, na jak wielkie się zdobył poświęcenie i jaką wdzięczność winna mu okazywać za światłe duchowe przewodnictwo. Nie zaniedbywał też starań, aby wdrożyć ją w coraz to nowe modlitwy i praktyki pokutne, a we wnętrzu kolebiastego wozu księżniczka nie znajdowała przed nim żadnej ucieczki.

Dopiero teraz, skazana na niekończące się litanie, nowenny i posty, zrozumiała, jak skutecznie opieka Wężymorda chroniła ją przed zakusami sług Zird Zekruna. W Uścieży nie mieli do niej przystępu bez zgody kniazia, który niewiele sobie robił z grymasów duchowieństwa i pozwalał jej trawić czas na badaniach w Wieży Alchemiczek. Teraz wszystko się odmieniło. Odkąd władca powierzył ją Kierchowi, ponuremu zwierzchnikowi uścieskiego przybytku, nikt więcej nie pytał Zarzyczki o zdanie. Przydzielono jej do posługi milczącą niewiastę, nie jedną z jej własnych służek, tylko świątynną niewolnicę, której nigdy wcześniej nie oglądała na oczy. Na postojach spała w izbie księżniczki, za dnia jednak wędrowała pieszo w pyle obok furgonu, a Zarzyczce towarzystwa dotrzymywał jedynie zażywny braciszek, który nawet nie usiłował skrywać swej odrazy do córki przeklętego władcy.

Orszak wlókł się bocznymi traktami, a choć do ochrony mieli dwa tuziny zbrojnych – dość, by się rozprawić ze zbójecką watahą czy gromadą złajdaczonych najemników – w żadnym razie nie otoczono jej pocztem przynależnym dziedziczce tronu. Księżniczka spędzała dnie w zwyczajnej kolebce, za szczelnie zaciągniętymi zasłonami, aby jakiś przygodny wędrowiec nie rozpoznał jej twarzy. Zatrzymywali się na popas w klasztorach, a gdy ich brakło, w ubogich, odludnych gospodach. Wszelako nawet tam Zarzyczce nie pozwalano zejść do wspólnej izby. Kapłani spiesznie prowadzili ją do alkierza i stawiali pod drzwiami uzbrojonych strażników. Okna zabijano deskami, zupełnie jakby mogła zmienić się w ptaka i ulecieć na swobodę.

Właściwie rozumiała ten niepokój, bo wcześniej nie opuszczała Uścieży i nie podróżowała przez ziemie stanowiące jej dziedzictwo. Z początku, nim minęło pierwsze podniecenie wędrówką, podejrzliwość kapłanów pochlebiała jej po trochu. Teraz jednak czuła wyłącznie zmęczenie. Mięśnie rwały, a kolano, którego nie mogła w wozie dobrze rozprostować, puchło coraz bardziej. Ale Kierch pozostał zupełnie nieczuły na jej prośby o odrobinę wytchnienia.

– Kniaź przykazał mi dowieźć was do uścieskich hawerni i powrócić co prędzej, zatem wypełnię jego rozkaz co do joty bez względu na babskie płacze i dąsy – odpowiadał oschle, a jego mina dawała jasno do zrozumienia, kogo obwinia o całą wyprawę.

Kiedy spowiednikowi przytrafiało się zdrzemnąć i Zarzyczka uchylała ukradkiem zasłony wozu, nieodmiennie widziała ścianę puszczy lub pustkowie bez śladu wieśniaczych sadyb. Jednakże ze strzępów rozmów, pochwyconych czy to w gospodach, czy od zbrojnych, domyślała się, że zbliżają się do żalnickiej granicy. Może nawet minęli ją kilka dni temu, podróżowali bowiem szybko, często zmieniając konie. Wydawało się jej też, że bynajmniej nie zmierzają najbliższą drogą ku Spichrzy i kopalniom. Oczywiście tuż po opuszczeniu Uścieży kapłani odbili na zachód, by trzymać się jak najdalej od Półwyspu Lipnickiego, gdzie od lat tliła się rebelia pod przywództwem stryja księżniczki. Ale potem, zamiast pociągnąć na południe, znów skręcili na zachód. Okolica stawała się dziksza, a wóz księżniczki coraz mocniej kołysał się na wybojach. Nie pytała jednak o nic; nawet jeśli kapłani postanowili wbrew woli Wężymorda zboczyć z drogi, z pewnością nie zdradzą jej powodów tej decyzji.

Wóz zatrząsł się znowu i stanął. Konie szarpnęły raz i drugi, poganiane gromkim głosem wozaka, lecz nie ruszyły z miejsca, widać koło ugrzęzło w wykrocie. Zarzyczka uchyliła zasłonę i opuściła ją zaraz pod karcącym wzrokiem braciszka.

– Módlcie się, pani – burknął, po czym podjął litanię donośniejszym głosem, zapewne aby zagłuszyć naradę.

Posłusznie powtarzała za nim przydomki Zird Zekruna, ale usłyszała, że sam Kierch zawrócił z czoła orszaku i rozkazał zbrojnym wypchnąć wóz z wykrotu. Księżniczka uśmiechnęła się nieznacznie, słysząc, jak tuż po jego odjeździe woje zaczynają wyrzekać na głupotę mnichów, którzy wybrali zapuszczony szlak. Wcześniej nie pozwalali sobie na taką bezczelność, ale dzisiaj wóz grzązł już pięciokrotnie i wraz z narastającym zmęczeniem karność słabła. Na szczęście nadchodził wieczór. Słońce zaszło i chłód się wzmagał. Miała nadzieję, że niedługo się zatrzymają.

Istotnie podróż zabrała im tyle czasu, że kiedy wreszcie dotarli do gospody, zapadła już ciemność.

– Nałóżcie płaszcz – rozkazał szorstko spowiednik, po czym nieomal wypchnął ją na dziedziniec.

Mroczne podwórze rozświetlała jedynie mała latarenka nad wejściem do gospody. Kapłani otoczyli Zarzyczkę ze wszystkich stron i potykającą się co tchu powiedli do środka. We wspólnej izbie zdołała dostrzec jedynie kilka barczystych postaci za stołami wzdłuż ścian. Potem Kierch szturchnął ją bez ceremonii w plecy i zabronił nieobyczajnie strzelać ślepiami. Dwóch zbrojnych schwyciło ją pod łokcie i skierowało ku małym, okutym żelazem drzwiczkom w głębi.

– Precz! – syknął zwierzchnik uścieskiej świątyni, kiedy stanęli na progu alkierza.

Gospodarz, śniady, kurpulentny człowieczek w przybrudzonej koszuli, pierzchnął co sil w nogach. Trzej biesiadnicy – wnosząc ze strojów, urzędnicy pośledniego sortu albo celnicy – okazali się bardziej opieszali. Zapewne ich uczta trwała od ładnych paru godzin, bo oblicza mieli opuchłe i poczerwieniałe od trunku, a w komnatce wisiał ciężki odór kiepskiego wina. Na widok wchodzących kapłanów ożywili się nieco. Najroślejszy, ciemnowłosy drab w granatowym kubraku, wyciągnął palec ku Kierchowi.

– A ty gdzie, braciszku? – zapytał pogodnie. – Tutaj nie kaplica, a my nie mniszki. Jeszcze, nie dopuśćcie bogowie, jakąś nieobyczajną gadką urazimy wasze wrażliwe uszy.

– E, mniszkę sam przyprowadził! – Jeden z kamratów wskazał na Zarzyczkę. – Zdałoby się sprawdzić, czy urodziwa.

– I czy nie chce dla odmiany popróbować prawdziwego mężczyzny zamiast kapłańskiego rzezańca – dodał trzeci i rad by jeszcze coś więcej powiedział, ale właśnie w tej chwili wyczerpała się cierpliwość Kiercha.

Postąpił krok w tył i zza jego pleców wysypali się strażnicy.

– Wymiećcie tę mierzwę – rzucił przez zęby kapłan.

Zbrojni natychmiast pochwycili waszmościów i wywlekli z izby aż na dziedziniec, skąd jeszcze długo rozlegały się ich wrzaski. Księżniczka wzruszyła ramionami. Skoro kapłani wybrali ten sposób, aby nie ściągać na siebie uwagi i nie zrażać miejscowego ludku, nie zamierzała się z nimi spierać. Uniosła suknię nad stertą śmieci i weszła do środka, a świątynna niewolnica wsunęła się za nią ze spuszczonym wzrokiem. Kierch starannie zaparł drzwi.

– Co wam będzie potrzebne, pani? – spytał, z trudem maskując złość.

– Miska, ciepła woda, czyste szaty z mojego kufra. – Nie powinna go drażnić, ale nie umiała się powstrzymać. – Ręczę, że nic, co byłoby nienaturalne i obce waszej służce. A teraz zostawcie nas, abyśmy się mogły zająć niewieścimi przypadłościami.

Kiedy odszedł z ociąganiem, przysiadła na zydlu i omiotła wzrokiem pomieszczenie. Było niskie i okopcone, choć teraz ogień w kominie prawie wygasł i tylko zawieszony nad stołem kaganek słabo rozświetlał komnatkę. W ścianie z solidnych bali pozostawiono jedno niewielkie okienko, zamknięte okiennicą. Widać układano tutaj do snu co znaczniejszych gości, którzy nie chcieli się bratać z pospólstwem w dużej izbie, bo w kącie za przepierzeniem księżniczka dostrzegła łóżko, zaścielone wyblakłym kilimem, a obok na niskim stołku miednicę i dzbanek.

– Na co czekasz? – Zarzyczka obróciła się ku niewolnicy, która wciąż stała przy drzwiach. – Ogień rozpalaj albo wody ciepłej przynieś.

Służka zwlekała, niepewna, co dalej uczynić, bo zwykle Kierch sam wydawał jej polecenia. Po chwili jednak posłusznie ruszyła z dzbanem do kuchni. Księżniczka podeszła do okna, uchyliła okiennicę – zaledwie odrobinę, by strażnicy nie przyłapali jej na występku – i wyjrzała przez szparę. Tak rzadko zostawiano ją samą, że podobna okazja mogła się nie trafić do samej Spichrzy.

Niestety, z początku dobiegały jej zaledwie pokrzykiwania furmanów pojących konie. Gdzieś dalej dowódca poganiał zbrojnych, aby porządnie ustawili wozy w skrajnym kącie dziedzińca i wybrali spomiędzy siebie wartowników. Księżniczka uśmiechnęła się nieznacznie. Nie szło im sprawnie, ale też wszyscy byli już zdrożeni i marzyli tylko o gorącej strawie, napitku i posłaniu. Wprawdzie było wiadomo, że przy kapłanach Zird Zekruna pachołkowie nie poswawolą z poslugaczkami i nie popiją ponad miarę, lecz osłonięta od wiatru izba i dobre towarzystwo też miały swoją wartość. Wreszcie dowódca musiał sam wyznaczyć nieszczęśników, którym przypadła pierwsza warta, i ruszył do gospody.

– Zimna noc – zagadnął go ktoś, chyba tuż przy okienku, bo słyszała wyraźnie każde słowo. – Siwuchy chcecie? Przednia, spichrzańska.

Wojak zawahał się chyba, bo obcy odezwał się ponownie:

Bierzcie, bierzcie, wszak ze szczerego serca daję. W gospodzie takiej nie znajdziecie, nabożni braciszkowie kazali oberżyście całą okowitę pochować i młodym winem się raczą, a tak rozcieńczonym, że nieledwie sama w nim woda.

Znów nastała krótka cisza.

– Uch, prawdziwie siarczysta – ocenił zbrojny. – A wy czemu tak na chłodzie sterczycie?

– A, tak się świątobliwi bracia w izbie srożą, że trudno przy ogniu wysiedzieć – padła odpowiedź. – Ludzi też do wozów odesłałem, żeby do jakiś burdy nie przyszło, bo my utrudzeni, od dawna w drodze.

– Skąd ciągniecie?

– Spod samej paciornickiej granicy. Skórki wiozę, coby je w Książęcych Wiergach na sukno wymienić.

– Cenny towar. – W głosie dowódcy zabrzmiał szczery szacunek, bo handel futrami był niezmiernie zyskowny i każdy, kto się nim parał, musiał mieć zgodę samego kniazia.

– Ano, poszczęścili bogowie – przyznał kupiec. – Ale co się przy tym człek natrudzi, nakłopocze… W trwodze ciągle żyję, żeby nam gdzie na postoju gardeł nie poderżnięto. Was też zbrojna gromada, zląkłem się zrazu, czy z jakimś złym zamiarem do karczmy nie zjechaliście.

– E, nie trwóżcie się, panie! – Dowódca zaśmiał się pobłażliwie. – Zbójnicy z nas żadni, prędzej obronimy, gdyby tej nocy ktoś na wasz dobytek nastawa!. Byleście kapłanom w oczy za bardzo nie leźli – poradził w zaufaniu, pewnie chcąc się odwdzięczyć za poczęstunek. – Niechętnie obcych do konfidencji przypuszczają, a mają władzę, żeby okrutnie wam zaszkodzić.

– Od razum zmiarkował, że znamienite jakieś persony, kudy nam do nich, szaraczkom… Tylko zadziwienie bierze, czego w głuszy szukacie. Tu już prawie wiergowska dziedzina i nieczęsto się sługi Zird Zekruna ogląda. A jeszcze większa osobliwość, skąd w ich przytomności niewiasta – dodał chytrze.

Księżniczka wstrzymała oddech. Książęce Wiergi, potężna republika kupiecka, która wyrosła tuż pod bokiem Żal ników, wzbraniały służebnikom bogów wstępu na swoje ziemie. Kwitła w nich osobliwa herezja, jeden z wielu kultów, co rozpleniły się w Górach Żmijowych po odejściu Kii Krindara od Ognia. Tamtejsi mieszczanie otaczali szczególną czcią świątobliwą księżniczkę, która niegdyś panowała nad ich miastem, piętnując nieprawości ziomków i wieszcząc rychły koniec grzesznego świata. Przepowiedziana zagłada w żadnym razie nie przeszkadzała jednak wiergowskim obywatelom z wielką łapczywością gromadzić doczesnych dóbr. Ich potęga była solą w oku kapłanom Zird Zekruna, którzy od lat judzili przeciwko nim Wężymorda i sporo teraz ryzykowali, zapuszczając się tak daleko na południe. Oczywiście nawet wiergowscy mieszczanie nie ośmieliliby się obrazić pomorckiego kniazia i nie wtrąciliby do lochu kapłanów Zird Zekruna, podróżujących z samą dziedziczką tronu. Zawsze jednak mógł się trafić tępy komendant w przygranicznym forcie albo nadgorliwy sołtys, który potrzyma ich w ciemnicy, póki z Wiergów nie przyjdzie rozkaz od burmistrza Kościeja, co też należy uczynić z niecodziennymi wędrowcami.

– Widzicie – przywódca strażników zniżył głos – sekret to niezmierny i wbrew woli braciszków go zdradzę, ale zacny z was człowiek, nie chcę więc tajemnicami lęku waszego podsycać. Prawda, że dziewkę w ukryciu trzymamy, bo niezwykła z niej panna i wielce niebezpieczna.

– Zrazu zgadłem! – rzekł triumfalnie kupiec. – Zatem kto ona? Sierota majętna, której dobytek krewni próbowali rozgrabić, czy mniszka nabożna w pielgrzymce do świętych obrazów?

Księżniczka przysunęła ucho jeszcze bliżej do szpary i wydało się jej, że słyszy gulgotanie wódki, widać dowódca znów postanowił się pokrzepić.

– Gorzej, panie kupiec, znacznie gorzej – odparł po długiej chwili. – Dziewka prawdziwie z wielkiego pochodzi rodu, starego i zasobnego jak rzadko. Matka ją odumarła w kolebce, a ojciec, dla kraju się trudząc w odległych stronach, powierzył ją w opiekę babkom. Te wszelako, w podeszłym już będąc wieku, nie umiały dziewczyny w karbach utrzymać. Wyrosła krnąbrna, porywcza i chutliwa nad miarę, jak to zwyczajnie bywa, jeśli się białogłowy zawczasu do karności nie wdroży.

– Ano – zgodził się kupiec. – Jak kto baby nie bije, to wątroba w niej gnije.

– Wreszcie się ojciec zwiedział, że dziewka wciąż nowych miłośników w alkowie przyjmuje i co koń wyskoczy ruszył do domu, porządek zaprowadzić. Łotrów do wieży powtrącał, a córkę w ciemnicy zawarł, by do opamiętania przyszła. Niestety, panna nocką gaszków z lochu wypuściła. Zakradli się do komnaty ojca dobrodzieja i zarąbali go ciszkiem, kiedy w pościeli leżał.

– Zmiłujcież, bogowie! – wysapał kupiec. – Ojcobójczyni.

Zarzyczka zacisnęła pięści tak mocno, że paznokcie boleśnie wryły się jej w ciało. Wyczuwała w tej historii rękę Kiercha: zbrojny był zbyt głupi, by ją wymyślić i nieodwracalnie napiętnować Zarzyczkę. Ojcobójstwo uważano bowiem w Krainach Wewnętrznego Morza za najbardziej plugawą ze zbrodni, nieodmiennie karaną śmiercią. Jeśli kapłani rozgłaszali ją na każdym postoju – a zbyt gładko przeszła strażnikowi przez usta, aby opowiadał ją po raz pierwszy – nic dziwnego, że przygodni towarzysze podróży nawet nie próbowali się zbliżyć do księżniczki.

– Czemuż ona jeszcze dycha? – wysyczał nienawistnie kupiec.

– Ba! – rzekł dowódca. – Kniaź oddał zbrodnicę w pieczę świątobliwym braciszkom, aby ją gdzieś ukryli, w jakimś odludnym klasztorku, skąd się do śmierci nie wydobędzie. Żywcem ją zamurują w celi, żeby człek żaden nie miał do niej przystępu i słoneczne światło do niej nie dochodziło, a tylko głosy klasztornych dzwonów przypominały o grzechach i do pokuty skłaniały…

– Dość usłyszałaś? – za plecami księżniczki znienacka rozległ się głos Kiercha.

Zarzyczka odwróciła się, oddychając miarowo, aby choć trochę uspokoić rozgorączkowany umysł. Kapłan przyglądał się jej z kpiącym uśmieszkiem, ciekaw, jakie wrażenie wywarła na niej historia i wiedziała, że nie może wydać się przed nim z wściekłością. W istocie opowieść o ojcobójstwie, choć ohydna, nie znaczyła wiele. Ważny był jedynie sekretny cel wyprawy i dziwna gra, w którą postanowili wplątać ją kapłani.

A może, pomyślała z trwogą, oni bardzo dobrze wiedzą o liście mistrza Kośmidra i spotkaniu z Koźlarzem. Czyżby Wężymord rozkazał mnie zgładzić, a przy okazji pojmać mego brata? Ale zaraz skarciła się w duchu za nierozwagę, bo nie powinna się nawet nad tym zastanawiać przy Kierchu. Wprawdzie dorastając w cytadeli pełnej zauszników Zird Zekruna, nie wierzyła jak pospólstwo, aby mogli bez wysiłku przenikać do ludzkich umysłów. Jednakże czasami wypełniała ich obecność boga i wówczas potrafili wyłuskać cudzą tajemnicę z łatwością, która napawała ją lękiem.

Lata w ponurej uścieskiej cytadeli w niczym nie przygotowały jej na utarczki z kapłanami. Zazwyczaj schodziła innym z drogi i nie mieszała się w walki świątynnych stronnictw ani pałacowe spiski, świadoma, że córce Smardza nie wybaczono by żadnej nieostrożności. Nosiła ciężkie suknie w kolorze ziemi lub granitu, z którego wzniesiono twierdzę, i nisko spuszczała oczy, jeśli jakiś służebnik boga zaszczycił ją spojrzeniem. Niektórzy – zarówno słudzy Zird Zekruna, jak i dostojnicy, którzy zjeżdżali się ze wszystkich stron Żalników na rady i uroczystości – uważali ją za ociężałą na rozumie i traktowali z pogardą, jak posługaczkę, nie zaś następczynię tronu. Nie winiła ich za to. Bezruch i milczenie były jej sposobem na przetrwanie.

Teraz wszakże jej pokora tylko ośmielała kapłanów. Jeśli więc chciała przeżyć, musiała zacząć walczyć natychmiast, nie czekając na brata i nie oglądając się na Wężymorda.

– Aż nadto – odparła ze spokojem. – I wielka mnie zdejmuje ciekawość, dla jakiej przyczyny zapuściliście się aż w wiergowską dziedzinę, skoro innym traktem łatwiej byśmy do Spichrzy trafili. Ale może o czymś nie wiem. Może wiosenne roztopy gościńce zatopiły albo zbójcę po lasach grasują, podróżnych nie przepuszczając – dokończyła złośliwie.

Kapłan zagryzł wargi. Niewolnica, która czekała tuż za nim z dzbanem w rękach, cofnęła się ze strachem ku drzwiom. Zarzyczka poczuła przelotny przypływ współczucia. Zapewne Kierch nie oszczędzi służebnicy, choć wciąż nie ośmielał się ukarać jej pani.

– Nie twoja rzecz, dziewko.

– Nie moja – zgodziła się obojętnie. – I nie na mnie spadnie kara, kiedy się kniaź dowie o tej samowoli. Bo nie odesłał mnie z Uścieży, abym się z wami tułała po pograniczu, ale bym mu zdała sprawę o spichrzańskich hawerniach. I nie omieszkam go zawiadomić, jeśli staniecie mi w tym na przeszkodzie.

Chwilę mierzyli się wzrokiem, a potem kapłan uśmiechnął się nieoczekiwanie.

– Cokolwiek zechcecie, pani – rzekł, kłaniając się przed nią ceremonialnie. – Ale dajcie mi tyko powód, marny cień podejrzenia, że coś samowolnie knujecie, a pozazdrościcie losu tej ojcobójczyni, coście o niej słuchały. – Ukłonił się raz jeszcze z drwiną. Na progu zatrzymał się, aby przepuścić strażników z deskami. – Dobrze okno zabijcie, bo pani nocne powietrze szkodzi, jeszcze nam zachorzeje – rzucił zgryźliwie na pożegnanie.

Gdy zbrojni opuścili komnatę, starannie zaparłszy za sobą drzwi, służka nieśmiało pociągnęła księżniczkę za rękaw.

– Woda stygnie, pani – wyszeptała. – Zechciejcie się obmyć.

Zarzyczka oparła się rękoma o blat stołu i poczekała, aż dziewka rozsznuruje jej suknię. Podróżne stroje księżniczki były prostego kroju i pozbawione ozdób, lecz że uszyto je z ciężkiego, brunatnego aksamitu, pod koniec dnia ciążyły jej jak kamień. Nim wysunęła się spomiędzy fałd materii, służka zdążyła nalać wody do miednicy i zakasawszy rękawy koszuli, uklękła przed paleniskiem, rozdmuchując żar. Zarzyczka przez chwilę w milczeniu przyglądała się drobnej, zgiętej sylwetce, brunatnej chustce zakrywającej włosy i bosym stopom, które wystawały spod spódnicy z grubego lnianego sukna. Jakby wyczuwając jej zainteresowanie, niewolnica poruszyła się niespokojnie i księżniczka zobaczyła na jej ramieniu szeroki cień.

Zarzyczka wzdrygnęła się, rozpoznawszy znak Zird Zekruna – nie znamię skalnych robaków, które zdobiło czoła jego kapłanów, ale brunatny tatuaż, którym znaczono każdą służkę boga. Właściwie powinnam zgadnąć, że dadzą mi do posługi mniszkę, pomyślała. Nikt inny nie szpiegowałby z równą ofiarnością.

Nie widywała służek Zird Zekruna zbyt często. Choć Pomorcy od wielu lat siedzieli w Zalnikach, pobudowano zaledwie kilka niewieścich klasztorków, a i one świeciły pustkami. Ani dumne szlachcianki, ani nawet chłopki nie kwapiły się wstępować do zakonu. W przeciwieństwie bowiem do potężnych, opływających w bogactwa kapłanów, mniszki nie mogły przyjmować żadnych nadań i utrzymywały się z datków wiernych. We wszystkim podporządkowane współbraciom, brunatne służebnice Zird Zekruna żyły w surowej dyscyplinie, milczeniu i ubóstwie. Zwykle nie opuszczały klasztornych murów, po Zalnikach krążyły więc pogłoski, jakoby żywcem zamurowywano je w ciemnych celach. Zarzyczka nie wierzyła jednak, aby tak było. Nawet Zird Zekrun nie marnowałby nieroztropnie swoich sług.

Niewiasta dołożyła do ognia kilka szczap drewna i jej bose stopy znów mignęły spod rąbka spódnicy. To nie jest strój mniszki, przeszło nagle przez myśl księżniczce. Kierch nie poniżyłby przede mną służki boga, zrównując ją z niewolnicą, i nie ukazałby jej pospólstwu w tak nędznym przyodziewku. Może chciał mnie zwieść. A może poszło jeszcze o coś innego.

– Dlaczego cię ukarano? – zapytała, kiedy kobieta podniosła się z klęczek.

Tamta natychmiast umknęła wzrokiem i opuściła głowę, ale Zarzyczka dostrzegła zmieszanie w jej twarzy i wiedziała już, że zgadła trafnie.

– Powiedz mi – nalegała. – Nie zdradzę cię przed kapłanami.

– Przecież oni wiedzą. Sami naznaczyli pokutę.

– Za co?

Mniszka potrząsnęła głową.

– Nie dręczcie mnie, pani – poprosiła szeptem. – Nic wam po tym, a mnie tylko zaszkodzicie. Obmyjcie się lepiej i przyodziejcie, zanim przyniosę wieczerzę.

Księżniczka usłuchała, ale raz po raz zerkała na skuloną przy palenisku kobietę. Krągła twarz służki ogorzała od wiatru i słońca, a z jej mowy Zarzyczka wnioskowała, że pochodziła z północy, może z samego Pomortu albo z jednej z wielu wysp, które uznawały zwierzchnictwo Zird Zekruna. Silna, krępa sylwetka pasowała raczej do rybackiej osady niż pańskiego dworu. Księżniczka nie wiedziała, jak zdobyć jej zaufanie.

– Kiedy cię odesłano? – zapytała zdawkowo, aby nie przestraszyć jej przedwcześnie.

– Trzy zimy temu.

– Na jak długo?

Pomorska niewiasta znów umknęła wzrokiem i nic nie odpowiedziała.

– Więc? – ponagliła ją księżniczka.

– Nie wiem – rzekła po dłuższej chwili mniszka. – Nie powiedziano mi.

Zarzyczka przygryzła wargę. Domyślała się już, co powinna rzec – i czuła do siebie obrzydzenie, że musi odebrać Pomorzance tę resztkę nadziei, którą zdołała nadal zachować.

– To znaczy, że nigdy nie powrócisz, czyż nie? – przybrała oschły, obojętny ton. – Inaczej nie wysłano by cię w podróż u boku córki Smardza, abyś dzieliła jej plugawe tajemnice. Tym bardziej że i kapłani mają w tej wyprawie sekrety, które zechcą ukryć przed kniaziem. Mnie obawiają się zabić, a w każdym razie nie uczynią tego bez namysłu i z lekkim sercem, dlatego trzymają mnie w niewiedzy jak owcę prowadzoną na rzeź. Ale ty jesteś między nimi. Każdego dnia oglądasz ich spiski i nieposłuszeństwo. Podziwiam twoją odwagę.

– Nie widziałam żadnych spisków – zaprotestowała służka.

Księżniczka uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Masz mnie za głupią? Kniaź nas do Spichrzy wyprawił, dlaczegóż więc uganiamy się po pustkowiu tuż pod wiergowską granicą? Z nudów? Dla zabawy?

Mniszka zamknęła oczy.

– Ja się w rym nie wyznaję, pani. Kiercha zapytajcie. On was objaśni.

– A po cóż mam wiedzieć? – Zarzyczka wzruszyła ramionami. – Jeszcze mi życie miłe. Póki pozostaję w nieświadomości, poty jestem bezpieczna. Inaczej niż ty.

– Ale ja naprawdę nic nie widziałam. – Służka zacisnęła palce na krawędzi koszuli z niebielonego płótna. Dłonie miała spracowane, pokryte bliznami i świeżymi zadrapaniami. – Nic zdrożnego się nie wydarzyło i nie mogło się przecież wydarzyć, bo od klasztoru do klasztoru jedziemy, a Kierch ma nas w swej pieczy – mówiła coraz szybciej, jak gdyby chciała przekonać nie księżniczkę, ale samą siebie. – Cóż z tego, że z drogi zboczyliśmy? Może współbraci chciał odprowadzić, co w Góry Żmijowe idą, i radą ostatnią ich wspomóc, zanim do służby przystąpią i pogan nawracać zaczną?

Umilkła, wyczerpana wybuchem, a księżniczka, widząc w jej twarzy gniew i strach, zrozumiała, że nic więcej nie zdoła z niej dzisiaj wyciągnąć. Jednakże skoro Kierch postanowił wysyłać misjonarzy w Góry Żmijowe, niebawem będzie się musiała dowiedzieć jeszcze czegoś – czy to od służki, czy też innym sposobem. Odkąd bowiem Kii Krindar zniknął ze swojej dziedziny, wiele zakonów próbowało sięgnąć po jego ziemię. Ze Spichrzy, Żalników, Wysp Szczeżupińskich, a nawet odległego Paciornika szły zbrojne zagony pod chorągwiami bogów, aby głosić ich chwałę, a przy okazji łupić i niszczyć wszystko, co napotkały na drodze. Trwało to, aż wreszcie książęta Przerwanki, zwykle warczący na siebie niczym stado wściekłych psów, zawiązali przymierze. Jakkolwiek w żadnej innej sprawie od lat nie mogli dojść do porozumienia, dość mieli cudzoziemców pustoszących ich rodzinne strony, uprowadzających ludzi w niewolę i palących niewinne wieśniaczki jako wiedźmy. Postanowili, że odtąd jedynie braciszkowie Cion Cerena, którzy żyją z miłosierdzia biedaków i wyrzekają się wszelkiej broni, będą się swobodnie osiedlać w górskich dolinach. Sługom pozostałych bogów zakazano misjonarskich wypraw, budowania świątyń i zakupu posiadłości, chyba że któryś z książąt zechce im z własnej woli nadać ziemię. Władcy Przerwanki jednak bardzo dobrze rozumieli, że jeśli raz wpuszczą do swej domeny jeden z potężnych zakonów, łatwo się go nie pozbędą. Dlatego w Górach Żmijowych z dawien dawna nie fundowano nowych klasztorów.

Nawet Kierch bez powodu nie ważyłby się pogwałcić tego traktatu, pomyślała księżniczka, choć z pewnością łapczywie spoglądał na zasobne księstwa pogórza. Może więc szło o coś innego. A jeśli kapłani wcale nie zamierzają nawracać górali na swoją wiarę – co tak czy inaczej było straceńczą misją, bo w ostatnich latach, korzystając ze słabości książąt Przerwanki, Pomorcy często zapuszczali się w Góry Żmijowe i porywali ludzi w niewolę – tylko mamią tutejszych władców przymierzem z Żalnikami? Jeżeli obiecali im przychylność Wężymorda i samego Zird Zekruna w zamian za… Właśnie, w zamian za co?

– Więc jednak coś wiesz – odrzekła niemal bezgłośnie, przysuwając się do służki na wyciągnięcie ręki. – A teraz posłuchaj mnie bardzo uważnie, dziewczyno, jeśli chcesz przeżyć. Niezadługo przybędziemy do Spichrzy. To wielkie miasto, największe w Krainach Wewnętrznego Morza, a powiadają, że książę Evorinth nie kocha kapłanów Zird Zekruna. Nie ośmieli się ich jawnie znieważyć, lecz chętnie wystawi na pośmiewisko, jeśli będzie mógł im wykraść zaufaną służkę i jeśli ja go o to poproszę… – zawiesiła głos. – To twoja szansa, dziewczyno. Jedyna, jaką masz.

Загрузка...