ROZDZIAŁ 23

Krotosz prowadził Szarkę rozpaloną ulicą w dół Jaskółczej Skały Dziewczyna bezwstydnie strzelała wokół oczami, ale po prawdzie nie było na co patrzeć. Domy stawiano tu prawie jednakie, trzy piętrowe, o grubych murach z jasnego łupka i wąskich, dla upału głucho zatrzaśniętych okienkach. Gdyby co bogatsi nie kryl ścian białą, marmurową kostką, z trudem przyszłoby rozpoznać która kamienica należy do zasiadacza, co w ratuszu radzi, a gdzie się gnieździ biedota. Odróżniały się tylko drzwi, czy raczej bram) pod ciężkimi portalami, kute w żelazie przez kopiennickich kowali, a im znaczniejszy gospodarz, tym ozdobniejszą fundował sobie bramę. Niektórzy mieli na niej przedstawioną niemal całą historia Spichrzy, począwszy od objawienia Nur Nemruta.

W miarę jak wędrowali niżej, bruk stawał się nierówny, a gdy weszli do Krowiego Parowu, zniknął bez śladu pod piachem i nie czystościami. Ta część miasta spłonęła doszczętnie w wielkim po żarze i gdzieniegdzie wciąż widać było stare, dobrze już porośnięte dzikim koprem zgliszcza. Pomiędzy nimi, ledwo co widoczne spoć krzaków czarnego bzu i akacji, czerniły się chaty – niskie, byle jak sklecone, lecz obwarowane bardzo porządnym i świeżym ostro kołem. Przez otwarte wierzeje dojrzeli gromadkę dzieci, pospołu z wieprzkami bawiących się w błocie przy cysternie. Któreś pokazało przechodzących ręką, lecz Krotosz pospiesznie odwrócił wzrok W osadzie mieszkały servenedyjskie wojowniczki ze straży świątynnej, które stroniły od łudzi Spichrzy, za nic sobie mając próśb) księcia, choć od dawna namawiał je, by się przeniosły do garnizonu na wzgórzu cytadeli.

Doszli do niskiej szopy, z wyglądu drewutni, dziwacznie przy strojonej obdartymi ze skóry krowimi łbami, przy których uwijały się roje much. Wokół cuchnęło potwornie nieczystościami nadpsutym mięsem. Dwa żółte kundelki zajadle wyrywały sobie wnętrzności. Krotosz nie dostrzegł znaków cechowych, zatem trafili na partacką jatkę.

– Darz bóg, siostro. – Zza uchylonych drzwi wychynął łysy mężczyzna w zakrwawionym skórzanym fartuchu. – Spiekota dziś potworna, może piwka łykniecie? – Wyciągnął przez próg kufel. – A może i zajęciem nie pogardzicie?

Ku zdumieniu Krotosza dziewczyna przyjęła naczynie. Bez obrzydzenia pociągnęła trunku, po czym uśmiechnęła się z zadowoleniem.

– I wam niech się dzionek darzy. – Otarła pianę z ust. – Dzięki za napitek, a co do innych rzeczy, tom do zmierzchu opłacona.

– Dzionek szybko schodzi. Nocką w gospodzie Kurzejnóżki o rzeźnika pytajcie, nie pożałujecie.

Kiedy tylko minęli szopę, rozbawienie zniknęło z jej twarzy jak starte gąbką.

– Widzicie, ile pożytków, jak się szarszun przypasze? – Skrzywiła się cierpko. – Zajęcie się samo pcha do rąk.

Przeszli przez Bramę Sienną. Dwóch pijanych hycli drzemało w rowie przed siedzibą rakarskiego cechu. Krotosz przyspieszył kroku i wkrótce weszli na wąską ścieżkę pomiędzy wysokimi krzakami rzepów i czarnego bzu. W dołach pełnych przegniłych odpadków wygrzewały się zdziczałe psy. Duży, czarny kundel o wystających żebrach wyskoczył na dróżkę, powąchał rękę Szarki i nieoczekiwanie polizał czubki palców. Twarz kobiety złagodniała. Pochyliła się, potargała zmierzwioną sierść na jego grzbiecie.

Zwierz popatrzył na nią mądrymi żółtymi oczami i utykając na przednią łapę, pokuśtykał w chaszcze. Krotosz podkasał tunikę i syknął, gdy kępa turzycy smagnęła go po gołych łydkach. Wyschnięte zielsko szeleściło pod nogami, znad wykrotów podrywały się roje ociężałych, wielkich much. Potknął się, niemal upadł, kiedy jedna wpadła mu wprost do oka.

Pies przystanął. Nisko, przy samym strumieniu coś zaskomlało. Szarka podkradła się cicho, rozgarnęła nawis pożółkłej trawy, przyklękła na skraju skarpy. Pokryta zaschniętym błotem, trawą i pędzonymi wodą patykami kupa szmat drgnęła, zaskowytała.

Kundel zamarł, podkurczywszy zranioną łapę.

Dziewczyna wyjęła sztylet zza cholewy i lekko dźgnęła oklejoną mułem postać.

– Znalazłaś… mnie… – zacharczał słaby głos. – Wiedziałam…

Szarka zaczęła odsuwać powalane łachmany.

– Morwa?

– Zostaw… – wionęło stamtąd. – Wiedźma… widziałam…

– Dlaczego? – spytała, cofając ostrze. – Dlaczego ją wydałaś?

Przez chwilę nie dobiegło ich nic, prócz świszczącego oddechu.

– Piętno… – wyjęczała Morwa – z klasztoru… brunatne piętno… zapłata… – zachłysnęła się. – Poszłam do wieży… powroźnickiej… a potem… dotknął mnie… tylko jednym palcem… – mówiła z coraz większym trudem. – Boli… potwornie boli… – poskarżyła się.

– Kto cię dotknął?

– Piętno… kapłani… boli… tak strasznie boli… – Jej głos przeszedł w rzężenie.

Szarka zawahała się nieznacznie i ściągnęła sztyletem szmaty.

Prawą połowę twarzy kobiety pokrywała falująca, oblepiona krwią i śluzem gęstwa brunatnych robaków. Głos dobywał się z bezkształtnej, krwawiącej jamy. Długie, obłe larwy drążyły ścieżki pod skórą szyi.

– Pomóż… – niemal niedosłyszalne westchnienie. – Pomóż…

Krotosz osunął się na kolana i zwymiotował do strumienia. Kiedy się odwrócił, dziewczyna czyściła sztylet o brzeg kubraka. Skalne robaki wciąż ryły w ścierwie kobiety.

Szarka przysiadła na krawędzi skarpy. Smukła błękitna ważka wisiała na wprost jej twarzy.

Daleko ponad ich głowami słońce opadało w czerwonej łunie na wysokie baszty cytadeli księcia Evorintha.

– Teraz mi wierzycie? – spytała.

– Przecież to skalne robaki, klątwa Zird Zekruna – zawołał. – Co wyście uczynili, że prześladują was kapłani z Pomortu?

– Wędrowaliśmy przez Góry Żmijowe. – Nadal przyglądała się brunatnym larwom. – Opat klasztoru Cion Cerena próbował nas spalić. Wiedźmę, nie mnie – uściśliła. – Ja wykrwawiłam się prawie na śmierć. Coś się zdarzyło tamtej nocy. Zwierzchnik klasztoru uciekł z brunatnym znamieniem na czole, a jego następca przekazał mi słowa Cion Cerena. O Annyonne.

– Przestańcież powtarzać to przeklęte miano! – wybuchnął Krotosz. – Nie ma opactwa Cion Cerena w Górach Żmijowych. Spłonęło ostatniej nocy!

W oddali zawył pies. Po chwili dołączył do niego drugi, trzeci, i jeszcze jeden.

– Widzicie – ciągnęła, jakby wcale nie słyszała jego słów – jestem jak ślepiec. Idę po własnych śladach i nie znam ręki, która mnie prowadzi. Nie dociekam przyczyn. Nie muszę rozumieć. Są tylko strzępy opowieści, twarze, które przeniosłam przez ogień. Ścieżka już czekała. Ścieżka, kamień, na którym usiądę, strumień, by zaczerpnąć łyk wody. Może urodziliście się tylko po to, aby ze mną mówić.

– Wszyscyśmy błoto w rękach bogów.

Podrzuciła głową.

– Nie, nie wszyscy. Jeśli się komu uroiło, że mnie jak witkę nagnie do swej woli, srodze się omylił. Nie nakłonią mnie do tego ani skalne robaki, ani opactwo, co w Górach Żmijowych spłonęło. Nie będę dla waszych bogów miotłą, co śmieci wymiata.

– Bluźnicie!

– Głupiście! Gdzieś tam – machnęła ku twierdzy Evorintha – ktoś wypytuje wiedźmę o rzeczy, o które i ja powinnam była spytać, gdybym zanadto nie bała się odpowiedzi.

Podążył wzrokiem za jej dłonią. Wyniosła wieża świątyni czarnym zarysem kładła się na słonecznej tarczy, mury cytadeli poczerwieniały od wieczornego nieba. A nieco niżej, na stoku Jaskółczej Skały, dojrzał jaskrawy, rozchybotany blask. Ze zdławionym okrzykiem przycisnął ręce do piersi.

Kantor, dom i kaplica Fei Flisyon stały w ogniu.

Mroczek splunął siarczyście, lecz zgniły smak w gębie pozostał; nic nie mógł poradzić, że na wspomnienie losu ladacznicy żółć raz po raz podchodziła mu do ust. Miał ochotę odsunąć się od chudego kapłana, który stał tuż za jego plecami, w płaszczu w barwie szafranu narzuconym na brunatną pomorcką szatę. Nie uczynił tego jednak, aby się zanadto nie zdradzać ze strachem. A bał się doprawdy okrutnie – i to nie tylko sługi Zird Zekruna, powiernika złowieszczej mocy pana Pomortu, ale też korpulentnego człeczyny w czerwonym kabacie, który właśnie dreptał ku nim w poprzek zalanej słońcem ulicy Na Zboczu.

Na pierwszy rzut oka Niecierpek nie napawał lękiem. Wręcz przeciwnie. Rozkołysany chód, wielkie brzuszysko, które trzęsło się przy każdym kroku, i dobroduszne oczka, skryte głęboko w fałdach tłuszczu, mogły budzić zaufanie. Dopiero podszedłszy bliżej, przygodny przechodzień dostrzegał jego nieproporcjonalnie wielkie, stwardniałe jak kopyto dłonie, dwie brzydkie, pobielałe już blizny na podbródku i przede wszystkim długi rzeźnicki nóż za pasem. Właściciel bynajmniej nie usiłował go taić, nawet kiedy ulicą przejeżdżał patrol strażników. Ci zresztą, znając dobrze Niecierpka, pospiesznie odwracali wzrok i wcale nie kwapili się doglądać bezpieczeństwa współziomków. Ostatecznie sam sobie winny byłby ten, kto nieopatrznie zagadnąłby akurat grubaska w czerwonym kabacie.

Mimo poczciwej powierzchowności Niecierpek słynął bowiem w Spichrzy jako jeden z najgroźniejszych nożowników, a od ulubionej broni zwano go Rzeźnikiem. Z profesji był zwierzchnikiem miejskich hycli, od dawna jednak polował na groźniejszą zwierzynę niż zdziczałe psy, od których roiło się w dzielnicach biedoty. Nigdy nie widziano go z rozklekotaną dwukółką, na jakich wywożono do Psiego Wykrotu pomordowane zwierzęta i z rzadka pojawiał się nieopodal Bramy Siennej, przy krępej, krytej płaskim dachem budowli z szarego kamienia, gdzie mieściła się siedziba hyclowskiego cechu. Zwykle rezydował w gospodzie Pod Krowim Łbem, miejscu spotkań zasobnych rzemieślników. I tam właśnie przyjmował zlecenia.

Mroczek znał go z dawnych czasów, kiedy właśnie Rzeźnikowi zdarzało się wytropić tego czy owego i utrupić go przykładnie na obstalunek zbójeckiego herszta. Jeśli go dobrze opłacono, Niecierpek przykładał się do roboty, a Spichrze znał wyśmienicie, toteż wyśledzenie ofiary zajmowało mu nie więcej niż dwa dni. Kiedy więc pomorcki kapłan nakazał Mroczkowi zgodzić kilku łebskich człeków, by się rozeznali, czy rudowłosa towarzyszka Twardokęska nadal siedzi w kantorze Fei Flisyon, dawny kupiec bławatny od razu pomyślał o Niecierpku. Zachodził co prawda w głowę, dlaczego jego chlebodawca nie zdecydował się po prostu posłać tam straży świątynnej, jednak gdy się wydał z tym zdziwieniem, kapłan ofuknął go ze złością:

– Jak będę potrzebował rady, sam o nią zapytam. Co się zaś tyczy owej niewiasty, wolę, aby rzecz cała pozostała w sekrecie. Jeśli moi drodzy konfratrzy odgadną, kto do ich miasta zawitał, zlecą się niby mrówki do miodu. A sam chcę ją wcześniej przydybać.

Jego słowa jedynie podsyciły ciekawość Mroczka: w żaden sposób nie umiał zgadnąć, z kim też mógł się pokumać jego niegdysiejszy herszt, skoro kapłani dwóch tak różnych bogów, jak Zird Zekrun i Nur Nemrut, chcieliby położyć na jego towarzyszce łapę. Nie śmiał jednak dłużej ciągnąć kapłana za język, jako że niedawny pokaz mocy skalnych robaków tęgo dał mu do myślenia. Pokornie zaprowadził go do gospody Pod Krowim Łbem, uprzedziwszy wprzódy lojalnie, żeby odesłał eskortujących ich pachołków, bo Niecierpek, któremu zdarzyło się odsiadywać w tiurmie wyrok za długi, ma zapiekły wstręt do służb miejskich.

Ku zdumieniu Mroczka kapłan usłuchał, po czym, nie okazując cienia lęku, samowtór z rabusiem zagłębił się w gwarne spichrzańskie ulice. Podczas rokowań z Rzeźnikiem nie odzywał się ani słowem i nie próbował straszyć mocą swego boga, za co zresztą Mroczek był mu szczerze wdzięczny. Szczelnie okutany w żółty płaszcz, z twarzą przesłoniętą kapturem, wyglądał jak zwyczajny mieszczanin, który właśnie zdecydował się wdać w nie do końca poczciwe interesy. Kiedy zaś rzezimieszek zapytał, jakże ma zwracać się do swego nowego pracodawcy, oznajmił:

– Zwijcie mnie Ciecierką. Mości Ciecierką.

Niecierpek i trzech kompanów, którzy wraz z nim zabawiali się grą w kości, jak na komendę roześmiali się szczekliwie.

– Wielce pobożne miano sobie obraliście – zakpił naczelnik hyclowskiego cechu, który najwyraźniej słyszał o zwierzchniku opactwa z Gór Żmijowych. – Aż wstyd się przyznać.

– Takowe mi macierz przy narodzinach nadała – uciął kapłan.

Na twarzy Rzeźnika odbiło się głębokie niedowierzanie.

– No, z matkami nijak człek nie dojdzie do ładu – przyznał po chwili. – Zawżdy za dziwami gonią. Moja, wykładacie sobie, po śmierci ojca eremitką postanowiła zostać i ku chwale Nur Nemruta w jamie jakiejś się zaszyć. Tak się biedulince we łbie pomieszało, że sam jej musiałem chłopa jurnego naraić. Wtedy jej przeszło.

Kiedy jednak Mroczek wyjawił mu, z jakim zleceniem przybywają, dobry humor Niecierpka rozwiał się bez śladu.

– Niebezpieczna to rzecz. – Poskrobał się w zamyśleniu po tłustym podbródku. – Zaraźnica daleko na południu siedzi, ale surowa z niej pani. Jeśli wyczuje obrazę, jeszcze na nas pomorek ześle. A ja dziatki mam małe i żonę brzemienną.

Rabuś z Przełęczy Zdechłej Krowy zachichotał z cicha. Wedle jego wiedzy co najmniej tuzin ladacznic, a i parę zacnych mieszczańskich córek hodowało Niecierpkowe bękarty, ale żadnej nie udało się zawieść go do ołtarza. Wymawiał się czasami, że żonę zostawił w ojczystych stronach. Po pijaku wszelako wprost gadał, że póki tchu, nie dozwoli, aby go baba wzięła na munsztuk.

– Ile? – spytał krótko Mroczek. – Czas nagli i rychło się rzecz cała może rozejść po kościach.

Niecierpek łypnął na niego z urazą, ale zaraz nader trzeźwo zaczął się targować. Mroczek dzielnie dotrzymywał mu kroku – nie tyle z lojalności wobec kapłana, ile z dawnego kupieckiego nawyku, który nie pozwalał mu stać bezczynnie, kiedy chciano go bezczelnie obedrzeć ze skóry. Skoro dobito targu i wypchana srebrem sakiewka znikła za połą czerwonego kabata, rzezimieszek raźno zeskoczył z ławy i ruszył do wyjścia.

– Wy sobie powolutku na Jaskółczą Skalę idźcie – poradził dobrotliwie. – Kamraci dopilnują, aby się wam jaka zla przygoda po drodze nie trafiła – wskazał dwóch potężnych opryszków w płaszczach oznaczonych żółtymi pasami, znakiem hyclowskiej profesji. – A może się zdarzyć, że będę na was czekał z dobrą nowiną albo i z samą dziewką. Zadbam, aby jej moi ludzie za bardzo nie wyszturchali.

Ale gdy po jakimś czasie Niecierpek zmierzał ku Mroczkowi od strony kantorku Fei Flisyon, wydawał się zasępiony i niespokojny. Nie trzeba było wiele rozumu, by zgadnąć, że zdobycz wymknęła mu się z rąk. A Rzeźnik bardzo nie lubił, gdy wywodzono go w pole.

– Jako sen złoty się ta wasza panna rozwiała – uprzedził pytania. – Nie masz jej ani w kantorze, ani w siedzibie kapłanów.

– Lecz była? – dociekał Mroczek.

– Ano była – wyznał bez zapału rzezimieszek. – Chłopaka ucapiłem, co za gońca w kantorze służy. Własnymi oczy ją widział. Tyle że on nastaje, jakoby to sama pani Jasenka była.

– Nie kłamie aby? – zapytał z powątpiewaniem dawny kupiec bławatny.

Niecierpek posłał mu bystre spojrzenie.

– Jak się człekowi ucho obetnie, to mu ochota do kłamstwa przechodzi – rzekł flegmatycznie. – Ale mnie też się nie widzi, aby książęca konkubina w kapłańskiej łaźni półgolcem paradowała, za mądra na to. Ani chybi bajek dzieciakowi nagadano, żeby się z sekretem nie zdradził. Na nieszczęście prócz niego nikt inny jej nie oglądał. No – dodał po chwili – babę, co się u kapłana za posługaczkę najmuje, tośmy w kuchniach znaleźli, tak wszelako pijaną, że się z nią na razie do ładu nie dojdzie. Moi ludzie ją cucą.

– A sam wielebny Krotosz gdzie? – zagadnął go znienacka kapłan.

– Precz poszedł. Może go książę do cytadeli prosił, bo podobno go jakaś Servenedyjka z domu wyprowadziła – odparł obojętnie Niecierpek. – Wszyscy się dzisiaj rozbiegli, jakoby im ktoś soli na ogony nasypał. W kantorze sami pisarczykowie siedzą, nawet Krotoszowy zausznik, Jaszczyk go wołają, też z samego rana zniknął.

– Servenedyjka, powiadacie… – powtórzył powoli sługa Zird Zekruna. – Cóż, zda mi się, że poszkapiliście sprawę. Należało się tej Servenedyjce bliżej przyjrzeć.

Mroczek zerknął nerwowo na Niecierpka, bo łotrzyk źle znosił wyrzuty. Jednakże Rzeźnik postanowił tym razem zlekceważyć połajankę.

– Ano, posłałem za nią ludzi – oznajmił ze spokojem. – Nieczęsto się po ulicach pałęta wojowniczka z kapłanem o wygolonym łbie, tedy na pewno ktoś ich wcześniej lub później przydybie. Przed wieczorem będziecie ją mieli, związaną niczym wieprzek wokół własnej szabelki.

Mroczek poskrobał się po boku. Wprawdzie cięcie od sztyletu zasklepiło się bez śladu i nie odczuwał najlżejszego bólu, nie mógł się wszakże powstrzymać i raz po raz macał się po zranionym miejscu.

– Tak sobie myślę, że dobrze byłoby sprawdzić i tego Jaszczyka. Młody, tedy głupi. Łacniej przyjdzie coś z niego wydobyć.

Niecierpek mruknął coś na znak zgody i przywołał jednego z pleczystych drabów w hyclowskiej przyodziewie. Tkwili teraz po obu stronach wejścia do kantorku, skutecznie przepłaszając klientów i przyprawiając pisarczyków o rozstrój żołądka. Pogwarzył z nim chwilę przyciszonym głosem, po czym znów zwrócił się ku zleceniodawcy.

– W kantorze się nie opowiadał, dokąd go kapłan posyła, ale ma on matkę przy Krzywej i zwykle u niej za dnia bywa. Poślę tam ze dwóch chłopców.

Ciecierka skinął z zadowoleniem głową.

– Tedy Pod Krowim Łbem na wieści poczekamy – poddał Mroczek, rad, że obyło się bez kłótni.

– Ty pilniejszą masz teraz pracę – skarcił go powiernik Zird Zekruna. – W Wiedźmiej Wieży.

Mroczek mimowolnie uśmiechnął się na myśl o spotkaniu z dawnym hersztem, upokorzonym teraz srodze i w kajdanach.

– A skrzydłoń gdzie? – ocknął się nagle kapłan.

Rzeźnik skrzywił się boleśnie.

– Naszliśmy go za kantorkiem, jak po ogrodzie hasał. Sprytna gadzina. Ledwo zoczył, że go z czterech stron zachodzą z sieciami, w górę poleciał i tyleśmy go widzieli.

Kapłan aż sapnął ze złością na podobne partactwo.

– Owce wam na pastwisko pędzać, a nie szlachetne wierzchowce pętać – sarknął, po czym urwał gwałtownie, tknięty jakąś myślą. Pochylił się ku rzezimieszkowi i konfidencjonalnym tonem zapytał: – A nie zaświerzbiły was łapy? On wart tyle srebra, ile waży.

Mroczek chciał go ostrzec, ale ani się spostrzegł, jak kapłan miał na gardle nóż, w mgnieniu oka wydobyty przez Niecierpkowego kamrata. Sam przywódca hyclowskiego bractwa poruszał się z większą godnością – albo też spowalniała go tusza. Jednakże uchwyt wciąż miał mocny. Ucapił Ciecierkę za połę opończy i przyciągnął go ku sobie.

– A jak się wam zdaje, ile wasze ścierwo będzie warte?

– Nie więcej niż za brytana. Bo skóra marna – prychnął Mroczek, strącając kaptur z głowy Ciecierki. – Wyleniała.

Chociaż Niecierpek nie lubił, gdy wypominano mu profesję, na widok świeżo porośniętej włosem czaszki sługi Zird Zekruna parsknął szczerym śmiechem i odepchnął go lekko.

– Za zwierza nie ręczę – rzekł udobruchany – bo nie wiedzieć, kędy on się teraz obróci. Ale dziewkę wnet dostaniecie. A onego Jaszczyka może jeszcze prędzej.

– I zatroszczcie się dobrze, aby nikt inny jej tropem nie ruszył – przestrzegł kapłan.

– No, to się da zrobić. – Niecierpek uśmiechnął się paskudnie. – Za drobną opłatą.


* * *

Zaskoczona pojawieniem się Kiercha Jasenka, aby zyskać choć trochę na czasie, znów zasiadła przed zwierciadłem i zaczęła miarowo szczotkować włosy. Jak niecodzienny musi być taki widok dla kapłana, pomyślała, osobliwie zaś dla sługi Zird Zekruna, który zapewne jeszcze rzadziej niż słudzy innych bóstw miał sposobność towarzyszyć w niewieściej toalecie. Jednakże postanowiła nie oszczędzić mu tego drobnego zakłopotania. Niech patrzy, powiedziała sobie. Niech wreszcie zrozumie, kim jestem.

Widziała jego odbicie w lustrze. Stał tuż przy drzwiach, w smudze cienia, choć słońce wzeszło wysoko i wypełniało salę jasnymi refleksami. A Jasenka rozpamiętywała złocistą i błękitną wspaniałość miasta, jakże podobnego w swym przepychu do mężczyzny, przy którym od lat zwykła zasypiać i od którego tak się oddaliła ostatnimi dniami. Ale to minie, pomyślała, minie bez śladu, jak wiele wcześniejszych kłótni, słono okupionych łzami i brzękiem tłuczonej porcelany. Marchia mu wszystko opowie, a potem… potem znajdę sposób, żeby znów należał tylko do mnie. Zawsze przecież potrafiłam go znaleźć.

Znienacka Kierch wydał się jej w tej pełnej słońca i bogactw komnacie podobny do plamy brunatnego trądu. Nie chciała z nim więcej mówić ani słuchać, jak sączy jej w uszy jad i podbechtuje przeciwko księżniczce. Bo przecież, powiedziała w duchu – i zrozumienie tej prostej rzeczy ugodziło ją jak słoneczny promień, odbity na polerowanej tafli zwierciadła – on mnie wciąż nachodzi, odkąd żalnicka dziedziczka zjechała do Spichrzy. Przesiaduje w moich pokojach, wnosząc duszny odór własnych strachów i podsycając moje obawy, aż wreszcie przestałam je odróżniać. Nazbyt się zanurzyłam w jego nienawiść. Co więcej, zaczęłam jego oczami spoglądać na Zarzyczkę, zupełnie jakbym nie znała mojego księcia i zapomniała o grze, którą toczy.

Jakże przeraźliwie głupia się okazała. Głupia, słaba i podatna na cudze poduszczenia.

– Pragnęliście się ze mną widzieć, pani – przypomniał zwierzchnik uścieskiego kolegium, może wyczuwając nagłą odmianę jej umysłu.

Nie miała ochoty, żeby jej się dalej naprzykrzał. W każdym razie nie dzisiaj.

– Zaspokójcie niewieścią ciekawość – wypaliła, chcąc go jak najszybciej urazić i zniechęcić do dłuższej pogawędki – i rzeknijcie mi szczerze, jak to możliwe, że w wieży Nur Nemruta przestajecie, skoro wasz pan na gardle karze za wszelką poufałość z innymi bogami? Czyżbyście postanowili się nawrócić i na dobre zagościć w naszym pięknym mieście? – dodała słodko. – Wielka to doprawdy odwaga. Albo wręcz zuchwałość.

Kątem oka dostrzegła w zwierciadle, jak w jednej chwili oczy Kiercha wychodzą z orbit. Stał nieruchomo, jakby piorun w niego strzelił, aż zlękła się, czy nie spróbuje jej uderzyć za tę obelgę. Wyciągnęła dłoń po dzwonek, aby przywołać służbę, lecz kapłan w kilku susach znalazł się tuż przy niej i pochwycił ją za nadgarstek.

– Zaraz się przekonasz – wymamrotał głosem rozdygotanym od wściekłości – co potrafi mój bóg i jak karze za zuchwałość.


* * *

Dzień przybrał dla Jaszczyka zgoła zaskakujący obrót. Z początku wszystko szło nieźle. Szczęśliwie zastał Trzpienia w gospodzie przy murze klasztoru Cion Cerena. Żebraczy starosta porządnie cuchnął gorzałką i nieprzychylnie toczył wokoło nabieglymi krwią oczami. Na widok chłopaka ożywił się nieco, w każdych okolicznościach bowiem potrafił docenić okazję do zarobku. Gdy usłyszał, kogo ma wytropić, postukał się wymownie w czoło, lecz nie oponował; ostatecznie interes to interes, a trzosik oferowany przez dziewczynę w obręczy dri deonema za odnalezienie Suchywilka, okazał się doprawdy bardziej niż zasobny.

Sam Jaszczyk, choć zielone oczy panny wywarły na nim niecodzienne wrażenie, również się cokolwiek pożywił na zawartości sakiewki, wysupławszy z niej ukradkiem pełen tuzin srebrników. Pobrzękiwały mu teraz wesoło w kieszeni, kiedy biegł zawilgłą uliczką wzdłuż murów w kierunku domu. Po prostu musiał się pochwalić matce tą nieoczekiwaną zdobyczą, zwłaszcza że we własnym mniemaniu doszedł do niej całkiem uczciwie. A i burczenie w brzuchu przypominało coraz donośniej, że od rana nie miał w gębie nic, prócz kilku łyków piwa, których mu Trzpień użyczył gwoli uczczenia dobitego interesu.

Był już parę kamienic od domostwa, kiedy z głębi koślawej, podpartej na stemplach bramy wychynęła ku niemu chuda posługaczka z gospody Pod Pijaną Kaczką. Wczepiła się w jego ramię i z całej siły popchnęła go do mrocznego wnętrza.

– Właśnie powlekli twoją matkę i siostry do Wiedźmiej Wieży – wykrztusiła, po czym przytuliła się do niego tak mocno, że czuł jej kościste żebra i wystające kości miednicy.

– Co ty gadasz? – Spróbował się uwolnić z uścisku, bo brzydziła go ta niewiasta, która parę miesięcy temu zagięła na niego parol, choć była dobry tuzin lat starsza i nieurodziwa, jak rzadko.

– A teraz po sąsiadach chodzą – tchnęła mu prosto w ucho – i o ciebie rozpytują, żeś niby z poduszczenia Zaraźnicy przeciwko naszemu bogu straszliwe bluźnierstwa uczynił.

– Brednie! – syknął przez zęby, bo przecież nie pierwszy raz brano mu za złe służbę u Krotosza i przywykł po trochu do podobnych oskarżeń. – Kto się tu niby zapędził? Straż kapłańska? Książęcy pachołkowie?

Posługaczka znów się o niego otarła, łasząc się i wyginając jak kot. Daremnie usiłował ją odsunąć.

– Ludzie Niecierpka – zamruczała miękko, zupełnie jakby wcześniejszy strach minął jej bez śladu.

– Niecierpka? – zapytał ze zdumieniem.

Jakkolwiek starał się trzymać z daleka od przywódcy hyclowskiego bractwa – nie dało się bowiem robić interesów jednocześnie z nim i z Trzpieniem, zbyt wielka wrogość dzieliła obu hersztów – Jaszczyk i tak wiedział niemało o jego kompanii i naprawdę wolałby raczej mieć sprawę z książęcymi drabami. Ale też nie przypominał sobie, aby się czymś Rzeźnikowi naraził. Tyle że, przeszło mu zaraz przez głowę, usługi hyclowskiego starosty nietrudno kupić za szczere srebro.

– Mówili, kto ich przysyła? – dociekał, z trudem powstrzymując obrzydzenie.

Posługaczka szarpała się już z guzami jego kubraka, a nie mógł jej odpędzić, aby nie uczyniła wrzasku i nie ściągnęła mu na głowę Niecierpkowych zbirów. Wysapała niewyraźne przeczenie i przesunęła językiem po jego gołej skórze. Wzdrygnął się i byłby ją zdzielił kułakiem, gdyby tuż przy wejściu do bramy nie rozległ się dźwięk podkutych butów. Spróbował się cofnąć na podwórze, ale znów naparła na niego całym ciałem i z rumorem zwalili się na schody prowadzące do piwniczki. Na poły ogłuszony i przygnieciony jej ciężarem, Jaszczyk jak przez mgłę posłyszał tupot i czujne nawoływania. Ale w tejże chwili dziewczyna usiadła na nim okrakiem i pochylając się nisko, wyszeptała:

– Ja cię obronię – i zarzuciła mu na twarz szeroką samodziałową spódnicę.


* * *

Książę Evorinth bez słowa wysłuchał rewelacji Marchii i tylko nerwowy rytm bicza, którym uderzał w cholewę buta, świadczył, że spokój opuścił go na dobre. Kiedy zaczęła mówić o zniknięciu Zarzyczki, zacisnął zęby tak mocno, że mięśnie na szczękach pobielały mu jak mąka. Potem zadał kilka pytań. Służka nie potrafiła odpowiedzieć, bo przecież żalnicka dziedziczka niczym nie zdradziła, jakie sekrety skłoniły ją do samotnej wyprawy w miasto pełne rozochoconego pospólstwa. W końcu niecierpliwym gestem kazał jej zamilknąć.

– Powiedz swojej pani – rzekł z irytacją – że tym razem jej fanaberie mogą nas kosztować zbyt wiele. Mnie mogą zbyt wiele kosztować – dodał i odwrócił się do niej plecami.

Nie ośmielając się odejść bez wyraźnego rozkazu, Marchia pochyliła nisko głowę, on zaś przechadzał się szybko pod ścianą, przybraną wielobarwnymi gobelinami. Od czasu do czasu zerkała na niego i wydawało się jej wówczas, że dostrzega w twarzy księcia zmartwienie. Zdziwiło ją to niezmiernie. Spodziewała się raczej wrzasków i pogróżek, bo Jasenka i jej kochanek wręcz napawali się kłótniami – a potem godzili tym namiętniej, im zapalczywiej obrzucali się uprzednio obelgami. Marchia miała wrażenie, że wszystko to stanowiło rodzaj teatru odgrywanego za obopólną zgodą i ku wspólnej satysfakcji. Na dworze wiele rzeczy zmieniało się niepostrzeżenie w widowisko. Także miłość.

Jednakże kiedy książę wreszcie przemówił, w jego głosie nie było gniewu, tylko tkliwość.

– I powiedz swojej pani, że zobaczę się z nią wieczorem. Czas wreszcie skończyć tę dziecinadę, zanim nas zawiedzie tam, gdzie żadne z nas nie chciałoby się znaleźć.


* * *

Żadna z trzech sióstr Nacmierza nie miała nigdy cierpliwości do rachunków. Owszem, zgodnie z wolą rodziców przysłuchiwały się naukom kapłana wynajętego, aby objaśniać im zawiłości arytmetyki. Ich myśli wszakże ciążyły ku strojom, wyprawie, haftom i tańcom w gronie rówieśników. Na darmo ojciec powtarzał, że bankierska córka winna w potrzebie wyręczyć małżonka w kantorze i zadbać o dobro małoletnich dzieci. Dziewczęta, sprytne jak sroczki i pewne rodzicowego uwielbienia, przysiadały mu na kolanach, głaskały pod brodą i jedna przez drugą szczebiotały, że przecież nigdy nie dopuści, aby stała im się krzywda. Stary bankier mamrotał pod nosem, udając złość, w rzeczywistości jednak rozpierała go duma z tych trzech panien, strzelistych jak młode brzózki i jasnowłosych. A będąc człekiem roztropnym, nie krył przed sobą, że okręciły go sobie wokół palca – podobnie zresztą jak żona, prosta córka kołodzieja, którą ponad dwa tuziny lat temu dostrzegł, jak stoi w smudze światła w drzwiach warsztatu ojca, i od tamtej pory patrzył na nią z nieodmiennym zachwytem.

Nacmierz szczerze lubił swoje siostry, lecz spoglądał na nie z pobłażliwością starszego brata, który wszedł już w wielki świat i prowadzi w kantorze poważne interesy. Nawet kochanica, którą wybrał za radą ojca i utrzymywał z pełną ostentacją, nieczęsto zaprzątała jego myśli poza miłymi chwilami, które spędzali we dwoje w jej alkowie. Dbał, aby niczego jej nie brakło i by pięknie się prezentowała w nowym powozie, sprawionym specjalnie na spichrzański karnawał. Ale zgodnie z obietnicą złożoną matce bardzo się pilnował, żeby nie przysporzyć rodzinie bękartów i miał szczery zamiar w odpowiednim czasie poślubić majętną pannę. Ostatecznie tak przecież powinno być. Nie darmo ich rodzina należała do najzacniejszych bankierskich rodów Spichrzy i od pięciu pokoleń zasiadała w radzie miasta. Nacmierz rozumiał doskonale, że kiedyś sam włoży na szyję ciężki srebrny łańcuch, który teraz dodawał dostojeństwa jego ojcu. Może nawet zostanie burmistrzem, jeśli bogowie okażą się łaskawi.

Na razie jednak nie potrafił oderwać wzroku od dziewczyny w zgrzebnej brązowej sukni. Nigdy wcześniej nie spotkał niewiasty, która z równą jak on łatwością parałaby się rachunkami, i odczuwał palącą potrzebę, aby sprawdzić, jak daleko sięgają jej umiejętności.

Podsunął jej tabliczkę, pokrytą niemal nieczytelnymi bazgrołami, którymi spichrzańscy karczmarze zwykli oznaczać zamawiane jadło i napitki.

– Czy znasz te znaki?

– Nie.

Umoczył palec w winie i szybko nakreślił na blacie kilka symboli z ksiąg bankierskich. – A te?

– Nigdy nie uczono mnie pisma – odparła z lekkim zniecierpliwieniem.

– Naprawdę? – zdumiał się. – W jaki więc sposób…?

– Nie wiem – przerwała.

Wiedziony impulsem, którego do końca nie rozumiał, ujął ją za rękę i zmusił, by na nowo usiadła za stołem.

– Pokażę ci – rzekł, po czym mokrym palcem zaczął rysować kolejne znaczki.

Wpatrywała się w nie rozszerzonymi oczami, początkowo nieufna i milcząca, z czasem coraz bardziej zaciekawiona. Roześmiała się, kiedy jej wyjaśnił, jak zapisuje się długi, i nie chciała uwierzyć, że istnieje osobny znak na oznaczenie niczego. Zadziwiły ją cząstki, a procentów w ogóle nie potrafiła pojąć, póki nie wpadł na pomysł, by opowiedzieć jej o wybieraniu zgniłków z beczki, w której co dziesiąte jabłko zepsuło się przez zimę. Na końcu śmiali się już razem z dziecięcych zagadek – o przewożeniu przez rzekę kozy i kapusty, o zaganianiu świnek do chlewika i pięciu sroczkach, które rozsiadły się na gałęziach jednego drzewa.

Skalmierskie wino zasychało na stole, przesycając komnatkę duszną, słodką wonią, a karczmarz, zorientowawszy się, co w trawie piszczy, dbał, by służące dyskretnie donosiły nowe dzbanki. Nacmierz ani spostrzegł, jak przez uchylone okiennice zaczęło wpadać popołudniowe słońce. Zapomniał, że dawno już powinien wrócić do domu. Zamiast tego skrupulatnie napełniał pucharki, a kiedy zgłodnieli oboje, kazał podać zająca w buraczkach i owoce smażone w cukrze na wety. Niekiedy jego palce stykały się na stole z dłonią kapłanki, a w miarę jak ubywało wina, dziewczyna coraz rzadziej umykała przed jego dotykiem. Co zabawne, wcale tego nie zauważył. Zanadto pochłaniało go wyjaśnianie obliczeń, choć z czasem częściej się mylił, a i jej spostrzeżenia stawały się jakby mniej trafne. Jednakże bawił się przednio. Raz po raz przecierał blat rękawem paradnego kubraka – ani przez myśl mu przeszło, że matka załamie ręce, kiedy go zobaczy – i zagłębiał się coraz dalej w ciemną puszczę arytmetyki. Wszak tyle jeszcze pozostawało do omówienia! A karczmarz wciąż dosyłał wino.

Kapłanka ocknęła się pierwsza. Za oknem niebo ciemniało i gwar na ulicy przycichał z wolna.

– Muszę iść – powiedziała, starając się jak najdokładniej wymawiać słowa.

Jej głos wydał mu się wzruszająco bełkotliwy. Dźwignął się z ławy i delikatnie przytrzymał ją za ramiona.

– Wieczór już – oznajmił – i nigdzie teraz nie pójdziesz. Cyt! – Położył jej palec na ustach i zanim zdołała się sprzeciwić, zakrzyknął donośnie: – Hej, gospodarzu!

Oberżysta pojawił się natychmiast, zupełnie jakby podsłuchiwał pod drzwiami. Obrzucił ich krytycznym spojrzeniem. Młodzi mieli zaczerwienione policzki i nabrzmiałe wargi – od wina albo innych uciech. Nawitka na włosach dziewczyny przekrzywiła się nieco, ale suknia pozostała zapięta, a Nacmierz nie zdjął nawet kubraka. Karczmarz westchnął z przyganą. Nie mieściło mu się w głowie, żeby urodziwy chłopak ze zdrową dziewuchą przez cały dzień siedzieli w jednej izbie, kreśląc winem jakieś bohomazy na stole, z zasady wszelako nie wydziwiał na przywary i zboczenia gości – o ile nie ściągali straży miejskiej i nie angażowali do swych uciech jego służby oraz inwentarza. No i pod warunkiem, że płacili. A Nacmierz płacił sumiennie.

Teraz wszakże przyglądał się gospodarzowi rozmaślonymi, nabiegłymi krwią oczami. Karczmarz obrachował szybciutko, ile dzbanów Skalmierskiego wina wypili. Oj, nie ucieszy się dzisiaj pan bankier, kiedy zoczy swego jedynaka, powiedział sobie, ale na szczęście nie był to jego kłopot.

– Zacny mój oberżysto – zaczął z namaszczeniem chłopak – macie tu na wykuszu bardzo wygodną komnatkę. To myją zajmujemy do jutrzejszego ranka.

Karczmarz załamał ręce w udawanej rozpaczy.

– Ależ, mości Nacmierzu! Ja gości mam! Wszak to Żary!

Jednakże spod oka spozierał ciekawie na chłopaka, dziwując się, skąd też wie o komnacie, do której wpuszczano wyłącznie najbardziej zaufanych i najhojniejszych gości. Jako że zwykle służyła do schadzek bogatym młodzieńcom albo i kapłanom ze świątyni, prowadziły do niej oddzielne schodki z podwórca, a z okien rozpościerał się wspaniały widok na książęcy trakt. Opłata za najem była wygórowana, ale karczmarz nie narzekał na brak chętnych, a goście mieli pewność, że wraz z wygodnym łóżkiem kupują pełną dyskrecję gospodarza i ślepotę służby.

– No, no, stary przechero! – Syn bankiera pogroził mu żartobliwie palcem i uśmiechnął się zadufanym, pijackim uśmiechem. – Już ty mi tutaj nie kręć i nie oszukuj nad miarę, tylko cenę podaj. A gości, jeśli prawdziwie tam siedzą, gdzie indziej prędko ulokuj. Jak cię znam, znajdziesz miejsce. Ot, dla zwajeckich wojów choćby garść słomy starczy.

Gospodarz zgiął się do ziemi w pokłonie, skrywając grymas zadowolenia. Potrzebował krótkiej chwili namysłu, by oszacować, ile może zażądać, aby zadowolić chłopaka, a i samemu jak najlepiej nabić kabzę. Przy tym wbrew biadoleniom żądanie Nacmierza było mu wcale na rękę, bo nadal trzymał paradną komnatkę wolną na wypadek, gdyby w przeddzień Żarów trafił się jakiś dostojny gość, gotów szczerym srebrem zapłacić za wygodę.

– Jak dla waszej dostojności – rzeki wreszcie – i po starej przyjaźni półtora złoćca.

Miał nadzieję, że wypity trunek i pożądanie przyćmią nieco rozsądek Nacmierza, srodze się jednak omylił. Kiedy szło o grosiwo, rozum bankierskiego syna bynajmniej nie szwankował.

– Co?! – Chłopak poczerwieniał na gębie jak indor i zapominając na chwilę o wpajanych mu przez matkę obyczajach, krzyknął: – A ty chamie niemyty! Ty pijawo karczmarska! Za kogo ty mnie masz? Za wiejskiego kmiota, co pierwszy raz miasto ogląda?

– Jam się… wielmożny panie… omylił – wyjąkał oberżysta, cokolwiek przestraszony wybuchem Nacmierza, który znał wszystkich bogatych młodzieńców i mógł ich skutecznie zniechęcić do odwiedzin w gospodzie. – Pół złoćca rzec chciałem… Ledwie pół złoćca dajcie, przez wzgląd na nędzę moją i drobne dzieci…

– Jakie drobne dzieci? Tych dwóch łapserdaków, co im wąs już się sypie i u rzeźnika praktykują? – wyburczał chłopak, ale gniew mu już mijał. Bez dalszych swarów sięgnął do sakiewki, wygrzebał monetę i rzucił ją gospodarzowi. – A teraz nas tam prowadźcie. Byle żywo!


* * *

Bogowie sprzyjali jednak tego dnia Jaszczykowi, bo żaden z ludzi Niecierpka nie zszedł na piwniczne schody. Przygadywali tylko sprośnie do dziewczyny i życzyli jej, aby dobrze wygodziła swemu amantowi. Nie postało im w głowie, że zdobycz, na którą polowali, beztrosko zabawia się tuż pod ich bokiem. Kiedy odeszli, Jaszczyk z obrzydzeniem zrzucił z siebie posługaczkę. Dziewczyna, dopiero co dokończywszy dzieła, nie przejęła się zbytnio jego oschłością. Od wielu lat służyła Pod Pijaną Kaczką i nawykła, że po miłosnej sprawie goście prędko przepędzali ją z łóżka. Teraz więc, choć potargana i zaczerwieniona, ze spokojem poprawiała spódnice. Skoro jednak wyciągnęła rękę do chłopaka, żeby zawiązać mu troczki od koszuli, odtrącił jej dłoń z gwałtownością, która jego samego zaskoczyła.

Posługaczka nie zwróciła na niego uwagi. Obojętnie jęła się czochrać, aż wreszcie wyłowiła dokuczliwą wszę i rozgniotła ją między paznokciami.

– Przyjdź wieczorem do Pijanej Kaczki – zwróciła się ochryple do chłopaka. – Od strony kuchni w okienko zastukaj, a u siebie cię przechowam, póki będzie trzeba. Nie pożałujesz.

Zawdzięczał jej życie, ale nagle ogarnęła go taka wściekłość i żal, że złapał za kamień i byłby jej roztrzaskał głowę, gdyby w bladoniebieskich, krowich oczach posługaczki dostrzegł choć cień zrozumienia. Ale nie. Gapiła się na niego z tępym zadowoleniem pociągowego zwierzęcia, które wykonało swoje zadanie, a teraz dopomina się nagrody. Jaszczyk wzdrygnął się. Upuścił kamień i uciekł stamtąd co prędzej, nie oglądając się za siebie.


* * *

W wąskim korytarzu Marchię minął zwierzchnik uścieskiego kolegium Zird Zekruna. Na wszelki wypadek przywarła plecami do chłodnych kamieni, zbyt wiele bowiem nasłuchała się o przekleństwie skalnych robaków, żeby choćby rąbkiem sukni otrzeć się o jego szatę.

Kiedy weszła do komnaty Jasenki, natychmiast odgadła, że coś się wydarzyło.

– Pójdziesz do miasta – odezwała się nieobecnym głosem książęca konkubina, a jej twarz była kredowobiała. – Natychmiast. Odnajdziesz Trzpienia, dasz mu to – rzuciła służebnej ciężki, wypchany trzos – i każesz zabić żalnicką kuternóżkę. Nie zamierzam jej dłużej cierpieć.


* * *

Posąg marmurowej niewiasty zalewał się rzewnymi łzami. Zarzyczka z westchnieniem ulgi opadła na kamienny rant sadzawki i rozprostowała strudzone nogi. Kolano, nienawykłe do długich przechadzek, coraz mocniej pulsowało bólem i księżniczka bała się, że niebawem zawiedzie ją na dobre. Była jednak zadowolona, choć poszukiwania zabrały jej wiele czasu, bo nie znała zupełnie miasta i lękała się zbyt często pytać o drogę, by obca wymowa nie zdradziła jej pochodzenia. Wciąż miała wrażenie, że ktoś skrada się jej śladem. Odwracała się czujnie i przystawała w podcieniach kamienic, aby przydybać szpiega, nie zdołała jednak nikogo dostrzec.

Świadomość ryzyka przyprawiała ją chwilami o zawroty głowy. Nigdy dotąd tak otwarcie nie przeciwstawiła się sługom Zird Zekruna. Co więcej, nigdy też nie poważyła się na jawne bluźnierstwo, bo przecież właśnie tak kapłani nazwaliby jej spotkanie z bratem, przeklętym przez boga i ogłoszonym jego nieprzyjacielem.

Dobrze, że w ogóle zwróciła uwagę na list alchemika z Książęcych Wiergów, nazbyt wiele podobnych znoszono bowiem do jej komnaty. Owszem, przyjęła w Spichrzy kilku mistrzów sztuk tajemnych, wszyscy jednak pozostawali na usługach księcia Evorintha – a w każdym razie księżnej Egrenne – i usiłowali wydobyć z niej tajemnicę wiecznego ognia, nie wyjawiając w zamian żadnych własnych sekretów. Już po krótkiej rozmowie potrafiła ocenić ich mierne umiejętności, a w miarę upływu czasu coraz częściej odmawiała spotkań z innymi adeptami alchemii. W zamian pozwalała, aby unosił ją gwarny rytm życia spichrzańskiego dworu i cieszyła się towarzystwem dziedzica tronu. Właściwie nie miano jej chyba tego za złe, choć w oczach dworzan widziała pogardę i pobłażanie – ot, kolejna barbarzyńska księżniczka, oczarowana najpiękniejszym z miast Krain Wewnętrznego Morza i jego złotym księciem.

A potem pewnego dnia, kiedy z nudów przeglądała korespondencję, jakaś znajoma fraza sprawiła, że uważniej przeczytała cały list. Nie znała nadawcy. Lecz wiedziona impulsem zbliżyła pergamin do płomienia świecy i ze zdumieniem patrzyła, jak ciepło wydobywa litery nakreślone sekretnym atramentem. Zaledwie kilka słów: Spotkaj się ze mną w przeddzień Żarów, w porze wieczornego bicia dzwonów, przy posągu płaczącej niewiasty. Jeśli zaś nie zdołasz, będę na ciebie czekał następnego zmierzchu w ogrodach cytadeli. Twój brat.

Z przerażeniem rzuciła list w ogień, choć przecież oczekiwała go, odkąd przybyła do Spichrzy, i wiedziała, że prędzej czy później nadejdzie. Potem zaś długo po zmierzchu zastanawiała się, czy Koźlarz – ten jej bratniebrat, którego utraciła tak dawno, że wspomnienie o nim niemal zupełnie zatarło się w jej pamięci i nie potrafiła już odróżnić, co jest prawdą, a co jedynie wyobrażeniem – domyśla się w ogóle, czego od niej wymaga.

Ale oto dotarła szczęśliwie na wyznaczone miejsce i pozostało jej jeszcze dość czasu, aby odpocząć i napatrzeć się na mieszkańców Spichrzy, zajętych gorączkowymi przygotowaniami świątecznymi. Robotnicy w wypłowiałych koszulach pochłaniali pospiesznie wieczerzę – miskę gęstej polewki i chleb bez okrasy – przy długich stołach, rozstawionych wzdłuż fasad karczem. Dostojne mieszczki w wysokich, białych kornetach i suto marszczonych sukniach wracały ze sprawunkami z niezliczonych kramów, które wychylały się ze wszelkich zaułków i zakamarków. Ulicznicy obrzucali się grudkami błota i nieczystościami wyłowionymi z rynsztoków. Żebracy krążyli wśród tłumu, głośno domagając się jałmużny. Na niskich schodkach przed wejściami do kamienic i w otwartych oknach kramów zastygły stare kobiety w żałobnych sukniach, a żaden z przechodniów nie wymykał się ich bacznemu, surowemu oku. Gdzieś z tyłu przetoczyła się hałaśliwa gromadka żaków.

Księżniczka poprawiła na ramionach samodziałowy płaszcz, którego użyczyła jej kapłanka Zird Zekruna. Miała nadzieję, że dziewczynie uda się zmylić ślady wśród mrowia przybyszów na Żary i szczęśliwie umknąć spod władzy Kiercha. W każdym razie, powiedziała sobie Zarzyczka, dostała dość srebra, żeby kupić przyszłość, i to wcale zasobną. Oczywiście jeśli wcześniej nie złapią jej Pomorcy. Wówczas nie będzie żadnej przyszłości – ani dla niej, ani dla księżniczki.

Nagłe szarpnięcie za rękę strąciło jej kaptur z głowy, odsłaniając długie, splecione w warkoczyki włosy. Zaskoczona, obróciła się z okrzykiem, przekonana, że znalazła ją straż kapłańska lub co najmniej książęcy strażnicy. Ale nie. Stała nad nią czarnowłosa, bardzo powabna dziewczyna w głęboko wydekoltowanej sukni, która nie ukrywała jej bujnych, śnieżnobiałych wdzięków. W tej chwili jednak twarz nieznajomej wykrzywiał grymas wściekłości, a na policzkach wystąpiły czerwone cętki.

– A ty wywłoko plugawa! – rozdarła się niskim, schrypniętym głosem. – A żeby ci trąd i wstydliwa choroba przyrodzenie stoczyły. Czego tu niby szukasz? To moje miejsce.

Księżniczka wpatrywała się w nią oszołomiona. Wokół natychmiast zaczęli gromadzić się gapie, zwietrzywszy sowitą porcję darmowej rozrywki.

– Nazłazi się ich ze wsi, jedną w drugą paskudna i kostropata – jazgotała dalej czarnowłosa – a chciwe na zarobek takie, że za ćwierć miedziaka albo wianek cebuli wyonacyć się dają jak owce.

Wśród tłumu ktoś parsknął śmiechem. Zarzyczka rozejrzała się w desperackim poszukiwaniu drogi ucieczki. W każdej chwili ktoś mógł ją rozpoznać, a dziewczyna w wydekoltowanej sukni wciąż stała nad nią jak kat, wsparta rękami pod boki.

– No, co tak, durna, oczy wytrzeszczasz, jakbyś języka zapomniała w gębie? – wysyczała ze złością. – Do krów, do gnoju, skoro się po ludzku odezwać nie potrafisz! Widzicie ją! Włosy jak szlachcianka zaplotła i już jej się zdaje, że wszystko może.

– Kiedy ja… – ośmieliła się wtrącić księżniczka.

– To moje miejsce, powiadam! – przerwała jej wrzaskliwie tamta. – Od Trzpienia je za uczciwe srebro kupiłam, bierz więc dupę w troki i szoruj stąd, zanim ci te bure kłaki ze łba powyrywam. Powiadam, trzeba było u siebie w gnojowniku polegiwać, a nie w Spichrzy chłopów nęcić, szkarado jedna!

Wśród gapiów panowała coraz większa wesołość, a osłupiała Zarzyczka dopiero przy ostatnich słowach zrozumiała, że oto uznano ją za wiejską, wędrowną ladacznicę. Krew w niej zawrzała. Bez namysłu strzeliła dziwkę w twarz, wkładając w ten cios całą swoją urażoną dumę. Niespodziewająca się tego czarnowłosa zamachała rozpaczliwie rękami, lecz nie zdołała odzyskać równowagi i wpadła do fontanny.

Korzystając z zamieszania, Zarzyczka jęła się przeciskać między tłuszczą. Zadyszana z wysiłku i przestraszona rzuciła się w najbliższy zaułek i zaraz skręciła w bramę. Szczęśliwie natrafiła na przechodnią kamienicę. Przemknęła przez kilka podwórek, wąskich, ocienionych drewnianymi wykuszami i galeryjkami wspartymi na pociemniałych ze starości palach. Bose dzieciaki w umorusanych koszulinach przyglądały się jej z zadziwieniem, a kobiety piorące w wielkich baliach bieliznę, z przyganą odwracały wzrok od jej długich włosów. Pospiesznie naciągnęła kaptur i poszła dalej.

Nie spostrzegła, że jednonogi żebrak, który wcześniej tkwił obok sadzawki, wysunął spod łachmanów drugą nogę i, cudownie ozdrowiały, pokuśtykał jej śladem.


* * *

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, barwiąc na czerwono fasady kamienic. Połyskiwało na halabardach strażników i siekierach cieśli powracających z portu, rozpłomieniało wieńczące rynny rzygulce i metalowe ozdoby na lektykach dworek, pełgało po pancerzach zbrojnych i naszywanych srebrną nicią płaszczach zasobnych mieszczek. Wysoko, na schodach prowadzących do książęcej cytadeli, Przemęka obrócił się i spojrzał na kłębiącą się poniżej, wielobarwną ludzką ciżbę.

– Zupełnie jak ryby w morzu – powiedział z cicha. – Ciekawym, kto się wymknie cało, a kogo dziś bogowie ułowią w swoje sieci.

Загрузка...