ROZDZIAŁ 14

Stary sługa przeprowadził Koźlarza i Przemękę bocznymi ścieżkami aż na samo pogranicze Gór Żmijowych. Nieopodal małej rybackiej przystani zostawili Kostropatkę – kapłan miał nająć się do flisu i tym sposobem dotrzeć do Spichrzy – po czym ruszyli ku Wiergom, roztropnie unikając co ludniejszych miasteczek.

Wjechali w dziwnie spokojną okolicę. Od ranka natknęli się na kilka wozów, ale szły pojedynczo, bez obstawy zbrojnych, furmani zaś nie wydawali się zbytnio wylęknieni. Owszem, grzecznie życzyli Przemęce i Koźlarzowi dobrego dnia, lecz ani nie zachęcali do pogawędki, ani nie ciekawił ich nadmiernie widok wędrowców.

Szlak wił się po dnie wąskiego parowu i za kolejnym zakrętem drogę zagrodziła im przyprzężona do siwej kobyłki dwukółka. Wóz wyładowano po brzegi i nakryto burą płachtą, szczelnie przesłaniającą ładunek. Z kozła dobiegały odgłosy sprzeczki. Zrazu Przemęka widział tylko dwa szpiczaste kaptury ze zwieszającymi się na uszy ozdobnymi chwostami, a musiały owe chwosty nieźle słuch przytępiać, bo ich właściciele darli się straszliwie.

– Krochmalu trzeba! – wrzeszczał cytrynowy kaptur. – Krochmalu więcej, powiadam!

– Sam krochmal nie poradzi! – odkrzykiwał raźno brunatny. – Obciążać trza! Obciążać, ile wlezie!

Kiedy wojownicy się przybliżyli, dostrzegli, że powoził niewielki człowieczek w wypchanym paździerzami kaftanie. Obok niego siedział grubas w krótkiej, żółciutkiej kurcie. W ręce dzierżył kawałek pergaminu i tak zajadle coś towarzyszowi klarował, że zrazu żaden nie odpowiedział na pozdrowienie.

– Co to za okolica? – zagadnął Przemęka, którego spotkanie tych osobliwych jegomościów natchnęło zgoła krotochwilnym nastrojem.

Książęce Wiergi. – Grubas w szafrannej kurcie spojrzał na nich nieprzychylnie znad wystrzępionej paginy i zwinął ją pospiesznie.

– A miasto czyje?

– A nasze.

– Chyba nie waszmości? – zdziwił się z głupia frant najemnik.

– E, nie. – Grubas aż pokraśniał z zadowolenia, że go tytułują „waszmością”. – Nasze, znaczy się, pospólne.

Koźlarz zaśmiał się.

– Jakże tak? Książęce Wiergi, powiadacie, to i książę być powinien.

– Z daleka, widzę, jedziecie, boście tutejszych spraw nic nieznajomi. Nie książę tu panował, jeno księżna, pani świątobliwa. A raczej panienka, bo ona nigdy za chłopem nie była.

– Żeby ją z jej świątobliwością wespół zaraza zżarła! – żachnął się woźnica. – Paskudna baba, gębę całą miała ognipiórem stoczoną, słodkim wrzodem. Gniło to, cuchnęło tak okrutnie, że tęgie chłopy w jej przytomności mdlały. A te, co nie mdlały, rwały ze dwora ile sił w nogach, bo w pannie taka ochota do zamążpójścia buzowała, że krew jej medycy musieli puszczać.

– I co? Wychłodła? – zaciekawił się Przemęka.

– Nie, za to zmarło się księciu nieborakowi, jej ojcu – podjął z uciechą ten odziany na kanarkowo. – Synowie po nim dziedzinę rozdrapali. Pięciu ich było, tedy każdy tyle ziemi ledwo dostał, żeby tyłek porządnie usadzić. O wianie dla panienki ani który zamyślał. Uradzili, że u Bad Bidmone za mniszkę ostanie i precz ją popędzili.

– Ano – przytaknął woźnica. – Stąd się jej świątobliwość wzięła. Ze szpetności i braterskiego skąpstwa.

– Tęgo im potem za owo skąpstwo odpłaciła. – Grubas odął wargi. – Ale z początku my się za głowy brali, jak ona tu po okolicy łaziła. Brudna, bosa, w samej konopnej koszulinie na grzbiecie. Głodna taka, że świńskie pomyje z koryta żarła. Straszne nastało w narodzie zgorszenie.

– My się jej, panie, bali. Łeb sobie ogoliła, gadała, że na znak pokuty. Lazła od wsi do wsi, batogami się po plecach ćwiczyła, aż krew szła. A jak bluźniła! Szykujcie się, wołała. Podeptani będą bogowie w swej nikczemności, jeden po drugim. Powróci ostrze w otchłani wykute i posłaniec już naznaczon. Szykujcie się, bowiem nie sczezła Biała Kniahini. Czysta wariatka!

– Biała Kniahini? – spytał Koźlarz.

Grubas skrzywił się z przyganą.

– Ano, tak tu Annyonne nazywają. Zrazu my się po czołach pukali – opowiadał. – Myślelim, że z tej nędzy do szczętu baba zdumiała. Ale ona, zamiast gdzie po przyzwoitości zemrzeć, coraz głośniejszy raban podnosiła. Tu, panie, jak się rok mniej urodzajny trafi, zawżdy wszelakimi szaleńcami obrodzi, prorokami, wieszczkami… Nawet takich, co się bogami mienią, nie brakuje, bo się ludziom z głodu we łbach miesza.

Woźnica splunął.

– Tyle że ich pospolicie wójtowie wyłapują i w co głębszych piwnicach zamykają. Ale kto by księżniczkę w ciemnicy zawarł? Co było robić? Nim my się obejrzeli, wielka gromada rozmaitej chanai uczepiła się naszej jaśnie panienki. Prorokinią ją obwołali. Pono cuda czyniła, chorych uzdrawiała, wodę z kamieni wypuszczała…

– Co i byle wiedźma potrafi! – przerwał mu z oburzeniem tłuścioch. – Ale żadna wiedźma nie śmiałaby bogom zagłady zwiastować i Annyonne na świat przywodzić. Oj, było zamieszania ze świątobliwą panienką. Książęta po cichu zaczynali się niecierpliwić i pewnie by jej na koniec łeb kazali ukręcić, ale właśnie wtedy wojna z Pomorcami nastała.

– I wypełniły się przepowiednie – zgadł Koźlarz. – Okazało się, że szczerą prawdę głosiła. A tych, co wciąż nie dowierzali, Pomorcy migiem w pobożności wyćwiczyli. Począwszy od wyrodnych braci.

Rozbawiony Przemęka zerknął na wychowanka, który z wyraźnym trudem maskował wesołość. Stary wojownik słyszał już wcześniej o świątobliwej wiergowskiej dziedziczce, ale opowieść o jej nabożnym żywocie i licznych cudach zgoła inaczej smakowała, kiedy snuli ją wdzięczni poddani.

– Bystrzyście, panie – przytaknął grubas. – Choć nie do końca. Owszem, Pomorcy poczęli do księżniczki posyłać, ale ona ich precz popędziła. Przeklęty wasz pan i wyście przeklęci, rzekła, rychły kres wam pisany. Ona, panie, jak ta wściekła suka, wszystkim po sprawiedliwości szczekała. A i tak zewsząd do niej ściągali po poradę. Bo widzicie, panie, ona wieszczyła. Najpierw my myślelim, że nam oczy mydli. Ale gdzie tam! Prawdę wieszczyła! Sami Pomorcy się jej lękali.

– Co tam o Pomorcach gadać! – żachnął się woźnica. – Ot, wjedziem na górkę, obaczycie waszmościowie, jaki klasztor naszym kosztem wystawiła, potężny niby zamczysko. I tam pokutowała…

– A my wszyscy z nią pospołu – wtrącił drugi. – Bo nasza księżna założyła trzy legiony pokutników. Tylko że ci pokutnicy to najgorsze szumowiny były! Tak nas przydusili, że i zbój lepiej by nie potrafił. Po wsiach jeździli, kurwie syny, i wszelką chudobę przepatrywali. Niech jeno kto nowy dom pobuduje, a już podatek od zbytku. Obrodziło pole, nuże daninę płacić. Nasza świątobliwa panienka okazała się łakoma jak pleban, ale bardziej uczona, cholera, i przemyślna. Spisy porobiła, panie! – Z irytacji począł wymachiwać rękami, aż mu pergamin spadł na dno wozu. – Spisy, rozumiecie?! Przyłaziły te jej pokutniki, po trzech – bo już wtedy w ludziach taka złość była, że za kłonice chwytali – i po obejściu węszyli. Spisywali!

Grubas wyrzucił w górę ramiona, jak gdyby wzywał niebiosa na świadka swych krzywd. Jego spotniała i odęta z gniewu twarz jawnie wskazywała, jak dogłębne oburzenie wzbudzali w nim nikczemnicy, którzy śmieli mu wyliczać i spisywać majątek.

– Wszelka radość w oczy ich kłuła – gadał woźnica. – Niech jeno niewiasta z odkrytą głową z domu wyjdzie, wnet ją ze szczętem golą. Trafi się weselisko, kapela kapkę głośno przygrywa, zaraz drzwi zaprą i ogień podłożą. W kości grać nie Iza ani dziewek na sianie obracać, ani gorzałki pędzić… To po co żyć, panie? – dokończył z żałością.

– Iście. – westchnął grubas. – Szczęściem od ustawicznych postów i batożenia nasza świątobliwa pani coraz bardziej słabowała. Aż razu jednego, jak na rynku prorokowała, jucha jej z gęby buchnęła. Bez życia ją w klasztor ponieśli i przed świtem sczezła.

Woźnica wyraźnie poweselał na wzmiankę o zgonie księżniczki.

– Jako my natenczas owych pokutników pognali! – Zaśmiał się. – Serce roście! Zewsząd chłopy szły. Jedni z cepami, inni z kosami, co tam kto w komorze miał pochowane. Takeśmy się zawzięli, że przed zmierzchem całe plugastwo przemożono.

– Na trzeci dzień poselstwo od księcia zjechało, naszej świątobliwej pani brata. W opiekę nas brać obiecywał, relikwie po najdroższej siostrze chronić. A zaraz następnego dzionka od Wężymorda z Zalników przysłano. Takoż chciał nas przyhołubić. Ażeśmy się nadziwić nie mogli, ile po świecie mamy przyjaciół.

– Ale widzę, żeście postronnej pomocy nie szukali. – Koźlarz uśmiechnął się z lekka.

Jegomość w szafranowym kubraku podrapał się po brzuchu.

– Widzicie, panie – rzekł z ostrożna – myśmy się z tą świątobliwą cholerą bez mała tuzin zim męczyli. Zatem uradziliśmy, że słusznie nam się wreszcie należy pociecha. Zeszliśmy się, wszyscy co znaczniejsi, w refektarzu i postanowiliśmy, że odtąd nie będziem znać inszego pana. Naszą pobożną księżniczkę – splunął potężnie – weźmiem za świętą a prawdziwą patronkę tej ziemi.

– A nie próbowali was gwałtem do innej opieki nęcić? – spytał Przemęka.

– Z początku próbowali – przytaknął tłuścioch. – Miasto raz nawet podpalili. Ale że my tu pomiędzy Żalnickimi a książętami siedzimy, tedy jedni drugim bruździli. A my się znowuż w refektarzu zeszlim i ustalili, że zdałaby się nam opieka, co by nas przed opiekunami broniła. Jedni chcieli milicję powołać. Ale głupia była rada, bo tu ludek pracowity i, za przeproszeniem waszmościów, nadto roztropny, by z sulicami po krzakach ganiać. Od słowa do słowa ugodziliśmy po Servenedyjki słać.

Przemęka ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Dlatego droga spokojna, jak książęcy szlak. Bogate musi być miasteczko, skoro się południowym wojowniczkom opłaca.

Grubas w żółtym hybercuchu uśmiechnął się chytrze.

– Ano, miniem jar, sami się waszmościowie przyjrzycie.

Nim jednak jeszcze wyjechali z wąwozu, Przemękę owionął dotkliwszy z każdym krokiem smród.

– No, można rzec, żeśmy u samych bram Książęcych Wiergów – oznajmił z dumą furman. – Patrzajcie, waszmościowie, już folusz mój widać i farbiarnię.

W dole, w rozległej, przedzielonej potokiem niecce rozciągało się istotnie miasteczko, czy też raczej luźne zbiorowisko rozmaitych szop, składów i baraków. Były niziutkie, o płaskich dachach opartych na grubych słupach. Postawiono je całkiem niedawno, bo drewno nie zdążyło jeszcze porządnie ściemnieć. Pomiędzy budynkami kłębiła się ciżba ludzi i wozów, coś turkotało donośnie, skrzypiały żurawie.

Nowe Miasto. – Tłuścioch dumnie potoczył ramieniem. – Stare pagórki skrywają, ono nad rzeką, wedle przystani usadowione. A tutaj wszystko nasze, świeżutkie. Widzicie, panie, jakeśmy się już naszej świątobliwej pani pozbyli, zrazu śmielej poczęliśmy budować. Bo z książętami straszna bieda. Postawi człek folusz, zaraz każą rozbierać, bo widok z okna psuje. Co drugi dzień święto ogłaszają albo, psiamać, odpoczynek dla pospólstwa, żeby się, bogowie brońcie, zanadto nie napracowało. To my siedzieli po domach i kłykcie ze złości gryźli. Przystań na noc łańcuchem grodzili! Żurawie im za głośno skrzypiały! A garbarnie? Jedna tu była, i to z dala od miasta, żeby jaśnie pani nie śmierdziało. I co, że śmierdzi?! Od smrodu nikt jeszcze nie umarł, a z głodu niejednemu się przytrafiło! Bo głód tu kiedyś taki panował, że na przednówku ludzie trawę żarli.

– A teraz z całych Gór Żmijowych skóry skupujemy. – Woźnica cmoknął z zadowoleniem. – Taniutko, jako że myśliwi wiosną strasznie piją, a okowitka droga. Gorzelnie dwie pobudowaliśmy i browar, pewnie się nasza świątobliwa pani w grobie przewraca.

– Zarechotał. – Skóry wyprawiamy, farbujemy, potem się je rzeką spławia, bo tam kupców ze Szczeżupin więcej i ceny lepsze. Ale rok w rok coraz liczniej zjeżdżają do Książęcych Wiergów i rychło tu targi sławne będą, jako w samej Spichrzy.

Najemnik nie zdołał odpowiedzieć. Od fetoru łzy napływały mu do oczu.

– A że śmierdzi? – Furman znów uśmiechnął się półgębkiem.

– Panie, myśmy tak do tego smrodu przywykli, że jak się do Spichrzy który wybierze, to i spać ciężko, i jadło jakieś niezdałe, nawet dziwki na nic.

W miarę jak wóz toczył się w dół pagórka, oczom najeżdżających ukazywało się coraz więcej budynków, niekiedy wcale porządnych. Pośrodku osady, przy głównym placu, gdzie Przemęka spodziewał się ujrzeć ratusz i kamienice rajców, wznosiła się większa od innych i zwieńczona pokaźną wieżą budowla. Z komina ulatywały kłęby zielonkawego dymu.

– A tamten dom czyj? – zaciekawił się Koźlarz. – Starosty?

– E, gdzieżby! – prychnął wozak. – Grododzierżca, znaczy się, burmistrz nasz kochany Kościej, po drugiej stronie rzeki w kamienicy siedzi. Widzicie tamtą długą szopę? To właśnie jego mydlarnie. Przybudówkę sobie postawił, tam mnie całymi dniami urzęduje i interesu dogląda. A tam, gdzie się na zielono dymi, jest alchemika tutejszego wieża.

– To i alchemika macie?

Gruby pogładził się z zadowoleniem po brodzie.

– Bodajby jednego! Ale z miejskiej kiesy tylko mistrz Szmudruch ma utrzymanie. Po prawdzie lepszy z niego farbiarz niż alchemik. Nie uwierzylibyście, panie, jakim był łachmytą, gdy się do Wiergów przywlókł. Żebrak nieledwie! Pono ze Spichrzy musiał uchodzić. Gadali, że czymś się tam straszliwie naraził wielmożnej Jasence albo że grosze książęce fałszował. Tośmy go przygarnęli.

Przemęka uniósł brwi i odwrócił twarz, aby mieszczanin nie dostrzegł jego rozbawienia, wszyscy bowiem w Krainach Wewnętrznego Morza wiedzieli o osobliwej niechęci pomiędzy Książęcymi Wiergami i Spichrza.

– Oj, była zrazu bieda! – ciągnął tamten. – Nie dość, że miał głowę nabitą alchemicznymi bredniami, to jeszcze i kowala najlepszego nam zbałamucił. Wieczny zapęd sobie umyślili! Kowal, zamiast przy żelazie robić, cięgiem jakieś koła i sztaby z alchemikiem składał. Coś tam skrobali, piłowali, sposobili. Niby że się kręcić miało.

– A po co? – zdziwił się Przemęka.

Obaj mieszczanie zgodnie uderzyli dłońmi po kolanach i wybuchnęli radosnym rechotem.

– No, tego to już alchemik nie wiedział. – Wozak otarł łzy wesołości z oczu. – Jam nawet ten wieczny zapęd widział. Okrutnie mądrze wyglądał. Klapka tam była pośrodku i niby ona miała klapać, machać czy co tam. Pierwszy to wieczny zapęd, gadał alchemik, i w całym świecie pojedynczy. Kręcić się będzie, prawił, bez końca. Klapać.

– Iście jak moja stara! – Grubas zaśmiał się. – Też ma klapkę w gębie i też bez przerwy klapie!

– My się z desperacji za głowy brali. Alboż wiadomo, jaka z owego klapania zgryzota być może? Na szczęście wkrótce pożenilim alchemika z miejscową niewiastą. Ta, jak to żona, dla mądrości nijakiego zrozumienia nie miała. Rychło po wiecznym zapędzie klapka się jeno ostała i tąże klapką alchemikowi baba zbytki ze łba wybiła. Siedzi on teraz w wieży, krochmal ku wspólnemu pożytkowi warzy i farby nowe wymyśla.

– Jako i być powinno – zakończył sentencjonalnie tłuścioch i akuratnie w tejże chwili dwukółka zatrzymała się przed bramą prowadzącą do jakichś zabudowań. – A teraz bywajcie, waszmościowie, czas nam do roboty. – Skinął im pobieżnie głową i rozgłośnie jął walić w kołatkę.

Brama uchyliła się i bez zwłoki połknęła dwukółkę. Co było wewnątrz, Przemęka nie zdołał wybadać, gdyż teren przezornie ogrodzono wysokim na dwóch chłopa i bardzo szczelnym parkanem, a żaden z mieszczan bynajmniej nie prosił w gościnę. Dostrzegł jedynie potężne, parujące beczki, przy każdej tkwił parobek i długim drągiem zajadle w kadzi mieszał.

– Osobliwszy jakiś ludek – uznał, kiedy brama zatrzasnęła się na dobre. – Rozmowny nad podziw i krotochwilny, ale przecież nic nam nie wyjawili, nawet imion swoich. Nas też o godność nie wypytywali, jako ludzie pospolicie na gościńcu czynią.

– Co mieli rzec, to rzekli – mruknął Koźlarz. – Jeśli tu Servenedyjki pokoju pilnują, każdy się dwa razy namyśli, nim burdę zacznie.

– Servenedyjki, nie Servenedyjki, za jedno – zdecydował Przemęka. – Trzeba się będzie w przystani o krypę wywiedzieć.

Koźlarz pospiesznie odsunął się na środek ulicy, ponieważ w płocie otwarła się klapa i obficie bluznęła cuchnącą, niebieskawą strugą.

– Ale prędzej alchemika odwiedzić.

– Wiecznemu zapędowi się przypatrzeć? – spytał z rozbawieniem Przemęka.

– List wysłać.

Przemęka chwilę spoglądał na gromadę niewiast, które niosły na głowach kosze pełne świeżo bielonego płótna. A potem z rozmysłem wjechał w kałużę gnojówki, doszczętnie ochlapując im spódnice. Złość, przytłumiona na krótko, wybuchła ze zdwojoną siłą.

– To najlepszy sposób – obronnym tonem rzekł Koźlarz. – Wiecie przecież.

– Jak sobie chcesz.

Alchemik siedział na niziutkim karle i gapił się w okno. Na dźwięk otwieranych drzwi podskoczył z przestrachu. Okazał się niskim, zażywnym człowieczkiem o podejrzanie zaczerwienionym obliczu. Zamiast dziwacznych szat, jakie chętnie przywdziewają magicy, nosił zwyczajny niebieski fartuch i juchtowe buty. Łeb miał prawie doszczętnie wyłysiały, tylko na skroniach ostały się dwa wątłe, choć długie kosmyki ryżawych włosów, które pieczołowicie zaczesywał na środek łysiny. Był to, jak z dawna spostrzegł Przemęka, zwyczaj w cywilizowanych krainach pospolity acz wielce dziwaczny.

– Wpuściła was? – Zamrugał ze zdumieniem oczami.

– Drzwi były zaparte – wyjaśnił Koźlarz. – Ale na sam skobel, a z komina mocno dymiło…

Gospodarz z przyganą pokręcił głową.

– Więc postanowiliście alchemikowi nos w garnki wsadzić. A jak się sposobność trafi, mocniejszy trunek uszabrować. Nie wstyd tak? Aleście się zbłaźnili, bo mnie samego już trzeci dzień suszy. Moja pani duszka zacier do rynsztoka wylała, a gorzelnikom rzekła, że jakbym na borg chciał brać, to ona ni grosza nie zapłaci. Ot, nieszczęście… – Potarł się wierzchem dłoni po nosie, czerwonym i opuchniętym jak purchawka.

Przemęka bez słowa sięgnął po przytroczony u pasa bukłaczek.

– Uuuuch. – Alchemik pociągnął tęgiego łyka. – Krzepka, jucha. Ale zgaduję, żeście nie przyszli spragnionego napoić.

– Sława wasza nas ściągnęła, mistrzu. – Koźlarz uśmiechnął się, patrząc, jak ten łapczywie żłopie gorzałkę.

Gospodarz wysączył ostatnie krople i nieprzychylnie zerknął na opróżnione naczynie.

– Akurat. Sławny to ja byłem dobrych parę lat temu, ale wyście wtedy koszulinę w zębach nosili, a i mnie inaczej wołali. Jak czego ode mnie chcecie, gadajcie bez ceremonii, bo rychło baba wróci z targu, a ona bardzo prędka niewiasta. Widzicie kartelusz? – Wycelował palcem w przybity do ściany kawał pergaminu, pokryty rzędami koślawych cyfr oraz licznymi czerwonymi i niebieskimi znakami.

– Ano, widzę – przytaknął Koźlarz.

– Kalendarz – wyjaśnił Szmudruch. – Każdy dzionek w nim zapisany jako jeden taki czarny znaczek. Cyferka. Albo dwie cyferki, jak podejdzie. Nieważne. A te czerwone mazaje obok cyferek widzicie?

– Widzę.

– A to są te wszystkie dzionki, jak mnie baba na pijaństwie przyłapała i mordę mi obiła – oznajmił dobitnie alchemik. – Wszystkie sobie dla pamięci odznacza, cholera. Kalendarz do ściany przypięła, ku przestrodze, gada, żeby mnie nie kusiło. I gościom jest wielce nieprzyjazna. Ubrdała sobie, że mnie kompania do opilstwa zachęca. Tedy mówcie, czego potrzebujecie, i idźcie sobie.

– Chcemy, żebyście dla nas list napisali.

Mistrz rzucił im niechętne spojrzenie.

– List niech wam na przystani rachmistrz napisze – poradził. – Tak bezpieczniej. Bo jeśli się baba zeźli, jeszcze was o wykradanie tajemnic cechowych oskarży.

– Nam specjalnego listu trzeba – rzekł Koźlarz. – Takiego, żeby tam na wierzchu jedna rzecz stała, dla niewprawnych oczu oczywista, a pod nią inna zgoła.

Obrzmiałe oblicze alchemika rozpromieniło się, gdy dostrzegł w ręku Koźlarza pękaty mieszek.

– Spisek? – uradował się. – Spisek, waszmościowie?

Przemęka uniósł brew. Skwapliwość, z jaką gospodarz pochwycił przynętę, nieomal sprawiła mu przykrość. Zdążył już odwyknąć od cywilizowanych krain i dobrodziejstw łapownictwa. Oczywiście w pustynnych miastach ludzie, nawet najpotężniejsi z nich, również ulegali pokusom, zwykle jednak bywali bardziej podejrzliwi, szczególnie wobec obcych.

– Przysługa – sprostował Koźlarz. – Zgódźcie się, a do samiuśkiej zimy wszystkie cyferki w kalendarzu będzie wam kobieta zakreślać na czerwono.

Mistrz sztuk tajemnych przez dobrą chwilę przyglądał mu się spode łba, ważąc w myślach propozycję, po czym uśmiechnął się szeroko.

– Na niebiesko – powiedział i wyciągnął rękę po sakiewkę. – Na czerwono jest wtedy, jak mnie na początku pijaństwa przyłapie. Lecz niech się tylko rozochocę należycie, taki we mnie duch wstępuje, że nie ona, ale ja ją grzmocę. Wtedy dzień zaznaczamy na niebiesko.

Ale tamtego dnia nie zaznaczyli ani na niebiesko, ani na czerwono. Bo kiedy żona mistrza Szmudrucha wreszcie wróciła, wiergowski alchemik siedział potulnie i cichutko na posadzce, wsparty o nogę stołową. Oczy miał wytrzeszczone, w garści ściskał gęsie pióro, a sprowadzony pospiesznie medyk oznajmił, że umorzono go jakowąś rzadką trucizną. Jeśli cokolwiek przed śmiercią napisał na kawałku pergaminu, który znaleziono na jego kolanach, nikt nigdy nie zdołał tego odczytać.

Po zmierzchu dwóch ludzi odpłynęło barką z Książęcych Wiergów. Starszy zajadle ostrzył miecz. Młodszy patrzył, jak strażnicy wygaszali światła na nabrzeżu, widać bardzo lękano się, by kto nieostrożny nie zaprószył ognia.

– Pamiętam drobną, brązowooką dziewuszkę – odezwał się wreszcie młodszy. – Z włosami uczesanymi w warkoczyki, które krnąbrnie sterczały na wszystkie strony. Jej matka była niezwykłą niewiastą, sprawiła, że życie w Rdestniku stało się nieco bardziej znośne. Ale nie wiem, na kogo wyrosła moja siostra. Nie wiem też, dlaczego Zird Zekrun pozwolił jej przeżyć. Nie wiem, w co zmieniły ją te wszystkie lata na dworze Wężymorda. Nie wiem, w jaki sposób mi zaszkodzi. Nic nie wiem.

– Ten list… – zaczął z namysłem starszy.

– Na czas dotrze do Uścieży. Tam, gdzie powinien.

– Jeśli jest prawdą, co gadają, także tam, gdzie nie powinien – zauważył sucho Przemęka.

Koźlarz wzruszył ramionami.

– Wiecie, co mi tamta ryżowłosa obok skalnego powiedziała? Mówiła o książęcej powinności. O posyłaniu ludzi na śmierć. Jak wy. Pamiętacie? Pamiętacie, jak patrzyliśmy na Czerwienieckie Grody? Więc wtedy, na Przełęczy Skalniaka… jakby mi upiór w ślepia zaświecił…

Przemęka przesunął osełką po ostrzu miecza.

– Tyle że ja się moich powinności już dawno wyuczyłem – podjął Koźlarz. – Samiście mnie wyuczyli.

– Wężymord prędzej czy później dowie się o listach. A pewnie i Zird Zekrun.

– Niezawodnie – zgodził się sucho. – Ale i tak dość sekretów. Słyszeliście, co powtarzają o mojej siostrze. Że okulała po tym, jak Zird Zekrun położył na niej ręce. Że jest połączona z Wężymordem w sposób, którego śmiertelni nie potrafią pojąć. Nazywają ją plugastwem, niczym wiedźmę. I mówią, że okaże się drugą Thornveiin. Thornveiin, za której przyczyną Krainy Wewnętrznego Morza zajęły się pożogą jak suche rżysko. Dlatego muszę się przekonać. Zbyt wiele rzeczy ma się rozstrzygnąć w Spichrzy podczas Żarów, by nie próbować sprawdzić, czy mam w siostrze sprzymierzeńca, czy wroga.


* * *

Ciecierka z ulgą wyciągnął do paleniska opuchłe, zawinięte w brudne szmaty stopy. Jego piękne trzewiki rozpadły się trzeciego dnia wędrówki, choć były uszyte z przedniego safianu i wedle najnowszej mody. Zzuł je w końcu i cisnął do przydrożnego rowu, po czym obłupił z chodaków starą, ślepą babinę, która wraz z innymi nędzarzami drzemała w obórce, użyczanej przez pobożnego chłopa na schronienie pątnikom.

Dawny opat rychło się nauczył, że najlepiej będzie, jeśli poda się za proszalnego dziada, jednego z wielu, którzy nieustannie włóczyli się po gościńcu, dołączając do grup pielgrzymów, i za kilka oberżniętych miedziaków albo miskę chudej strawy prawili o żywotach męczenników i cudach czynionych przez święte obrazy. Przyszło mu to bez trudu. Przybierał tylko znane z ksiąg historie w prosty język wieśniaków i obiecywał im wszelką szczęśliwość, jeśli zaczerpną wody z poświęconego źródła, co bije nieopodal opactwa, albo potrą skrajem szaty ramę niezwykłego obrazu. Wnet też pojął, że znacznie bardziej niż baśni o dawnych czasach ludzie pragną wieści o cudach, jakie zdarzyły się ledwie dni temu parę i biedakom podobnym do nich. Z przejęciem głosił więc o uzdrowieniu sparaliżowanej niewiasty, przybyłej do opactwa Cion Cerena w wózku ciągniętym przez jej maleńkie dziatki, i o radości drwala, któremu bóg przywrócił ramię, uschnięte i zmarniałe po ciosie siekiery. Czasami, słuchając szlochów pątników i patrząc w ich załzawione nadzieją oczy, sam się wzruszał swymi opowieściami i zapominał na chwilę, że wymyślił je na uciechę gawiedzi i na urągowisko z boga, któremu przez większość życia służył.

Przez cały czas parł wytrwale ku Spichrzy, popędzany głosem Zird Zekruna. Nie przeszkadzało mu to już tak bardzo, jak na początku. Przywykł do obecności skalnych robaków i boga odzywającego się w głębi jego umysłu. Piętno na czole ożywiało się z bolesnym pulsowaniem, kiedy zbliżał się do jakiegoś domostwa albo spotykał nowych ludzi na szlaku. Co więcej, nauczył się ufać osobliwym przeczuciom, które pojawiały się ni z tego, ni z owego i zostawiały po sobie wiedzę o bochnie, schowanym przez gospodynię pod okapem okna, aby ostygł, o pieczarkach, co przez noc wyrosły w rosie na skraju gościńca, albo o łapaczach, którzy siedzieli na rozstajnych drogach w swoich cechowych budkach i przepatrywali potok pątników, żebraków, wędrownych rzemieślników, zubożałych chłopów w pogoni za chlebem i zwyczajnych złodziei, słowem, całe to wynędzniałe ludzkie mrowie, nieustannie kłębiące się na największym gościńcu Gór Żmijowych.

Na widok łapaczy Ciecierka głębiej nasuwał na czoło kaptur opończy, kurczył i zapadał się w sobie, przestraszony, aby nikt nie rozpoznał w nim wyniosłego opata, który jeszcze niedawno panował nad tą okolicą i swarzył się z samym księciem Piorunkiem. Jednakże wieść o jego upadku widać nie rozniosła się jeszcze po górach, bo w przydrożnych gospodach ni słowem nie wspominano ani o nieoczekiwanym objawieniu Cion Cerena, ani o wygnaniu opata. Domniemywał zatem, że jego współbracia postanowili całą rzecz zataić albo przynajmniej poczekać, póki najwyższy zwierzchnik zakonu nie zdecyduje, co uczynić z tym ze wszech miar niecodziennym odstępstwem. Ciecierka uśmiechnął się złośliwie na myśl o minie dostojnego starca, kiedy usłyszy, co wydarzyło się w opactwie i jaką to żmiję wyhodował sobie Cion Ceren na własnej piersi. A najdziwniejsze, że nie buntował się już przeciwko podstępowi Zird Zekruna. Przeciwnie. Był dumny ze sprytu władcy Pomortu i poczytywał go sobie niemal za własną zasługę.

Nie zdumiał się, gdy głos boga nakazał mu zboczyć z traktu i wspiąć się wyżej w góry wzdłuż wartkiego nurtu Modrej. Z początku okolica zdawała się całkiem przyjemna. Nocował w szałasach pasterzy, ci zaś w podzięce za nabożne opowieści dzielili się z nim twardymi podpłomykami i świeżym owczym serem. Czasem popasał w niewielkich osadach, jak kleszcze wciśniętych między górskie zbocza. Im wyżej jednak się zapuszczał, tym marniejsze stawały się wioski, a ubite ścieżki porastały piołunem i perzem. Coraz też częściej natykał się na ruiny ludnych niegdyś miasteczek, opuszczone świątynie o zdruzgotanych ścianach pokrytych już bluszczem i drobnymi krzewinami, powywracane słupy i zwalone wieże graniczne. Z trwogą też zdał sobie sprawę, że wkracza na ziemie spustoszone niegdyś przez szczuraków i wydarte spod ludzkiego panowania, w Góry Sowie.

Parł więc naprzód, aż pewnego dnia wyszedł na niewielki gródek, zaledwie trzy niskie budynki o wąskich szparach zamiast okien i ścianach wzmocnionych ciężkimi przyporami, otoczone murem z wielkich kamiennych odłamów. Niegdyś zapewne była tutaj strażnica albo skład celny, bo na portalach i odrzwiach zachowały się jeszcze na wpół zatarte herby Vadiioneda, jednakże teraz z wnętrza wychynął obcy kapłan Zird Zekruna. Jego brunatna opończa dziwnie odcinała się od jasnych wapiennych ścian budowli.

– Niespieszno wam było. – Z jawnym rozbawieniem przypatrywał się opatowi. – Jużeśmy was mieli szukać.

Ciecierka podszedł niechętnie, zastanawiając się, czy przypadkiem się nie pcha w nową pułapkę. Nigdy nie szukał wiedzy o zwierzołakach, choć niektórzy bracia całe życie strawili nad pożółkłymi manuskryptami, w których opisano właściwości tego dziwnego plemienia. Dlatego nie wiedział, czy któryś z nich znalazłby dość mocy, by przyoblec człowieczy kształt i podszyć się pod sługę Zird Zekruna.

– No, chodźcie już, chodźcie – burknął tamten, bo widać znudziła mu się zabawa i stanie na chłodzie. – Jadło mam dla was naszykowane. I rozkazy.

Ciecierka z ociąganiem wlazł do środka. Przeczuwał, że polecenia nie okażą się słodkie. Przede wszystkim wszelako chciał żołądek napełnić, bo przez ostatnie dni prawie nie spotykał ludzi i jego skąpe zapasy wyczerpały się zupełnie. Ale pomorcki kapłan nie dał mu się w spokoju nasycić.

– Mieliście na żalnickiego księcia baczyć – rzekł z przekąsem. – A wy co? Włóczycie się po gościńcu jak smród po gaciach, a i pożytku z was niewiele więcej.

– Wieści nasłuchuję – usprawiedliwił się Ciecierka z gębą pełnymi razowca.

Pomorzec z niesmakiem zlustrował jego brudne ręce i złachmanione odzienie.

– Jakby nasz pan wieści na gościńcu musiał nasłuchiwać, toby sobie sług szukał pomiędzy żebrakami. Choć zdaje mi się, że i wy przybraliście ich zwyczaje – dodał, kiedy wygłodniały opat oburącz pochwycił kociołek i przechylił go, by wlać sobie prosto do gardła resztki polewki.

Ciercierka otarł usta rękawem, za nic sobie mając zgorszone spojrzenie gospodarza.

– Ale chyba nie po to mnie aż tutaj bóg wasz sprowadził, żebyście mi mogli od żebraków naurągać – zauważył kpiąco. – Więc skoro was do mnie posłano, gadajcie, z jakim rozkazem, bo zaraz przy ogniu przysnę. Znużonym.

Kapłan Zird Zekruna ze złością zacisnął wargi. Nie podobało mu się, że przyrównano go do zwykłego posłańca, ale chyba nie miał nad Ciecierką prawdziwej władzy, bo przełknął zniewagę.

– Szkoda waszego trudu – powiedział. – Nie zdybiecie na trakcie Koźlarza. W górach się zapadł, ladaco, i nie wychynie prędko. Ale jest dla was inne zadanie.

– Nie może być? – Ciecierką zdziwił się fałszywie. – Taki zaszczyt dla mnie niegodnego? A nie ma bóg zacniejszych zauszników, bardziej wypróbowanych i wiernych?

Tym razem cios chybił celu. Pomorzec nie tylko się nie obraził, ale wręcz popatrzał na niego z politowaniem.

– Syćcie się tym zaszczytem, ile wasza wola. A jutro do szczuraków ruszycie.

Ciecierką podskoczył, jakby go drzazga znienacka przez pludry bodnęła.

– Jakże tak? – zaniepokoił się, zerkając na kapłana, czy też przypadkiem nie płata mu wrednego psikusa z zemsty za wcześniejsze kąśliwości. – Przecież oni żywcem mnie zeżrą, szpik wyssą, ani kosteczki nie zostawią.

Sługa Zird Zekruna uśmiechnął się krzywo.

– Jeszcze się taki nie urodził, człowiek ani zwierzołak, co na was będzie nastawał, póki ten znak na czole nosicie – wskazał na znamię skalnych robaków, które zafalowało gwałtownie. – Szczuraków nie musicie się lękać. Zresztą już z nimi rzecz całą ustalono.

Jednakże opat bynajmniej się nie uspokoił.

– Tedy czego ode mnie chcecie?

– Drobnostki. – Pomorzec znów rozciągnął usta w uśmiechu, miał kanciastą szczękę i duże, żółte zęby, które przywodziły na myśl konia. – Ale takiej, w której nikt was nie zdoła wyręczyć. Pomnicie tę niewiastę – spoważniał – co do waszego klasztoru przybyła?

– Wiedźmę? – wysyczał opat.

Wciąż nie mógł spokojnie myśleć o przeklętnicy, która stała się przyczyną jego upadku.

Sługa Zird Zekruna machnął ze zniecierpliwieniem ręką.

– Et, głupiście! Furda wiedźma, możecie ją na postronku dostać, kiedy dokończycie dzieła. Ale naszego pana druga niewiasta zaprząta, ta, co ją poranioną do opactwa przynieśli.

Ciecierka zdumiał się szczerze.

– Ona? Toż to zwyczajna dziewka, tyle że przez zbójców na trakcie srodze poturbowana.

Pomorzec przez chwilę patrzył na niego z namysłem, po czym potrząsnął głową.

– Aż dziw bierze, żeście tyle lat potężnym klasztorem zawiadywali, a łyknęliście tę bajeczkę niby gąsior jagły. Nie tknęło was, aby sprawdzić, kto ona, skoro za jej przyczyną sam Cion Ceren się wam objawił?

Opat wytrzeszczył oczy.

– Sądzicie… – zaczął.

– Ona nosi na czole obręcz Zaraźnicy – przerwał mu ze złością gospodarz. – Nie pojmuję, jakeście mogli tę rzecz przepuścić.

– Ale to niepodobna! – sprzeciwił się namiętnie Ciecierka. – Obręcz dri deonemowi przynależy, a nigdy by Fea Flisyon nie wypuściła go z wyspy.

– Nasz pan uważa wszelako, że właśnie tak się stało – odparł sucho Pomorzec. – Z jakiejś przyczyny tamta niewiasta wędruje przez Góry Żmijowe ze znakiem dri deonema. Co więcej, odpłynęła z Traganki u boku żalnickiego księcia, dlatego warto sprawę bliżej zbadać. I dlatego nasz pan litościwy obrócił na was swe spojrzenie. Bo przecież rozpoznacie tę niewiastę.

Opat z rozmysłem podrapał się po brodzie; choć nie golił się już od wielu dni, nadal nie przywykł do rzadkiej, siwiejącej szczeciny. Niezwykłe było, że znak Zaraźnicy pojawił się z dala od Traganki. Skoro jednak los jego powierniczki w jakiś sposób splótł się z losem Koźlarza, Ciecierka podejrzewał, że bogowie rozpoczęli własną grę, sięgającą daleko poza spór, kto ma zasiadać na tronie Żalników. Nagle wszystko stało się jasne – i natarczywość wiedźmy, która z nieprzymuszonej woli weszła w mury poświęconego opactwa, i objawienie się Cion Cerena, choć zazwyczaj z niechęcią ukazywał się nawet najwierniejszym wyznawcom. Ale ów dziwny splot wydarzeń napawał opata tym większym niepokojem.

– Wciąż w gorętwie leżała, tedym ze dwa razy ją widział, i to z dala – odezwał się w końcu, bo rozumiał dobrze, że nie może skłamać.

– Ale jeśli wiedźma przy niej będzie i ten drab czarnobrody, z łatwością ją rozpoznam. Tyle że wszędzie się mogła ukryć, a sam jeden całych Gór Żmijowych nie przepatrzę.

Pomorzec uśmiechnął się zimno.

– Tego się nie lękajcie. Dostaniecie pomocników i to nie byle jakich. Niebawem przybędą.

Загрузка...