ROZDZIAŁ 6

Zarzyczka, córka Smardza i dziedziczka Żalników, z niesmakiem przyglądała się swym dłoniom, pokrytym trwałymi plamami cynobru i ochry, z ciemnymi obwódkami za paznokciami i świeżą blizną nad prawym kciukiem. Kolejny raz wytarła je o skórzany fartuch, pełen wytrawionych kwasem dziur i plam, i na koniec dla pewności schowała w fałdach sukni. Przez okno pracowni widziała gałęzie śliw, okryte kiściami bladych kwiatów. Przysiadła na parapecie, ukryta za okiennicą. W dole służebne minęły Bramę Lwów o gładkim sklepieniu i fryzie inkrustowanym lapislazuli. Schodziły wzdłuż muru cytadeli, północną ścieżką ku strumieniowi, aż wreszcie w oddali jaśniały tylko ich suknie i kosze pełne bielizny.

Znad Cieśnin Wieprzy wiał zimny, wilgotny wicher. Wciskał się do komnaty przez szczeliny okien.

Na bocznym stoliczku naciągał się jej ulubiony brunatny krwawiennik. Księżniczka objęła kruchą czarkę. Napój był tak gorący, że parzył przez ścianki naczynia. Przy dzbanku leżał rozpieczętowany list od mistrza Kośmidra i Zarzyczka wiedziała, że wkrótce ktoś przyjdzie do pracowni – służebna, kapłan, a może nawet sam Wężymord – a wówczas ona przestraszy się na dźwięk kroków za plecami i gwałtownie upuści filiżankę, zalewając pismo krwawiennikiem.

Twój brat wyruszył na północ, głosił list, i w czas Żarów zawita do Spichrzy.

Nigdy nie spotkała Kośmidra, choć w Uścieży alchemicy wciąż pamiętali siwobrodego mędrca, chociaż ten dawno temu spakował bez ostrzeżenia dobytek na wóz i wyjechał na południe, aby nie przykładać ręki do dziwacznych eksperymentów jej ojca. Nie wiedzieć jakim sposobem, bo przecież był starym człowiekiem, co przez całe życie nie wyściubił nosa poza miejskie mury, zmylił pogonie i straże. Podobno widziano go w Spichrzy i w górskich osadach Przerwanki, ale nie chciał tam osiąść na stałe.

– Nie po to wyrwałem się spod władzy jednego – miał odpowiedzieć posłańcom, którzy nakłaniali go, by przyjął opiekę miejscowych panów – aby teraz popaść w moc innego tyrana.

Wkrótce powędrował dalej, poprzez Góry Żmijowe starym kupieckim szlakiem na południe, aż zniknął na dobre z Krain Wewnętrznego Morza. Czasami kupcy przywozili wieści, jakoby ukrył się w jednym z pustynnych miast, dokąd tylko kilka razy w roku docierają karawany, a gorąco jest tak dotkliwe, że w upalne lata piasek zmienia się w połyskliwe szkliwo. W Żalnikach i w Spichrzy, gdzie żyli jego uczniowie i wciąż przepisywano alchemiczne traktaty jego autorstwa, stał się postacią na poły legendarną, jak jeden z tych baśniowych władców, którzy niegdyś biesiadowali z bogami i byli gośćmi w dworcach żmijów.

Tym bardziej się zdziwiła, kiedy kilka lat temu znalazła jego list. Leżał na pierwszym stopniu wieży, przyciśnięty szarym, polnym kamieniem. Wstawał brzask, niebo dopiero różowiało z wolna, a w cytadeli panowała nocna cisza i Zarzyczka nie umiała zgadnąć, która ze służebnych skrycie przyniosła jej pismo owinięte w gruby płat wyprawionej skóry. Na wierzchu, tuż obok pieczęci, w tajemnym języku alchemików napisano imię księżniczki, ale pergaminowa karta wewnątrz była zupełnie czysta. Zarzyczka oglądała ją wiele razy, coraz bardziej przeświadczona, że któryś z kapłanów Zird Zekruna postanowił sobie z niej zakpić. Próbowała ogrzewać kartę, polewała ją rozmaitymi ingrediencjami, by wydobyć treść posłania, jeśli ukryto ją w jakiś tajemny sposób. Na darmo. Wreszcie zirytowana rzuciła list na trójnóg z żarem, ale ku jej zdumieniu nie zajął się płomieniem i oczom księżniczki ukazało się kilka słów.

Twoja matka była moją uczennicą. Ubolewam nad jej śmiercią.

Poniżej widniał podpis Kośmidra. Zarzyczka gapiła się w niego długą chwilę, nie dowierzając, że ów legendarny mistrz zechciał odezwać się właśnie do niej. Potem zdarzało się, że milczał całymi tygodniami, to znów znajdowała kilka pism w przeciągu tygodnia. Nigdy się nie dowiedziała, kto je podrzucał o świcie do Wieży Alchemiczek, na darmo zaczajała się w ciemnościach tuż przy wejściu. Czasami ogarniał ją strach, że może pojawiają się z rozkazu Wężymorda, który każe je spisywać gdzieś w podziemnych komnatach cytadeli i za jej plecami naigrawa się z księżniczki.

Dziwiła się też, że do tej pory nikt – choćby kapłani Zird Zekruna, którzy starali się poznać każdą jej myśl i każdy sekret – nie odkrył tajemnicy i nie zażądał ujawnienia korespondencji. Może działo się tak dlatego, że mistrz Kośmider nie pisał o rzeczach istotnych dla kogokolwiek prócz alchemików. Poza pierwszym, wszystkie kolejne pergaminy pokryto wywodami o prażeniu i transmutacji metali, o sublimacji i rozdzielaniu zmieszanych cieczy. Tym więcej dla niej znaczyły, im bardziej zagłębiała się w dziwną sztukę alchemików, aż kiedyś odważyła się nakreślić na kartach kilka słów komentarza o traktacie, który właśnie czytała. Ukradkiem położyła je pod kamieniem, w zwyczajowym miejscu na schodach. Zniknęły, a w jakiś czas później mistrz Kośmider odpowiedział, chwaląc jej przypuszczenia i tok rozumowania.

W każdym liście Zarzyczka szukała tajemnych wiadomości, zdarzały się jednak niezmiernie rzadko. Samo skrywanie tej korespondencji przed czujnym okiem sług Zird Zekruna było z gruntu naganne i zasługiwało na karę, ale zwykle pergaminy nie zawierały niczego zdrożnego, niczego, co rozwścieczyłoby Wężymorda. Aż dotąd. Ostatnia wiadomość mogła kosztować ją życie. Jeśli mówiła prawdę.

Księżniczka przygryzła wargę. Dorastała w mrocznej cytadeli Uścieży, wśród wrogów, i nie nawykła do zaufania. Ktokolwiek pisał te listy – bo przecież wcale nie miała pewności, że to mistrz Kośmider – nigdy wcześniej nie próbował równie natarczywie wpływać na jej los. Nie wiedziała też, czy wiadomość była prawdziwa. Jej brat zniknął z Krain Wewnętrznego Morza tak dawno temu, że nawet zakon Zird Zekruna zaczynał powoli wątpić, czy kiedykolwiek upomni się o ojcowiznę. Nic nie zapowiadało, aby zamierzał tak uczynić. Szlachta, choć krzywiła się na rządy Wężymorda, nie posuwała się w buncie dalej niż do składania szpetnych paszkwilusów. Tylko na Półwyspie Lipnickim tliła się słabo rebelia, lecz i ją kniaź spodziewał się zdusić przed jesienią. Wszystko szło ku normalności. Kry pękały na rzekach i gęsi wracały z południa, a pąki na drzewach nabrzmiewały już wiosną. Tak, nowa wojna zapewne prędko nadejdzie i szykowano się do niej we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza, lecz nie za przyczyną jej brata.

A jednocześnie… Choć surowa i posępna, cytadela w Uścieży przypominała inne dwory i plotki, choćby najbardziej strzeżone, zazwyczaj rozchodziły się prędzej czy później wśród zawilgłych, ciemnych korytarzy. Zarzyczka wiedziała więc – mimo że nikt nie oczekiwał od niej tej wiedzy – że lata temu jej brat odpłynął na południe. Czasami kupcy albo szpiedzy przynosili nowiny, że ponoć widziano go w na dzikich szlakach w księstwach Przerwanki, podczas karnawału w Spichrzy albo w jednym z klasztorków Bad Bidmone tuż nad żalnicką granicą. W cytadeli huczało wówczas od wzburzenia, dworzanie patrzyli na księżniczkę z ukosa, jak gdyby szacując w myślach, cóż za rolę może odgrywać w zamysłach Koźlarza. Lecz zbrojni nieodmiennie powracali z niczym. Wygnaniec znikał bez śladu, zanim wrogowie mogli go pochwycić, a stronnicy rozpoznać.

Zarzyczka dziwiła się, że teraz wybrał sobie na zausznika mistrza Kośmidra, który, acz sławny na wszechnicach Krain Wewnętrznego Morza, niewiele znaczył poza światem alembików, retort i tajemnych traktatów. Owszem, w pierwszych latach panowania Wężymord dobrze przetrzebił zwolenników dawnej dynastii, wszakże w nadgranicznych prowincjach po dworcach i zameczkach wciąż siedziało sporo dostojników ze starej szlachty, która całe swe znaczenie i majętność zawdzięczała władcom z rodu Zarzyczki. Kniaź oczywiście nie dopuściłby żadnego z nich do księżniczki, lecz zawsze pozostawała jakaś przekupiona służebna, przypadkowe spotkanie na modłach w katedrze Zird Zekruna albo kartka wetknięta w jej rękę przez żebraczkę podczas cotygodniowego rozdzielania datków pod bramą cytadeli. Były sposoby, dość niebezpieczne i zawodne, lecz możliwe. Tymczasem Koźlarz zdecydował się na pośrednictwo mistrza Kośmidra. Zarzyczka nie mogła się nadziwić jego wyborowi.

Wyobraźnia podsuwała jej obraz brata na odległej, spalonej słońcem pustyni, jak rośnie pod okiem sędziwego alchemika, który wdraża go stopniowo w arkana władzy. Tak właśnie czynili w baśniach wygnani książęta – a potem powracali, by jednym ciosem odrąbać głowę tyrana. Uśmiechnęła się gorzko. Pomorcka inwazja zbyt głęboko wrosła w ziemię Żalników, żeby jeden skrytobójczy zamach mógł zniweczyć jej skutki. Była raczej jak mityczny potwór, któremu na miejsce odciętej głowy wyrastały trzy nowe i każdą ranę należało powoli przypalać ogniem. Koźlarz zaś dorastał w zupełnie innym miejscu, na dzikiej północy, pod opieką Czerwieńca, krewniaka swej matki, i zapewne nauczył się od niego znacznie więcej niż od mistrza Kośmidra. Jeśli naprawdę się z nim spotkał.

Potarła czoło. Nie umiała odgadnąć, jakim człowiekiem stał się jej brat. Niewiele pamiętała z czasów przed masakrą Rdestnika i kiedy pierwszy raz usłyszała historię kniazia zwanego Smardzem i jego małżonki, ludzie owi wydali się jej odlegli i obcy. Przypominała sobie jedynie południowy skraj ogrodów, dokąd uciekała z bratem w owe dnie, gdy ojciec biegał z krzykiem po komnatach cytadeli. Pamiętała też, jak umazani błotem chowali się w kryjówce pod liśćmi łopianu, a brat snuł opowieści o zwierzętach nocy, o białej myszy, mieszkającej w korzeniach jaśminu, o żabie, która pewnego wieczoru stała się niebieska, o nietoperzu, co pomylił księżyc ze słońcem i uwierzył, że jest ptakiem. Śmialiśmy się z tych historii, pomyślała.

Jeszcze tej samej zimy przybyli ludzie Wężymorda.

Długo chorowała po tym, jak dotknął jej Zird Zekrun od Skały. Leżała w półmroku, krople wodnego zegara przetaczały się z wolna, i w gorączce widziała, jak zwierzęta nocy z opowieści brata przysiadają na skraju jej koca: nietoperz mrużył ślepia i ziewał przeciągle, drobne kłębki kurzu drżały na wąsach białej myszy. Kiedy wstała z łóżka, jej nogi były słabe, pełne bólu.

Dwór przeniesiono do Uścieży, nad Cieśniny Wieprzy. Komnata księżniczki przylegała do muru cytadeli i jedyne okno wychodziło na nabrzeżne rzeczkę i skały. Najbliższa z nich przypominała zakapturzonego starca i gnieździły się na niej czarne ptaki, które daremnie usiłowała przywabiać okruchami chleba. Całymi dniami przyglądała się piorącym niewolnicom, bydłu u wodopoju, przepływającym łodziom, i wypatrywała na ich pokładzie brata. Nie powrócił, lecz nadal lubiła patrzeć na rzekę i ptaki; ich krzyki o zmierzchu były znakiem, że czas kłaść się do snu.

Piła małymi łykami. Krwawiennik rozgrzewał ją, lecz nie mógł wypędzić mrocznych myśli ani uśmierzyć bólu w prawym kolanie. Doskwierało zawsze, gdy znad Cieśnin Wieprzy wiał ostry, wilgotny wiatr. Kapłani Zird Zekruna utrzymywali, że bóg, który niegdyś pokarał ją za grzechy rodziców, może również uleczyć kalectwo.

– Gdybyś wyruszyła z pokutną pielgrzymką na Pomort – mawiali – i zeszła w ciemne groty pod Haluńską Górą, by błagać o litość, może wówczas nasz pan zechciałby zdjąć z ciebie piętno choroby.

Zarzyczka wszakże obawiała się im zaufać i wcale nie była pewna, czy ma ochotę znów spojrzeć w oblicze boga Pomortu. Zird Zekrun rzadko kierował się jedynie miłosierdziem.

Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem, a czarka wypadła z ręki Zarzyczki, zalewając pismo mistrza Kośmidra czerwoną strugą. Księżniczka patrzyła, jak litery rozmywają się i nikną na dobre: w żaden inny sposób nie dawały się zatrzeć. Odwróciła się z lekkim westchnieniem.

– Przestraszyłem cię. – W drzwiach stał Wężymord. – Wybacz.

Był wysokim, silnym mężczyzną o ciemnych włosach nieznacznie przyprószonych siwizną. Jak co dzień nosił brąz, barwę swego pana, niezmąconą zbyteczną ozdobą lub symbolem władzy. Za sprawą Zird Zekruna od najazdu na Żalniki nie postarzał się ni odrobinę. Przeważnie wzbudzał w ludziach przerażenie – z powodu swoich czynów i dlatego, że rozmawiał z bogiem.

Lecz nie we mnie, pomyślała z nagłym zdziwieniem. Nigdy we mnie.

Uczyniła dłonią nieznaczny ruch. Cytadela należała do Wężymorda i nie potrzebował jej wybaczenia, by chodzić, gdzie miał ochotę. Krople krwawiennika powoli kapały na podłogę. Strząsnęła tylko resztki napoju, a pan cytadeli nie spytał o list. Zastanawiała się, jak daleko sięga jego władza. Kiedyś był jedynie człowiekiem, lecz bóg odmienił go dawno temu. Zbyt dawno, by rozstrzygać, ile pozostało w nim jeszcze z mężczyzny, który zabił jej ojca i kazał obnosić jego głowę na pice wokół zdobytej twierdzy. Za każdym razem, gdy płynął na Pomort, oddalał się i zmieniał. Zgadywała, że istnieje kierunek owych zmian, lecz nie umiała ich w pełni prześledzić.

Poślizgnęła się na wilgotnej posadzce i potrąciła kolbę z zielonego Skalmierskiego szkła. Krople żywego srebra rozbiegły się we wszystkie strony jak stado obłych, chyżych ślimaczków. Nim zdążyła się pochylić, Wężymord klęczał u jej stóp. Ciężkie kulki żywego srebra błysnęły w jego palcach.

– Wyjdźmy – powiedział, podnosząc się z ziemi. – Za wiele czasu spędzasz ostatnio w tych dusznych komnatach.

Bez słowa okręciła się płaszczem. Schody wieży były kręte i śliskie. Niemal zsunęła się z krawędzi stopnia. Jak zwykle niezdarna i rozdygotana, pomyślała, jak zawsze, kiedy on jest obok. Mruknął coś pod nosem w mowie Pomortu. Zbyt cicho, by zrozumiała.

Wiatr okazał się chłodniejszy, niż przypuszczała, a pod śliwami zalegała gruba warstwa płatków. Była szczęśliwa, że skończyły się przymrozki, bo zimą niemal nie wychodziła spod dachu. Ciaśniej zebrała pod szyją poły płaszcza. Sięgała Wężymordowi ledwie do połowy ramienia, drobna i skurczona w ostrym wietrze.

Ludzie wierzyli, że jest mądra jak Thornveiin, księżniczka z rodu żalnickich kniaziów, przyczyna wojny, która spustoszyła Krainy Wewnętrznego Morza. Zarzyczka uśmiechnęła się krzywo. Obawiała się, że jej własna przyszłość okaże się jeszcze bardziej gorzka niż przeznaczenie Thornveiin, wygnanej na Krzywokole i okrytej niesławą. Gdyby mogła, oddałaby całą swą mądrość za swobodny, gibki krok niewolnicy, która oddalała się szybko przez dziedziniec, odziana jedynie w samodziałową rańtuszkę, z nagimi ramionami i włosami wilgotnymi od morskiego wichru.

Wężymord patrzył w morze. Nawet najgorszym spośród ludzi zdarza się ulegać słabości, pomyślała, i to jest właśnie jedna z takich chwil. W jego twarzy widniało znużenie, a oczy błyszczały czystym błękitem.

Kiedyś było inaczej. Pamiętała jego radość, gdy wyruszał przeciw Zwajcom, nienasyconą, posępną furię, z jaką ozdabiał ściętymi głowami mury miast. Jednakże z każdą wyprawą na Pomort, a Zird Zekrun przyzywał go co zimę, pierwotne, barbarzyńskie okrucieństwo Wężymorda zmieniało się. Przeistaczało się w coś nieskończenie bardziej wyrafinowanego, co mogło mieć pozory łagodności, lecz nią nie było.

Ogarnął ją strach, że pewnego dnia pojmie tę przemianę zbyt dobrze, by nadal czuć do niego nienawiść.

Zimne podmuchy szarpały jej płaszcz.

Bezskutecznie usiłowała odepchnąć myśli o bracie. Dlaczego, pytała samą siebie, dlaczego przesłano mi ten list, skoro Wężymord bez wysiłku odczyta go w moim umyśle? Dlaczego właśnie teraz? Naznaczono miejsce i czas spotkania – ze mną czy z Wężymordem?

Zbyt długo stała na wietrze i przenikliwy ból rozprzestrzeniał się coraz dalej.

Gwiazdy będą wyraźne tej nocy, pomyślała. Nie takie, jak podczas letnich czerwonych nocy, ale wystarczająco jasne. Na szczycie wieży miała starą lunetę, a niebo pociągało Zarzyczkę znacznie bardziej niż tajemnica fałszywego złota. Nie próbowała przeniknąć przyszłości. Zajmowały ją rzeczy zasadnicze. Liczby gwiazd. Tory planet. Ogień słońca. Żmijowie.

Kiedy patrzyła na gwiazdy, zdawało jej się, że magia – nie tajemnice fałszywego złota czy kapryśne sztuki wiedźm, ale prawdziwa magia, stała i niezmienna – jest liczbą zapisaną na niebie i kiedy zdoła ją znaleźć, zrozumie całą resztę. Na razie jednak wiedziała jedynie tyle, że jej smutek minie, zgubi się w magicznej chmurze gwiazd, z których każda była małą, ciemną grudką strachu, obłym kamyczkiem, którego nie można skruszyć. Niestarty żelazem ni ogniem, zawsze ten sam. Dewiza jej ojca, dewiza jej brata.

Wężymord spytał ją o postępy w pracy. Zastanawiała się, czy naprawdę wierzył, że ona, Zarzyczka, rozwikła tajemnicę fałszywego złota i zarazem jest tak pewien jej uległości, że zakłada, iż zdradzi mu wszystko bez oporu. Alchemia tak sromotnie zawiodła niegdyś Smardza, że większość żalnickich panów uważała ją za stratę czasu, stosowną raczej dla wędrownych wydrwigroszy niż dziedziczki tronu.

– Ruda, którą przywieźli twoi ludzie – odparła – jest zbyt uboga, bym miała z niej jakikolwiek pożytek. Powinnam sama pojechać do kopalń.

– Nie teraz. Ale jeśli ma to pomóc, pojedziesz – zgodził się nieoczekiwanie. – Niebawem. W istocie książę Evorinth od jesieni śle mi pisma o nowej hawerni na skraju Korytnicy. Podobno tamtejszy urobek dorównuje zwajeckiej rudzie. Jeśli zechcesz, pozwolę ci ją zobaczyć.

Słuchała z zamętem w głowie, starając się nie zdradzić przed nim żadnym nieostrożnym pragnieniem. Jednak myśli wciąż powracały, natrętne, rozgorączkowane. Żary. Spichrza. I Thornveiin, wiek wcześniej, w tym samym miejscu, gdy spotyka swoje przeznaczenie.

Czy to los powraca starym korytem, myślała, czy Wężymord zna mnie lepiej, niż przypuszczam?

Mewy krzyczały nad nimi ochryple, tnąc sinoniebieskie niebo.

Wolałaby poczekać kilka dni, zastanowić się, co uczynić, i w jaką dziwną grę może ją wplątać podróż na południe. Jednak musiała zdecydować już teraz. Cokolwiek mówiono o Wężymordzie, nikt nie zarzucał mu głupoty. Z pewnością się domyślał, jak bardzo księżniczce ciążyło życie w dusznej uścieskiej cytadeli, wśród zimnych północnych wichrów i nienawistnych spojrzeń. Potrzebowała bardzo dobrego powodu, aby mu odmówić. Żaden nie przychodził jej do głowy.

– Pojadę więc do Spichrzy – rzekła z westchnieniem i zaraz, ułowiwszy jego badawczy wzrok, dodała z wymuszonym uśmiechem: – Dziękuję ci za łaskawość, panie.

Przy drzwiach przystanął, przepuszczając ją przodem, jak każe obyczaj. I kiedy przesuwała się obok niego ze wzrokiem wbitym w kamienną posadzkę, pochylił się i wspierając ją przy przekraczaniu wysokiego progu, powiedział tak cicho, że ledwie odróżniła słowa:

– Bądź ostrożna, Zarzyczko.

Wiatr potężniał.


* * *

W lekkim, ciepłym deszczu dryfowali do brzegu. Statek posuwał się niezdarnie, popychany bryzą, która stanowiła pożegnalny podarunek od Sandalyi. Płynęli w ławicy wielkich ryb, które raz po raz wyskakiwały nad wodę po obu burtach. Zbójca nie pamiętał ich nazwy, ale wiedział, że co roku dążą w górę rzek, coraz wyżej poprzez Góry Żmijowe, by tam zdechnąć. Nie dbał jednak o złe wróżby. Umiał się o siebie zatroszczyć i pragnął jedynie jak najszybciej uwolnić się od grozy zalegającej na śliskich deskach pokładu.

O świcie kadłub ugrzązł na mieliźnie i nie mogli nic uczynić, nie próbowali nawet. Na szczęście morze było spokojne, brzeg zaś bliski.

– Mocno nas zniosło – odezwał się znużonym głosem szpakowaty najemnik. – Poznaję tamte skały. Krogulczy Grzebień. Okolica solarzy. Mają zwyczaj obrabowywać wraki.

Szarka ocknęła się z otępienia i zeszła do ładowni po juki. Kiedy pojawiła się na nowo, Twardokęsek aż skołowaciał ze zdumienia, zobaczywszy, w jakim stroju ukazuje się towarzyszom. Szerokie rękawy nawilgłej seledynowej koszuli przylgnęły jej do ramion, krótka, wystrzępiona spódniczka lśniła srebrzystymi haftami norhemnów. Wcześniej zbójca oglądał w podobnym przyodziewku jedynie servenedyjskie wojowniczki o twarzach naznaczonych sinymi tatuażami. Ale nawet one zakrywały się obyczajnie, kiedy szły na odpust albo w ludniejszy grodek, nauczone, że inaczej chłopi mogą je popędzić kamieniami za bramę.

Szarka wszakże nie była dziką Servenedyjką, która surową wątrobę zapija kobylim mlekiem – nazbyt wartko odnalazła w wielkim mieście Koźlarza i zanadto sprawnie poradziła sobie ze sługami Zaraźnicy. Może po prostu chce jeszcze bardziej rozjuszyć kapłana, pomyślał herszt.

– Bierz juki, Twardokęsek – powiedziała, nic nie robiąc sobie z jego na poły pożądliwego, na poły oburzonego spojrzenia.

Usłuchał jej dla świętego spokoju, nie zamierzał swarzyć się tuż pod nosem żalnickiego wypędka, choć doprawdy nie miała prawa wymagać od niego posług jak od niewolnika. Większość tobołów przepadła podczas sztormu, a może rybacy wynieśli je chyłkiem z ładowni i ukryli. Dziwnym trafem ocalały jedynie dwie sakwy z wytartej, czarnej skóry, ozdobione haftem norhemnów. Z wysiłkiem zarzucił je na skrzydłonia. Zwierzę odwróciło łeb i parsknęło z wyrzutem, lecz stało spokojnie.

Książę dotknął ramienia szypra.

– Możecie iść z nami – zaproponował. – Doprowadzimy was do traktu.

– Nie trza. – Kapitan strzyknął śliną. – Mam tutaj znajomków, przylgniem więc na brzegu. A rozbójnicy nie nas, jeno was tropić będą.

Koźlarz nie nalegał, choć było jasne, że rybacy bywali wcześniej w tych stronach, może nawet w zmowie z przemytnikami przewozili na Tragankę dobytek z rozbijanych okrętów. Czasami, kiedy Sandalya srożyła się tak dotkliwie, że książęcy urzędnicy woleli siedzieć bezpiecznie w izbach, solarze rozpalali nad brzegiem fałszywe ognie, by poprowadzać nieostrożnych żeglarzy na rafy. Rozbitków wybijano co do nogi, towar zaś przemytnicy skrzętnie ukrywali w grotach, żeby go potem odsprzedać z zyskiem. Nic dziwnego, że szyper nie chciał się wydawać z taką znajomością.

Twardokęsek nerwowo oblizał wargi. Nie podzielał skrupułów książątka i gdyby to od niego zależało, ucapiłby starucha za gardziel i dusił, póki nie wydusi z niego, jak najłatwiej wydostać się stąd na książęcy szlak. Uciekając z Przełęczy Zdechłej Krowy, przechodził bowiem przez wybrzeże solarzy, tyle że dzisiaj nie rozpoznał go na pierwszy rzut oka. Ludzie żyli tu nędznie ponad wszelkie wyobrażenie. Herszt pamiętał jeszcze osadę przy trakcie, gdzie kiedyś popasał, nocleg w ciemnej, zatęchłej chacie, rybną polewkę i dziewkę, która wsunęła się ukradkiem na jego posłanie; najchudsza polewka i najbrudniejsza dziewka, jakich doświadczył w życiu.

– Będą na każdej ścieżce do gościńca – rzekł chrapliwie. – Chłopstwo żyje tu z rabunku.

– I ja szedłem tędy zeszłej jesieni. – Przemęka skinął głową. – Są głodni, oblezą nas jak wszy żebrackie i będą szarpać, póki się nie przedrzemy na sam gościniec. Źle się stało, bardzo źle. – Z zafrasowaniem poskrobał się po policzku.

Kapłan otworzył usta, lecz pohamował się pod karcącym wzrokiem księcia. Koźlarz zaś patrzył wyczekująco na szpakowatego najemnika.

– Jest wszakoż ścieżynka – podjął po chwili namysłu Przemęka.

– Nie szlak, dróżka raczej, ale my nie możem zwlekać – zniżył głos.

– Suchywilk nieufny jest i podejrzliwy, ani dnia czekać nie zechce, jeśli nie zjawimy się o umówionej porze, a do karnawału nie pozostało wiele czasu. W złą godzinę wsiedliśmy na ten statek – dokończył głośniej – w gorszą jeszcze przybiliśmy do brzegu. Ścieżka szczytami idzie i solarze nie będą nas ścigać. Albo niezbyt długo.

Zbójca łypnął na niego spod opadających na twarz, skołtunionych włosów. Znał góry, znał je tak dobrze, jak każdy, kto spędził trzy tuziny lat na Przełęczy Zdechłej Krowy. Jeśli miejscowi stronili od ścieżki, z pewnością nie czynili tego bez powodu, a ocalawszy spod sztormu Sandalyi, nie chciał marnie skończyć w trzewiach pomniejszego potwora.

– Skalniak? – spytał sucho. – Czy inne plugastwo?

– Przyzywający – przytaknął Przemęka. – Pójdę pierwszy, potem Kostropatka. To jedyny sposób.

Ani książę, ani Szarka nie zrozumieli i Twardokęskowi przypadło w udziale wytłumaczyć, czym jest skalniak. Objaśnił ich zatem skrupulatnie, jaka bestia przyczaiła się przy dróżce, nie pominąwszy i tego, że za przejście jest zapłata, stara i niezmienna – jeden spośród tych, co postawią stopę na jego ścieżce.

Książę nie wydawał się zaskoczony lub krył to zbyt dobrze. Zresztą herszt podejrzewał, że mógł być obeznany z podobnymi istotami. W Żalnikach wprawdzie skalniaków nie spotykano, ale wiele innego zła lęgło się tam po dąbrowach – bobaków, mechszyc i prządek – więc ludzie przywykli do grozy. A groza jedna jest, pomyślał zbójca, i jedna śmierć, sprośna tanecznica, czy to od wiedźmy, czy od skalnego, co przywabia człeka w podziemne legowisko.

– Gdzież ta ścieżka? – nieoczekiwanie odezwała się Szarka.

Stała nieco z boku, po części z powodu niechęci pozostałych, po części zaś z własnego wyboru. Przeczesywała palcami rozpuszczone włosy. Wilgotne pasma połyskiwały jak płynne złoto.

– Po co ci wiedzieć, dziewko? – ofuknął ją kapłan. – Dość już ściągnęłaś nieszczęść, idź swoją drogą. Masz skrzydłonia, nie musisz się strachać solarzy.

– Trudno go w powietrzu poskromić. – Narzuciła na ramiona nabijany żelazem kubrak. – Czasami zdaje mi się, że bardziej niż mnie słucha jadziołka. A ja jestem wyczerpana i nie mam siły z nim walczyć.

– Ajuści! – warknął Kostropatka. – Ajuści!

Skrzydłoń zwrócił łeb ku Szarce, jego sierść przybrała od deszczu głęboki odcień akwamaryny. Trącił pyskiem ramię kobiety i zamruczał pieszczotliwie. Ech, żebyś tak mój był, pomyślał z rozrzewnieniem Twardokęsek, polecielibyśmy jeszcze dziś, za nic sobie mając jadziołki i inne straszydła.

– Odnajdziesz ścieżkę, Przemęka? – spytał książę. – Bo lepiej nam już między solarzy wleźć niż się gdzieś w uroczyska zapaść i zagubić.

– Jest osada po drugiej stronie Krogulczego Grzebienia. Stamtąd drogę znam.

Szarka ześlizgnęła się po burcie, zanurkowała. Przemęka przyglądał się z rozbawieniem, jak jej włosy rozsypują się na wodzie niby rozgwiazda. Kapłan zaklął w sposób z gruntu nielicujący z jego świątynną godnością.

– Nie chcę jej mieć za plecami – mruknął książę.

Sojusznicy na jednej ścieżce, pomyślał zbójca, sojusznicy dla imusu, co przeważa nad strachem. Lecz nie druhowie.


* * *

Deszcz nie ustawał, monotonny jak złorzeczenia Kostropatki. Ścieżka wiodła po porośniętym rzadką trawą i karłowatymi krzakami urwisku. Przemęka prowadził, za nim podążała Szarka i skrzydłoń, który nie odstępował jej ni o krok, dalej zaś książę, kapłan i na koniec Twardokęsek. Szli szybkim krokiem ludzi przywykłych do wędrówki, jedynie chód służebnika Bad Bidmone wymykał się owemu rytmowi. Zbójca był pewien, że ów pokryty koszmarnymi bliznami człowieczek wkrótce osłabnie i zacznie opóźniać pochód. Najchętniej, wedle zwyczaju z Przełęczy Zdechłej Krowy, zaszlachtowałby go bez namysłu kozikiem, który ukradkiem zwinął z pokładu krypy, zgadywał jednak, że skrupuły pozostałych staną mu na przeszkodzie.

Kostropatka potknął się o korzeń koślawej sosenki i upadłby niezawodnie, gdyby zbójca nie chwycił go za ramię. Pojedynczy kamyk potoczył się w dół po skałach ledwo co przysłoniętych sinymi porostami i skąpymi wiechciami trawy. Stadko drobnych, brunatnych ptaszysk pierzchło ze świergotem spomiędzy kolczastej chrzęśli u podnóża stoku. Twardokęsek zaklął w duchu soczyście, lada chwila niezgrabność kapłana mogła do reszty zniweczyć ich i tak nikłe szanse.

Na krańcu cypla Przemęka przystanął i w milczeniu wskazał pokłady mgły poniżej północnego zbocza. Zbójcy donośnie zaburczało w brzuchu. Wciąż nie zanosiło się na popas, a kałdun coraz mocniej domagał się swoich praw.

Szarka opierała się ciężko na grzbiecie skrzydłonia. Twardokęsek przypuszczał, że rozmowa z szaloną boginką kosztowała ją znacznie więcej, niż jest skłonna przyznać. Śmiertelni mają swoje miejsce, sarknął w myślach, przedksiężycowi swoje, a dziewka powinna zostać na Tragance u Zaraźnicy. Choć po dwakroć zawdzięczał jej życie, w jego oczach była nieczysta, jak wiedźmy z ich ciemną magią, wysnutą z krwi, ziemi i śliny, lecz bardziej jeszcze niż one skalana – kochanka bogini, która zsyła gorączkę kości i szkarłatny dur. Przypomniał sobie ładownię na rybackim statku, gdzie odrzuciła go od siebie jak szmatę, i wzdrygnął się. Nieczysta, nieczysta dziwka.

Głowice jej mieczy i obręcz dri deonema lśniły od dżdżu.

– Poprowadź do osady, Przemęka – postanowił książę. – Wytchniemy przed dalszą drogą.

– Pono wymykamy się solarzom – zauważył zgryźliwie Twardokęsek.

Książę wzruszył ramionami.

– Znaleźli nas. Przekradli się pod urwiskiem.

– Akurat! – obruszył się zbójca, zdecydowany nie dodawać żadnego tytułu szlacheckiego. – Pewno się wam coś ze strachu zwiduje.

– Trzech ludzi. – Twarz Szarki była popielata. – Na początku szło czterech i coś niewielkiego, chyba dziecko. Potem dwoje odesłali.

Przekonały go nie słowa, lecz jej cichy, jednostajny głos, z którego biła pewność. W gruncie rzeczy, pomyślał, mieszkańcy wybrzeża są trwożliwi, jak to wieśniacy. Nie napadną na nas przy wiosce, nazbyt duże ryzyko, że ktoś niepowołany spostrzeże rabunek. Kapłani Cion Cerena od Kostura, którzy ciągnęli w tej okolicy niemałe dochody z pobieranego na gościńcu myta, ścigali zbójów i sowicie nagradzali, jeśli ktoś wydał ziomków zamieszanych w ten niecny proceder. Dlatego solarze poczekają, przypuszczał zbójca, aż zapuścimy się głębiej w góry. Pójdą naszym śladem cały dzień, a w nocy, daleko od osady, poderżną nam gardła.

Nie widział w tym nic nadzwyczajnego. Po złych zbiorach w Górach Żmijowych mieszkańcy całych dolin zasadzali się na podróżnych. Książęta Przerwanki, którzy po upadku władztwa Vadiioneda podzielili między siebie pogórze, usiłowali zaprowadzić spokój, lecz nazbyt byli między sobą skłóceni i słabi, żeby okiełznać nawykły do swobody i swarliwy kopiennicki ludek. Zresztą nie tylko wieśniacy pożywiali się na przednówku kosztem wędrowców. Zdarzało się też, że pankowie zacnego rodu, zubożawszy, grasowali po okolicy, łupili i mordowali. Twardokęsek kilka razy miał sposobność obwieszać takich zbójrycerzy na bramach ich własnych gródków i rad by ich wszystkich wytępił jak robactwo – bynajmniej nie w napadzie praworządności, ale dlatego, że niezdrową konkurencją psuli mu rzemiosło.

– Miecze – książę wyciągnął rękę ku Szarce. – Nie chcę, żeby v osadzie zapamiętali dziewkę z mieczami.

Ku zdumieniu Twardokęska usłuchała. Odpięła szarszuny, oba v ciemnych, niezdobionych pochwach, i położyła na głazie obok ciężki.

– Bierz, Kostropatka – rzucił Koźlarz.

Kapłan obnażył klingę i złożył niezgrabny parat, nieledwie muskając czoło dziewczyny. Szarka nie cofnęła się ani o krok, rozciągnęła tylko wargi w zimnym, podstępnym uśmieszku. Nie powinien dawać Kostropatce jej broni, pomyślał Twardokęsek. Dziewka walczy żelazem i przychodzi ze stron norhemnów, gdzie miecz ceni się jak własną duszę, a skalane ostrze czyści krwią.

– Takoż twoja twarz, Kostropatka – ciągnął książę – zanadto w oczy kłuje. Owiniemy ją szmatami.

– Istotnie. – Szarka oderwała z rękawa szeroki pas materii i zbliżyła się ku kapłanowi rozkołysanym krokiem. – Trzeba temu zaradzić.

Nim zdążył cokolwiek uczynić, czerwony kamyk w rękojeści jej sztyletu błysnął jak żmijowe oczko.

Kapłan wrzasnął.

Twardokęsek machinalnie potarł rozległą, zbielałą bliznę na policzku. Raz, jeden raz jeno, rzucił się popatrzeć na szabelkę Servenedyjki. Głupi był, młody, ledwie trzy zimy na Przełęczy posiedział, nosiło więc nim jak szczeniakiem, ciągnęło do nowości. Wcześniej nie znał południowych wojowniczek. Wydawały mu się cudaczne i zarazem przerażające ze swymi spiłowanymi zębami i tatuażem na obliczu. A ostrze kusiło, piękne, giętkie a mocne, dziwną sztuką hartowane. Zagapił się jak głuptak, ani spostrzegł, kiedy go Servenedyjka przez łeb cięła. Dopiero potem Mroczek, człek bywały, znający obyczaje dzikich, wyłożył mu, że tylko z litości wojowniczka zbójcę oszczędziła, przez wzgląd na jego lata i nieświadomość. Taka to u nich obraza, kiedy ktoś nieproszony za oręż chwyci.

– Ty wiedźmi pomiocie! – zaryczał wściekle Kostropatka. – Gamratko przeklęta!

Rzuciła mu krótkie, kapryśne spojrzenie, odęła wargi. Nawet nie udawała skruchy.

– Skrzydłoń niech lepiej luzem idzie, popod graniami. – Nie oglądając się na resztę, ruszyła ku osadzie. – Choć prędzej wieśniacy uwierzą, że jest krową na niebiesko ukraszoną, niż że on – rzuciła na odchodne – mieczem potrafi robić.

– Jakże to?! – rozsierdził się kapłan, rozmazując rękawem posokę na twarzy. – Pomiata nami, suka! A wy tak? Bez słowa?

Zbójca wzruszył ramionami. Nie zamierzał się wikłać w spór kapłana z Szarką, nie widział w tym żadnej korzyści. Zresztą na Przełęczy Zdechłej Krowy rozstrzygano podobne kłótnie prosto. Jeśli chce klecha dziewkę szacunku nauczyć, myślał, niechże jęzorem nie kłapie, tylko sam jej ostrze w plecy wsadzi. Ale zbyt tchórzliwy na to, woli się innymi wyręczyć. Niedoczekanie!

– Drasnęła cię ledwie. Czyste cięcie, aby upuścić trochę krwi – odpowiedział zgryźliwie Przemęka. – Bogowie świadkami, żeś dobrze na nie pracował. To kobieta norhemnów. Lżyj ją dalej, a wyrwie ci wątrobę i zeżre na surowo.

– Ona nie jest z norhemnów – sprostował zbójca.

– A ciebie jak zwą? – spytał Przemęka.

Twardokęsek uśmiechnął się w duchu. Najemnik i tak był cierpliwy, znać wzdragał się przy Szarce wypytywać jej kamrata. Wszelako teraz, kiedy mieli pospołu wleźć między solarzy, musiał sprawdzić, z kim go nieoczekiwany los zetknął i na co można liczyć, jeśli im ktoś znienacka zagrodzi drogę.

– Derkacz – burknął, bo też takie miano jeszcze na Tragance sobie obrał. – Do konwojów się najmowałem. I nie jestem z nią – dodał, choć myśl, że tłumaczy się przed nimi, zeźliła go i rozgoryczyła zarazem.

Przemęka skinął głową, na razie wiedział dosyć.

– Starczy pogawędek – zganił ich książę. – Ruszajmy, nim dzień cały przemędrkujecie.

Wkrótce zabrnęli w rozmokłą ziemię pomiędzy krytymi sitowiem chatami, gdzie gromadka dzieciaków obrzuciła ich na powitanie patykami i grudkami cuchnącej mazi. Kobiety stały w drzwiach i patrzyły. Na widok Szarki w czerwonej chustce na szyi i postrzępionej, odsłaniającej uda spódniczce ich wzrok stwardniał. Młoda dziewka w bezkształtnym stroju wybiegła na ulicę i chlusnęła im prosto pod nogi strugę pomyj.

Na rynku, przy studni, stadko kurcząt melancholijnie grzebało w błocie. Karczma naprzeciw wyglądała niewypowiedzianie nędznie. W progu uderzył ich zmieszany odór ryb, przypalonego tłuszczu i brudu, ale po chwili Twardokęsek z zadowoleniem rozpoznał ostry zapach czosnku i smaźeniny.

– Zdałoby się coś przekąsić. – Niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

– Ano – przytaknął Przemęka – nieprędko się później okazja trafi. Może podróżni jakowiś w gospodzie popasają, to się o drogę przepytamy.

Weszli do ciemnego pomieszczenia. Na palenisku słabo tlił się żar, a pod belkami powały zawieszono parę kaganków, które bardziej kopciły, niż dawały światło. Przy długim stole tłoczyło się kilku kapłanów w przybrudzonych, żółtych szatach i dwóch zbrojnych: po kubrakach zdobionych czarnożółtą szachownicą zbójca rozpoznał w nich celników, co zbierają przy trakcie pieniądz dla świątyni. Na krańcu ławy mąż o cisawej brodzie i wyglądzie wędrownego handlarza obłapiał posługaczkę, ta zaś znosiła zaloty z zawodowym znudzeniem. Karczmarz tkwił pomiędzy dwiema obkrojonymi szynkami, zwieszającymi się z poprzecznego bierzma, i bez zapału wcierał tłuszcz w szynkwas.

Ech, a gdyby tak krzyknąć zbrojnym, przemknęło Twardokęskowi przez głowę, kto do karczmy zawitał. Kapłani Cion Cerena nie poskąpiliby nagrody za żalnickiego księcia. Wszelako celnicy, choć mieli przypasane miecze, byli jedynie poborcami, mało wprawionymi w wojennym rzemiośle. Z pewnością nie pokwapią się do zwady, zwłaszcza że potężny miecz wygnańca wzbudzał postrach.

A gdybym sam znienacka przyskoczył, zastanawiał się, mierząc odległość wzrokiem, i w plecy go dźgnął nożykiem? Z namysłem pogładził brodę, lecz w tejże samej chwili Szarka uśmiechnęła się do niego drapieżnie. Wzdrygnął się z lękiem. Ot, ścierwo, wiedźma jedna, zaklął bezgłośnie. Skąd ona wie, co się człekowi w głowie roi? Ukradkiem uczynił znak odpędzający złe moce i przygarbiwszy się, ruszył za innymi.

Przemęka zażądał piwa i gospodarz pchnął ku nim cztery kufle.

– Dla dziewki takoż – napomniał go wojownik. – Przemokła jako wszyscy.

Karczmarz usłuchał, choć jego twarz mówiła wyraźnie, że w tej okolicy kobiety nie chadzają do gospody.

Piwo okazało się zacniejsze, niż zbójca przypuszczał, w nieco lepszym więc humorze rozejrzał się po izbie. Nad szynkwasem prócz szynek wisiały wianki czosnku, cebuli, płaty suszonych ryb i miejscowy przysmak, nanizane na sznurki suche obwarzanki pokryte kminkiem i grubą solą. Na ladzie rozpierały się wielkie słoje z marynowanymi kałamarnicami. Na widok takich smakołyków Twardokęsek zrazu chciwie przełknął ślinę, ale wnet zakłuło go przykre podejrzenie. Chociaż w osadzie nędza aż piszczała po kątach, oberża obfitowała w wiktuały stanowczo zbyt kosztowne dla okolicznego chłopstwa. Zatem Przemęka miał rację: wleźli w sam przemytniczy matecznik i gospodarz ani chybi był w zmowie z grabieżcami statków.

– Na żarze żuwka stoi. – Karczmarz ze stukotem postawił przed nimi glinianą miskę, a jego ciemne oczka błyskawicznie zlustrowały skromny przodziewek przybyłych. – Nalejcie sobie po uważaniu – dodał burkliwie, ani chybi doszedłszy do wniosku, że goście nie śmierdzą groszem, zatem nie należą się im szczególne względy.

Zbójca żachnął się ze złością na podobną bezceremonialność, ale Przemęka osadził go krótkim:

– Zostaw!

I sam nałożył jadło.

Polewka była gęsta, podprawiona kminkiem, majerankiem i zrumienioną cebulą, posypana pokruszonym ostrym serem. Twardokęsek ułamał pokaźny kawał chleba, wydobył zza pazuchy łyżkę i zaczął łykać pospiesznie, by nasycić choć pierwszy głód, nim pozostali opróżnią naczynie. Gdy łyżka zgrzytnęła o dno, otarł wargi, wychylił do końca kufel i strząsnął z wąsów zbłąkane krople. Chciał prosić o dolewkę, ale inni mieli dosyć.

Zbójca spostrzegł, że kapłani w żółtych szatach przyglądają im się ciekawie.

– Hej! Jeszcze po kufelku! – Przemęka klepnął posługaczkę po rozłożystym tyłku.

– I kilka plastrów szynki! – dorzucił Twardokęsek bezczelnie. W sakiewce miał pustki, a po prawdzie nawet sakiewki nie miał, bo mu ją kapłani Fei Flisyon odebrali niecnie, wszelako z wielkim ukontentowaniem żarł na cudzy koszt. – Ze dwie gomółki sera!

– A z daleka idziecie, waszmościowie? – zagadnął celnik. – Gdzie zboczyliście z gościńca?

– Jakbyśmy wiedzieli gdzie – warknął Przemęka – nie siedzielibyśmy na tym zadupiu. Wichura zepchnęła nas zeszłej nocy ze szlaku.

– Sandalya znów napastowała dziwkę z Traganki – wyjaśnił otyły kapłan, a jego oba podbródki trzęsły się przy tym i podskakiwały.

– I tak traf zacny, żeście na Krogulczy Grzebień wyszli.

Przemęka się skrzywił.

– Traf zacny, powiadacie? Ledwieśmy życie unieśli. Konie od nas uciekły, juki pomarnowane. Dobrze, żem bydło w Zarzyniu sprzedał, bo i je byśmy stracili.

Kapłani i celnicy pokiwali ze zrozumieniem głowami, po czym pogrążyli się w pogawędce o zarazie, co zeszłego roku przetrzebiła stada na południowych równinach, o podróżnych traktach poprzez Góry Żmijowe i słynnych bydlęcych targach w Spichrzy. Przemęka do znudzenia udawał zubożałego szlachetkę, książę głupawego wyrostka, który pierwszy raz opuścił rodzinną wioskę, a osowiała Szarka suszyła przy palenisku włosy, nie dbając o nagabującego ją kupczyka. Twardokęsek nie musiał nikogo mamić, jego potężna, przygarbiona sylwetka i tępa twarz zawsze wprowadzały ludzi w błąd. Natomiast za przyczyną krwawego bandaża Kostropatkę niezawodnie uznano za wynajętego do ochrony rzezimieszka.

Szpakowaty najemnik tymczasem coraz bardziej pospolitował się ze sługami Cion Cerena. Wkrótce zgodnie wymyślali zakonowi Zaraźnicy, który od lat psuje pieniądz w Górach Żmijowych i ciągnie z tego niezmierne zyski.

– U nas też ich pełno – najstarszy z kapłanów westchnął ciężko. – Pijawki przeklęte. Warzelnie poddzierżawili i cała sól tutejsza przez ich ręce przechodzi.

Zbójca uśmiechnął się pod nosem, bo w głosie sługi boga żebraków pobrzmiewała nieskrywana zawiść i zapewne gdyby tylko mógł, sam chętnie położyłby łapę na dochodach z warzelni. Inna rzecz, pomyślał, że ostatnimi laty słudzy Zaraźnicy dalej i dalej zapuszczają się w Góry Żmijowe. Inne zakony podążają ich śladem i też chętnie zagarnęłyby dobra, co się zostały po mnichach Kii Krindara. A książęta durni, przystępu nie bronią, jeszcze jeden z drugim włości i przywileje nadaje bez umiaru.

– I bydło – zgodził się Przemęka. – Imaginujecie sobie, wielebny, ściągnęli dziesięcinę od naszych wołów! Jako węgorza ze skóry złupili, przybłędy jedne.

– Wszystko na gorsze idzie – skwitował ponuro kapłan. – Ludzie nie szanują bogów, a bogowie skłóceni. Czy uwierzycie, waszmościowie, że nawet solarze, nędznicy, usiłowali nas okpić?

– Zawszeć z nimi jednako. – Celnik zacmokał z potępieniem. – Rychtyk jednako. Miejsca swego nie znają, chamy przeklęte.

– Ano, jest i u mnie paru niewolnych chłopów – przytaknął Przemęka. – Co jakiś czas trza któregoś dla przykładu w gąsior wsadzić, w pokorze utwierdzić. Chłop musi pana szanować.

Pozostali ledwie kryli sarkastyczne uśmieszki. W przybrudzonym, wyświechtanym odzieniu i wysłużonych butach Przemęka nie wyglądał ani zasobnie, ani dostojnie. Ot, po prostu hodujący woły zbiedniały szlachcic, który bezczelnością maskuje pusty trzos.

– Dokąd, waszmość, ciągniecie? – spytał mężczyzna, który patrzył się zbójcy na wędrownego handlarza.

– W górę szlakiem – wyjaśnił Przemęka. – Na wiosenne targi w Żalnikach, choć już dość czasu zmitrężyliśmy przez tego ciemięgę – lekceważąco machnął ku popijającemu piwo księciu – i jego, psiamać, zachcianki. Dziwkę z portowego zamtuza wykradł i na wozie ukrył, a Kikuta rajfurka siepaczy za nami posłała. Człeka mi nadwerężyli – pokazał obandażowanego Kostropatkę – a że inni podróżni się o wszystkim zwiedzieli, kazali nam iść precz.

Szarka przesunęła się bliżej paleniska, na niziutki stołeczek. Zzuła kubrak i przeczesała palcami splątane włosy.

– Oj! – Otyły kapłan mlasnął z zachwytem. – Szczere złoto.

– Matka z dzikich plemion, barbarzynka – rzekł Przemęka szeptem, niby to kryjąc się przed dziewczyną. – Podobno do śmierci nie mówiła w ludzkim języku. Ojciec Zwajca, a przynajmniej tak gadała Kikuta. Tuszę, że handlarze poznają się na niej równie szybko, jak wy, wielebny ojcze. Ona nawet na książęcą nałożnicę zdatna, młoda jeszcze, ni razu nie rodziła. Dlatego musimy zdążyć na targi w Żalnikach.

– Rozumnie. – Kapłan przepił do niego z uciechą. – Trza swego zysku pilnować, choć wasz bratanek może myśleć zgoła inaczej.

– Myśleć to jeszcze za bardzo nie myśli. – Przemęka zarechotał. – W każdym razie nie głową. Dziewczyna jest ladacznica i z dziwki zrodzona, obojętne jej, komu się podłoży. Lepiej się zawczasu jej pozbyć, nim go paskudną chorobą zarazi. Zresztą już mu upatrzyłem w naszej okolicy dziewuchę, krzepką, w biodrach szeroką. Z taką to i dom chędogi będzie, i gromadka dzieciaków. Jeszcze będzie mi wdzięczny.

– Jeśli w innym żłobie za bardzo nie zagustował – zauważył zgryźliwie starszy celnik. – Bo to, widzicie waszmość, nie darmo gadają, że czym za młodu nawrzał, zawżdy śmierdzi garnek.

– Nie lękajcież się, prędkie było miłowanie, tedy prędko minie – odparł sentencjonalnie Przemęka. – Już onegdaj na jego oczach stajennego zbałamuciła. Och, wasze wielebności, szkoda czas na głupotki tracić, pomóżcie lepiej prostemu człowiekowi i rzeknijcie, jakie plotki krążą. Kto jak kto, ale wy na pewno wiecie, czy trakty w Górach Żmijowych bezpieczne.

Kapłan z namaszczeniem pogłaskał się po tłustym podgardlu. Pytanie pochlebiło mu i chciał się popisać przed ubogim sztachetką.

– Ostatnio uspokoiło się trochę – powiedział. – Zimą przetrzebiliśmy zbójców, ze dwa tuziny powiesiwszy, to spokornieli. Tylko tałatajstwo po wioskach rozbestwione ponad miarę i na nich uważajcie, zwłaszcza z dala od szlaku. Ale póki gościńca, poty bezpiecznie. Aż do Gór Sowich, kędy szczuracy chadzają.

Twardokęsek zasępił się, rozmyślając, ilu jego ludzi z Przełęczy Zdechłej Krowy zawisło na postronkach. Po jego odejściu przywództwo objął pewnie Uchacz, przybrawszy sobie Mroczka za zausznika. O dawnego kupca bławatnego herszt się nie lękał, bo ten zawżdy umiał swojego dobra dopilnować. Ale reszta kamratów, wystawiona na kaprysy nieobliczalnego szlachetki, łatwo mogła skończyć na dusienicach.

– A kiedy już miniem szczuraków – spytała nagle Szarka – czy wtedy doturlamy się wreszcie do cywilizacji? Czy znów do zapchlonego posłania, kwaśnego piwa i chleba z kiszoną kapustą?

Jeden z celników aż kufel wypuścił ze zdumienia, a drugi też wytrzeszczył ślepia, jako że w tych stronach stół by się pierwej odezwał, niż niepytana baba wtrąciła do pogwarki mężczyzn. Przemęka wprawdzie nie wyglądał na zadowolonego, ale nie skarcił jej. Zapewne bał się, co rudowłosa uczyni, jeśli ją znienacka walnie kułakiem w grzbiet albo spróbuje wywlec z gospody na klepisko, co jej się słusznie za bezczelność należało. Wzrok tylko uniósł ku powale, jakby ją wzywał na świadka swoich udręk. Jedynie gruby kapłan nie wydawał się zgorszony.

– Im dalej na północ, tym więcej kiszonej kapusty. – Zerknął spod oka na jej kolana. – Ale poza tym będzie lepiej, moje drogie dziecko.

– Jakże to? – Obracała w palcach brzeg spódniczki. – Wojna tam pono wielka nastała…

– W Żalnikach mnie pokój – przerwał kapłan. – Zeszłej jesieni Wężymord, żalnicki pan, Zwajcom okręty spalił. I dobrze. Dadzą bogowie, wnet kniaź ową zarazę wypleni.

Twarz Szarki przybrała wyraz doskonałej wręcz głupoty.

– Czemu?

– Bo nie wierzą w bogów i rękę bluźnierczą na samego Zird Zekruna podnoszą – wyjaśnił inny kapłan, w którym nienawiść do świętokradztwa przeważyła widać nad niechęcią do nadmiernie zuchwałych niewiast. – Skurwysyny!

Twardokęsek pochylił się, kryjąc uśmiech. W gruncie rzeczy Zwajcy byli na swój sposób pobożni, składali ofiary, nawet budowali niewielkie kapliczki na krańcach osad. Tyle że w miejsce ołtarza z imieniem czy wizerunkiem bóstwa stawiali nieobrobiony kamień, bo, jako gadali, jeszcze się ich zwajecki bóg nikomu nie objawił. Ów szyderczy obyczaj kłuł w oczy okolicznych władców. Raz po raz na Wyspy Zwajeckie płynęły krucjaty, choć zdaniem zbójcy mniej z powodu bezbożności, bardziej zaś dla rudy, co ją dobywano w zwajeckich hawerniach. Wyspiarski ludek, zewsząd podkopywany niby skrzeczek w norze, pewnie by się nie oparł najazdom, gdyby nie mielizny okrutne, broniące przystępu do brzegów. Ludzie utrzymywali wręcz, że Mel Mianet od Fali, co wszelkim morzem trzęsie, sprzyja Zwajcom, bo są w całym świecie najlepsi żeglarze.

– Więc powiadasz, wasza wielebność, że szykuje się wojna – podjął Przemęka.

– A jakże by inaczej? – odezwał się zuchwale młody kapłan, który dotychczas jedynie przysłuchiwał się rozmowie. – Każdy rozsądny człek odgadnie, że zbiera się na coś więcej niż kolejną drobną wyprawę. Nie, tym razem wojsko nie pójdzie na któryś z tych zwajeckich skalnych spłachetków. Raczej na Czarnowilec albo Sinoborze. Albo i jedno, i drugie.

W miarę jak mówił, palce księcia coraz mocniej zaciskały się na krawędzi stołu.

– Skończyłeś? – głos opasłego kapłana ciął jak ostrze brzytwy. – Wybornie, bo ninie rekolekcje przed Żarami rozpoczynasz. Zda ci się więcej milczenia. I pokory.

Przemęka podrapał się po karku.

– Tedy wojna będzie. Z mowy waszej wielebności wyrozumiewam, że wyście człowiek znaczny i w świecie znakomity. Pomiłujcież się tedy naszemu utrapieniu. Napiszcie za nami słóweczko, byśmy w świątyniach mogli prosić o zratowanie, jeśli się jakiś tumult zacznie.

Zbójca zachichotał w myślach. Tłusty kapłan był najwyżej zwierzchnikiem prowincjonalnej kąciny albo opatem pomniejszego klasztoru, jakież mu prawo glejty wystawiać? Reszta towarzystwa musiała świetnie o tym wiedzieć, bo nawet na ustach młodego kapłana, na którego przed chwilą nałożono karę milczenia, pokazał się złośliwy uśmieszek. Wszyscy starannie unikali wzroku tłuściocha, choć ten niepewnie zerkał po bokach.

– Oberżysto! – krzyknął na koniec. – Przynieście no kartę! Dobrze, dam wam pismo do kapłanów ze Spichrzy. – Czujnie potoczył wzrokiem po kamratach Przemęki, czy ich twarze wyrażają należyty podziw i uszanowanie dla jego wpływów u owych znamienitych osób. – Uczyni się zamęt, to was w przybytku ochronią.

Przeciął kartę na pół, dolał nieco piwa do kałamarza, zamieszał i począł pokrywać splamiony, kruchy pergamin rzędami zamaszystego pisma.

Przemęka wyciągnął z sakiewki poczerniałego dukata.

– Wielceśmy wdzięczni waszej wielebności. Zechciejcie przyjąć od mizeraków na ofiarę dla Cion Cerena i modlitwę za nasze powodzenie.

Moneta była oberżnięta i kapłan wziął ją z wyraźnym rozczarowaniem, ale nie uchodziło narzekać na skąpstwo darczyńcy.

– No, dość czasu strawiliśmy – zdecydował pospiesznie Przemęka. – Trza na trakt wracać.

– Za osadą skręćcie w lewo przy gruszy – poradził starszy celnik. – Ale strzeżcie się prawej ścieżki, bo tam zło przyczajone i sam Cion Ceren was nie ocali.

– Idźcie w pokoju. – Kapłan skinął głową.

Przemęka jeszcze moment potargował się z oberżystą o jadło na drogę, by na koniec niechętnie wysupłać z mieszka kilka miedziaków. Cisnął je przez całą długość szynkwasu i wypchnął swych towarzyszy z gospody.

– Szkoda dziewki – powiedział z cicha gruby kapłan, kiedy umilkł jazgot burków żegnających na dziedzińcu podróżnych. – Szkoda, bo ładna, a przed świtem te ścierwojady – machnął ręką ku karczmarzowi i posługaczce – zaszlachtują ich jak wieprze.

– To czemuście jej nie zatrzymali, wasza wielebność? – zaciekawił się celnik. – Moglibyście, wszak tu wasza osada.

– Nie moja, ale świątyni! – żachnął się popędliwie. – A świątynia to świątynia, nie przytulisko dla portowych kurewek. Choć może wy chcielibyście inaczej.

– Zwinęła flaszkę waszemu kompanowi. – Wędrowny handlarz pokazał na stole wilgotny krążek po butelce wina. – Jak rozum w sobie stępi, za jedno jej będzie.

Kompania przy stole zaniosła się rechotem.

Загрузка...