ROZDZIAŁ 4

Trudno ukrywać, Seradela spił się niby wieprz. Brnął przez krzaki na oślep, we łbie mu się mąciło, a kontur ścieżki rozmywał się nieustannie. Nie powinien chlać na pusty żołądek, ale nie wiodło mu się ostatnimi czasy, wcale nie. Kiedy więc dorwał się do stągwi z jałowcówką, nie umiał pohamować łapczywości. Żłopał, aż w gardle bulgotało, a kapłani, choć przywykli do barbarzyńskich obyczajów żaków, jęli go łajać i za przyodziewek odciągać od naczynia. Odegnał ich grubym słowem i kułakiem, pewien swego prawa do poczęstunku, bo przecież należał mu się w tę szczególną noc. Właśnie dlatego Seradela tak cenił Feę Flisyon – znała rodzaj ludzki i od każdego wymagała wedle jego natury. Od niego na ten przykład, by żarł i pił, póki mu się kałdun nie rozpęknie na dwoje.

Jako bezwąsy wyrostek opuścił rodzinną włość w Wilczych Jarach, odprowadzany donośnym pomstowaniem ojca, któremu nie widział się syn kostera i pijanica. Zrazu szukał zarobku w knajpach albo na jarmarkach, zacnie bowiem grał w kości i nieźle władał kartami. Układał pocieszne kuplety ku czci jakiejś płowowłosej wojewodzianki czy hożej starościny, w kupie innych podchmielonych waszmościów stawał w burdach przeciwko kniaziowskim pachołkom, a raz przebrał kozę w paradne kapłańskie szaty i wpuścił podczas sumy do kościoła Zird Zekruna. Słowem, bawił się na całego.

Jednakże po tym ostatnim wyczynie drabi srodze zawzięli się na Seradelę. Dybali na niego, następowali na pięty, aż Wilcze Jary stały mu się przyciasne. Chcąc nie chcąc, ruszył na południe. Imał się różnych zajęć, czasami przymierał głodem, aż wreszcie mało co pozostało w nim z owego zepsutego szlacheckiego pacholęcia, które wierzyło, że bezczelnością i śmiechem zawojuje cały świat. Kiedy dotarł na południowy skraj Gór Żmijowych, usłyszał na jarmarku o wielkiej akademii naTragance. Zafrapowany, jął się rozpytywać wśród przygodnych towarzyszy o to obce mu miasto, gdzie żacy podlegają jedynie samej bogini, wolni od wszelkich podatków, kar i obowiązków.

Im bliżej zawędrował Kanału Sandalyi, tym częściej spotykał szkolarzy, gdyż ci w letnich wyprawach zapuszczali się głęboko na ląd. Z początku patrzyli na niego nieufnie, jako że nie nawykli dopuszczać obcych do komitywy. Ale z czasem Seradela zdobył w nich godnych kompanów, skłonnych tak do figlików, jak i do zwyczajnego łupiestwa, choć zdrowo przewyższał ich wiekiem. Szczęściem był chudy i wysoki jak tyczka, a rzadka, jasna broda nie dodawała mu dostojeństwa. Szybko się nauczył obejściem i mową naśladować kamratów. Kiedy jęły dmuchać jesienne wichry, razem z innymi popłynął na wyspę.

Na Tragance wnet się przekonał, że żacy istotnie stanowili w mieście potęgę. Zawsze gnieździło się ich tutaj kilka setek, a wszyscy biedni, wygłodzeni i kłótliwi. Wymuszali haracz od przekupek na targowisku, złorzeczyli służebnikom Zaraźnicy i odcinali sakiewki pijanym marynarzom. Najlepiej wiedzieli, który kapłan ma w mieście kochanicę, gdzie szyprowie chowają kontrabandę i do jakiego zamtuza sprowadzono nowe dziewki. Nikt nie ośmielał się im narazić, a i tak w pobliżu uniwersytetu raz po raz wybuchały zamieszki, szczególnie odkąd otworzono fakultet teologii. Pozostali studenci, dotychczas zwaśnieni, zaczęli zasadzać się na przyszłe sługi bogini. Nocami po mieście pałętały się bandy podpitego tałatajstwa, wlokąc po bruku potężne morgensterny i zardzewiałe szarszuny, a rozsądni obywatele pospiesznie schodzili im z drogi, nie tyle zresztą z obawy przed żelastwem, ile ze strachu przez wyzwiskami i nieczystościami, którymi szkolarze hojnie obrzucali mieszczan.

Seradela znalazł się w swoim żywiole. Chociaż w rodzinnych stronach niewiele liznął ogłady, spędziwszy ledwie pół roku w kolegiackiej szkółce w gródku nieopodal ojcowskiej włości, przystał do kolegium sztuk wyzwolonych, słynącego z największych zabijaków. Na wykładach go nie oglądano, chyba że po którymś następował darmowy poczęstunek. Chętniej wałęsał się po placach za bakałarzami, zwłaszcza jeśli wygadywali rozmaite pocieszności przeciwko obcym bogom i książętom, co zdarzało się często, bo mistrzowie uniwersyteccy byli równie rozpolitykowani jak żacy. Wszystko szło dobrze, póki kilka nocy temu nie zapuścił się nieopatrznie do gospody starego Stulichy.

Od pierwszego spojrzenia rozpoznał Krupę, akademika, wygnanego z wszechnicy za herezję. Ale licho go podkusiło, żeby zostać – nie z ciekawości, co też jeszcze bluźnierca naplecie, lecz z żalu nad niedopitą jałowcówką. I tak skłonność do trunku zgubiła Seradelę, co mu jeszcze w Wilczych Jarach ojczulek przepowiadał. Z karczmy zdążył czmychnąć przez piwniczny loszek, jako że szczęśliwie wiedział o przejściu, co zza beczek z kapustą prowadziło podziemnym tunelem aż do kanału nieopodal portowego żurawia – stary Stulicha nie pogardzał kontrabandą i potrzebował ją bezpiecznie ze statków sprowadzać. Ale świątynni pachołkowie musieli we ćmie Seradelę wypatrzyć albo jakieś ścierwo zdradziło w katowskiej izbie jego imię. A herezja przeciwko Fei Flisyon była jedyną zbrodnią, za którą kaźniono na Tragance nawet szkolarzy.

Kamraci go uprzedzili, że w kolegium nie ma czego szukać, bo drabi zasadzili się tuż przy bramie, czekając tylko, aż wystawi nos na teren uniwersytetu. Szpiedzy świątynni rozpytywali o niego na ulicach, w porcie i na głównym trakcie rozwieszono nawet kartelusze z wizerunkiem Seradeli, choć dosyć rozmazanym i przesadnie szpetnym. Słowem, los mu nie sprzyjał. Zaszył się w zamtuzie u szczerbatej Kraski, która żywiła do niego osobliwą, nieledwie macierzyńską słabość. Chciał jakoś przebiedować, aż sprawa przycichnie, gdyż żakom na Tragance wiele rzeczy, choćby zakazanych, uchodziło na sucho, jeśli się nadmiernie nie pchali kapłanom przed oczy. Ale dzisiaj nie zdzierżył. Na wieść o zabawie w ogrodach wymknął się z zamtuza, chociaż Kraska czepiała się go rozpaczliwie, jakby się już więcej mieli nie zobaczyć.

Przemykając się w ciemnościach, rozmyślał, jak wyjść z tarapatów. Może uprosi profesorów, aby się za nim wstawili w świątyni i przekonali kapłaństwo, że nie miał nic wspólnego z niegodną herezją Krupy, a kamraci wręcz tumultem zagrożą, jeśli się słudzy Zaraźnicy uprą prześladować jednego ze szkolarskiego bractwa. Jeśli zaś ten sposób zawiedzie, wymknie się ciszkiem z portu i pożegluje z powrotem na północ, do domu.

Przystanął, potarł brodę pokrytą rzadką, jasną szczeciną. Wciąż nie mógł zdecydować, w którą się stronę obrócić, by trafić na swoich. W tej głębokiej zadumie nieomal przeoczył, jak zarośla zatrzeszczały złowieszczo. Dopiero gdy wychynęła z nich wysoka postać, Seradela pochwycił za kordzik, co go miał zawsze pod kapotą. Przymrużył oczy, aby tym celniej wymierzyć cios, gdy wtem ujrzał pasma długich, jasnych włosów. Fala krwi, która ze strachu nabiegła mu do głowy, cofnęła się w zgoła niższe rejony.

– Cudności moje! – wykrzyknął dziarsko Seradela, po czym schował kordzik i z wyciągniętymi rękoma, jak wędrowiec, który po długim marszu przez pustynię dostrzegł wreszcie studnię, ruszył ku nieznajomej.

Odkąd pamiętał, niewiasty były mu przychylne. Hołubiły go i stare, i młode, po części za przyczyną ogłady, wyniesionej z odległego szlacheckiego sioła, po części zaś dla pomętniałych tej nocy, lecz niezmiernie błękitnych oczu, które nadawały mu wyraz nieco przerośniętego, zagubionego dziecka. Seradela rad czerpał z tego korzyści, zwłaszcza że w łazęgowskim życiu franta i oczajduszy względy nieprzeliczonych karczmarek, posługaczek, mieszczek i ladacznic nieraz ratowały go z opresji.

Także teraz na widok dziewczyny zdjęła go nadzieja, że oto znów szczęśliwie uniesie głowę. Parł ku dziewce przez wilgotną trawę i niskie krzewinki, gałęzie pryskały mu pod stopami. Miała naprawdę ładną buźkę, po północnemu bladą, i wielkie zielone ślepia, które jarzyły się jak dwa szmaragdy. Chyba nie była dziwką, choć rozpuszczone włosy opadały jej aż do pasa. Dziwkę Seradela umiał rozpoznać od razu tym nieomylnym zmysłem człeka ulicy, dzięki któremu w tłumie ominie się dwóch rzezimieszków. Nie, zdecydował, to raczej kupiecka córka, która postanowiła skosztować zakazanej rozkoszy. I wcale nie wzywała na jego widok ratunku. Przeciwnie. Nawet uśmiechała się zachęcająco.

Ech, będziesz miała co wspominać, dziewczyno, pomyślał, czując, jak w lędźwiach zaczyna mu pulsować znajoma niecierpliwość.

– Tak ci wygodzę – wymamrotał bardziej do siebie niż do niej – że jeszcze za pół wieku, sapiąc pod ciężarem jakiegoś tłustego starca, swego męża, będziesz wspominała Seradelę.

Okowita wciąż spowijała jego myśli leciutką mgiełką, dodawała pewności siebie.

Zatrzymał się, kiedy coś bodnęło go między żebra. Zaskoczony, spojrzał w dół, pomacał palcami. Dziewczyna nie przestawała się uśmiechać, ale żelazo przystawione do mostka Seradeli było niewątpliwie prawdziwe. I bardzo ostre.

– Dziękuję – odezwała się miękkim, niskim głosem. – Nieczęsto zdarza się, by ktoś równie chętnie ofiarował swe służby nieszczęsnej, samotnej białogłowie.

Ton wabił, nęcił Seradelę, lecz słowom przeczył czubek miecza, który nie cofnął się ani o włos. To nie jest mieszczańska córka, pomyślał w nagłej panice, starając się otrząsnąć ze zgubnego oparu trunku. Może jakaś najemniczka, przecież się ich niemało w porcie włóczy, albo jeszcze inne licho. Nosiła się z cudzoziemska i tak nieobyczajnie, że zrazu sądził, iż to tylko przebranie na tę szczególną noc. Teraz jednak nie był już pewien. Niewiele też potrafił wyczytać z jej twarzy, choć zwykle oblicza niewiast nie miały przed nim tajemnic. Rozumiał tylko tyle, że musi stać nieruchomo i czekać, póki panna nie powie, czego chce. Na razie jedynie kpiła, co poznawał po iskierkach wesołości, które pojawiały się na dnie jej oczu. Jednak ani mu przez myśl przeszło, aby uciekać czy wzywać pomocy. Sam nie wiedział, dlaczego.

Spróbował się przed nią skłonić – na tyle, na ile to możliwe z mieczem przyłożonym do piersi.

– Co tylko zechcecie, pani.

Wyczuł, że ją rozśmieszył i bolesne napięcie w jego mięśniach zelżało nieco. Ale wciąż się bał.

– Zechcę – odparła. – Jak cię zowią?

Przełknął ślinę, nadal zbyt oczadziały okowitą, by naprędce skłamać.

– Seradela.

– I jesteś żakiem, czyż nie?

Przytaknął, klnąc durną pychę, która podszepnęła mu, by nawet tej nocy nie rozstać się z biretem kolegium sztuk wyzwolonych.

– Chcę, żebyś przed świtem kogoś dla mnie odnalazł w tym mieście – ciągnęła dziewczyna. – Jasnowłosego najemnika, nie stąd. Nosi zwykły, przeszywany kaftan i goli brodę. Postawny, dobrze wyższy od ciebie. Oczy ma szare.

– Na Tragance jest wielu zbrojnych – ośmielił się sprzeciwić. – Jakże mam go rozpoznać?

– Po mieczu – odrzekła bez namysłu. – Ma na plecach wielkie, oburęczne ostrze. Nie sposób go przeoczyć.

Spojrzał na nią z ukosa. Liczył, że wciąż bawiła się jego kosztem, bo przecież nie mogła naprawdę wierzyć, że spośród wszystkich, którzy świętowali tej nocy na Tragance, uda mu się wyłuskać pojedynczego najemnika.

– Będzie chciał odpłynąć, czuję to – mówiła dalej kobieta. – Będzie chciał się znaleźć jak najdalej stąd. Kim jest Zird Zekrun? – Niespodziewanie zajrzała mu w twarz.

Aż go ciarki przeszły. Cała połać Gór Żmijowych i Kanał Sandalyi dzieliły go od władztwa pomorckiego boga, a przecież nie potrafił obojętnie ścierpieć tego imienia.

– Bóg Pomortu – odparł sucho, bo przed oczami stanął mu nagle ojciec, który kiedyś poprowadził go, nieomal dziecko jeszcze, do piwniczki za wędzarnią, gdzie w tajemnej skrytce chowano wizerunek starej bogini, i kazał na własne życie przysiąc, że nigdy nie wstąpi na służbę Zird Zekruna.

Najemniczka przygryzła wargę, ale nie pytała więcej.

– W każdym razie odnajdziesz dla mnie tego człeka – powtórzyła. – I możesz zwołać kamratów, o pomoc ich poprosić – dodała łaskawie. – Jeśli ci się uda, szczerym złotem zapłacę tyle, ile ważysz. Jeśli mnie zawiedziesz… – Popatrzyła na niego przeciągle i jej głos w jednej chwili stracił całą miękkość. – Nakażę kapłanom, aby cię schwytali, choćbyś się w mysiej norze zaszył. A potem w lochu zamknę, tak głębokim, że się już z niego, póki życia, na boże światło nie wydobędziesz. Czy rozumiesz mnie, żaku?

– Kim wy jesteście, pani? – wyjąkał ze strachem.

Uśmiechnęła się tylko i dopiero wtedy rozpoznał obręcz na jej czole.


* * *

Kiedy Twardokęska zaprowadzono do Szarki, pora wciąż była wczesna i w komnacie panował przyjemny chłód. Dziewczyna siedziała na wykładanym czarnym aksamitem karle i karmiła jadziołka surowym mięsem, a jej ręki nie chroniło nic, prócz miękkich rękawic z jeleniej skóry. Kropelki jadu obeschły już na piórach ptaszyska, lecz gdy Twardokęsek ujrzał zwierza, kapłan musiał go przemocą wepchnąć do środka.

Wiele gadek o południowych bestiach powtarzano po Krainach Wewnętrznego Morza. O wilkołakach, co się za dnia człowieczą skórą nakrywają, a po nocach z wilczą watahą ludzi ścigają. O odszczepieńczych norhemnach, którzy parzą się z własnymi krowami i płodzą rogate monstra. O skrzydlatych potworach morskich, niewieścim głosem wabiących żeglarzy na podwodne skały. I o bestii zagnieżdżonej pod urwiskiem krańca ziemi, gdzie każdego zmierzchu próbuje połknąć słonko. Twardokęsek zawżdy przysłuchiwał się temu ciekawie, kiedyś nawet kazał wędrownego grajka żywcem z Przełęczy Zdechłej Krowy puścić, tak udatnie bajał. Ale ani mu we łbie postało, żeby miał się kiedy w biały dzionek przyglądać jadziołkowi.

Jadziołki rzadko zapuszczały się w Góry Żmijowe. Raz tylko zbójcy obiło się o uszy, że się jakiś po okolicy pałętał. Zdarzyło się to w czas najazdu norhemnów i widno złe z południa za barbarzyńcami lazło, niezgorzej popasając na ścierwie, co nim znaczyli pochód. Wioskowa wiedźma próbowała odpędzić je od niemowlęcia. Była to iście prawowierna wiedźma, wyjątkowo głupia, choć pełna dobrych chęci. Kiedy jadowite pióro uderzyło ją w twarz, własnoręcznie wydrapała sobie oczy. Potem, wyjąc jak wściekły pies, rzuciła się na ciągnące gościńcem stado baranów. Śmierć od jadziołkowego jadu nikomu nie przychodziła łatwo, a najgorsze było szaleństwo, które ją poprzedzało.

A teraz złe na ręce dziewce siedziało, jako kura na grzędzie… Zbójca potrząsnął głową i ukradkiem nakreślił znak odczyniający uroki. Wszak to plugastwo jest przebrzydłe, bogom i ludziom obmierzle, nie tylko krwią się pasie, ale i duszę żywą z żywego człeka wysysa.

A potem przypomniał sobie, jak mu tamten muzykant gadał na Przełęczy Zdechłej Krowy, że czasem norhemne potrafi przywabić jadziołka własną krwią i obrócić go w sługę. I potem plugastwo ni na krok owego człeka nie odstąpi. Tyle że już jako swego zacznie go pilnować, we sny mu się zakradać, dech z wolna wysysać, duszę kazić.

Twardokęsek na nowo nakreślił znak chroniący od złego.

Stwór posłał zbójcy nienawistne spojrzenie żółtych, wąskich oczu, nastroszył oliwkowe pióra na szyi i herszt zląkł się, że zaraz skoczy mu do gardła. Szarka szybko wypowiedziała kilka przyciszonych słów w języku, którego nie umiał rozpoznać, i złe spokorniało odrobinę. Jednak nadal syczało i póki nie skończyła go karmić, zbójca przezornie trzymał się z daleka.

– Siadaj, Twardokęsek. – Obojętnie wskazała półmiski, po czym zabrała się do stosu pism, które zawalały jej koniec stołu.

Czytała, a on pochłaniał plastry wędzonej świniny i ukradkiem obserwował dziewczynę. Co prawda niewiele widział, bo znów okręciła twarz zawojem, ale i tak zrobiło mu się jakoś niesporo. Nie podobała mu się gładko kuta obręcz na jej głowie. Nie podobało mu się, że panna milczy i ani na niego nie zerknie. Nie podobali mu się też sinoborscy łucznicy, którzy z kolei śledzili go wzrokiem nader czujnie.

Nasyciwszy pierwszy głód, Twardokęsek zadumał się nad malowidłami, którymi ozdobiono ściany komnaty. Nie żeby zwabiły go bardzo udatnie wymalowane w szuwarach kaczki; gdzie im tam było do wizerunków niewiast, co się ukazywały na dnie kubków, które Mroczek parę lat temu przywlókł do kryjówki rabusiów! Ale im się zbójca bliżej owym kaczkom i przepiórkom przypatrywał, tym bardziej mu się widziało, że czerwone kamuszki, które drobiowi w miejsce oczu osadzono, to nic innego, jeno szczere rubiny.

Ściągnął ze stołu niewielki nożyk i podważył ślepie najbliższej kaczki. Sinoborski łucznik pogroził mu wymownie pięścią, a Szarka uniosła głowę.

– Siedź spokojnie, Twardokęsek, zeznania twoje czytam – powiedziała drwiąco. – A widzę, że nazbierał się pokaźny rejestrzyk grzeszków. Dwóch klasztorów pogrom, złupienie książęcej mennicy, że o pomordowanych kupcach nie wspomnę, bo tych na kopy liczyć. Rapty na szlachciankach, obwieszanie poborców podatkowych na przydrożnych gruszach, napady na świątynie i grabienie pątników.

– Ano, żyć trzeba – mruknął zbójca.

– No, tyś to se pożył, Twardokęsek. – Spojrzała na niego koso. – Wręcz za trzech sobie pożyłeś. Aż podziw bierze.

Tu zbójca zmilczał skromnie, bo owszem, sam również uważał, że wcale dużo dokonał i sławę niezmierną zdobył, choć go z tego rozsławienia w co najmniej czterech krainach chcieli katu wydać. Ale nie do końca w smak mu było, że tak wyliczała jego dawniejsze uczynki, więc niemalże się ucieszył na widok Mierosza. Pierwszy spośród sług Zaraźnicy bezszelestnie wsunął się do komnaty. Nosił odświętną szatę, suto naszywaną u dołu frędzlami, a jego świeżo wygolony łeb aż połyskiwał. Szedł raźno, kręcił młynka palcami i wydawał się wielce kontent. Szarka zmarszczyła brwi i z nieskrywaną niechęcią odłożyła pergamin.

– Jak przeszła noc? – zagaił kapłan.

Herszta ominął wzrokiem, zupełnie jakby go w komnacie nie było. Twardokęska złość zdjęła. Czekajże, rzezańcze łysy, pomyślał. Niech się trafi okazja, a grzbiet ci przetrzepię, i wówczas obaczymy, czy nie spuścisz z tonu.

– Dobrze – odparła chłodno dziewczyna. – Przysposób mi pakunki na drogę. – Podała mu kartę zapisaną rzędami drobnego pisma. – Odpłynę dziś jeszcze.

Mierosz posiniał, oparł się ciężko o wyzłacane malowidło, i przez chwilę był bliski apopleksji. Zaraz wszakże oznajmił mocnym głosem:

– To się nie godzi!

– Godzi, nie godzi – Szarka wzruszyła ramionami – obojętne. Grunt, że dogadałyśmy się z twoją boginią. Poza tym nie będzie ćwiartowania, bo zbója zabieram ze sobą. Ano, Twardokęsek – dodała złośliwie – jeśli sądziłeś, że z dobrego serca wyciągam cię spod katowskiego topora, to srodześ pobłądził. Potrzebny mi przewodnik. Ktoś obrotny, kto dobrze zna okolicę i nie poleci w pierwszym miasteczku wójtowi na mnie donieść. Nadasz się wyśmienicie. Drabom nic nie powiesz, bo cię zaraz obwieszą, a będziesz próbował uciekać, jadziołek zagna cię z powrotem. – Podrapała złe po oliwkowym podgardlu, aż przymrużyło oczy z przyjemności.

Zbójca milczał, z namysłem przeżuwając słowa Szarki. Cóż, myślał, lepsza już dziewka, choćby i z plugastwem, niż ćwiartowanie. A skoro staniemy w Górach Żmijowych, wnet się obaczy, kto tam kogo będzie na łańcuchu prowadził. Ani chybi i jadziołek zdrzemnąć się musi, podczas gdy dziewka, choć dri deonema ubiła, mdła jest i chuderlawa. Łacno ją człek przemyślny pokona.

Rzucił ukradkowe spojrzenie na Mierosza. Ten także nie odzywał się ani słowem, a na jego twarzy malowało się skupienie. Widać szacował, jaką też może mu korzyść przynieść nieoczekiwane zniknięcie dri deonema. Nie trwało to długo. Skinął głową i zbójca zrozumiał, że kapłan w istocie z ochotą pozbędzie się kłopotu. A jakże, pomyślał kąśliwie, dziwek w porcie bez liku, choćby rudych, żadna sztuka jedną sprawić, trupa w szatki dri deonema przebrać, a w miejsce zwycięzcy podstawić jakiego posłusznego, poczciwego głupca. I nic to nowego pewnie, ani chybi nie raz już musieli tak sobie kapłani radzić.

– Zatem postanowione – rzekła Szarka. – Wybierz sobie nowy przyodziewek, Twardokęsek. I niech Mierosz zaprowadzi cię do łaźni. Strasznie cuchniesz. Aby nie zwłóczcie, bo niebawem odpływamy.

Twardokęsek sposępniał. W czas przeprawy na Tragankę przekonał się, że nie przepada za morzem. Szyper wszystkich podróżnych zapędził do wylewania wody, bo krypa przeciekała okrutnie, a drugiej nocy kanał tak się rozkołysał, że zbójca prawie w ocalenie zwątpił. Bydło ryczało przeraźliwie, niewiasty głośno odmawiały litanie do Fei Flisyon, kapitan klął.

– Byle nie o zmierzchu. – Wzdrygnął się, wspomniawszy, jak coś we ćmie wyło prześmiewczo i z dali marynarzom wygrażało. – Po wyspach złe już mocno przetrzebione, ale w morzu ono się wciąż bez przeszkody lęgnie i nieraz statek przy samym brzegu w głębię wciągnie. Ze słonkiem należy się wyprawiać.

– Nie wiem jeszcze – powiedziała obojętnie. – Na wieści czekam. Ale popłyniemy, jak będzie trzeba. Choćby i ciemną nocką.

– Tu co drugi szyper wiezie kontrabandę – kwaśno wyjaśnił Mierosz – przeto o zmierzchu na morze wychodzą, bo natenczas strażnicy się w porcie zmieniają i w zamęcie łatwo ich oszukać. Ale to małe rybackie statki. Zazwyczaj nie biorą obcych.

Szarka drapała jadziołka po podgardlu. Odwinął się, polizał ją po rękawicy. Różowy język zostawił na jeleniej skórze niewielkie, czarne plamki.

– Tedy pójdziesz na nabrzeże, Mierosz – oznajmiła – i przekonasz szypra, aby dziś zwyczaju odstąpił. A na razie wszyscy poczekamy, co za nowiny mój człek z miasta przyniesie.

– Wasz człek? – w głosie kapłana pojawił się cień zaniepokojenia.

Pewnie nie sądził, że się dziewka tak szybko w mieście rozkokosi i zacznie ludzi werbować, pomyślał Twardokęsek.

– Ano mój człek – powtórzyła Szarka. – Seradela.


* * *

Niesporo było Seradeli iść do pałacu dri deonema, oj nie. Czuł się jak ów niewolnik, o którym kiedyś czytał mu bakałarz, że go wrzucono w klatkę pełną lwów, panter oraz wszelkiego dzikiego zwierza. Ducha dodawały mu jedynie błazeńskie pokwikiwania koleżków, a zdołał ich ściągnąć aż trzy tuziny, jako że obietnica sowitej nagrody przemogła nad zapałem do darniowej okowity i harcami w ogrodach Zaraźnicy. Seradela wystarczająco długo kręcił się po tragańskiej wszechnicy, by kamraci mieli go za człeka rzetelnego, co nie kłapie gębą na wiatr. Jako że obiecywał złoto, i to dużo złota, żacy, chociaż solennie upici, podnieśli się ze stratowanej trawy i nieomal na złamanie karku pognali w najróżniejsze zakamarki portu, aby wytropić nieszczęsnego najemnika, który wpadł w oko dri deonemowi.

Przed wierzejami pałacu tkwiło dwóch postawnych strażników z berdyszami, a łucznicy z wieżyczek bardzo niemiło spoglądali w dół na obdartą, hałaśliwą gromadę. Skóra poczęła świerzbić Seradelę na grzbiecie, jakby w przeczuciu rychłego bicia. Oj, żeby się na biciu skończyło, pomyślał lękliwie. Ale przecież nie zawrą nas wszystkich do ciemnicy, na wieść o podobnym bezprawiu kamraci roznieśliby Tragankę na strzępy.

Nadrabiając miną, podszedł tak blisko do bramy, że nieomal bodnął nosem w drzewce zastawiającego mu drogę berdysza.

– Seradela jestem! – wykrzyknął, przez wzgląd na towarzyszy, którzy nie spuszczali go z oka; starał się przy tym, aby jego głos zabrzmiał raźno i pewnie. – Do dri deonema prowadźcie!

Wąsaty strażnik omiótł wzrokiem wychudłą postać żaka, po czym wybuchł tak serdecznym śmiechem, że mało mu berdysz z rąk nie wypadł.

– Czemu nie do samego świątobliwego Mierosza? – zadrwił drugi ze strażników. – Wracaj do swego barłogu, łazęgo, i siedź w cichości, póki ci gorzałka ze łba nie wywietrzeje. Byle rabanu tu nie czyń, bo w katowni będziesz trzeźwieć.

Za plecami Seradeli rozległy się buczenia i pogwizdywania. Żacy, wywleczeni po wczorajszym pijaństwie na ostre słońce i zmuszeni do pracochłonnego przetrząsania portu, łatwo tracili cierpliwość.

– Może być i do Mierosza, czemu nie! – rozdarł się hardo Seradela, świadom, że lada chwila gniew kamratów obróci się przeciw niemu. – A do lochu sami traficie, jak się wyda, żeście mnie wstrzymywali.

Podbudowani jego słowami szkolarze zaczęli jeszcze głośniej pohukiwać. Najśmielsi usiłowali wedrzeć się do bramy pomiędzy drzewcami berdyszy, inni wspinali się na kamienne murki, pokwikując i wyjąc jak małpy. Sinoborscy łucznicy przyglądali się temu z zakłopotaniem, nie wiedząc, jak ich odegnać, nim rejwach ściągnie kogoś znaczniejszego. Żacy byli właściwie niegroźni, choć czynili wiele zamętu. Oczywiście najemnicy mogli ich bez trudu poturbować, jak zwyczajnie czyniono z drobnymi rzezimieszkami, ale szkolarze niezawodnie zechcą pomścić zniewagę i odtąd żaden Sinoborzanin nie zdoła spokojnie popić w gospodzie w porcie ani poswawolić z dziwkami. Uznali więc skwapliwie, że póki żacy dokazują na dziedzińcu, cała rzecz należy do milicji, która stoi u bramy. Miejscowi strażnicy też pobierali żołd, wcale zresztą pokaźny, niechże więc teraz na niego zapracują.

Widząc, że Sinoborzanie zajęli się obserwacją lotu mew, co krążyły nad portem, wąsaty strażnik przestał rechotać. Pewniej chwycił za berdysz i pochylił go ostrzem ku Seradeli.

– Wynocha, powiadam – syknął, nadymając ze złości policzki. – Bo jak ci to w rzyć wrażę, zaraz chęć do żartów minie.

– Gadają, że z kapłanami na co dzień przestając, wyście raczej do nadstawiania zadków skorzy! – zakrzyknął jakiś wesołek za plecami Seradeli.

Wąsatego o mało szlag nie trafił na miejscu. Stężał na gębie, wąsy mu zaczęły chodzić niby u chrabąszcza. Jako że Seradela był najbliżej, z zamachu zdzielił go bronią, ale źle wymierzył i ostrze się omsknęło po ramieniu. Szkolarz odskoczył. Wszelako furia strażnika jeszcze bardziej rozochociła żaków.

– O, już się do macania bierze! – zaśmiał się któryś.

– Zostawcie go, panie strażnik – zawtórował mu inny żartowniś. – On już stary, brodaty, a są między nami gładsze pacholęta.

Przestraszony Seradela spostrzegł, że paru młodziaków powyłaziło na cokoły posągów, zdobiących kolumnadę przed pałacem, a najśmielsi wspinają się na same statuy. Rudowłosy wyrostek siedział okrakiem na marmurowym wierzchowcu i, poufale obejmując ramieniem rzeźbę jednego z dawnych dri deonemów, pokrywał jego twarz pocałunkami. Pulchny chłopaczek z kolegium medyków wdrapał się na najbliższą kolumnę i rozsznurował portki.

– Znajdźmy pacholika dla mości strażnika! – zawołał, pobłyskując ku drabom obnażonym zadkiem.

Reszta żaków radośnie podchwyciła okrzyk i wnet cały dziedziniec rozbrzmiewał coraz głośniejszymi i sprośniejszymi ofertami.

Szkolarze ganiali w kółko, powiewali barwnymi chałatami, wypinali gołe tyłki, wydawali plugawe odgłosy, aż zaciekawieni ludzie jęli się gromadzić u wylotów ulic i podziwiać osobliwe widowisko. Nawet Sinoborzanie porzucili swą zwykłą powagę i klepali się po brzuchach z uciechy.

Wąsaty strażnik nie zdzierżył pierwszy. Kiedy wyjątkowo bezczelny żak cisnął w niego psim gównem, nastawił broń na sztorc i rzucił się do szarży. Oczywiście szkolarze opadli go ze wszystkich stron niczym psy niedźwiedzia. Szczuli go, popychali, buczeli mu za uszami i bodli kijami, póki się nie potknął i nie upadł. Wtedy wyrwali mu broń z ręki, obwiązali gębę jego własnym kaftanem, a następnie posadzili go na marmurowego wierzchowca i przymocowali starannie, aby się nie zsunął. Drugi strażnik, roztropniejszy, usiłował czmychnąć do środka, ale że zanadto zwłóczył, obserwując nieszczęście kamrata, żacy zawinęli mu na łeb płachtę i wywlekli go z bramy. Wprawdzie z wartowni nadbiegali już kolejni pachołkowie, ale korzystając z uchylonej furtki, kilku szkolarzy przemknęło się do zakazanego pałacu. Seradela rączo poszedł ich śladem.

Wpadł na niewielki dziedziniec wyłożony marmurową kostką i przyozdobiony olbrzymim kwietnikiem. Na wprost dojrzał prostokątny pałacyk, zwieńczony na frontonie dziwacznym balkonikiem. Do lewej jego ściany przylegała okrągła budowla o kopulastym dachu, ani chybi świątynia. Gdzieś w tyle piętrzyły się jakieś wieżyczki, krużganki i portyki. Ale uwagę Seradeli przykuło ponure gmaszysko z szarego kamienia, o malutkich okienkach i ścianach zdolnych przetrzymać nie lada oblężenie. Wysypywali się z niego pachołkowie, rozjątrzeni jak szerszenie. Kątem oka dostrzegł, jak jego kamraci rozpierzchają się w poszukiwaniu schronienia, i zanurkował w kwietnik. Skulił się pod wielgachnym liściem, tuż przy ziemi, licząc, że w zamęcie ujdzie uwagi strażników.

Ale ci wyłuskali go z chaszczy w try miga. Zarobił drzewcem w plecy i jeszcze kilka kopniaków na dodatek. Kiedy go pędzili przez dziedziniec, gęsto poganiając ciosami, zobaczył, jak drabi w asyście kilku rozjątrzonych kapłanów wywlekają z bocznych drzwiczek świątyni jego rudowłosego kamrata.

– Wcalem nie wiedział, że to Kretkowa krypta! – darł się, zasłaniając łeb przed padającymi ze wszystkich stron razami. – Piwniczki z winem szukałem, a relikwie Kretka pies lizał!

– Oj, panowie żacy – syknął ktoś Seradeli za uchem – wnet się skończy wasze rozwydrzenie. W ciemnicy marnie zdechniecie za napaść i bluźnierstwo.

– To on! – rozległo się z tyłu.

Seradela obrócił głowę, łudząc się nadzieją, że oto dri deonem posłała po niego z odsieczą. Ale nie. Od strony bramy kłusował ku niemu wąsaty strażnik, poobijany nieco i uwalany nieczystościami.

– To przywódca! – Wczepił się palcami w chude ramiona Seradeli. – On ich wszystkich prowadził i do buntu zachęcał.

– Leż! – zakrzyknął co tchu szkolarz. – Ja do dri deonema z posłaniem, a pachoł kłamie okrutnie z zemsty za to, że go sponiewierano u bramy!

Nikt wszakże nie chciał słuchać. Drabi wykręcili mu boleśnie ramiona i przygięli łeb do ziemi, że już ani słowa nie zdołał wykrztusić. Sapał tylko ciężko, kiedy wiązali mu ręce powrósłem i zakładali postronek na szyję.

– Zaraz zawiśnie. – Ktoś zarechotał obleśnie. – Z dawna Mierosz sposobności czekał, aby swawolę żaków ukrócić.

– To i jeszcze trochę poczeka – odezwał się z boku niewieści głos. – Puśćcie go!

Uścisk zelżał nieco, Seradela wyszarpnął się z rąk strażników i wyprostował hardo. Nieopodal stała dziewczyna, którą wczorajszej nocy spotkał w ogrodach bogini. Rozpoznał ją od razu, choć skryła twarz pod ciemnym zawojem, a na jej ramieniu siedziało dziwaczne stworzenie, ni to ptak, ni gadzina. Czyściło dziobem zakrzywione na końcach pióra i łypało wokół nienawistnie dwiema parami oczu. Kilku strażników cofnęło się roztropnie. Seradela także rad by czmychnął, ale powstrzymał go wzrok kobiety i obietnica nagrody.

– Człeka dla was znalazłem – oznajmił roztrzęsionym głosem. – Dobrze mówiliście, że w porcie okazji poszuka, aby z wyspy umknąć. Dzisiaj pod wieczór wypływa.

Dziewczyna skinęła głową, a stwór na jej ramieniu rozłożył skrzydła i skrzeczał ze złością, póki nie skarciła go ostro. Seradela byłby przysiągł, że dziwadło tylko czeka okazji, aby mu skoczyć do gardła.

– Rozwiążcie go! – rzuciła władczo kobieta. – A teraz chodź za mną dodała, kiedy pachołkowie uwolnili Seradelę z więzów. – Zaraz mi wszystko opowiesz.

– A nagroda? – zapytał nieśmiało.

– Będzie nagroda – usłyszał uśmiech w jej głosie. – Do końca życia jej nie zapomnisz.


* * *

Po południu wymknęli się z pałacu – bez świty, lektyk i akolitów zawodzących hymny ku czci Fei Flisyon. Szarka prowadziła błękitnego skrzydłonia. Dwóch tragarzy dźwigało pakunki, a Mierosz dreptał z tyłu i usiłował omijać rynsztoki. Twardokęsek wlókł się na samym końcu, rzucając czujne spojrzenia po bokach.

Zbójca dziwił się trochę, że nikt ich nie zaczepia, bo toboły wyglądały naprawdę okazale i aż kusiły, żeby zajrzeć, co tam za skarby w środku pochowane. Ale po wczorajszej zabawie w ogrodach bogini miasto zdawało się przepite, otępiałe. Powietrze przesycała woń dziegciu, smoły, taniego wina, przegniłych śmieci i smażonych ryb. Dostawcy kłębili się wokół przybijających do nabrzeża statków, wrzaskliwie targowali się o cenę połowu i wyrywali sobie nawzajem z rąk co okazalsze sztuki. Brudne dziewki w rozchełstanych koszulach wabiły marynarzy do tawern, gdzie właściciele stawiali im darmowe piwo za każdego przyprowadzonego gościa. Żebracy ciągnęli przechodniów za szaty, przekupnie nawoływali z głębi kramów. U drzwi kantorków, na okazałych drewnianych tablicach wypisano starannie kursy najrozmaitszych monet, tak z Krain Wewnętrznego Morza, jak i z równin Turznii. Wszak Traganka była prawdziwie światowym miastem.

Twardokęsek spoglądał na to wszystko i zdejmował go żal, że już nie poswawoli z dziwkami na Bednarskiej, nie wstąpi do gospody Stulichy na jałowcówkę, nie kupi sobie młodej, pokornej niewolnicy, aby mu plecy szorowała w kąpieli, ani nie dochrapie się własnej winniczki na południowym stoku góry. A kiedy jeszcze wspomniał utracony skarbczyk, co mu go kapłańskie ścierwa wydarły, ze złości zaczął zgrzytać zębami, w głównej mierze z powodu własnej głupoty, bo przecież zwiodło go to miasto niby gołowąsa, omamiło pstrokacizną i dobrobytem, aż pierwszy raz od wielu lat ze szczętem zapomniał o czujności i uwierzył w bezpieczne życie. Dobrze, myślał mściwie, świdrując wzrokiem plecy Mierosza, jakby chciał je na wylot przewiercić.

Tym razem wyszło na wasze, ale może się kiedyś i na moje obróci. A wtedy módlcie się do Zaraźnicy, żebym się tu nie zapuścił, bo ja wam krzywdy nie zapomnę, oj nie. Niech się jeno trafi okazja…

– Hej! Tutaj! – krzyknął ktoś.

Pogrążony w rozmyślaniach herszt nie spostrzegł, że cały orszak zatrzymał się na nabrzeżu, i zarył nosem w tobół. Kiedy, prychając i klnąc straszliwie, wychynął zza pleców niewolnika, dojrzał kędzierzawego chłopaka, który siedział na palu. Miał pocieszny, opadający na oczy biret jednego z kolegiów i bezczelną gębę szkolarza. Twardokęsek skrzywił się. Nie cierpiał żaków. Biesili się po mieście jak złe duchy, wszczynali burdy, napastowali białogłowy, okradali kramy, a wszystko uchodziło im na sucho. Zupełnie inaczej niż ciężko pracującemu, uczciwemu zbójcy.

– Będą łowić w Ślazowej Zatoce – chłopak tak szybko trzepał językiem, że Twardokęsek z trudem chwytał pojedyncze wyrazy.

– Szyper bierze trzech pasażerów. Bardzo widać im spieszno, bo nie targowali się należycie i zadatek dali. Dziwni to jacyś podróżni – mrugnął porozumiewawczo – tak się między ludźmi obracali, aby na strażników nie natrafić. Mają czekać w łódce przy południowym cyplu. A chcecie statek znać, tedy się dwa grosze należy. – Żak splunął na zapylony trakt, o włos od sandała Mierosza.

– Na poczet nagrody.

Twardokęska zdjął mimowolny podziw na podobną zuchwałość. Podsłuchał, jak niewolnicy szeptali między sobą, że Szarka potajemnie dogadała się z tragańskimi żakami, którzy mieli dla niej szpiegować po mieście. Kapłani ponoć wielce się tym zgorszyli, nie podobała im się niespodziewana obrotność dri deonema, który w przeciwieństwie do poprzedników nie chciał pić wina, przystrajać się kosztownościami i obcałowywać tancerek. Jeszcze bardziej chyba rozwścieczył ich poranny najazd szkolarzy na pałac. Do tej pory nie udało się wyłapać wszystkich oberwańców, którzy się rozleźli od paradnej sali posłuchań aż po katakumby, gdzie pochowano pierwszych dri deonemów, i poczynali sobie niczym świnie w błocie, bez żadnego uszanowania rabując i niszcząc, co im wpadło w ręce. Twardokęsek był pewien, że kiedy tylko Szarka odpłynie z wyspy, Mierosz weźmie na szkolarzach odwet za wszelkie zniewagi. Właściwie nawet mu się nie dziwił.

– Bystry z ciebie chłopak. Grzech, by taki tyłek na nabrzeżu darmo wysiadywał – wycedził przez zęby kapłan, z trudem powściągając furię. – Ot, zda się ciebie uczynić sługą Fei Flisyon.

Żak skulił się na swoim słupie. Zazwyczaj akolitami zostawali niewolnicy z niskiej świątyni, lecz po Tragance nieustannie krążyły plotki o zaginionych chłopcach. Zdaniem Twardokęska szkolarz był nieco przystary, by go wytrzebić na chwałę bogini, na brodzie puszczały mu się już rzadkie, jasne włosy i głos miał po męsku buczący. Ale rozjątrzeni kapłani mogli go rozpłatać ot tak, dla zaspokojenia złości.

– Dość żartów, Seradela – zniecierpliwiła się Szarka. – Nagrodę w pałacu odbierzesz, jak przyobiecano. A teraz gadaj, gdzie statek.

Chłopak łypnął na nią i z ociąganiem pokazał paluchem na rząd rybackich kryp, zakotwiczonych w tyle portu, z dala od kupieckich galer i smukłych północnych żaglowców. Byłby zaraz czmychnął, ale Mierosz ułapił go za łokieć. Choć suchy, kapłan był wcale krzepki, bo szkolarz szarpnął się kilka razy, lecz nie zdołał się uwolnić.

– Nie tak prędko, gołąbeczku – syknął mu do ucha Mierosz. – Najpierw sprawdzimy, czy nie okpiłeś nas niecnie. Jeśli prawdę gadasz, sam cię do pałacu odprowadzę i nagrodę wypłacę.

Żak nie wyglądał na zadowolonego, a zbójca tylko uśmiechnął się półgębkiem. Nie zawierzyłby Mieroszowi ani złamanego szeląga, zanadto mu się ten kapłan patrzył na pyszałka, co nie daruje, że wystawiono go na pośmiewisko i zmuszono do posłuchu. Szarce odpuści, bo ta z wyspy odpłynie, nadto bogini ją chroni, a mało kto chce zadzierać z Zaraźnicą. Ale tym chętniej zwierzchnik świątyni zemści się na pierwszym lepszym, gdy mu się sposobność nawinie, ot, choćby na szkolarzu, co miał czelność wesprzeć dziewkę w jej bezbożnych knowaniach. Pluń ty na nagrodę, poradził chłopakowi w duchu, i co sił w nogach zmykaj, póki jeszcze pora. Bo coś mi się widzi, że gdy wejdziesz do kapłańskiej siedziby, to nie tylko złota, ale i głowy z niej nie uniesiesz.

Seradela wahał się chwilę, lecz łapczywość wręcz wyzierała mu z oczu. Wreszcie wsadził w gębę dwa palce i zagwizdał tak przeraźliwie, że Twardokęska zakłuło w uszach. Musiał być to umówiony sygnał, bo zza rzędów rybackich sieci, które przesychały na słonku, wypadła czeredka obszarpańców w biretach kolegiów.

– Sam z wami nie idę – oznajmił hardo szkolarz, jednak głos poczynał się mu załamywać i zbójca wyczuwał, że początkowa brawura ulatnia się szybko; najwyraźniej nie szykował się na przewlekłe targi z kapłanem.

– Ależ pięknie proszę – zakpił zwierzchnik świątyni. – W kompanii zawżdy raźniej. Lecz jeśli statek odpłynie, kiedy wy nasz czas na kłótnie mitrężycie, długo jeszcze się swoją kompanią będziecie cieszyli. W lochu.

Żacy jęli prychać i buczeć ze złością, dając znak, że słowa Mierosza nie obeszły ich ani trochę i za nic mają pogróżki, ale kędzierzawy przywódca zgrai prędko pohamował towarzyszy. Puścili się więc truchtem przez nabrzeże. Roztrącali marynarzy i nieomal stratowali handlarza preclami, który nieopatrznie wszedł im w drogę. Pokrzykiwali sprośnie do mijanych ladacznic – bo przyzwoite niewiasty nie kręciły się w tej części portu – z rozwartymi ramionami rzucali się na rozpięte sieci i targali je, póki jakiś krewki siwowłosy rybak nie pogonił ich bosakiem. Słowem, robili wszystko, czego mieszkańcy Traganki spodziewali się po gromadce pijanych żaków, choć Twardokęsek podejrzewał, że ich wygłupy tylko maskują strach. Być może zaczynali rozumieć, iż wdali się w grę, która może ich słono kosztować.

Na sam widok statku, który wskazali, hersztowi zachciało się rzygać. Miał zaniedbany, pokryty wodorostami kadłub i nawet w porcie głęboko przechylał się z burty na burtę. Na trapie stał rudowłosy, niechlujny dziadyga i z niezadowoleniem przyglądał się przybyłym. Zagadnięty przez Mierosza zszedł niemrawo na nabrzeże – zbójca przypuszczał, że nie tyle z uprzejmości, ile z obawy, iż mu kapłan wylezie na pokład. Rybacy z Traganki święcie wierzyli, że obecność sług prześwietnej Fei Flisyon, bardziej jeszcze niż plucie na wiatr, przynosi nieszczęście na morzu.

Z początku szyper ani chciał słyszeć o podróżnych.

– To prosty statek, nie kapłański korab – tłumaczył. – Wygód nie dostaje, miejsca mało. Marynarze ludzie prości, a nuż czym szlachetnej pannie uchybią – dorzucił, po czym spojrzał nieprzychylnie na Szarkę, która milczała, roztropnie pozostawiwszy targi kapłanowi.

Ale kiedy Mierosz wyciągnął trzosik z tragańskimi groszami, kapitan inaczej gadać począł, tyle że za nic skrzydłonia zabrać nie chciał.

– To jest poczciwy barkas – powtarzał – co go jeszcze pradziad budował, nie będą go bydlęta obsrywać. Innego se szypra szukajcie.

– Sami poszukajcie innego statku – żachnął się Mierosz, nienawykły do oporu i srodze już zmęczony ględzeniem szypra. – Bo na tym z woli Fei Flisyon my zaraz w morze wyjdziem. A wy możecie siąść, ot, na palu wedle falochronu. Będziecie w wodzie nogami przebierać i śledzie nimi we włóki naganiać. Oczywista, jeśli was do lochów za warcholstwo nie wtrącę.

Żylasty żeglarz jakby się ocknął i jego upór przeszedł bez śladu.

– Pomiłujcież, wasza wielebność. – Pochwycił trzos i smarknięciem w rękaw spłowiałej koszuli zamaskował przekleństwo. – Kiej tak prześwietna Fea Flisyon każe, pakujcie się na pokład.

Twardokęsek skrzywił się kwaśno. Cóż to za naród osobliwy, pomyślał, że zrazu tu każdy uparty jak osioł, hardy i leniwy, a wystarczy krzyknąć, kijkiem trochę postraszyć, by spokorniał i zrobił dokładnie jak każą. Gdyby w Górach Żmijowych byle durny klecha tak się wymądrzał i katownią straszył, wnet by mu narodek kark skręcił po cichu i trupa w rozpadlinę rzucił. Aniby się kto oglądał, czy tam za nim bóg jakiś nie stoi i czy przypadkiem nie zamierza despektu pomścić. A tutaj? Wszystko do góry nogami. Bogini tuż obok siedzi, chłopów sobie przywabia i do mordowania szczuje, kapłani miastem trzęsą, że się porządny obywatel wręcz odetchnąć boi. Śmiech pusty i sromota.

Mierosz tymczasem sięgnął za połę szaty i podał Szarce owinięty chustą pakiecik.

– Pismo do współbraci – wyjaśnił. – Przyda się wam w drodze. Nasz zakon ma kantory w każdej większej osadzie i wszędzie wam chętnie pomocy użyczą. Nie zapomnijcie o tym. Nie zapomnijcie też, że choć was będą u bram witać i po czerwonym płótnie na dworce prowadzić, łatwo wam ktoś sztylet w plecy może wrazić. Nie kochają nas w Krainach Wewnętrznego Morza.

Ano, pomyślał Twardokęsek, i mają za co, skoro się od wieków, ścierwa, lichwą bawicie, pieniądz pod zastaw pożyczacie. W księstwach Przerwanki co drugi panek tyle jeno ma, co na siedzisku gacie, bo reszta kwitami Zaraźnicy przypisana. Nie dziwota, że co się miesiąc odmieni, nowy tumulcik: to gdzieś kapłana na drodze tałatajstwo poturbuje, to znów pod kantorek Fei Flisyon ogień kto podłoży i owe listy zastawne zgrabnie z dymem puści.

Ej, gdyby mi tak w ręce trafiło owo pisanie, co nim Mierosz dziewkę obdarował, ileż bym z nim dokazał, pomyślał. Dziewek po miastach dosyć. Żadna sztuka którą w szatki norhemnów przyodziać, miecze dwa przydać i do kantoru Zaraźnicy posłać, żeby prosiła przyobiecanej pomocy – i sakiewki sowitej albo i całego worka. Jeszcze bym się odkuł, za mój skarbczyk odpłacił. Byle się do tych listów dobrać…

Humor mu się gwałtownie poprawił i przychylniejszym okiem spojrzał na krypę. Wszak w większych bywał opałach i więcej srebra po knajpach potracił lub dziwkom rozdał, niż mu na Tragance kapłani skradli. A póki duch się w nim kołacze, poty nadziei, że kiedyś mu jeszcze fortuna zacna w ręce wpadnie.


* * *

Nigdy wcześniej nie widział tyle dobra. Nawet nie domyślał się, że istnieje na bożym świecie. Przykucnął na skraju stosu, nabrał trochę monet w dłoń i z niedowierzaniem patrzył, jak złote krążki, dziwnie ciężkie i zimne, przesypują mu się przez palce. Kiedy ostatni spadł i z brzękiem potoczył się po posadzce, Seradela jak we śnie postąpił kilka kroków naprzód. Ale skarb był prawdziwy. Chłopak opadł na kolana i aż po łokcie zanurzył ręce w złoto. Miał wrażenie, że pieniążki ocierają się o jego skórę i łaszą jak kotki, czekając, aż wreszcie przygarnie je i wyniesie z tej ciemnej, dusznej celi.

– O bogowie! – usłyszał za sobą.

Któryś z żaków spazmatycznie wciągnął powietrze, jakby na widok niezmiernego dobytku brakło mu nagle słów. Inny zaklął z podziwem. A Niekłaj, szczerbaty syn kowala z portu, jednym skokiem znalazł się na stosie złota. Wtedy czar prysnął i szkolarze jeden przez drugiego pognali ku stercie monet. Obrzucali się połyskliwymi krążkami, tarzali w nich, rechocząc jak szaleni. Seradela w niemym zachwycie patrzył na skarb. Nie sądził, że kapłani spełnią obietnicę tej dziwnej kobiety, która nosiła obręcz dri deonema i właśnie odpłynęła z Traganki. Spodziewał się najwyżej sakiewki pełnej oberżniętych groszy – i paru obelg albo i kułaków w odpłacie za szyderstwa, których żacy nie szczędzili sługom Zaraźnicy oraz ich straży. Tymczasem Mierosz dotrzymał słowa ze skrupulatnością zdumiewającą u zwierzchnika zakonu, który słynął w całych Krainach Wewnętrznego Morza z osobliwego skąpstwa. Może nawet wywiązał się z naddatkiem, bo Seradela podejrzewał, że ciężar złota po dwakroć przewyższa jego wagę. Nie zamierzał wszakże tego nikomu wyjawiać. Aż tak daleko jego uczciwość nie sięgała.

Obrachował szybko, pomiędzy ilu koleżków przyjdzie podzielić skarb. Z półtora tuzina, nie więcej, uznał. Starczy dla wszystkich. Sam umyślił zatrzymać trzecią część – reszta nie powinna mu mieć za złe, ostatecznie naraił im tę robotę, która przyczyniła im bogactwa, jakie zapewne nigdy wcześniej nie stało się udziałem tragańskich żaków.

Najpierw na tydzień albo i dwa zaszyję się w zamtuzie u szczerbatej Kraski, postanowił. Ależ się baba zdziwi, jak jej złociszem zaświecę w oczy! Każę sobie sprowadzić dwie nowe niewolnice, a co, stać mnie na to. I łaźnię w nocy otworzyć, specjalnie dla mnie. Kupię ze dwie beczki Skalmierskiego wina, tego najzacniejszego, co je kupcy dla kapłanów trzymają, i będę pić, aż mi się trunek uszami przeleje. I żreć też będę za wszystkie czasy, za te lata, kiedym się żywił lebiodą i chlebem z żołędziowej mąki. Kamratów na ucztę pospraszam, niechaj mą hojność znają. I póki wszechnica stoi, niech nie zapomną o Seradeli, szkolarzu, co okpił zakon Fei Flisyon i złoto im z gardła wydarł. A potem…

Coś zaszczypało go pod powiekami. Potem, pomyślał, do domu się wrócę. Już czas, najwyższy czas.

Ktoś klepnął go po ramieniu. Mierosz stał tuż obok i z pobłażaniem przypatrywał się wygłupom szkolarzy, którzy cieszyli się z dostatku jak prosięta z błota.

– Obrachować to trzeba – powiedział kapłan.

Co dziwne, nie wydawał się rozjuszony utraconym majątkiem. Ale też pewnie była to zaledwie krzynka wśród skarbów bogini.

– W garściach złota nie wyniesiecie – ciągnął. – Lepiej listy sporządzić, które w każdym kantorze da się na pieniądz obmienić, a was jeno z trzosami odesłać, aby się ludzie podli o sprawie nie zwiedzieli i dla łupu nie powyrzynali was co do nogi. Tak – zawahał się – bezpieczniej.

I nikt się nie dowie, dodał w myślach Seradela, jakem cię wywiódł w pole, klecho. Ale nic nie rzekł, nie musiał niepotrzebnie drażnić Mierosza. Zresztą rzecz była pewna: listy wartościowe zakonu Fei Flisyon w wielu miejscach ceniono bardziej od gotówki, jako że niejeden panek pokątnie bil fałszywą monetę, a słudzy Zaraźnicy, choć pazerni nad miarę, skrupulatnie dotrzymywali umów.

– Dobrze – zgodził się chłopak. – Jeno żeby mi je w Żalnikach na złoto zamieniono.

Mierosz spojrzał na niego uważnie.

– Znać, żeś z dawna o ojcowiźnie wieści nie miał, synku – powiedział cierpko. – Szmat czasu dobry minął, jak kniaź wszystkie obce zakony ze swej ziemi wypędził. Jednak znajdzie się i na to rada. Kwity na Kościeja wystawię. Nad miarę się stary lichwiarz rozbestwił i wciąż pod żalnicką granicą nowe kantory otwiera. – Skrzywił się z niechęcią. – Ale Wężymord na razie kupczykom z Książęcych Wiergów sprzyja. Pewnie cię Kościej obłupi, sowity procent zedrze, lecz inaczej się nie da. Wszak tyle złota przez góry na plecach nie przeniesiesz.

Seradela niewiele zrozumiał z tego wywodu, bo w bankach, kwitach zastawnych i lichwiarskich praktykach nie miał nijakiego rozeznania – prócz tego, że jak kiedyś ojczulek do miasta pojechał i nieopatrznie pieniądz na procent pożyczył, to potem dwie wioski musiał w dzierżawę puścić, żeby się wypłacić. Kiwał więc uczenie głową, aby się z nieświadomością nie wydać, i nawet był całkiem wdzięczny, że się sam dostojny Mierosz przejął jego kłopotem. Może wcale nie tacy źli kapłani, jak o nich gadają, pomyślał, tylko nieprzystępni ździebko i w mowie surowi. Widać tak trzeba.

– No, to chodźmy. – Zwierzchnik zakonu Fei Flisyon szturchnął go w łokieć. – Listy należy wypisać i opieczętować, nim dzwon na wieczór uderzy. Potem wrota pałacowe na noc zamykamy.

Chłopak rzucił tęskne spojrzenie na złoto i rozdokazywanych żaków.

– Ale mieszek chcę jeszcze – zastrzegł czujnie – prócz listów. Pergaminem się nie najem.

Mierosz uśmiechnął się pobłażliwie.

– Będzie i mieszek – zapewnił, popychając go ku wyjściu. – Jeno pospieszajmy, byście tutaj całej nocki nie musieli popasać.

Właściwie Seradela chętnie zostałby w pałacu do rana, wiele bowiem słyszał o niewolnicach albo i co nadobniejszych mieszczańskich córkach, które ściągano tutaj, aby dogodzić dri deonemowi. Ale ani o tym pisnął, nie chcąc narażać na szwank życzliwości kapłana. Pokornie pozwolił wyprowadzić się na ciemny, wąski korytarz. A kiedy zaczął się rozglądać za łuczywem albo choćby świeczką, coś go huknęło w łeb tak potężnie, że omdlał.

Do przytomności powrócił w małej, zgrabnej celi, podobnej do pomieszczenia, w którym przechowywano złoto. Tyle że tutaj nie było ani cienia kruszcu. Na szczęście narzędzi tortur też Seradela nie dostrzegł, co uspokoiło go nieco. Od dziecięcia będąc pieszczony przez niewiasty, bólu bał się jak rzadko. Popatrzył nieufnie ku milczącym niewolnikom bogini, stojącym bez ruchu za krzesłem Mierosza. Nie wyglądali na oprawców, choć z pewnością każdy miał dość siły, aby skręcić szkolarzowi kark. Czekali jednak na znak kapłana, ten zaś taksował chłopaka czujnym wzrokiem.

Seradela wyprostował się w więzach, aby z godnością stawić czoło prześladowcy.

– A bodajby cię nagła niemoc sparla, kurewniku! – wrzasnął. – Żeby cię bogini nędzną śmiercią pokarała za złamane przyrzeczenie.

Mierosz wzruszył ramionami.

– Jakie złamane? – spytał flegmatycznie. – Przyobiecała ci dziewka złota tyle, ile sam ważysz. Głupio obiecała, ale trudno, nie dla rozumu nasza jasna pani dri deonemów obiera. Dostałeś więc swoje złoto. Co do ostatniego grosika, żeby nikt potem nie gadał, że zakon Fei Flisyon chciwy i przysiąg nie dotrzymuje.

– Jakże to? – Chłopak zgłupiał do reszty. – Tedy mnie z nim swobodnie puścicie?

Kapłan uśmiechnął się szeroko.

– A nie, bratku. Wolności nikt ci nie obiecywał. Więc teraz złoto twoje, a tyś nasz. Pojmujesz?

Seradela gapił się na niego szeroko rozwartymi oczami.

– Złoto swoje zatrzymasz, jako i każdy z koleżków twoich, których do podziału łupów chciałeś przypuścić – ciągnął kapłan. – Ani na chwilę się z nim nie rozłączysz, bo skoro tylko pogwarki dokończymy, na powrót pójdziesz do tej celi, gdzie twój skarb zamknięty. A potem od ciebie zależy, czy się ze złotem rozstaniesz, czy też z głodu zdechniesz. Tu wolny kraj. Nikt do żarcia przymuszać nie będzie.

– Znaczy… – chłopak się mimowolnie skurczył – zamorzycie mnie głodem?

– Skądżeby znowu – Mierośz oburzył się fałszywie. – Ani nam w głowie podobna zbrodnia nie postała. Tylko że tu nie przytułek, trzeba za strawę płacić i za dach nad głową. A czynsze w mieście wysokie, zwłaszcza tutaj, w świątyni. Wodę z daleka się nosi i o niewolników trudno, bo jak na złość Zird Zekrun wojen ostatnio poniechał. Tedy i jadło kosztowne. Ot, pół złocisza za dzionek.

Seradelę aż zakłuło w piersi. Miał nadzieję, że kapłan kpi tylko: za podobną fortunę mógł dobry miesiąc żreć i pić do woli na mieście.

– Ba – mówił niezobowiązującym tonem zwierzchnik zakonu Fei Flisyon – dobrze, póki ktoś ma czym płacić. Ale gdy głód kałdun ściśnie, złoto szybko topnieje. Wnet zbraknie na gęsi i pasztet, lecz suchy chleb z wodą też syci. Potem zasię… – zawiesił głos i popatrzał bystro na wyrostka. – Choć w sakiewce już pusto, człek o karmę wciąż krzyczy i grzech byłby nieszczęśnika nie wspomóc. Więc dług rośnie i rośnie, a kiedy sześć miesięcy minie i dłużnik uparcie wypłacić się nie zamierza, sprzedaje się go w niewolę, aby mógł pieniądz odsłużyć. Wszystko wedle prawa, jak trzeba.

Szkolarz niczym skamieniały słuchał jego wywodu. Owszem, wiedział, że na Tragance nader skrupulatnie pilnowano wszelkich wierzytelności, a jeśli człek się nieopatrznie zapożyczył i długu na czas nie oddał, łatwo kończył jako niewolnik, choćby z dziada pradziada w mieście był osiadły. Dziwiło go to zawsze, bo w jego rodzinnych Żalnikach tylko chłopi bywali przypisańcami i mógł ich pan wraz z wioską bezpiecznie sprzedać. Nikt wszelako nie ośmieliłby się postąpić podobnie z wolnym szlachcicem, boby go inni panowie na szablach roznieśli. Już sama groźba zrównania z niewolniczym bydłem – chociaż na Tragance bydlętom wiodło się znacznie lepiej – stanowiła obrazę i Seradela, którego przodkowie od dawna pieczętowali się szlacheckim klejnotem, nigdy nie przypuszczał, aby podobny los miał się stać jego udziałem.

– Łżecie – rzucił przez zaciśnięte zęby. – Nikt szlachcica w niewolę nie może obrócić. Tak prawo mówi i zwyczaj.

– Kogo? – spytał zgryźliwie Mierosz. – U nas tyś nie szlachcic, synku, ale żak gołodupiec, no i obcy w tym mieście, bez przyjaciół i krewnych, coby się za tobą wstawić mogli i łaskę wyjednać. Dlatego coś mi się widzi – ostentacyjnie zmierzył go wzrokiem – że na galery trafisz. Suchy jesteś, żylasty, lecz może pożyjesz lat parę. Jeśli z lochu wyjdziesz.

Seradela milczał. Dopiero co z nieba spadło mu bogactwo większe, niż się kiedykolwiek spodziewał, a teraz oto skarb wydawał mu się tylko jakimś złym snem, który lada moment rozwieje się i minie. Miał wrażenie, że jeśli wystarczająco mocno zaciśnie powieki, ocknie się w swojej izbie u szczerbatej Kraski i wszystko będzie jak dawniej.

– Widzisz, synku – podjął łagodnie kapłan – bardzoś się nam niedobrze przysłużył, oj, bardzo źle. Bo może gdybyś dla dziewki tego statku nie wynalazł, siedziałaby teraz na rzyci w pałacu i wino chlała, jak dri deonemowi przystoi. A tak jest kłopot. Trutką umorzyć oblubieńca bogini nie Iza, bo Fea Flisyon wielce by się na to krzywiła, a naprędce się żaden szermierz nie trafił, co by chciał z nią iść na ostre. Więc nam czmychnęła precz, uwożąc obręcz, nad którą na Tragance żadnego skarbu nie mamy. Sam widzisz, zawiniłeś srodze…

– Przecieżem jej nie zmuszał! – zaoponował chłopak, a głos mu się łamał ze wzburzenia. – Jenom człeka odnalazł…

– O nim też wnet opowiesz. – Mierosz skinął głową. – Co wiesz i co się domyślasz. Wszyściusieńko.

Szkolarz z trudem próbował opanować strach.

– Akademia się o mnie upomni – zagroził wreszcie, nadrabiając brawurą. – Wszak ze mną tu pół tuzina kamratów przyszło. Nie zdołacie tego zataić. Żacy wam nie darują.

Gdzieś nad nimi rozdudnił się wielki dzwon, obwieszczając miastu nadejście nocy.

– Ot, młody jesteś i głupi, synku. – Kapłan spoglądał na niego ni to z rozbawieniem, ni to z politowaniem. – A po co zatajać? Wszak się tu wdarliście przemocą, pachołków poturbowawszy, za poduszczeniem Krupy, bluźniercy przebrzydłego, z którym cię od dawna po karczmach widywano. Sam jesteś na poły poganin, z Żalników swój ród wiedziesz. Nic tedy dziwnego, że ku odstępcy się skłaniasz i panią naszą jasną masz za nic. Tak ci się ta Krupowa herezja w łeb wryła, żeś jeszcze koleżków niewinnych pobuntował, aby na nasze największe świętości nastawali. Wielu przecież patrzyło, jak żacy w pałacu broili, jak się z relikwii naigrawali, jak szczątki święte po podwórcu włóczyli. Pojmujesz teraz?

Seradela słuchał jego słów z rosnącym przerażeniem. I coraz wyraźniej dostrzegał, dokąd kapłan zmierza.

– Widzę, że już pomiarkowałeś. – Zwierzchnik zakonu Fei Flisyon splótł na brzuchu wypielęgnowane palce. – I słusznie. Co innego żakowskie figle, choćby najbardziej śmiałe, a co innego zaprzaństwo i bezbożność. Sam rozumiesz, chłopcze. Nikt cię w obronę nie weźmie. Jeszcze pod świątynię z petycją przyjdą, żeby cię rychło wieszać, boś cudzoziemiec obmierzły, co tu w ukryciu siedział i jątrzył.

Chłopak w panice wbijał wzrok w kapłana, szukając w jego obliczu najmniejszego znaku, że cały wywód to tylko żart, zwyczajna kpina w odpłacie za grubiaństwa szkolarzy. Na próżno.

Naprawdę może tak zrobić, pomyślał, porażony kruchością swego życia w tym mieście, gdzie nieomal każda rzecz zależała od woli sług bogini.

– I to wszystko jedynie dlatego, żem usłuchał jej prośby i odnalazł statek?

– Nie, synu. – Mierosz skrzywił się i ze znużeniem potarł skronie. – Ani nie z powodu grubych figli czy tych kilku szturchańców, coście nimi strażników uraczyli. Wszak znamy żaków. Co więcej… – urwał i jego twarz na moment przybrała tęskny wyraz, jakby łowił jakieś ulotne, odległe wspomnienie. – Niejeden z kapłanów niegdyś pobierał nauki i w kolorowym birecie zasadzał się na mnichów. Młody był, więc od żartów nie stronił. Potem skrybą został, z czasem prawa doktorem. Trochę w akademii wykładał, wreszcie przybrał świątynną kapicę… Tak się na Tragance zdarza.

– Więc dlaczego? – spytał nieomal pokornie Seradela, który domyślał się, że zwierzchnik tragańskich mnichów mówi o sobie i przez głowę przemknęła mu szaleńcza nadzieja, że może uda się jednak coś wytargować. – Wszak musicie rozumieć, jak na wszechnicy bywa.

Ale źle ocenił Mierosza. Kapłan prędko otrząsnął się ze wspomnień.

– Zbyt dużo wiesz, synu – oznajmił sucho. – Zbyt wieleś wczorajszej nocy w ogrodach bogini oglądał i słyszał.

– Nic nie widziałem – zaprotestował rozpaczliwie.

– Twarz jej zobaczyłeś – uciął zwierzchnik świątyni. – Wiesz, że niewiasta przywdziała obręcz dri deonema. Już to samo starczy, byś nie mógł luzem chadzać po tragańskich traktach ani tym bardziej powędrować stąd dalej przez Krainy Wewnętrznego Morza.

– Nie ja jeden o niej wiem! – prychnął ze złością.

– Ano, niestety. Gdybyś trzymał buzię zawartą, przynajmniej twoi kamraci mogliby się swobodą cieszyć. Ale nie, musiałeś rozpaplać o tej dziwacznej pannie, która została kochanką bogini, jak to prosto z jej objęć tobie się rzuciła na szyję. Ech, próżność i pustota… – Mierosz westchnął ciężko.

Szkolarz zarumienił się. Istotnie, zeszłej nocy chełpił się przed koleżkami szpetnie, troszkę podkołorowawszy swoje spotkanie z niewiastą, która jakimś kaprysem bogini nosiła na głowie obręcz dri deonema. Tymczasem, dziwna rzecz, właściwie wcale nie ciągnęło go do tej zielonookiej dziewczyny, choć była urodziwa i widział, że przywykła do spojrzeń mężczyzn. Nie sądził, aby zawinił miecz, który mu przystawiła do piersi, wszak miewał wcześniej sprawę z najemniczkami, a w jego dawnej okolicy, w Wilczych Jarach, również trafiały się białogłowy, co z jednakim zapałem ruszały i na wojenkę, i do amorów. Nie zląkł się też barbarzyńskiej szaty, bo dawno się już przekonał, że bez odzieży baba babie równa. Ale rudowłosa miała coś takiego w postawie i wejrzeniu, że mu słów zabrakło w gębie, choć w rodzinnych stronach spotykał wielkie panie, kasztelanki i wojewodziny.

Och, znał dobrze niewiasty i umiał rozniecać w nich ogień, nawet w tych, które były wyniosłe i dumne. Ale wśród dzikiej swawoli, która rozpętała się zeszłej nocy w ogrodach, wybranka Fei Flisyon zdawała się obojętna, jak gdyby dotyk bogini wygnał z jej ciała wszelkie ciepło. Tak właśnie bywa, pomyślał, gdyż pochodził z kraju, gdzie wszyscy wiedzieli, że nie można bezkarnie przestawać z nieśmiertelnymi mocami. Bogowie dotykają nas lewą, karzącą dłonią, a potem o nic więcej nie dbamy. Bo tamta dziewczyna nie dbała o Seradelę, jego słodkie słowa i ciało wprawne w sztuce rozkoszy. A na koniec przyprawiła go o śmierć równie nieodwołalnie, jakby go wtedy pchnęła ostrzem pod żebro.

– Ją również zabijecie? – zapytał schrypłym głosem.

– Już ją zabiliśmy – odparł Mierosz. – Boś ty, chłopcze, strasznych rzeźników do pałacu przywiódł. A kiedyś im skarb pokazał, dur ich jakowyś opętał. Szczególnie zaś takiego myszatego smarka o odstających uszach…

– Tarnawca? – zdumiał się szkolarz.

Słowa Mierosza do reszty zbiły go z pantałyku. Tarnawiec był chuderlawym, nieśmiałym chłopaczkiem, który ledwie trzy miesiące popasał w tragańskiej wszechnicy. Urodził się nieopodal, na południowym skraju wyspy, w ubogiej rodzinie bednarza, ale staraniem tamtejszej świątyni łyknął trochę wiedzy. Kiedy wyszło na jaw, że jego zdolności wykraczają poza kreślenie liter na woskowanych tabliczkach, posłano go do akademii.

– Ano właśnie Tarnawca – przytaknął kapłan. – Muszę zapamiętać jego imię. Bo widzisz, synku, kiedy ów Tarnawiec skarb na własne oczy ujrzał, taka nim łapczywość owładnęła, że bez nijakiego ostrzeżenia za nóż złapał i dri deonemowi gardło poderżnął.

– Co też powiadacie?! – zakrzyknął żywo chłopak i byłby się ze stołka poderwał, gdyby go więzy w miejscu nie przytrzymały. – Tarnawiec nigdy by…

– A jednak. – Mierosz smętnie pokiwał głową. – Sześciu to ludzi widziało i pod przysięgą zeznają, że dziewkę kozikiem zarzezał.

– Przecież odpłynęła! – rozdarł się na całe gardło Seradela, który powoli zaczynał wątpić, który z nich postradał zmysły, on czy też kapłan.

– Któż tak mówi? – zdziwił się zwierzchnik świątyni. – Sam trupa oglądałem, bardzo gracko sprawiony. A teraz zacny Tarnawiec u bogini popasa, jak zwyczaj nakazuje. Jutro się ludziom pokaże, w obręczy na głowie, a jakże. Mieczem robić nie umie, więc szybko go ktoś utrupi, ale to rzecz zwyczajna. Naród się wręcz ucieszy z tej szybkiej dri deonemów odmiany, bo zawsze to jakaś wyżerka i wino darmowe w ogrodach. Nim marny miesiąc przejdzie, wszyscy zapomną o rudowłosej dziewce. Bo nigdy jej tu nie było. I nigdy nie odpłynęła w obręczy bogini na głowie. Czy teraz rozumiesz, chłopcze?

– To zwykłe kłamstwo – rzekł z jakimś bezbrzeżnym zdumieniem Seradela, który wreszcie dostrzegł prawdziwy sens tego, co mu się przytrafiło. – Zwykłe kłamstwo.

– Nie, synku – odparł Mierosz. – To polityka.

Загрузка...