ROZDZIAŁ 10

Pan Krzeszcz budził się z pijackiego snu. Właściwie zamierzał przedrzemać do południa albo jeszcze lepiej, do samego zmierzchu, póki łeb nie przestanie ćmić, a z karku nie zejdzie mu bolesna sztywność. Niemal opróżnione dzbanisko uwierało go w łokieć. Wczoraj, widać natchniony szczęśliwą myślą od jakiegoś boga, napełnił naczynie serwatką, i od czasu do czasu, kiedy suchość w gardle stawała się nieznośna, nie otwierając oczu, pociągał pokaźnego łyka. Nie zrażało go przytłumione beczenie kóz ani smród dobywający się z kąta chaty, gdzie zeszłego wieczoru ulżył sobie któryś z jego kompanów. Spał. Chrapał błogo. Śnił.

Przez podłożone pod głowę ramię przebiegła mu dorodna jaszczurka. Pan Krzeszcz poderwał się gwałtownie, otrząsnął. Gadzina smyrgnęła ze stołu, tylko zielony ogon zamachał szyderczo po klepisku. Z nagła wszystko stało się okrutnie wyraźne: skisły zaduch, zgnilizna w gębie i cała mizeria obecnego położenia.

Pan Krzeszcz włóczył się po Górach Żmijowych dobry tuzin lat i w księstwach Przerwanki nie znalazłbyś ni jednej włości, której nie przemierzył wzdłuż i wszerz. Z początku popasał w pańskich dworcach. Przyjmowano go gościnnie, bo w górach ludzie zwykle są radzi wędrowcom. Pan Krzeszcz zatykał palce za pas, brzuch dumnie w przód poddawał i prawił o swych dawnych wojennych przewagach. Kiedy opowiadał o niecnej zdradzie Pomorców, co żalnickiego kniazia w jego własnej stolicy pomordowali, jego szczere niebieskie oczy zachodziły łzami, a spojrzenie przesuwało się od twarzy do twarzy, jakby szukając w nich pocieszenia. Słuchano go też chętnie, może nawet chętniej niźli innych przybyszów, a w tamtych czasach wielu uchodziło z ogarniętych zawieruchą Żalników.

Potem jednak górale zrozumieli, że najeźdźcy bynajmniej nie zamierzają złupić Żalników i umknąć na Pomort, jak drzewiej czynili. Skoro przewodzący frejbiterom Wężymord obwołał się kniaziem, ludzie chwytali się za głowy z zadziwienia, co to się na świecie porobiło. Nic, powiadano, jest jeszcze Jastrzębiec, starego kniazia brat, on piratów wypędzi i weźmie po krewnym koronę. Ale z czasem stawało się coraz wyraźniejsze, że rebelia przygasa, a Wężymord spycha Jastrzębca wciąż dalej ku morzu. Darmo pan Krzeszcz targał posiwiały wąs, darmo jego oczy zachodziły łzami. Panowie Przerwanki dąsali się jeszcze trochę, ale później jeden za drugim zaczęli wysyłać poselstwa do nowego kniazia. Ostatecznie, jak skwapliwie powtarzali podczas biesiad, winem spłukując niesmak po podpisanych traktatach, nie mamy żadnych powodów, by żałować starego Smardza. Łotr był to i niegodziwiec, jakich w świecie mało. Trzeba się co rychlej z Wężymordem uładzić. Więcej złego niźli Smardz zaprawdę nie uczyni. I coraz mniej chętnie witano pana Krzeszcza w książęcych dworcach.

Zrazu nie pojmował przyczyn owej odmiany. Więcej, ani samej odmiany w czas nie dostrzegł. Nadal perorował z zapałem, nie bardzo dbając, czy go słuchają, i raz po raz zwilżał gardziel Skalmierskim winem, a jak Skalmierskiego brakło, to i prostą okowitą. Nie był wybredny.

Aż wreszcie zdarzyło się, że wrót mu nie otwarto. Darmo pan Krzeszcz krzyczał pod bramą i płuca marnował. Zdjęty słusznym gniewem pomaszerował do następnego dworca, ale i tam go nie przyjęto, tylko pachołkowie psy spuścili. Wtenczas nawet człek równie poczciwy i ufny w ludzką dobroć, jak pan Krzeszcz, zauważył, że coś się zmieniło. Próbował wyzwać księcia pana na ubitą ziemię, gdyż jako prawy żalnicki szlachcic w niczym się nie poczytywał za gorszego od władyki. Ale w Górach Żmijowych panowały inne zgoła obyczaje, a traf chciał, że pan Krzeszcz nieopatrznie acz srodze zelżył matkę i babkę porywczego panka. Drabi obdarli go do gołego grzbietu i gwoli przestrogi oćwiczyli korbaczami.

Tak zatem los z pana Krzeszcza zadrwił, i to zadrwił okrutnie. W istocie bowiem, choć jego patriotyczne opowieści burzyły krew mieszkańców Gór Żmijowych i w końcu sprowadziły na niego infamię, nie zawierały przecież ani krztyny prawdy. Wcale nie chadzał na wyprawy ze starym Smardzem i nie bronił bohatersko rdestnickiej cytadeli przeciwko rozszalałym Pomorcom. Po prawdzie potykał się jedynie z sąsiadami. Trafiło mu się tedy kilka zasadzek przy trakcie, z tuzin bitek w karczmach i jeden zajazd skończony podpaleniem wrażego domostwa. Po owym czynie pan Krzeszcz spędził całą zimę w starościńskiej wieży, co jednak w żadnym razie nie nadwerężyło jego zdrowia i nie odebrało mu zapału do dalszych zmagań.

W jednej wszelako sprawie szlachcic nie skłamał: napaść Wężymorda nażalnickie władztwo ze szczętem odmieniła jego życie. Ponieważ posiadłość pana Krzeszcza rozciągała się z dala od najludniejszych traktów (a w gości rzadko się do niego wybierano, szczególnie po tym, jak rozniosła się wieść, że gospodarz rozszczepił czekanikiem podsędka), nieprędko miał się dowiedzieć o pomorskim podboju. Lato było deszczowe. Na polach prawie wszystko zgniło, a co nie zgniło, zaraza do reszty zmarnowała. Pan Krzeszcz przeważnie siedział w dworzyszczu, pił okowitę i grał w kości z proboszczem. Ani słyszał o Wężymordzie. Zaprzątały go sprawy bardziej istotne: wyprawy do wioski po jakąś dziewkę, plany zarybiania stawów i przygotowywanie nowego pozwu przeciw niecnym sąsiadom.

Wychynął z kniei dopiero pod jesień. Sprawę w sądzie przegrał sromotnie, a nieurodzaj okazał się tak dotkliwy, że musiał zastawić u kapłanów Zaraźnicy pokaźny kawał dąbrowy, toteż nie śledził uważnie wieści ze stolicy. Nawet kiedy po okolicznych dworach poczęli pokazywać się partyzanci Jastrzębca, zachęcając co młodszych i mniej rozważnych spośród szlacheckiej braci do powstania, pan Krzeszcz statecznie się temu wszystkiemu przyglądał. Rozumiał, że w Żalnikach wiecznie jakiś rokosz się podnosi, a wynika z tego tyle, że przybywa wywołańców, co się po lasach kryją.

Dopiero kiedy zagon Pomorców spustoszył mu dwór, wzburzenie wielkie i gniew ogarnęły pana Krzeszcza. Zebrał zaprawionych w karczemnych bójkach pachołków i zasadził się przy gościńcu. Nie, nie na pomorckich frejbiterów, nie na rebeliantów nawet, których (skrycie uważał za niezawodną przyczynę wszelkiego zla. Wykoncypował sobie sprytnie, że w zamęcie, który ogarnął Półwysep Lipnicki, trzeba się jak najdalej trzymać od polityki, toteż starodawnym zwyczajem łupił kupców.

Zima minęła mu pomyślnie. Fortuna rosła, na miejsce starego dworzyszcza pobudował nową, porządnie obwarowaną siedzibę, a kiedy puściły lody, ubłagani żarliwymi modłami pana Krzeszcza bogowie umorzyli niegodziwego sąsiada. Szlachcic pospiesznie zajechał jego posiadłość i podniesiony na duchu tym znakiem boskiej opieki, zastanawiał się nad ożenkiem. Tymczasem Pomorcy przeklinali rabujących rzekomo na gościńcu rokoszan, rokoszanie lżyli Pomorców, a pan Krzeszcz bardzo się pilnował i z żadnej pułapki nie uszła żywa noga, by rozpowiedzieć o jego zaradności.

Aż raptem zdarzyło się nieszczęście. Pokaźny podjazd zaciężnych Wężymorda przydybał go nad wyrżniętym do szczętu konwojem. Pan Krzeszcz roztropnie nie próbował żadnych tłumaczeń, wziął nogi za pas i umknął w knieje. Okolicę znał dobrze, przekradł się zatem trzęsawiskami aż dwa powiaty dalej. Gdy jednak w przydrożnej oberży trzech Pomorców usiłowało go zamordować, ruszył na południe i nie przystanął, póki nie minął granicy Gór Żmijowych. I tak właśnie został patriotą, towarzyszem Smardza, głoszącym w obcym kraju grozę jego śmierci.

Ale to było wiele lat temu, wspominał smętnie pan Krzeszcz. Czasy pieczonych bażantów, Skalmierskiego wina i przychylnych szlachcianek dawno odeszły w niepamięć. Teraz przesiadywał w co pośledniejszych karczmach, jeśli zaś nędza bardziej go przydusiła, nie pogardził też zaproszeniem do chłopskiego obejścia. Czatował w gospodach na wędrownych kramarzy, najemników, a o ile innego towarzysza nie znalazł, grywał w trzyszaka nawet z poborcami podatkowymi i powroźnikami. Trzeba zresztą wiedzieć, że pan Krzeszcz w trzyszaka grywał wybornie, nieznacznie tylko losowi dopomagając, i w tamtych czasach ów proceder stal się jego głównym źródłem zarobku. Przy tym dbał bardzo, by kompania nie zapomniała, z jak znamienitym towarzyszem przyszło im się bratać, i jeszcze bardziej dbał, by na stole nie brakło okowity. Stąd jego przezwisko się wzięło. W całych Górach Żmijowych zwano go Wydmikuflem.

W zagrodzie kozy beczały coraz żałośniej. Pan Krzeszcz obciągnął na plecach ochopień z grubego sukna, po czym zmacał na ławie miecz. Przypasał go starannie, bo choć ostatnio chadzał w prostym, niemalże chłopskim ubiorze, przecież nie zapomniał o swej szlacheckiej godności. Przygładził czuprynę i wyszedł na podwórko, łaskawie skinąwszy znachorowi, który wracał właśnie ze skopkiem koziego mleka.

Już prawie miesiąc pan Krzeszcz popasał w gościnie u starego Działońca i bardzo sobie chwalił to przytulisko. Choć chatę znachora wzniesiono w okolicy dzikiej, z rzadka trafiał się dzień, by nikt nie zastukał do drzwi. Jedni ściągali po sławne ziołowe remedia, inni prosili, by chorobę zaklął i odpędził, jeszcze inni chcieli, żeby w wodę patrzył i przyszłość przepowiadał, bo, jak powiadano, wróżem był przednim. Pan Krzeszcz nie spieszył się więc w drogę i co dnia rżnął, ile wlezie, w karty. Szło mu wyśmienicie i szacował, że jeżeli nikt mu nie wejdzie w paradę, wkrótce nazbiera grosz na ładnych kilka tygodni.

Dlatego wzburzył się trochę, kiedy do obejścia przypałętał się turzniański szlachcic. Wydmikufel wcale nie chciał, żeby mu się tutaj kręcili wścibscy waszmościowie i gapili się na niego niby na trefnisia – jeszcze pójdzie huczek po Górach Żmijowych, że pan Krzeszcz zmawia się z czcicielami ziemienników, a wówczas każdy panek poczuje się w prawie wtrącić go do lochu albo, co gorsza, jako heretyka wyda w ręce kapłanów. Na szczęście siwowłosy przybysz okazał się milkliwy i nie wypytywał o nic. Z początku wręcz na podwórzec nie wychodził, tylko całe dnie spędzał przy łóżku rannego synaczka. Tak przeszło parę tygodni, aż wreszcie stało się jasne, że chłopak jakoś się wyliże. Ot, dziwowisko, żalnicki szlachcic potrząsnął głową, drepcząc z wolna ku izbie, gdzie spodziewał się znaleźć coś do przekąszenia. Jeszcze niedawno zdawało się, że nic z młodego nie będzie.

Nieopodal wejścia, na ławeczce pod starą lipą, siedział turzniański szlachcic. Pszczoły brzęczały leniwie od strony pasieki za chatą, a on pogryzał pajdę razowca z miodem.

– Jakże dziś dziedzic waszmości? – spytał łaskawie pan Krzeszcz.

– Ano, bogów chwalić, szybko do zdrowia wraca. – Siwowłosy podsunął mu bochen i drewnianą miskę z miodem. – Do świata się rwie, a we łbie mu szumi jak w kadzi piwa młodego. Dobrze, że go Działoniec hamuje.

– Waszmościów prawdziwie dobry duch prowadził – mruknął z pełną gębą pan Krzeszcz. – Bo stary zna się na leczeniu lepiej niż niejeden medyk. Wielem ja tu u niego dziwów widział, aż strach czasami człeka zdejmował.

I ludzisków mnogo tu przychodziło, dodał w myślach, ale nikt nie wydał mi się tak osobliwy, jako wy. Bo przecież siedziba księcia Piorunka blisko, dość było chłopa pchnąć z prośbą o wóz, a nie poskąpiliby we dworze opieki rannemu szlachcicowi. A wy wolicie tutaj siedzieć, przedłożywszy zapiecek wymoszczony baranim kożuchem nad dworskie puchowe poduchy i miękkie piernaty.

Pan Krzeszcz uśmiechnął się pod wąsem. Nie był w ciemię bity i swoje wiedział, zresztą znachor wcale się nie krył ze swymi heretyckimi upodobaniami. Na oczach pana Krzeszcza lał ziemiennikom mleko w miski i rozmaita gadzina nieustannie kręciła się po jego zagrodzie. A jednej nocy, kiedy miesiączek w pełni stał, szlachcicowi zdarzyło się podpatrzyć, jak gospodarz wymyka się z izby, uraczywszy najpierw gości siarczystą okowitą, aby się spili setnie i nie przydybali go na niecnym uczynku. Ale pan Krzeszcz z dawna wyrozumiał, że znachor hojnością nie grzeszy, skoro zatem częstuje trunkiem, musi mieć w tym ukryty cel. Zatem wylewał napitek pod stół, choć serce mu się krajało od podobnego marnotrawstwa, a potem przekradł się za Działońcem przez brzezinowy zagajnik i dalej ścieżką przez las aż do wielkiej polany, gdzie heretycy odprawowali swe niegodziwe obrzędy.

Działońca znalazł nad brzegiem strumienia, obok granitowego głazu. Stary miał na grzbiecie długą, białą koszulę, dziwnie przypominającą świątynne szaty kapłanów Nur Nemruta od Zwierciadeł. Wokół niego kłębiło się mrowie wieśniaków, zupełnie jakby zbiegli się tutaj z kilku wiosek. Zawodzili jakąś pieśń, kołysząc się miarowo w jej rytmie, ale pan Krzeszcz nie podszedł wystarczająco blisko, by dosłyszeć słowa. A kiedy dwóch rosłych parobczaków przyprowadziło znachorowi młodego byczka i krew z poderżniętego gardła zwierzęcia trysnęła na głaz, szlachcic zerwał się na równe nogi i co tchu pognał na powrót do chaty. Modlił się przy rym do wszystkich bogów, aby go heretycy nie wypatrzyli i aby także nie skończył pod ofiarnym ostrzem.

Ale nie wydał się ze swym odkryciem, bynajmniej. Miesiąc jasno świecił przez przesłonięte rybim pęcherzem okno, a pan Krzeszcz długo wiercił się na posłaniu. Wąs żuł i rozmyślał. Rozumiał, że w klasztorze Ciecierki szczerym złotem odwdzięczono by się za wydanie starego znachora. Ale Działońca szanowano w okolicy, więc szlachcic bał się, że kiedy wieść o zdradzie rozniesie się po Górach Żmijowych, ani nagrody, ani głowy bezpiecznie nie zdoła unieść, bo go rozjuszone chłopstwo tuż za klasztorną bramą zatłucze drągami i cepami. A jednocześnie kruszec nęcił, kusił. Za Działońca mógł wyrwać dosyć, aby kupić sobie małą wioseczkę na skraju gór, z kilkoma niewolnymi chłopami, by na niego pracowali. Znalazłby hożą wieśniaczkę, która go ogrzeje w zimowe noce, pobudował dworek z modrzewia, taki sam, jak w jego rodzinnych stronach. Miał już dosyć włóczęgi, męczył się więc i wahał. Aż tu następnej nocy po plugawym obrzędzie w chacie znachora pojawił się turzniański szlachcic, który kazał się wołać Przemęką.

Nie bez przyczyny tu ściągnąłeś, ptaszyno, pomyślał z przekąsem pan Krzeszcz, i kto wie, jakie licho twojego synaczka poturbowało. Bez wątpienia obaj też po same uszy siedzicie w bałwochwalstwie, dlatego zamiast się wczasować na dworze księcia Piorunka przycupnęliście w głuszy między ciemnym chłopstwem. Niby dobre obyczaje znacie i z pańska się nosicie, ale to tym gorzej, boście pewnie znacznymi personami wśród heretyków.

Zagadka turzniańskiego szlachcica straszliwie dręczyła pana Krzeszcza, lecz Przemęką okazał się sprytny, pytania puszczał mimo uszu albo tak się gładko wykręcał, że pan Krzeszcz nie mógł go na niczym przydybać. Na dodatek, widać zwąchawszy pismo nosem, zaczął bardzo pilnować swojego towarzysza, tego o gębie poznaczonej straszliwymi bliznami, który miał łeb słabszy i łatwiej byłby się z czymś wygadał. Źliło to pana Krzeszcza niezmiernie, bo nie lubił, jeśli go przechytrzano. Kręcił się więc po obejściu zły jak szerszeń i coraz nieprzychylniej spoglądał na gości.

Przemęką syknął coś przez zęby i nieledwie upuścił miskę z miodem, spostrzegłszy rannego. Chłopak szedł wolno, oparty na kiju, który mu onegdaj znachor wystrugał, ale porządnie się już oddalił od obejścia. Pan Krzeszcz chciał nawet powinszować Turznianinowi krzepkości dziedzica, ale siwowłosy szlachcic wstał i przeklinając pod nosem, ruszył za synem.

A tuś mi, robaczku, rzekł sobie z uciechą pan Krzeszcz, kiedy obaj zniknęli. Już teraz nie daruję i wybadam, coś za ptaszyna.

W kuchennej izbie nie dojrzał Działońca, ale stary miał zwyczaj włóczyć się po lesie i szlachcic właściwie nie spodziewał się go zastać. Ostrożnie przekradł się do alkierza, niewielkiego, ciemnego pomieszczenia na tyłach chaty. W niskich drzwiczkach musiał się prawie wpół zgiąć i mimowolnie pokłonić obrazom żmijów, którymi znachor obwiesił tylną ścianę izby. Z pomieszaniem patrzył na te wizerunki, na skrzydlate jaszczury wyrzeźbione na zagłówku łoża, na rogate monstra, co pochylały się ku niemu z narzuty. Dopiero po chwili ocknął się i baczniej rozejrzał.

Tobołki tamtych leżały pod ścianą. Pan Krzeszcz szybko rozsznurował dwie niewielkie, skórzane sakwy, lecz nic nie znalazł, ani złota, ani pergaminów. Przepatrzył podbity futrem płaszcz Przemęki, pilnie macając, czy w nim czegoś nie zaszyto. Nic. Rozwiązał każdy z woreczków w kufrze pod oknem, aż zaczęło mu się w nosie kręcić od ziół, które tam znachor miał pochowane. Rozgrzebał zarzucone baranicą posłanie rannego, ale nie wyszukał niczego prócz wciśniętej pod poduchę manierki; w środku bulgotała bardzo zacna śliwowica, o czym pan Krzeszcz nie omieszkał się przekonać. I na sam koniec, zupełnie mimochodem, wydobył wielki, oburęczny miecz, wsunięty pod loże. Nie był właściwie pewien, czemu tak zrobił, bo pochwa z czarno barwionej skóry wyglądała nader pospolicie, a rękojeść wieńczyła najprostsza, okrągła głowica.

Szarszun okazał się tak ciężki, że ledwo go pan Krzeszcz w obu rękach zdołał utrzymać. Kiedy już nieco oswoił się z jego wagą, podszedł do okienka i począł się bliżej przypatrywać głowni, bo wydało mu się, że dostrzega wyryte na niej znaki. Potem powoli i z niejakim wysiłkiem, gdyż z rzadka czynił użytek z liter, przeczytał: Niestarty żelazem ni ogniem, zawsze ten sam.

W tejże chwili omdlały mu ramiona, czy pod brzemieniem oręża., czy też nagłego zrozumienia, bo jeden tylko był taki miecz w Krainach Wewnętrznego Morza. I teraz pan Krzeszcz wiedział już nieomylnie, co przyszło mu odnaleźć i co to może oznaczać.


* * *

– Czas wam się zbierać.

Przemęka aż się wzdrygnął na widok Działońca stojącego spokojnie przy kępie łozy. Jak on się w tych chaszczach przekrada, pomyślał niechętnie, ani mu gałąź pod butem trzaśnie. Ale właściwie był rad, że przerwano im kłótnię, bo zaperzali się coraz bardziej, a żaden nie potrafił przekonać drugiego. Koźlarz chciał co prędzej ruszać, co nie dziwiło Przemęki nadmiernie, bo czas naglił. Jednakże rany chłopaka ledwie przyschły i stary lękał się, aby zbytni pośpiech nie przyprawił ich o jeszcze gorsze nieszczęście.

– Każę chłopom przeprowadzić was na północ – ciągnął znachor. – Jeno na widok kapłana żalnickiej bogini spluwać będą. Dopóki wędrujecie razem, nikt z tych, co stare obyczaje szanują, nie przyjdzie wam z pomocą, raczej książęcym znać dadzą.

– Dlaczego? – zapytał cicho siwowłosy.

Działoniec wzruszył ramionami.

– Ludzie dobrze pamiętają, jak nas tu kiedyś prześladowali.

– Nie o to pytam. – Przemęka uśmiechnął się półgębkiem. – Dlaczego raptem zaczęliśmy wam wadzić?

Stary zielarz podniósł na niego zimne, wodniste oczy.

– Bo pijanica właśnie pognał do dworu wydać was książęcym. I nie dziwota, skoro w alkierzu znalazł miecz żalnickich kniaziów.

Przemęka bez słowa popatrzył na Koźlarza. Książę zacisnął wargi.

– Co więc mamy uczynić? – Niecierpliwie postukał kijem w wystający korzeń.

– Uciekać czym prędzej, bo książę Piorunek krewki pan i nie będzie zwlekał z pościgiem. Tylko kapłana precz odeślijcie – zawzięcie powtórzył Działoniec. – Niech się sam ratuje. Jeśli potrafi.

Siwowłosy skrzywił się z lekka i odwrócił w bok, by znachor nic nie wyczytał z jego twarzy. Z każdym dniem Kostropatka mierził go coraz bardziej, choć starał się kryć z tą niechęcią, rozumiejąc, że potrzebują pomocy zakonu Bad Bidmone.

– Mam swego człeka na zgubę posłać? – spytał oschle Koźlarz.

– Powiem wam, jak się moje gadziny zwykły ratować. – Zielarz uśmiechnął się niemiło. – Gdy je coś ucapi, część własnego ciała odrzucają. I tak ptaszysku ogon w dziobie trzepocze, ale jaszczura dawno już w trawę smyrgnęła, chociaż i bez ogona. Tak i wam zda się uczynić. Odrzucić ogon, by głowa ocalała.

– Ale, widzicie, myśmy ludzie zbrojne – odparł lekkim tonem Przemęka – i jeśli jakieś ptaszysko zacznie wokół nas dziobem kłapać, może się i tak trafić, że łeb mu urżniemy.

– Popróbujcie. Rychło się okazja nadarzy, bo kiedy się po Górach Żmijowych rozniesie wieść o powrocie żalnickiego wygnańca, nie sam książę Piorunek będzie was ścigał, ale każdy parobek i panek, co się w siodle zdoła utrzymać.

– Ale wy chcecie nam pomóc. – Przemęka pokiwał głową. – Ot, aż zadziwienie bierze, jak się wśród tej zgrai wilków, co po bożym świecie chodzą, uda spotkać przyzwoitego człeka, któren z dobroci serca bliźniego wspomoże.

– Nie kpijcie. – Znachor znów się uśmiechnął, a jego wyschnięta, pomarszczona twarz przybrała drapieżny wyraz. – Ja jestem człek prosty, nie dbam, czy wam Wężymord łby na pieńku pościna ani kto w Żalnikach na tronie siedzi. Ale ziemi słuchać umiem, jako i te gadziny pod progiem mieszkające. A ziemia już krzyczeć poczyna od krwi, co ją Zird Zekrun rok po roku przelewa. Dlatego wam pomogę.


* * *

Pan Krzeszcz gnał przez las. Nogi niosły go rączo poprzez wielkie paprocie i kolczastą chachmęć porastającą dno puszczy. W obejściu Dzialońca kroczył powoli i z godnością, aby niepotrzebnie nie wzbudzać podejrzeń, lecz skoro tylko zagłębił się między drzewa, spiął się w sobie, głowę niczym tur w przód poddał i zerwał się do szaleńczego biegu, choć wiek i pozycja jego były zgoła nie po temu. Ale się bał. Znachor miał swoje sposoby, mógł łatwo zdradę odgadnąć, a puszcza mu sprzyjała. Panował nad zwierzętami i szlachcic nieraz widywał tuż pod płotem ślady niedźwiedzich albo i rysich łap, dlatego teraz rozglądał się trwożliwie, czy gdzieś w niskich świerkowych gałęziach nie dybie na niego dzika bestia.

Jego oddech stawał się coraz płytszy, pod czaszką narastało ciężkie dudnienie. Ścieżka zagubiła się gdzieś między drobnymi drzewkami, wszelako zdążył już nieco poznać okolicę i parł przed siebie, pewien, że prędzej czy później znajdzie jakąś przecinkę, las został tu bowiem mocno już przetrzebiony przez drwali. Przeprawił się przez płytki strumień, potknął, przewrócił w błoto, pełne przegniłych, oślizgłych roślin, i wówczas dobiegły go z oddali ludzkie głosy. Brodząc po kolana w chaszczach, wyszedł na skraj otwartej przestrzeni i odetchnął z ulgą, bo tutaj, pomiędzy młodymi brzózkami, porastającymi brzeg lasu, w jasnym świetle słońca, jego lęk przed Działońcem nieco zmalał. Szczęśliwie znalazł się na polach okalających dwór i tylko kilka marnych pacierzy dzieliło go od książęcej siedziby.

Przygładził włosy i otrzepał kontusz z liści, po czym wyprostował się dumnie, aby chłopstwo nie wzięło go za byle lichotę, co włóczy się, żebrząc, po okolicy. Jednakże popasał w chacie Dzialońca wystarczająco długo, by wieśniacy obrabiający książęcą ziemię rozpoznali go bez zwłoki.

– Co tam, Wydmikufel? – poczęli wołać szyderczo, bo nie żywili przesadnego szacunku dla zapijaczonego panka. – Bobaki ci rzyć przyszczypały?

Innym razem pan Krzeszcz skarciłby chamów za bezczelność, ale dzisiaj nawet nie dosłyszał krzyków. Dopadł do cebrzyka z serwatką, którą robotnicy naszykowali sobie dla wytchnienia w południe, kiedy upał nastanie nieznośny. W gardle go paliło po gonitwie przez las, żłopał więc dłuższą chwilę, póki jeden z chłopów nie cisnął w pana Krzeszcza grudą zaschniętej ziemi. Wówczas szlachcic uniósł głowę i jął toczyć wokół nieprzytomnym wzrokiem, co wzbudziło wśród pospólstwa tym większą wesołość.

– Dajcież mu spokój – odezwała się pobłażliwie tęga kobiecina w burej chuście na ramionach. – Ani chybi popił wczoraj nieborak i jeszcze do siebie nie przyszedł.

– Milcz, babo głupia! – ofuknął ją pan Krzeszcz, bo litość wieśniaczki jakoś nie przypadła do gustu, po czym przybrał godną postawę i spiesznym krokiem ruszył przed siebie.

– Wyczha! – ryknęło coś przeraźliwie tuż za nim. – Wyczha!

Z wysokiej trawy wyskoczyło dwóch młodych pachołików, łomocząc w ziemię suchymi kijami, ale pan Krzeszcz nawet na nich nie zerknął, tylko poderwał się niczym zając znad bruzdy i runął naprzód. Znów dopadł go strach. Był przeświadczony, że oto siepacze Działońca zdołali go wytropić i teraz kark mu skręcą niczym starej kurze. Biegł rozpaczliwie, choć serce mu kołatało i mroczki stawały w oczach, aż wreszcie dojrzał wał najeżony ostrymi dylami, który bronił dostępu do siedziby księcia Piorunka.

Bramę szczęśliwie pozostawiono otwartą. Pan Krzeszcz roztrącił halabardników i wpadł na dziedziniec, pomiędzy stado gęsi. Ptaki zaraz podniosły okrutny rejwach, a gęganie obudziło kundle, które radosnym ujadaniem rzuciły się na kłębiące się wokół gnojownika kury. Stara maciora, wylegująca się w cieple na stercie odpadków, zerwała się z przeraźliwym kwikiem, kiedy mała płowa psina przemknęła tuż przed jej ryjem, i wkrótce cały dziedziniec wypełnił się donośnym harmidrem. Kucharka wyleciała z kuchni, a ogarnąwszy jednym rzutem oka widok na podwórcu, jęła wygrażać panu Krzeszczowi kułakiem i złorzeczyć. Jej klątwy wywabiły ze stajni dwóch pachołków, niezadowolonych, że przerwano im poranną drzemkę. Zagnali maciorę do chlewika, rozpędzili biczyskiem psy, lecz kiedy na dziedzińcu zaczęło się z wolna uspokajać, z kuchni wychynęła niedojdapomywaczka. Debilka przyparywała się zamieszaniu z rozdziawioną gębą, a potem z całej siły wrzasnęła:

– Górze! Ratujcie, ludzie! Ogień we dworze!

Dwie niedziele wcześniej spłonął spichlerz, na szczęście tak stary i spróchniały, że nie trzymano w nim wiele dobytku; pożar ów wywarł na biednej niedojdzie ogromne wrażenie i odtąd wszędzie wyglądała blasku płomieni.

Jednakże w tej samej chwili pan Krzeszcz bez sił osunął się obok bydlęcego poidła i omdlał. Nie widział więc, co nastąpiło dalej ani w jaki humor popadł gospodarz, kiedy się dowiedział o przyczynie tumultu. Leżał nieprzytomny, póki pachołkowie nie odnaleźli go i nie doprowadzili do księcia Piorunka. Bardzo zeźlonego księcia Piorunka.

Drobny, żylasty mężczyzna w znoszonej karwatce z bydlęcej skóry i siwych nogawicach przechadzał się wzdłuż okien z oprawnych w metal szybek. Kiedy spoglądał ku panu Krzeszczowi, ten mimowolnie wciągał głowę w ramiona. Książę Piorunek dzielił wszelkie przywary ludzi nikczemnego wzrostu, a ci, jak wiadomo, są hardzi, gniewliwi i we wzburzeniu prędcy do czynu. W Górach Żmijowych powszechnie lękano się jego złości, ale też szanowano go za rozsądek, przystępność i niewyniosłe obejście, dalekie od obyczajów spichrzańskiego dworu. Książę bowiem własną osobą objeżdżał włości, rad popasał w gospodach i bez skrępowania siadał do jednego stołu z przejezdnym szlachcicem albo i zacnym kupcem, jeśli się taki trafił. Gospodarz był z niego dbały i skrupulatny – pilnował, aby pola obsiano na czas, a plon zebrano bez zwłoki, lecz wieśniaków nie ciemiężył nad miarę, niejeden więc zbieg chyłkiem przylgnął w jego posiadłościach. Wszystkie te zalety wszakże przesłaniała wada jedna, lecz sroga, mianowicie napady cholery, która trzęsła jaśnie panem z gwałtownością wiosennej burzy i nie rzadziej jak raz w tygodniu. Tłukł wówczas sprzęty, nogami tupał, a jeśli mu się jakiś pacholik napatoczył, potrafił go wybatożyć albo w wieży zamknąć. Dlatego Wydmikufel stał teraz pokornie w kątku i ani śmiał rękę unieść, aby wąsa podkręcić. Czasami tylko, gdy książę odwrócił się do niego plecami, zerkał ukradkiem ku drugiemu mężczyźnie.

Ten tkwił przy ostatnim oknie, nieco wyższy od księcia i tak wychudzony, że przypominał nieledwie szkielet owinięty brunatną, świątynną szatą Zird Zekruna. Pan Krzeszcz nie mógł wiedzieć, że milcząca obecność kapłana wzmagała jeszcze irytację władcy. Niegdyś, po kłótni z opatem Ciecierką, rozjuszony książę przepędził dworskiego kapelana, a kaplicę Cion Cerena zmienił w rupieciarnię i bezwzględnie zakazał domownikom kontaktów z bogiem, którego sługi tak bezczelnie go poniżyły. W poczuciu słusznej krzywdy, acz, jak miał później przyznawać, nieco nierozważnie, zwrócił się ku tym, których się najbardziej w Górach Żmijowych obawiano – ku zakonowi Zird Zekruna. Posłał gońca do Żalników i nim mu pierwszy gniew minął, w dworcu zagnieździł się posępny klecha o czole naznaczonym piętnem skalnych robaków.

Dopiero później Piorunek zrozumiał, że to, co miało być zemstą na przeniewierczych mnichach Cion Cerena, w istocie obróciło się przeciwko niemu samemu. Uświadomił sobie, że cenił siwobrodego sługę Jałmużnika, którego największą przywarą były zażyłość z kucharką i nieprzezwyciężone upodobanie do obsmażanych w cukrze wiśni. Tymczasem zamiast niego w kaplicy zalągł się mąż o spojrzeniu gada, sprawiając, że w domostwie przygasała wszelka radość, małżonka zaś księcia, którą ten skrycie, lecz ogromnie miłował, coraz częściej bez przyczyny wybuchała płaczem.

Co gorsza, nowy klecha nie zadowalał się klepaniem modlitw i pouczaniem ciemnego chłopstwa. Z nagła do książęcej siedziby zaczęli przybywać z północy posłańcy w barwach żalnickiego kniazia i bynajmniej nie po to, aby złożyć Piorunkowi uszanowanie. Większość w ogóle nie opowiadała się przed nim ze swojej misji – wpadali do dworzyszcza jak do przydrożnej gospody i bez słowa znikali w czeluściach kaplicy. Kapłan Zird Zekruna najął sobie paru pachołków, zupełnie jakby mało mu było służby księcia, i razem z nimi objeżdżał posiadłości, rozwalając starodawne przybytki ziemienników. Lud szemrał na tę bezbożność, bo o ile nie dbał, kto wygłaszał kazania w pańskiej kaplicy, o tyle własne świętości darzył niezwykłym przywiązaniem. A książę Piorunek, który wcale nie zamierzał był sprowadzić sobie na głowę podobnego kłopotu, coraz częściej przemyśliwał, jak by się sprytnie pozbyć posępnego kapłana i nie urazić przypadkiem potężnego władcy Żalników, który był patronem zakonu Zird Zekruna.

– Więc popasaliście u znachora? – spytał z niechęcią gospodarz.

– A czegoście tam szukali, mości Krzeszczu?

Nie usiłował nawet kryć irytacji, choć z prawdziwym jej powodem nie mógł się wydać w przytomności Pomorca. Obiecał sobie jednak solennie, że przed zmierzchem wybada, które to z pachołków czy kuchennych dziewek pobiegło do kaplicy, by usłużnie donieść kapłanowi, z jaką nowiną przybieżał pan Krzeszcz. Gdybyż ten durny szlachetka trzymał język za zębami! – sarknął w myślach, spozierając nieprzychylnie na przybysza. Ale Wydmikufel od progu się wydzierał, że ma wieści o straszliwym bluźnierstwie, zatem książę dobrze rozumiał, że kapelan jest w swoim prawie i w żaden sposób nie da się go wyprosić z komnaty. Na domiar złego trzeba się pewnie będzie przyjrzeć domostwu znachora, na co Piorunek nie miał najmniejszej ochoty. Działoniec mu nie wadził. Wprawdzie nigdy nie oglądano go w kaplicy, ale o to akurat władca nie dbał, jak długo stary bez szemrania leczył dworskie bydło. W całej okolicy nikt nie czynił tego lepiej.

– U Działońca byłem, w samej rzeczy u niego, wasza miłość – potwierdził gorliwie pan Krzeszcz. – A szukać tom niczego nie szukał, jeno mnie w krzyżu okrutnie strzykać poczęło… Bo też zdrowie, z dawien dawna nadwątlone, coraz bardziej szwankuje…

Pan Krzeszcz poczuł chęć rozwieść się szerzej, ale władca przerwał niecierpliwie.

– Nie kręćcie, mości Krzeszczu – wycedził przez zęby. – Wyście tu tak gnali, że i niejednego młodego by zatchło, a ryczeliście przy tym niby tur. Nie, mości Krzeszczu, po mojemu wcale nie szukaliście porady u znachora. W trzyszakaście z nim rżnęli i chłopów moich rozpijali, ot co!

Wydmikufel łypnął na niego małymi, załzawionymi oczkami, przyoblekając twarz w wyraz urażonej niewinności. Książę Piorunek, który miał już wątpliwą przyjemność gościć go we dworze, wiedział, że teraz nastąpi kolejna tyrada o niezwykłych zasługach i przebiegłości szlachcica. Westchnął ciężko. Ochlapus zwykł upajać się dźwiękiem własnego głosu i ani pokpiwania, ani pogróżki nie mogły powstrzymać potoku jego wymowy. Nic dziwnego, sarknął w myślach książę, że Żalniki upadły, jeśli szlachta wzorem tego obwiesia mitrężyła czas na pijaństwie i krasomówstwie. Nie zamierzał pozwolić, aby w jego władztwie rozpełzły się podobne obyczaje, postanowił więc, że raz na zawsze wyprawi pana Krzeszcza ze swoich włości. Uśmiechnął się złośliwie. Znajdzie się kilku pachołków, co nie będą się oglądali na szlachecką godność opoja i rózgą popędzą go po gościńcu.

– Jam się z rozmysłu przytaił – oznajmił z mocą pan Krzeszcz, nieprzeczuwający wcale, do jakich przemyśleń skłonił księcia pana. – Znachor, świńskie nasienie, skryty jest i podejrzliwy. A nie bez przyczyny, bo ziemiennikom służy i jeszcze wszelakie wiejskie chamstwo do pogaństwa zachęca. Dobrzem się jego przebrzydłemu rzemiosłu przypatrzał – ciągnął. – Ale ani suponowałem, jaka w nim śmiałość i przeciwko ludzkiemu plemieniu zajadłość. Bo to nie dość, że gadom bije pokłony i innych do świętokradztwa przyciąga, to jeszcze z najokropniejszymi w Krainach Wewnętrznego Morza zaprzańcami się pobratał. Z onym żalnickim wygnańcem, starego Smardza pomiotem.

Kapłan Zird Zekruna sapnął z cicha.

Piorunek zmarszczył brwi, a miał je potężne, opadające na oczy czarną kiścią. Szlachetce niezawodnie ubrdało się coś od gorzałki, którą żłopał bez umiaru, powiedział sobie w duchu. Wszelako wysunął oskarżenie zbyt poważne, by je zlekceważyć. Zresztą po minie klechy książę poznawał, że ten chwycił przynętę i to razem z wędką. Oczywiście u Działońca znajdziemy najwyżej kilku chłopów z sąsiednich włości, skonstatował w myślach, bo stary po kryjomu wspomaga zbiegów, ale kapłan nie ustąpi tak łatwo. Zacznie podbierać czeladź z dworu i będzie się z nią włóczyć po wertepach w poszukiwaniu Koźlarza, choć ten zapewne nigdy w życiu nie zapuścił się w nasze strony. Ot, jaka strata czasu i marnowanie ludzi. A wszystko przez byle durnego szlachetkę.

– Bzdurzycie waszmość. – Uczynił jeszcze jeden wysiłek, aby rzecz całą zbagatelizować. – Nasłuchaliście się o skarbach, które Wężymord przyobiecał za wygnańca, i bzdurzycie. Toż jak byście go mieli rozpoznać? Dzieciakiem z Rdestnika uszedł.

Jednakowoż pan Krzeszcz widział już siebie w roli wybawcy Żalników, nie zamierzał więc pozwolić, by odebrano mu tę zasługę.

– Żebym zdrów był, on to! – zaperzył się. – Straszliwie z gęby do starego kniazia podobny. Ale inny jeszcze znak odkryłem, co jasno waszej miłości pokaże, żem się nie omylił. Sorgo u niego w komorze odnalazłem, żalnickich panów miecz, co go zaprzaniec ze świątyni Bad Bidmone haniebnie skradł i precz uniósł. Koźlarz tam się przyczaił, nikt inny. Smardzowe szczenię.

– A nie zwidziało wam się aby? – uszczypliwie spytał książę. – Nie przebraliście miary w okowicie?

Pan Krzeszcz wyprostował się z godnością.

– Powiadam, com widział, tom widział. Przecież nieraz ów miecz w Rdestniku, jeszcze za starego kniazia, oglądałem. Sorgo to, nic innego.

Książę smagnął się po udzie rękawicami. Nie uśmiechały mu się łowy na Smardzowego syna, a gorliwość pana Krzeszcza brzydziła go coraz bardziej. Nie jest godną rzeczą, pomyślał, by poddany zdradzał swego pana, choćby bluźniercę i wygnańca. A opój ni krzty wstydu nie ma. U znachora ładnych parę niedzieli na łaskawym chlebie siedział, a teraz mu zbrojnych pod dach chce przywlec. Ot, ścierwo!

Pan Krzeszcz tymczasem wziął książęce milczenie za zachętę do dalszych wynurzeń.

– Zrazu mi się owi ludzie dziwnymi wydali. Bo ciemną nocką do Działońca ściągnęli, cichaczem. Młodszy, ów Smardzowy pomiot – łypnął porozumiewawczo ku kapłanowi Zird Zekruna – tak srogo był mieczem poranion, że ledwo dychał. Turzniańską szlachtą się wołać kazali, alem ja ich już wtedy w podejrzeniu miał…

Kapłan Zird Zekruna wyczekująco popatrzał na Piorunka.

Pan włości skrobał się z namysłem po głowie. Zamierzał dzisiaj z rana oglądać nowe woły, które onegdaj przypędzono aż z Turznii. Podejrzewał wszelako, że jeśli pozwoli panu Krzeszczowi wyprawić się do znachora samowtór z kapłanem, bez żadnego badania spalą chałupę, a starego obwieszą na gałęzi.

– Dobrze – zdecydował wreszcie markotnie. – Pojedziemy.

Czeladź w dworcu była wyćwiczona i nim się pan Krzeszcz spostrzegł, wsadzono go na bułaną klaczkę i oto jechał przez las w pokaźnej gromadzie pachołków. Kapłan Zird Zekruna ze swoją służbą trzymał się zaraz za księciem. Pan Krzeszcz sycił oczy widokiem jego rozwianej na wietrze, brunatnej opończy. Nie minie mnie teraz nagroda, myślał triumfalnie. Wężymord wszak przyobiecał wór szczerego złota temu, kto przydybie Koźlarza, a jam nie tylko samo książątko odnalazł, ale i Sorgo, święte koronacyjne ostrze. Ani chybi zechce się Wężymord odwdzięczyć, kiedy mu je w podarunku wręczę. Ot, jeszcze na stare lata panem na włościach zostanę, może nawet kniaziowskim zausznikiem.

Jednakże ledwo zagroda znachora wyłoniła się spomiędzy drzew, szlachcic wyrozumiał, że coś jest nie tak, jak należy. Otwarte na oścież wrota kołysały się smętnie, a przy kołowrocie stał Działoniec i bezczelnie przyglądał im się spode łba. Nawet się nie poruszył na widok księcia. Nic się, gnida, nie boi, pomyślał niespokojnie pan Krzeszcz. Zupełnie jakby na nas czekał.

– Patrzajże, jaki ci gościniec przywiodłem! – zakrzyknął ku staremu, wysforowawszy się naprzód, bo teraz, kiedy czuł za plecami książęcych zbrojnych, jego lęk przed znachorem nieco zmalał. – Samego księcia pana. Po wywołańca przybywa, którego w komorze trzymasz. Wydaj go po dobroci albo siłą weźmiem. Luda z nami mnogość.

– O nijakim wywołańcu nie wiem – przemówił z wolna Działoniec. – Prawda, było tu trzech ludzi, alem ich o imiona nie pytał. Rannego mi przynieśli, a skoro ozdrowiał, swoją drogą poszli.

Coś w jego głosie przekonało pana Krzeszcza, że stary znachor przewidział zdradę i przemyślnie ukrył żalnickiego księcia, a teraz w żywe oczy kpi sobie z przybyłych.

– Trzeba izbę przeszukać! – ryknął w desperacji, czując, jak nagroda wymyka mu się z rąk. – Zagrodę i sad. Koźlarz potężnie był ranion, chodzić ledwie może. Daleko nie zdołał zemknąć.

Książę Piorunek z ociąganiem dał znak i pachołkowie rozbiegli się po obejściu. Kapłan Zird Zekruna zeskoczył z konia. Z cicha wyrzekł kilka słów i czterech drabów w brunatnych szatach rzuciło się do izby. Wnet pana Krzeszcza dobiegł brzęk tłuczonych garnków. Ktoś widać podarł pierzynę, bo z okna posypały się kłęby pierza. Nad wszystkim górował ostry, pełen złości głos sługi Zird Zekruna.

Książę zmarszczył brwi, widząc, jak jego ludzie po chwili wahania dołączają do kapłańskiej czeladzi. Dwóch parobków przewracało ule, trzeci kłuł widłami stertę siana. Od strony kuchni kilku bardziej zaradnych wytaczało zdobyczne beczki z kiszonymi ogórkami i okowitą. Świniak ledwo zdążył zakwiczeć.

– Ogień trza strzechą puścić – poradził pan Krzeszcz. – Może gdzieś pod podłogą loszek utajony.

Piorunek przyglądał się temu bez słowa, tylko palcami młynka kręcił i raz po raz macał wedle rękojeści czekanika. Nie chciał się swarzyć z kapłanem w przytomności służby, ale też nie zamierzał przymykać oka na podobne swawole. Postanowił, że jeszcze dziś rozprawi się z kapelanem – po cichutku w zaciszu kaplicy, aby niepotrzebnie nie mącić ludziom w głowach. Trudno, będzie musiał odesłać go do Żalników na jakieś pokutne rekolekcje. Książę uśmiechnął się półgębkiem. Skoro klecha wychynie z posiadłości, pomyślał z satysfakcją, na pewno znajdzie się sposób, aby nie wpuścić go z powrotem. A sługi się wybatoży. Niechże wiedzą, kto tutaj wydaje rozkazy.

Wreszcie kapłan wyłazi z chałupy. Nie umiał ukryć złości.

Działoniec tylko skrzywił wąskie wargi.

– Nie ciesz się, dziadu! – warknął sługa Zird Zekruna. – Chrustu, chwała bogu, nie brakuje. Cienko będziesz nogami pląsał, cieniutko, jak ci gacie zaskwierczą.

Jemu wcale nie chodzi o Koźlarza, zrozumiał książę. Od początku chciał po prostu spalić znachora.

– Póki tymi ziemiami władam – odezwał się gniewnie – nie będzie się w ogień żywcem ludzi rzucać. Jeśli czymś przewinił, kat go zetnie, ale z mojego rozkazu.

Znachor zaśmiał się w głos, sina piana wystąpiła mu na wargi. Wczepił się we wrota, z wysiłkiem uniósł głowę i spojrzał na pana Krzeszcza, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć, ale zaraz przewrócił się, zadrgał może ze dwa razy. Kapłan wrzasnął. Z rękawów koszuliny starego wypełzły dwie zielonkawe żmijki.

Przerażeni pachołkowie cofnęli się i otoczyli księcia, ale gadziny mignęły tylko między kopytami i znikły w trawie. Piorunek poczuł, jak do głowy uderza mu fala zimnej złości. Nienawidził marnotrawstwa, a znachor był naprawdę pożyteczny, choć najwyraźniej mieszał się do herezji.

– Prawdziwie piękne polowanie – rzekł cierpko. – Po Koźlarzu ani śladu, za to przydybaliśmy starca i tak go wystraszyliśmy, że nieżywy leży. I ktoś za to zapłaci – obrócił spojrzenie na pana Krzeszcza, który aż się skurczył w sobie. – Nie stać tak! – ryknął na czeladź. – Nie wytrzeszczać gał! Wracamy do dworca!

Zaciął konia i nie oglądając się na resztę, runął galopem naprzód. Pan Krzeszcz próbował zwłóczyć. Popatrywał niepewnie na kapłana, ale jego niedoszły protektor też miał minę nietęgą: najwyraźniej rozumiał, że przebrała się miara złości jaśnie księcia pana. Nie bronił też, gdy dwóch pachołków przyskoczyło do szlachcica i wyrwało mu z dłoni końskie wodze. Pan Krzeszcz zakrzyknął w proteście, ale nikt go nie słuchał. Ktoś smagnął jego wierzchowca przez zad, aż zwierzę kwiknęło boleśnie i skoczyło wprzód. Chwilę później, otoczony gromadą zbrojnych, pan Krzeszcz pędził ku książęcej siedzibie, w myślach układając sobie, jak by tu ułagodzić porywczego panka. Ale bynajmniej nie Piorunek czekał na niego na dziedzińcu.

– A tuś mi, serdeńko! – powitał go tubalny głos zarządcy, chudego szlachetki, który całe życie strawił w książęcej służbie. – Dalejże, zdjąć go z konia! – rozkazał i najbliższy zbrojny strącił Wydmikufla z siodła.

Pan Krzeszcz byłby padł na kolana, gdyby się nie przytrzymał czapraka. Dysząc z wściekłości, pochwycił rękojeść szabli, ale żylasta dłoń zarządcy zacisnęła się na jego przegubie i unieruchomiła rękę. Choć przedwcześnie posiwiały i z wyglądu mizerny, sługa księcia Piorunka był silny jak tur.

– Nie przyda ci się więcej – oznajmił cierpko i jeszcze mocniej wykręcił panu Krzeszczowi ramię.

Szlachcic poczerwieniał na gębie i z bolesnym sapnięciem rozluźnił palce, a wówczas zarządca odepchnął go mocno i dał znak drabom. W try miga odebrano panu Krzeszczowi szabelkę i obdarto go z pysznego pasa, który pamiętał jeszcze czasy Żalników. Nie śmiał się burzyć. W jego skołatanym gorzałką umyśle powoli kiełkowała myśl, że tym razem książę Piorunek rozsierdził się nie na żarty. Ale dopiero kiedy zarządca obnażył jego rodowe ostrze i złamał klingę, a odłamki rzucił na stertę gnoju, włosy na głowie szlachcica jęły się podnosić z grozy.

– Napytałeś sobie biedy, rybeńko. – Na wyschłej, ogorzałej od słońca twarzy książęcego sługi pokazał się cień współczucia i zaraz znikł bez śladu. – Trzeba było z chłopami w spokojności pić, a do polityki się nie brać i jaśnie pana nie judzić. Nic, próżne teraz żale. Bierzcie go! – krzyknął pachołkom. – A was – dodał, zwracając głowę ku kapłanowi – książę w świetlicy wygląda. I nie kazałbym mu dziś zanadto czekać.

Cała osada zbiegła się patrzeć, jak pachołkowie przywiązują pana Krzeszcza do pręgierza. Zarządca coś mówił o wiarołomstwie i zdradzie. Pan Krzeszcz nie słyszał, tak mu krew we skroniech łomotała. Chciał milczeniem okazać wzgardę, ale wkrótce ryczał z całych sił. Nim jeszcze bat porwał na nim przyodziewek, wrzeszczał i szarpał się w postronkach. Najpierw zmiłowania wołał, potem prześladowców przeklinał. Na koniec zemdlał.

Oprzytomniał, kiedy ktoś podniósł mu głowę, by wlać między rozbite wargi piekący napój. Pan Krzeszcz zajęczał. Czuł na twarzy skrzepłą krew. Plecy były wielką raną. Słabo rozejrzał się wokół. Wciąż tkwił u pręgierza, choć niebo pociemniało, a gapie rozeszli się bez śladu. Nie umiał powiedzieć, ile czasu minęło od kaźni, lecz w dworze panowała już cisza i nawet psy poukładały się w budach do snu.

– Na litość bogów… – wybełkotał, gdy dotarła do niego pełna groza położenia. – Na wszystkich…

– Cicho! – syknął mu ktoś do ucha, a miękka dłoń zatkała mu usta. – Cicho, jeśli nie chcesz tu skąpiec!

Pan Krzeszcz spojrzał przytomniej i rozpoznał sługę Zird Zekruna. Kapłan rozciął mu więzy na rękach i przytrzymał bezwładne ciało, gdy kolana ugięły się pod szlachcicem.

– Pachołkowie posnęli, ale rychło się obudzą – ostrzegł. – Umykaj co prędzej.

– Toż nie uniosą mnie nogi – zaprotestował, bo czuł w członkach obezwładniającą słabość i każdy ruch przyprawiał go o ból w przeoranych bykowcem plecach. – Dajcież mi schronienie w kaplicy, wasza miłość. Wszak nie odmówi wam książę i na uświęconej ziemi nie pogwałci miru. Osłońcie mnie, choćby na dni parę, nim do siebie dojdę.

Sługa Zird Zekruna uśmiechnął się krótkim, krzywym uśmiechem.

– Nie mam już takiej władzy. Nie tylko na was obrócił książę nieroztropną złość.

– Dokąd więc pójdę? – załkał pan Krzeszcz.

– Do domu. – Znamię skalnych robaków falowało w świetle pochodni, kiedy Pomorzec pochylił się nad panem Krzeszczem tak nisko, że dotknął czołem jego skroni. - Z moim błogosławieństwem bogowie poprowadzą cię do domu.

Загрузка...